Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-10-2022, 15:12   #155
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wychodzący po strzelaninie z zaułka Arthur i John, zauważyli Elizabeth odchodzącą od Wesy i koni. Dziewczyna miała w dłoni pęk powiązanych ze sobą lasek dynamitu(!), i właśnie przypalała lont zapałką!!
- Nie umiecie się na nic zdecydować, a cholera wie, co oni jej tam w środku robią! - Krzyknęła, będąc już na środku ulicy, idąc do frontu biura szeryfa.

Wtedy padł strzał.

A "Ognista" zrobiła się blada, po kuli w plecach. Kto strzelał, skąd?? Wesa? James z Saloonu?

Elizabeth odwróciła się zdziwiona w stronę, skąd szła… i padł kolejny strzał. Tym razem dostała w lewą pierś.
- Sukinsyny - Powiedziała cicho, padając na kolana. Ale odrzuciła na ślepo, za siebie, pęk dynamitu z syczącym lontem… całość wylądowała na werandzie przed biurem szeryfa, i lekko się poturlała w stronę drzwi wejściowych… a ona niezdarnie wyciągnęła lewą ręką rewolwer.

Kolejny strzał.

W sam środek torsu, dokładnie między duże piersi. Dziewczyna jęknęła, i runęła martwa bezwładnie w bok.

Dach Saloonu.

Dwóch kolejnych, ukrytych strzelców, pilnujący biura szeryfa. Zupełnie, jak ci na jego tyłach. I już ich lufy karabinów celowały w zaułek, w Oppenheimera i "Doca". Gdyby wszyscy zaatakowali od frontu, tak jak pierwotnie planowali…

John zaklął pod nosem, ale nie zamierzał tracić czasu na dające pozorną ulgę słowa. Miał w dłoni rewolwer, więc z niego natychmiast skorzystał, strzelając do jednego ze stojących na dachu saloonu przeciwników. Do tego, który znajdował się po jego lewej stronie.

Oppenheimer nie miał czasu roztrząsać tego co stało się z Elizabeth. Wiedział jedno, trafili na równych sobie, przebiegłych przeciwników, którzy zorganizowali sprytną zasadzkę i za chwilę wystrzelają ich wszystkich jak kaczki. Widząc że Ognista rzuciła pęk dynamitu w stronę biura szeryfa wycofał się natychmiast do tyłu, w głąb uliczki, nie chcąc narażać się na nieprzyjemne efekty nadciągającej eksplozji.

- Biali i ich błyskotliwe pomysły - prychnął Wesa pod nosem, widząc jak rzeczony plan zaczyna się sypać. Strzały padające w sumie zewsząd, lufy wystające gdzieś w górze, brakowało tylko okrzyku “jesteście otoczeni!” i mieliby podręcznikowy przykład perfekcyjnej zasadzki. Czirokez winą za danie się tak łatwo weń złapać obarczał sentymenty reszty do osoby Melody. Zdrowiej było ją zostawić, ale nie było co teraz płakać nad rozlanym mlekiem. Ściskając mocniej łuk, Wesa gotów był tylko czekać na rozwój wydarzeń, nie mając odpowiedniego kąta do strzałów przez dach i szyldy, ale jednocześnie nie dając takowego kąta stróżom prawa. Gdyby tylko nie ten odpalony dynamit... Czirokez skulił się w miejscu, zakrywając uszy.

~

Strzelanie z rewolweru, do gościa 20m dalej, chowającego się za zadaszeniem Saloonu… no cóż, to był naprawdę niecodzienny pomysł. No i oczywiście nie przyniósł żadnych efektów, poza zwróceniem na siebie jego uwagi, i lufy jego karabinu.

James w Saloonie, z rewolwerem w dłoni, obserwował sceny na ulicy, chowając się przy framudze drzwi…

Arthur wycofał się bardzo szybko w głąb zaułka, widząc co się święci.

Wesa… stał, gdzie stał. I tyle.

Eksploooooozjaaaaa.



Front biura szeryfa zniknął w ogniu wybuchu, a jego siła była naprawdę spora. Wywaliło wszelkie okna w promieniu 50m, to było jednak najmniejszym problemem dla wielu osób…

"Doc" Tylor został wprost wgnieciony w ścianę budynku fryzjera, powietrze z jego płuc wyciśnięte, łeb trzasnął o deski ściany, plecy również, a zdobyczny rewolwer gdzieś wyleciał z dłoni. Do tego również był nafaszerowany drzazgami, krwawił, był oszołomiony, chwilowo głuchy, no i leżał bez składu i ładu na ziemi… nie bardzo nawet teraz wiedząc, jaki jest rok.

Wesa został przewrócony podmuchem eksplozji na plecy, a połowa koni całego towarzystwa, rzuciła się do panicznej ucieczki, zrywając nawet trzymające je w miejscu cugle. Kilka koni również było rannych.

Arthur został również rzucony podmuchem o glebę, i chyba chwilowo ogłuchł… w każdym bądź razie, w jego uszach caaaały czas był wredny, wredny pisk, który nie chciał ustąpić. "Piiiiiiiiiiiiiiiiiii", i tyle. Nic więcej teraz nie słyszał.

Najpierw eksplozja. Ogień, rozrywana na strzępy weranda, jej zadaszenie, wzmocnione drzwi biura szeryfa, ściana… fruwające wszędzie odłamki. A potem kupa dymu, i kurzu, piachu, i cholera wie jeszcze czego, na chwilę wzbita w powietrze.

James rzucił się biegiem przez ulicę, prosto w ten cały bajzel. Szybki bieg, sekunda, dwie, chrapliwy oddech… pół dystansu… trzy sekundy, jeszcze parę metrów…

- Eeeejjj!! - Ktoś wrzeszczał za jego plecami. Strzelcy na dachu? Albo mu się zdawało.

James wbiegł do wnętrza ruiny-biura szeryfa.

Poprzewracane biurka i krzesła, pełno syfu, spalenizna, rozrzucone papiery, martwy gościu na podłodze, leżący na boku z wytrzeszczonymi gałami, w powiększającej się kałuży krwi. Drugi, kilka metrów dalej, półsiedząc, oparty plecami o ścianę, jeszcze się ruszał, ale w sumie to były podrygi? Krew na torsie, krew na twarzy… zaskoczony wyraz gęby. Stracił gdzieś kapelusz. Miał kozią bródkę, niegdyś ładny ubiór, no i rewolwer przy pasie. Ale po niego nie sięgał. Typek zapewne nie tylko nie rozumiał co się stało, ale i pewnie chwilowo nawet, kim on sam był.

A James widział również, zamknięte drzwi, metalowe drzwi, prowadzące na tyły budynku, najpewniej do cel, i do Melody.

"Zasłona dymna" na ulicy powoli się zaś przerzedzała.

“Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią” pomyślał James widząc cierpienie typka z rewolwerem. Chłop miał pecha. Najpewniej stróż prawa siedział za ścianą, która po prostu rozleciała się pod wybuchem dynamitu. Teraz zaś, trafił na rewolwerowca. Elisabeth miała gest. Pięć lasek dynamitu na tą drewnianą budę w zupełności wystarczyło, aby sporo osób ucierpiało.
- A propos cierpienia…- mruknął James i wycelował spokojnie rewolwer w zaskoczonego typka pociągając następnie na spust, zamierzając miłosiernym strzałem w głowę ukrócić męki zaskoczonego stróża prawa.
Oppenheimer wstał w ziemi wypluwając z ust gorzki piach. Piszczało mu w uszach, nie słyszał nic po za podszeptami wydobywającymi się z najciemniejszych zakamarków jego umysłu. Oczami wyobraźni widział płonące miasto i trupy na ulicach, które zostawi gdy rozprawi się z szeryfem i jego ludźmi. Narastała w nim mroczna furia, w tętnicach pulsowała zła krew. Niczym napędza parą maszyna, nie odczuwająca ani bólu ani strachu ruszył biegiem w kierunku wejścia do biura szeryfa. Korzystając z dymnej zasłony zamierzał dostać się niezauważony do środka.
- Leż herr Taylor, nie ruszaj się. Niedługo będzie po wszystkim – rzucił do poturbowanego doktora mijając go biegiem.
Słowa Arthura z trudem przebiły się przez szum w uszach John, który i tak ruszać się nie zamierzał, jako że wybuch odebrał mu siły. A poza tym czuł się niczym poduszka na szpilki. Nie mówić już o tym, że "niedługo będzie po wszystkim" idealnie pasowało do stanu jego zdrowia.
Upiór wyłonił się zza zasłony z dymu, w chwili gdy herr Langford oddał strzał w kierunku jednego ze stróżów prawa. Z rewolwerem przygotowanym do strzału rozejrzał się po zniszczonym pomieszczeniu. Dojrzał metalowe drzwi i ruszył w ich kierunku omijając zakrwawione zwłoki. Podszedł i pociągnął za ciężką klamę. Drzwi były zamknięte.
 
Kerm jest offline