Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2022, 20:31   #157
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
John dotarł do biura szeryfa, a to, co ujrzał, było prawdziwym obrazem nędzy i rozpaczy, pobojowiskiem, w którym "królowały" dwa trupy. Arthur zabrał się za poszukiwanie kluczy, a John nie zamierzał mu w tym przeszkadzać. Uznał, że opatrzenie ran nie powinno czekać.
- Pomożesz mi? - spytał Jamesa.

Bandany truposzy nie należały do najczystszych, ale z braku lepszych bandaży musiały wystarczyć. Dwa trupy, dwie bandany... trzecią musiał poświęcić własną.
Usunął pierwszą przerośniętą drzazgę, jakoś poszło, a potem zabandażował.
- Nie jestem doktorem. A jak nie połapiemy koni, nie wyjedziemy stąd żywi - James obwiązał prowizorycznie ranę na udzie swoją czarną bandaną i ruszył na ulicę, aby połapać konie.
Pomimo najlepszych chęci Oppenheimer nie potrafił znaleźć kluczy. Może gdyby drugie oko nie było martwe…
Doktor zajęty był opatrywaniem ran, Langford wybiegł za końmi. Po chwili zastanowienia szubienicznik wrócił z powrotem do cel, zabierając ze sobą jeden z plakatów gończych Melody, czy jak się tam naprawdę nazywała dziewczyna. Wyciągnął z kieszeni garść amunicji, ułożył łuski na ziemi, obok rozłożył chustę. Z rękawa wydobył nóż a następnie zaczął ostrzem rozbrajać pociski, proch rozsypując na chustę. Gdy skończył ostrożnie chwycił za rogi chusty a potem zbliżył się do zakratowanych drzwi. Cały proch wsypał do zamka a następnie rozdarł plakat na strzępy i wetknął je w otwór. Zapałką potartą o podeszwę buta podpalił papier. Cofnął się do wyjścia, licząc, że uda mu się doprowadzić do małej eksplozji i otworzyć przeklęty zamek celi… niestety. Wszystko jedynie efektownie i bardzo szybko się spaliło, nieco sycząc. I poza sporą ilością dymu, i osmaleniem zamka, nadal całość wyglądała na nienaruszoną…

John zajmował się sobą, a dokładniej - kolejnymi wbitymi w siebie drzazgami. Wyciągnięcie drugiej drzazgi z własnego ciała i prowizoryczne zabandażowane… i w końcu ostatni kawałek drewna, niepożądany w ciele, z niego bez problemu usunięty, i… fuck, krwawiło obficie. I jakoś nie chciało przestać.
John zaklął, po czym ponowił próbę opatrzenia rany. W razie konieczności miał zamiar założyć opaskę uciskową. W końcu się jakoś udało…

- Te klucze muszą gdzieś to być - szepnął Arthur z rezygnacją wypisaną na surowej, okrutnej twarzy. Pokonali kilku uzbrojonych stróżów prawa, wykrwawiali się by tu dostać, a największą przeszkodą okazały się zamknięte drzwi do celi. Spojrzał na doktora, który zajmował się opatrywaniem swoich ran. Całe szczęście stał na nogach, choć nie będzie to takie pewne, gdy adrenalina zacznie opadać.
- Herr Taylor, potrzebuję twojej pomocy. Kończy nam się czas. Musimy znaleźć klucze do celi Melody.
John zachwycony nie był, ale podniósł się i zabrał się za przeszukiwanie biura szeryfa.
- Może któryś z tych tu... - wskazał trupy - ma je w kieszeni? - powiedział. - Sprawdziłeś szuflady biurka? - spytał, po czym spojrzał na wiszącą na ścianie szafkę na broń - otwartą i pustą. A nuż tam trzymano i klucze?
Najwyraźniej szczęście nie sprzyjało Johnowi, bowiem klucze od celi tam nie wisiały. Odkładając na później 'brudną' robotę otworzył szufladę biurka. W pierwszej szufladzie ich nie było, w drugiej też nie, w trzeciej nie, i w końcu bingo! John znalazł te cholerne, cholerne klucze!! Ogłosił całemu światu swe znalezisko, triumfalnie nimi potrząsnąwszy w powietrzu, a potem szybko podszedł do kraty, by otworzyć drzwi celi, w której znajdowała się Melody. Dziewczyna nadal leżała nieprzytomna na pryczy…
John przyklęknął przy niej i, na początek, spróbował zdjąć kajdany, w które zakuta była dziewczyna.
- Arthur, potrzebna mi moja torba... została przy koniach - powiedział. A potem zaklął, bo okazało się, że w pęku są tylko klucze od krat. I jeden mały, zdecydowanie nie pasujący do kajdanek - zapewne od szafki z bronią.
Oppenheimer spojrzał na Melody, potem na doktora. W końcu skinął i w milczeniu opuścił areszt, by udać się na poszukiwanie koni. Ruszył w tym samym kierunku co herr Langford.
W tym czasie John próbował ocucić dziewczynę - najpierw poklepał ją po twarzy.
- Melody, pobudka... - powiedział.

Za którymś tam razem, dziewczyna gwałtownie otwarła oczy, po czym spojrzała na Johna z… nienawiścią?
- Dzięki Bogu... - powiedział John, na wszelki wypadek unieruchamiając ręce dziewczyny. - Żyjesz... dodał. - Pozabijaliśmy tych drani - dodał. - Jesteś wolna...
Biorąc pod uwagę kajdany, nie do końca była to prawda, ale ogólnie biorąc nie kłamał. Melody wpatrywała się przez chwilę w "Doca" z zaciętą miną, a potem spojrzała nieco w dół.
- Możesz mnie puścić? No i masz kluczyk? - Powiedziała, patrząc na swoje skute ręce.
Prośbę spełnił bez chwili wahania, ale na pytanie nie mógł odpowiedzieć tak, jak by tego chciała dziewczyna. On zresztą też.
- Pewnie ma go któryś z truposzy - powiedział. - Nie zdążyłem poszukać - dodał.
- To idziemy? - Spytała Melody.
- Wynosimy się stąd - powiedział, pomagając jej wstać. - Chcesz rewolwer? Albo i dwa?
- Chcę… - Panienka Gregory chwyciła za nóż, leżący na jej pryczy, rzucony tam przez Arthura, po czym potuptała małymi kroczkami, boso za Johnem, mając i kajdany na kostkach nóg. Opuścili więc cele, i znaleźli się w zdewastowanym biurze szeryfa…
John pochylił się nad pierwszym truposzem, po czym zabrał mu pas i rewolwer, który to nabytek wręczył Melody. Ta założyła pas z bronią na koszulę nocną… a potem wpakowała nóż od Oppenheimera truposzowi głęboko w oko, aż do rękojeści, i tam go pozostawiła.
- Świnia - Warknęła do nieboszczyka, i splunęła mu w twarz.

Po chwili John w podobny sposób potraktował drugiego nieboszczyka, tym razem jednak broń zatrzymał. A potem rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym można by okryć dziewczynę. Melody w nocnej koszuli wyglądała całkiem ciekawie, ale jednak nie należało przesadzać.
Tym jednak los mu nie sprzyjał i nic nie znalazł. A może to jej nie sprzyjał...?

W biurze rozległ się strzał z rewolweru, a "Doc" aż prawie podskoczył. Spojrzał na Melody… która strzelała do łańcucha od kajdan, na własnych nogach. Spudłowała… ale po kolejnym strzale, łańcuch potraktowany nabojem, był już rozwalony. Przynajmniej mogła teraz normalnie chodzić.
- Co? - Powiedziała dziewczyna, spoglądając na Johna.
- Ja bym się bał, że się postrzelę. - Uśmiechnął się lekko. - A tobie dopisał los. Chodźmy, chyba że chcesz surdut....
- Czyli kluczyka do kajdan nie macie? - Melody rozejrzała się po zagraconym biurze.
- Nie znalazłem - odparł John.
- Ehhh… dobra… gdzie Elizabeth? - Melody się minimalnie uśmiechnęła.
John odetchnął głęboko.
- Wysadziła połowę biura szeryfa - powiedział - a potem ją zastrzelili. Dwóch stało na dachu saloonu. Wesa ich zabił - dodał. Miał nadzieję, że ta informacja wystarczy.

Melody wyraźnie zatkało. Stała w bezruchu, ciężko oddychając, nagle bardzo blada.
- Gdzie… Elizabeth? - Szepnęła, spoglądając na Johna oczami pełnymi łez.
- Na ulicy - odparł. - Parę kroków stąd. Nikt z nas się nie spodziewał... Zaskoczyli nas.

Melody wybiegła bez słowa na ulicę…

~

James pokuśtykał przez ulicę… koń Wesy nadal stał gdzie wcześniej, choć i on był ranny, i nieco krwawił z boku. Koń Melody był cały, Elizabeth też… no właśnie, Elizabeth. Martwa dziewczyna cały czas leżała na ulicy, blada, i w sporej kałuży krwi, wysychającej w piach.

A ich konie, spłoszone wybuchem dynamitu? Uciekły dosyć daleko, dobre 300m, i teraz wałęsały się tam, niemal na końcu miasteczka… a ze sklepów powoli zaczęli wychodzić zainteresowani wszystkim mieszkańcy. Uzbrojeni mieszkańcy.

Gdzie zaś był Wesa? Cholera wie, James go już nie widział od dobrych kilku minut.

Czirokez zjawił się w końcu, upewniwszy wpierw z wysokości że nie nadchodzi żadna odsiecz, powłóczystym krokiem sunąc przez alejkę ze stęknięciami i przekleństwami wyrzucanymi krótkimi, szarpanymi oddechami. Ściskał ranę przy brzuchu, broczącą paskudnie krwią, ale gdy dokuśtykał z powrotem do wodopoju, przy którym zostawił konie i zastał tam Jamesa, wymamrotał coś pod nosem i podał mu jedną z zeszabrowanych od dachowców strzelb. Drugą przewiesił sobie przez ramię, przerzucając lejce z powrotem przez szyję swojej klaczy, szykując się najwyraźniej do odjazdu.
- Macie Melody? - Zapytał przez zaciśnięte zęby, wciągając się na siodło.
James pokręcił głową przecząco i zaciskając zęby z bólu ruszył w stronę konia Elisabeth.
Widzac, że z okolicznych budynków wyłażą postronni gapie, w dodatku niektórzy zapobiegliwie zdążyli się co zrozumiałe uzbroić, James postanowił rozbroić tą tykającą bombę.
- Proszę się rozejść! Tu nie jest bezpiecznie! Ej, człowieku, zabierz swoją kobietę do domu! Zapaliła się nafta i wciąż może wybuchnąć! - krzyknął do starszego jegomościa ze strzelbą zza którego zerkała jakaś kobieta
- Ej, ty tam! Zabezpiecz ten sklep i schowaj się, bo wybuch urwie Ci głowę! - James dosiadł konia Elisabeth i ruszył w stronę wierzchowców, zamierzając je połapać. W miarę jak jechał przez ulicę, starał się “uspokajać” wychodzących ze sklepów świadków, udając jednego z zastępców lub kogoś, kto po prostu “opanował” sytuację.

James łgał na całego, co chwilę wciskając miejscowym jakąś bajeczkę, i chyba był dobry w te klocki, bowiem mieszkańcy miasta kiwali potakująco głowami, po czym nie rozłazili się po ulicach. Albo stali, gdzie stali głupio się gapiąc to na niego, to na miejsce wybuchu, albo cofali do wnętrza budynku… rewolwerowiec w ciągu trzech minut zebrał rozbiegane konie, po czym mógł wracać do pozostałych. Wesa jedynie łypał podejrzliwie wokół, wcale nieprzekonany że miejscowi mieli pozostać biernymi obserwatorami na dłuższą metę. Ściskał krwawiący brzuch i wiercił się w siodle, a gdy dostrzegł wyłaniającego się z biura szeryfa Oppenheimera, wskazał mu bez słowa konia Melody dalej uwiązanego przy wodopoju.
W tym czasie przed biuro nadjechał James, prowadząc uspokojone już nieco konie
- Możemy zrobić coś bardziej konstruktywnego? - zapytał szubienicznika z wyraźną irytacją w głosie - Na przykład spieprzać stąd w cholerę? Bajera mi się powoli kończy - rzucił pęk trzymanych uzd w stronę ich właścicieli

Przy zabitej Elizabeth, leżącej na ulicy, klęczała Melody, i na całego beczała, i wyła z rozpaczy… nieco szarpiąc ciałem martwej "Ognistej". Obok stał, z niewyraźną miną, John.
- Przerzućcie ją przez siodło - Wesa wskazał Melody. - Nie mamy na to czasu.
- Kogo? - mruknął John, po czym podszedł do dziewczyny. Położył jej dłoń na ramieniu. - Melody, musimy jechać, zanim tutejsi zwalą się nam na głowy... i je urwą. Zabierzemy Elizabeth - dodał.
Oppenheimer wrócił prowadząc za uzdy dwa konie, swój i doktora. Zatrzymał się, spojrzał na Melody, potem na ciało Elizabeth i znów na dziewczynę, która rozpaczała za przyjaciółką.
- Przyjdzie czas na łzy frau. Musimy stąd odjechać. Teraz. Już.
W jego głosie nie było cienia współczucia, jedynie nieludzka obojętność.
-Właściwie…to nie jest taki głupi pomysł Wesa - mruknął James i podjechał w stronę szlochającej dziewczyny, zsiadł z konia i bez większych ceregieli złapał dziewczynę w pasie, i podniósł z klęczek z zamiarem wsadzenia jej na konia w równie bezceremonialny sposób. Nie jak worka jednakże, bo miał wrażenie, że dziewczyna nie jest nawet specjalnie ranna.
Z każdą chwilą miejscowi mogli się ogarnąć, zawsze mógł przybiec jakiś nadgorliwiec, udo bolało go jak diabli, a w dodatku...gdzieś zapodział mu się fajek i płuca domagały się kolejnej porcji tytoniu.
- Pięknie - parsknął Wesa, widząc jak James podłapał jego propozycję, acz mało radośnie, bok rwał jak diabli. Nie czekając, szarpnął za lejce i cmoknął na wierzchowca, okręcając go łbem w stronę krańca miasta. Konia poderwał do pełnego galopu po krótkiej chwili, nie oglądając się nawet przez ramię, czy inni mieli zamiar za nim podążyć. Miał już dosyć tego przeklętego miejsca.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline