Wydostali się z opresji i opuścili miasto, ale w tej opowieści "cało i zdrowo" nie miało miejsca. Nie w ich przypadku, bowiem wyglądało na to, że najmniej poszkodowaną osobą jest Melody.
Szczęściara, można by rzec, gdyby nie towarzyszące temu "szczęściu" okoliczności.
* * *
Rozstawiony naprędce namiot zamienił się w prowizoryczny lazaret, a na pierwszy ogień poszedł najciężej ranny - Wesa.
John zaklął pod nosem, gdy zobaczył obrażenia Indiańca.
Za Indianami od dawna nie przepadał, od ładnych paru lat szczerze ich nienawidził, ale przyznać musiał, że ten akurat wybawił ich grupkę z poważnych tarapatów. Niestety - w tym przypadku umiejętności doktora na nic się zdały, a świadomość, że jedynie cud mógłby sprawić, że zaraz z powierzchni ziemi zniknie kolejna czerwona skóra, mimo nienawiści do tej rasy przyjemna nie była. Usunięcie kuli nie na wiele się zdało i widać było, że niedługo Wesa znajdzie się w krainie Wiecznych Łowów.
Strzelanina i wrzaski umierających na chwilę odwróciły uwagę Johna od Wesy i jego nieodległej śmierci, wnet jednak doktor wrócił do swej (skazanej na porażkę) pracy. Co prawda jedyne, co mógł zrobić,to nieco złagodzić cierpienie, ale starał się.
Czy w dużym, porządnie wyposażonym szpitalu, zdziałałby więcej? Wątpił.
Czy miał Wesie powiedzieć, że ten wnet spotka się z duchami przodków? Nie wiedział.
Strzelanina ucichła - wyglądało na to, że pościg poniósł klęskę.
Pozostawało pytanie - co dalej. Mieli zostawić Wesę? Dobić? Stać i czekać, jak sępy, na jego śmierć?
O tym nie mógł zdecydować sam.
- Zaraz wracam - powiedział.
Chciał wyjść z namiotu i poinformować pozostałych o stanie Indianina.