Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-12-2022, 14:39   #40
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
formatowanie doedytuję później


- W sumie to nieoczekiwane spotkanie dla mnie. - schowała w kieszeni wizytówkę, mówiąc lekkim tonem - Kto ci o mnie powiedział? Z ciekawości pytam.
- Cóż... Giovanni szczyci się dyskrecją w interesach, więc poznane sekrety zachowujemy dla siebie. Także twoje. - odparł dyplomatycznie nekromanta uśmiechając się lekko… wyglądał niczym upiorna wersja partnera Barbie. Taki Ken dla młodocianych ghotek.
- Ważne trzymać się reguł biznesu w interesach. - stwierdziła spokojnie z pewnością i... jakimś uznaniem? - Nie posiadam rozwiązania tej zagadki, ale mam nadzieję, że moje informacje cokolwiek pomogą. - dodała przepraszająco.
- Może być pani pewna, że pani sekrety są i naszymi sekretami. Proszę usiąść.- zaproponował wampir sam- wracając na swoje miejsce.
- Z tego co wiem, była pani na miejscu wypadku?
- Dokładnie. - Ann usiadła naprzeciw Giovanniego - Przybyłam wraz z Williamem Blakiem na miejsce wypadku, gdzie już był Książę Smith.
- Proszę mi o tym opowiedzieć, co pani zobaczyła, usłyszała, co przyszło pani do głowy. Wtedy i obecnie.- odparł Kainita włączając dyktafon.

Ann opowiedziała o wyglądzie miejsca, o tym że poznała klan dzięki drzwiom samochodu. Opisała jak z bestią ze szpitala walczyli później.
- Wiedziałam, że to nie będzie bez echa, ale myślałam, że to wina stwora.
- Mhmm… - odparł Giovanni spoglądając na Ann. Przez chwilę myślał nim rzekł. - Walczyłaś z tym potworem, więc zapewne wyrobiłaś sobie o nim zdanie?
- Nie jestem wojowniczką. Miałam wsparcie dwóch silnych Spokrewnionych, więc stwór nie podołał, ale też nie padł, tylko uciekł. Nie umiem zawyrokować jak wielkim byłby zagrożeniem dla kogoś innego.
- Unikasz… odpowiedzi. Niepotrzebnie. Nie zamierzam pociągać do odpowiedzialności jeżeli twoja ocena zagrożenia okaże się błędna. Każdy ma prawo się mylić. - stwierdził Gino po długim namyśle.
- Mówienie, że dla mnie byłoby to konkretne zagrożenie nie jest miłe do przyznania głośno. - westchnęła - Był szybki, głodny i wytrzymały. Uparty. Zgaduję... że byłoby to średnie zagrożenie dla wielu?
- Dla wielu… nie dla wszystkich. I najwyraźniej nie tak duże, skoro trójka Kainitów dała mu radę.- odparł mężczyzna pocierając podbródek. - Ofiara ataku podróżowała z silniejszą obstawą.
- Temu później zaczęłam się zastanawiać czy to na pewno ten stwór był. Zobaczyłam w mieście i obrzeżach dwóch nieznajomych... choć jednego bardziej przelotnie, już po pana przyjeździe. - zaczęła ze spokojem - Między drzewami na drodze do... sekty Garry'ego, gdy jechałam samochodem z Tremere. - zmarszczyła brwi przypominając sobie - Mężczyzna w wojskowym khaki, łysy. Blady... Biały wręcz. Jak kości.
- Koło siedziby miejscowego Gangrela. Iiinteeresuujące.- zadumał się Giovanni składając dłonie jak do modlitwy. - Miejscowi Kainici zdają się nie wiedzieć za wiele o nich.
- Zwierzaki Garry'ego nic nie wywęszyły, a Garry... - westchnęła - Wtedy był wystarczająco opity krwią wyznawców, aby rozumieć gdzie ma głowę. - spojrzała podłamana - Narkotyki i Garry to miłości tych ludzi. Tremere non stop w bibliotece, Ventrue tutaj.
- Można powiedzieć, że cała Domena nie jest trzymana mocno w stalowej rękawicy. Jak zapewne powinna być. - odparł Giovanni i spoglądając na Ann, spytał. - Czym są ci łysi, według miejscowych?
- Wędrowne potwory? Nie dostałam jakiejś konkretnej odpowiedzi. - wzruszyła ramionami - Ten drugi... był inny. Zobaczyłam go jak pojawiłam się w mieście... - Ann na wspomnienie zrobiła się lekko nerwowa.
- Mhmm… więc jakie jest twoje zdanie na temat tych łysych typków?- zapytał Gino.
- Jeżeli ciągle są... Są niebezpieczni. - objęła się ręką - Ten pierwszy mnie obserwował jak... drapieżnik. Zagrożenie. Odszedł... przez ciemny zaułek... jakby... - pokręciła głową - Nagle pojawił się w innym miejscu dalej. I dalej.
- Intrygujące…- zamyślił się Gino i spytał. - Czujesz się… bezpieczna w tym mieście?
- Samotnie? Ostrożna poza centrum. Z innymi pewniej i głównie z innymi jestem. Tu bywa... taka niepokojąca atmosfera.
- Tutejsi… wydają się rozleniwieni. Uważają, że siedząc z boku są bezpieczni, bo nikt nie zwraca na nich uwagi. Prędzej czy później zapewne czeka ich brutalne przebudzenie.- ocenił Kainita.
- Ostatnio przyszedł Sabat. - przypomniała sobie - Najpierw na Lupiny wpadł, po tym my dokończyliśmy. Ale tak, leniwo tu się istnieje. - skrzywiła się - Nie wiem czemu, ale nie jestem tak spokojna...
- Miasto uczy czujności. Nie dzicz. - wyjaśnił swój punkt widzenia Giovanni.- W dziczy są proste wnyki, w mieście… pułapki są bardziej… wyrafinowane i zdradzieckie. Tutejsi odwykli od czujności.

- Czy masz jeszcze pytania do mnie?
- Hmm… wybacz, chyba już żadnych. - przyznał Gino i spojrzawszy na Ann dodał. - A ty? Nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
Bądź przydatna...
- Może już doświadczyłeś lub doświadczysz. To miejsce niektórym sprowadza sny... Sama mam normalnie, ale tu... jakoś bardziej obce. Gangrel też i chyba większość z raz miała.
- Hmmm… otrzymałem raporty Tremere na temat tutejszych miejsc. Szpitala i piramidy. Można je podsumować jednym zdaniem. Pod żadnym pozorem tam nie wchodzić. - znowu sztuczny uśmiech na jego obliczu się pojawił. - Niemniej dziękuję za opowieść o snach. O tym nigdzie nie napisano.
Ann skinęła głową.
- Jeżeli będziesz potrzebował czegoś, to ja mogę pomóc... lub spróbować pomóc. Każda możliwość na rozmycie tej nudy jest poszukiwana.
- Będę o tym pamiętał. A ty pamiętaj… Giovanni pamiętają o swoich długach wobec innych Kainitów. I zawsze je spłacają. - odparł z bladym uśmiechem Gino.

***

Ann zeszła na dół do baru z zamiarem wyciągnięcia od Lukrecji bezsensownie drogiego ubrania. Zachowywała się bardzo spokojnie po rozmowie z Giovannim.
Na dole Ventrue rozmawiała właśnie z Nadią. Obie wampirzyce zachowywały się dość powściągliwie. Temat więc musiał być delikatny.
Nadia poza biblioteką? Co to za święto?
Sama Ann stanęła kawałek od kobiet… choć w zasięgu słuchu dowiadując się tematu tego spotkania. Ich rozmowa dotyczyła owej Ravnoski i tego, jak duże stanowi zagrożenie dla Stillwater i dla samych wampirzyc. Nadia była bardziej ciekawa detali dotyczących i mniej zaniepokojona Jaine Love.
Bezklanowa podeszła do obu i spojrzała na Nadię.
- Zalało bibliotekę?
- Zrobiłam sobie małą przerwę… by wybadać najnowsze ploteczki. - stwierdziła beznamiętnie Tremere.
- Ty i ploteczki? - zapytała bez przekonania.
- Dobrze być dobrze poinformowaną. A jeszcze lepiej, gdy wymaga to minimum wysiłku.- wyjaśniła Nadia i wskazała na Lukrecję. - A ona lubi zbierać informacje.
- Cóż poradzić… jestem niezastąpiona.- odparła z uśmiechem Ventrue.
- Przynajmniej w Stillwater.- odgryzła się bibliotekarka. - Jak poszło spotkanie z nekromantą i sformalizowanym kochankiem?
- Sformalizowanym kochankiem? - zapytała.
- No… wykąpanym w formalinie… taki żart.- stwierdziła Nadia i spojrzawszy na obie wampirzyce westchnęła. - Obracam się w towarzystwie nieuków.
- Lub o innym poczuciu humoru. - Ann pokręciła głową - Było w sumie dobrze.
- No cóż… nie może sobie pozwolić na groźby. Jest poza swoim terytorium.- stwierdziła z satysfakcją Nadia.
- Będę chciała z tobą porozmawiać. - odezwała się do Lukrecji.
- Hmm… o czym? - zapytała zdziwiona Ventrue.
- O garderobie. - lekko odparła.
- Ciekawy temat… ale dlaczego ja?- zapytała Lukrecja wyraźnie zdziwiona, podobnie jak Nadia. Tremere przyglądała się Ann podejrzliwie.
- Jutro na noc jadę do Nowego Jorku. - zakończyła wrednie.
- Hmmm… och jak ci zazdroszczę. Jakiż to powód? - wampirzyca starała się zabrzmieć sarkastycznie i wydawać się niezainteresowaną.
- Primogenka wystosowała zaproszenie. - uśmiechnęła się.
- Która to primogenka interesuje się ku… caitifką ze Stillwater? - odparła Lukrecja ponuro.
- Elena Belle Dubois. Wątpię by mną, choć za życia… poznałam ją.
- Ja też wątpię. Więc czemu cię zaprasza? - wypytywała Lukrecja.
- Nie wiem czy chcesz o tym tak oficjalnie rozprawiać… - spojrzała Lukrecji w oczy.
- Wiem kiedy jestem niemile widziana.- wtrąciła Nadia i dodała zjadliwie.- Kontynuujcie swój romansik.
- Czyżbyś była zazdrosna, moja droga? - zapytała przesłodzonym tonem Ventrue.
- Nie bywam zazdrosna o kobiety czy mężczyzn. O księgi tak… nie o śmiertelnych czy Kainitów. - odparła na pożegnanie Tremere i odwróciła się, by ruszyć do wyjścia z budynku. Po drodze pomachała im na pożegnanie.
Ann spojrzała na Lukrecję.
- Może pójdziemy do ciebie, pani? Lepsza atmosfera.
- Chodźmy. - zgodziła się Lukrecja i ruszyła przodem. Po chwili obie mogły się już rozkoszować atmosferą gabinetu Ventrue.

***

- Sprawa prosta. Idę na toreadorskie przyjęcie w Neue Galerie New York i potrzebuję kreacji… drogiej. Jakie ty masz.
- Dlaczego jednak ja miałabym ci taką dać?- zapytała z kamienną twarzą Lukrecja.
- Bo zależy ci, aby nie być przypisywana do obdartusa ze Stillwater i... ten caitiff może zadziałać też w mieście na twój zysk, odpowiednie informacje zdobyć dla ciebie, zrobić to, czego ty stąd nie możesz. Nawet jeżeli o zawiązaniu odpowiednich kontaktów mowa.
- Moja droga. Ja mam swoje kontakty w mieście… - zaśmiała się ironicznie Lukrecja. - A poza tym, ty jesteś caitifką… nie Ventrue. Nie masz ze mną żadnych oficjalnych powiązań.
Machnęła ręką dodając. - Co do informacji i przysług… może i rzeczywiście jest tu płaszczyzna na dogadanie się. Ale wpierw…- skupiła wzrok na Ann. -... zacznij mówić do rzeczy. Żadnych półsłówek czy sugestii. O co chodzi z tym przyjęciem?

- Niespodziewanie Elena wystosowała zaproszenie do nikogo innego jak William, a on chce bym mu towarzyszyła. - odparła z zadowoleniem - Wiedząc, że Nowy Jork ma teraz kłopoty... to będzie ciekawe.
- Hmm… i niepokojące dla nas. Will to jeden z ważniejszych… atutów naszej społeczności. Jeśli zdoła go ściągnąć do siebie... - zadumała się Lukrecja.
- Jak bardzo ważny? - zapytała spokojnie.
- Bardzo ważny… nie tylko jako solidny wojownik, ale też jako organizator. No i pół miasta należy do niego.- przypomniała jej Lukrecja. - Jest właścicielem około 60% nieruchomości w mieście. W tym i biblioteki? I mojego hotelu.
- Czego dokładnie się boisz?
- Nie wiem. Pod tą słodką buzią, kryje się podstępna manipulatorka. Na nasze szczęście nie przepada specjalnie za przemocą i brzydzi się przelewem krwi. Co nie znaczy, że całkiem odrzuca te opcje.- westchnęła Lukrecja i wzruszyła ramionami.- Wiem, że ona i Will mają… wspólną historię.
- Och, o to chodzi. Tak, rozmawialiśmy z Williamem o kwestii możliwej chęci sprzątnięcia go. - wzruszyła ramionami - Potomka sprzątnęła to i Ojca może chcieć... Wątpliwe, ale mam na uwadze. - zamyśliła się - A pod słodką buzią kryją się też... inne rzeczy.
- Och… niewątpliwie. Romantyczka, niepoprawna uwodzicielka, artystka… znam wszystkie jej oblicza. I nie wiem które jest prawdziwe, a które jest pozą. - stwierdziła sceptycznie Ventrue.
- Nie widziałam jej po śmierci, więc czeka nowe doświadczenie. - spojrzała na Lukrecję - A wracając do sedna odnośnie sukni…
- Och… możliwe, że cię nie zapamiętała. A na pewno… nie będziesz aż tak znacząca. - dodała z ironią Lukrecja.- Jak już wspomniałam, Elena uwodzi wręcz hurtowo.
- Nie, nie... - zaśmiała się cicho - Nie mówię o doświadczeniu obopólnym czy dla niej, a dla mnie. Taka samolubna radość. Porównać odczucia obu światów.
- Z pewnością będą nieco słabsze. Mamy silniejszy wpływ na śmiertelników niż na siebie nawzajem. - oceniła Lukrecja i dodała. - Choć powierzchownie nadal uprzejma i przyjazna w odbiorze Kainitka.

- Rozumiesz czemu tak istotne jest mieć odpowiednią kreację. - powiedziała wprost.
- Odpowiednią… czy taką, którą chcesz przyćmić miejscowych? Jeśli to drugie, to twoja strategia ma wyraźne braki. Nie ma co drażnić próżnych Toreadorów. - skwitowała ironicznie doświadczona wampirzyca.
- Odpowiednią z odpowiednią metką. - miała na końcu języka powiedzieć coś o tym, że Ventrue mówi o czyjejś próżności, ale ugryzła się w język.
- Nie powinnaś raczej postawić na skromność i nie rzucanie się w oczy? Garderoba Miracelli z pewnością na to wystarczy. - Lukrecja najwyraźniej niespecjalnie potrafiła rozstać się ze swoją garderobą.
- Takie zaproszenie nie zdarza się co dekadę. - uśmiechnęła się - Po zdjęciu oddam ci, pani, dopiero po wyczyszczeniu w pralni odpowiednimi środkami.
- I mamy honorować łaskę Toreadorki wystrzałowym strojem? - burknęła Lukrecja gniewnie, być może zazdrosna o to, że Ann jechała. A ona sama nie.
- Czy zaprasza się Williama z łaski? - zapytała niewinnie.
- Pfff… jego nie. On jest zapraszany z powodu wyrafinowania primogenki. Ty jednak jesteś już przyjmowana z łaski. - mruknęła Ventrue.

- Więc... Co byś chciała bym zrobiła dla ciebie w Nowym Jorku, pani? - gładko przeszła w inny temat, głaszcząc próżność Ventrue.
- No właśnie… nie wiem. Nie mam w tej chwili konkretnego pomysłu… - zamyśliła się Lukrecja pocierając palcami podstawę nosa. - Twój wyjazd jest dla mnie sporą niespodzianką. Muszę to przemyśleć. Zróbmy tak. Zostawię u Miracelli strój wraz z instrukcjami dla ciebie, lub ona coś ci wybierze ze swoich ciuszków jeśli żadnych instrukcji nie będę miała. Może być?
- Hm... - zamyśliła się - Nie. - uśmiechnęła się - To, czy coś wymyślisz, nie ma znaczenia czy ze swojej garderoby dasz. Czemu to ma być mój problem, jak nie wpadniesz na nic do jutra?
- A masz jakieś inne potencjalne źródło markowej garderoby?- zapytała Lukrecja powątpiewając wyraźnie.
- Nie chcę zostać do wiatru wystawiona, a tak skonstruowana umowa ma dużą szansę tym się zakończyć. - wyjaśniła - Więc nie wkręcaj mnie w takie kruczki, pani. Jeżeli nie dostanę wskazówek, to i tak informacje o przebiegu spotkania dostaniesz, jeżeli swojej markowej garderoby mi użyczysz.
- Nie wiem czy będą coś warte. Drama wokół Williama obchodzi mnie tylko w tej kwestii, czy on wróci tu bezpiecznie. Aby tego się dowiedzieć, nie potrzebuję twojego raportu. - westchnęła Ventrue.
- Nie wiesz też czy nie będą nic niewarte. - wskazała - Ubrania są ważniejsze w tym momencie?
- Oczekujesz zaufania ode mnie, ale sama w ogóle mi nie ufasz? - zapytała ironicznie Lukrecja sięgając po zapalniczkę i papierosa w cygarniczce.
- Zaufania w czym? Że nie zniszczę kreacji? - zapytała z pewnym rozbawieniem - Przecież tylko bym na tym straciła na relacjach w Stillwater, gdzie wracam. To samo, gdybym nie przekazała informacji. Zyski i straty muszą się co najmniej balansować, aby na to drugie się godzić.
Wampirzyca zapaliła papierosa, zaciągnęła się dymem. Milczała. I to dość dużo czasu zajęło jej to milczenie.
- Zaufania… we wszystkim. - westchnęła i spojrzała na Ann. - Przychodzisz do mnie i żądasz wydania stroju, jakbym była jakąś ruchomą wypożyczalnią smokingów. Ubrania to bardzo osobista kwestia dla kobiety. Sama o tym wiesz… - kręciła i to bardzo. Wydmuchała kółko dymu. - Niemniej, w ramach dobrej woli… i w ramach naszego małego przymierza, otrzymasz jutro kreację. Miracella ją dopasuje stosując siebie za miarę, bo wszak macie podobną budowę ciała.
- Proszę, nie żądam. - westchnęła - Ranisz mnie stwierdzeniami, że chcę wykorzystać posiadane przez ciebie, pani, płynące bonusy ze szlachetnego urodzenia i klanowej przynależności. Oferuję w zamian za taką łaskawość informacje, jakie mogę zdobyć. - spojrzała zasmucona słowami Lukrecji.
- Och… - zaśmiała się ironicznie Ventrue.- A ty obrażasz moją inteligencję jeśli próbujesz mnie oszukać i dalej brniesz w kłamstwa. Bądź… okazuje się że pokładałam zbyt wiele wiary w twój potencjał. Jesteśmy podstępnymi drapieżnikami moja droga… i twoja prośba nie brzmiała dość ulegle, by być… wiarygodna.
- A gdzie węszysz kłamstwo? - zapytała, chyba dość zadowolona z tego przerzucania się z Ventrue - I możliwie sporą część uległego zachowania pochłaniają interakcje z kimś innym... Przepraszam za to.
- Stillwater cię wyraźnie zmienia. Zrobiłaś się zadziorna. - odgryzła się Lukrecja i zaciągnęła dymem. - Ale nie zapomnij gdzie będziesz. W Nowym Jorku uważaj bardziej na słowa i postawę caitifko. Tu nic nie grozi, tam… o ile książę może się upomnieć o swoją prawą rękę, o tyle ty… cóż, ty jesteś mimo wszystko kimś kogo można spisać na straty. Nie zapominaj o tym.
- Zdaję sobie sprawę z tego. - odparła - Istnienie w Nowym Jorku uczy dobrze przetrwania na każdym poziomie miasta.
- Zobaczymy… kiedy wrócisz z niego. - uśmiechnęła się Lukrecja i zaćmiła papierosa. - To… już wszystko o czym chciałaś ze mną rozmawiać?
- Nie wszystko. - Ann spojrzała z zaciekawieniem - Wiadomo ci o snach nawiedzających przebywających w Stillwater? Doświadczyłaś ich osobiście?
- Ty znowu o tych bzdurach?- westchnęła sarkastycznie Lukrecja i dodała nerwowo.- Tak. Miałam sny. Nie uważam ich jednak za coś… ważnego czy znaczącego. I nie bardzo widzę powodu nadawania im znaczenia. Te całe wróżenie Garry’ego czy tej Jaine… to fajerwerki mające zauroczyć naiwnych. I odciągnąć ich uwagę od ważnych spraw. Nie dawaj się tej Ravnosce wodzić za nos, tylko dlatego że miałaś jakieś dziwne majaki.
- W sumie mam je częściej niż często. - pokręciła głową - I jak rozumiem nie uważasz też, że ci obcy co ich widziałam to problem?
- Na razie nam nie sprawiają kłopotu. Zresztą od takich problemów to my mamy szeryfa.- wzruszyła ramionami Ventrue.
- I nie czujesz niepokojącej atmosfery tego miejsca?
- Nie jestem Toreadorką, ani Malkavianką by… chłonąć atmosferę. Za długo mieszkasz z Willem, zaczyna ci się udzielać jego melancholia. Może czas znaleźć sobie własne lokum? - zapytała sceptycznie wampirzyca zerkając na Ann i wydmuchując dym.
- Udziela mi się moja czujność. - burknęła - Rozumiem, że ty nie czujesz zagrożenia?
- A ty czujesz? Powiedz mi moja droga caitifko. Czy poza wyprawami w jakie pakowałaś się dobrowolnie i z pełną świadomością… czy poza nimi, byłaś atakowana? - zapytała Lukrecja przyglądając się bacznie Ann. - Jest wiele zagrożeń w Stillwater, ale w przeciwieństwie do Nowego Jorku, tu niebezpieczne miejsca są dobrze wszystkim znane. I wystarczy ich unikać.
- Nie trzeba być atakowanym, aby wyczuwać czające się niebezpieczeństwo poza znanymi miejscami… - burknęła rozczarowana reakcją.
- Jesteś przewrażliwiona. Zaczynasz szukać duchów.- machnęła ręką stara wampirzyca. - Ostrożność jest zaletą, ale wrogów mamy wśród naszego rodzaju i w Nowym Jorku. Nie tutaj. Stillwater nikt się nie interesuje… nawet Sabat.
- I wcale nie szukał czegoś teraz…
- Ktoś im zginął w okolicy… o ile dobrze pamiętam. Samo Stillwater ich nie interesowało najwyraźniej. - przypomniała wampirzyca.- Możliwe że to było tylko kolejne miejsce do odhaczenia na ich mapie drogowej.
- Naprawdę nie chcesz zobaczyć zagrożeń… - pokręciła głową.
- No to mi je pokaż Ann. Pokaż wszystkim te zagrożenia. Tylko niech będą czym się więcej niż dymem na pokazie magika. - westchnęła sarkastycznie wampirzyca. - Pokaż coś więcej niż majaki naćpanego gangrela i koszmary senne.
- Kiedy zaczniesz widzieć może być za późno…
- Uważaj, żebyś ty nie przegapiła prawdziwych wrogów, bujając w obłokach w poszukiwaniu wyimaginowanych. - odparła ironicznie Lukrecja.

***

Mogła się spodziewać zaprzeczania Lukrecji, a jednak... czuła się zawiedziona słowami Ventrue. Larry'ego nawet nie wiedziała czy pytać o kwestię. On byłby zadowolony, gdyby w Stillwater było zagrożenie, ale najprawdopodobniej uznałby, że po prostu Ann wystraszyła się czegoś małego...

Larry siedział na dole przy barze, gdy Ann zeszła już od Lukrecji. Bezklanowa podeszła do niego i usiadła na krześle obok.
- Znowu pilnujesz Giovanni? Mieliśmy się chyba wymieniać.
- Już nie… teraz szefu ich zabawia. Szeryf ich przejął. - odparł z uśmiechem Larry. - Nie wrzeszczałaś, więc nie miałem powodu wkroczyć… a bardzo chciałem.
- Przepraszam, że zawiodłam twoje nadzieje. - wymusiła smutny ton - Ale nie było potrzeby. W sumie dobrze poszło. - wzruszyła ramionami.
- Szkoda. W Nowym Jorku straszą tymi zboczeńcami w niemal każdym klanie. A nigdy nie miałem okazji przekonać się, co w nich strasznego. - odparł Larry uśmiechając się drapieżnie.
Caitiffka odparła się na kontuarze.
- Kiedy powalczymy dla nauki?
- Teraz? - zapytał Larry.
- Gdzie?
- Chodźby na tyłach hotelu. - wzruszył ramionami Larry.
- Więc chodźmy.

***

Z tyłu budynku, było ciemno, brudno, nieprzyjemnie. Przypominało to Ann uliczki Brooklynu i Bronxu. Larry wykonał kilka ruchów ramionami rozgrzewając się i mówiąc.
- Pewnie uczyłaś się różnych sztuczek samoobrony, co? Dobra rzecz na ludzi. Nie na Kainitów. My nie przejmujemy się kopniakiem w krocze, walnięciem w nerki i tym podobnymi. Nauczę cię paru sztuczek na nasz rodzaj. Ale wpierw… muszę wycenić twój potencjał.
- Głównie się broniłam... lub próbowałem się bronić przed Brujah od Primogena. - westchnęła - A to bardziej dramatyczna próba ucieczki.

- Więc się… broń! - Larry zaatakował nagle, skracając dystans i uderzając pięścią w twarz Ann. Posłał Kainitkę w powietrze i prosto w śmietnik. Walnęła całym ciałem. Gdyby nie trening Garry’ego to by właśnie wypluwała zęby ze złamanej żuchwy.
- Nie jesteśmy tu, by gadać… tylko by działać. Więc wstawaj i walcz.- odparł z uśmiechem Brujah.
Ann wstała, wyraźnie rozdrażniona.
Wampir doskoczył do niej i zaczęła się bolesna i długa młócka. Larry niespiesznie zwiększał tempo, uderzając raz po raz… unikając jej ciosów, kontrując je i uśmiechając się przy tym. I dając Ann fory. Dziewczyna miała wrażenie w dodatku, że Larry nie przykłada się do walki i zwiększa tempo tylko wtedy, gdy Ann starała się bardziej. Niemniej wkrótce… kolejna seria ciosów powaliła ją znów na ziemię. I tym razem dziewczyna nie miała sił się podnieść.
- No… coś tam umiesz i uparta jesteś… jest dla ciebie nadzieja. - stwierdził Larry na końcu.
- Uhh... - przetarła oczy - To za każdym razem... będzie takie lanie, co? - uniosła się na nogi.
- Coś w tym rodzaju. Niemniej na kolejnych laniach to ty się będziesz uczyła. Póki co uczyłem się ja. - stwierdził bezceremonialnie Kainita.
- Jak mnie nie ubić?
- Czego cię trzeba nauczyć. - wzruszył ramionami Larry.
- I czego będę się uczyć? - zapytała ciekawsko.
- Jak walczyć ze swoim rodzajem, bez czarnoksięskich sztuczek.- odparł Larry ze złowieszczym uśmiechem.
- Nie mogę się doczekać. - uśmiechnęła się.
- Jutro u mnie? - zapytał Larry.
- Jutro jestem niedostępna. William porywa mnie na imprezę w Nowym Jorku.
- Hmm… fajnie. To pojutrze więc. - odparł z uśmiechem Larry.

Ann spojrzała zaciekawiona na Brujah.
- Larry, czy ty też doświadczyłeś w Stillwater tych... nieprzyjemnych snów?
- Nie wiem… może? Nie jestem uduchowiony jak Garry i nie przywiązuję uwagi do snów, do koszmarów też nie. - wzruszył ramionami Kainita.
- Ale jesteś w stanie powiedzieć, że miałeś jakieś koszmary o podobnej sobie tematyce?
- Hmm… nie bardzo. Nie zapamiętuję ich, bo nie zwracam na nie uwagi. Nie jestem jakimś mięczakiem, by prowadzić dzienniczek - senniczek. - zaśmiał się chrapliwie Larry i spojrzał na dziewczynę mówiąc. - Nie jestem miękiszonem w garniturku, tylko prostym facetem. Szeryf pokazuje kogo lać, to leję. Nie zastanawiam się po co i czemu mam prać.
- Jeziora i czarnych macek nie kojarzysz?
- Hmmm… nie. - odparł Brujah pogodnie.
- Zjadłbyś pewnie na śniadanie, a nie koszmary z tym miał. - westchnęła.
- Pewnie… a nie… nigdy nie lubiłem sushi i reszty azjatyckiego żarcia. - zadumał się Larry.

***
Nadchodził czas świtu. William był już u siebie, zajęty oglądaniem telewizji. Głównie dla zabicia czasu, czekając aż Ann się zjawi.
Caitiffka weszła prężnym krokiem do pokoju i zasiadła przed telewizorem obok Willa na kanapie.
- Wyrwałam od Lukrecji kreację.
- To spory sukces, zważywszy jak bardzo ceni swoją garderobę. - odparł ciepło Toreador.
- Było ciężko. Mam nadzieję że nie zechce wyrolować na koniec.
- Jeśli jej nie rozzłościłaś może… nie zrobi jakiegoś… dowcipu. - odparł William z uśmiechem.
- Najwyżej ja będę rozzłoszczona... - fuknęła - Przynajmniej rozmowa z Giovannim nie była zła.
- To miło, że było miło. Dla mnie… zawsze było niezbyt wygodnie rozmawiać z nimi. - odparł Blake. - Zawsze było to wrażenie… eeemmm… jakby to… powiedzieć… obcości.

- Powiedział coś, co i mnie chodziło po głowie. - spojrzała poważnie na Williama - Czemu ty i reszta z takim maniakalnym uporem zaprzeczacie czemukolwiek co się złego czai w Stillwater?
- Bo widzisz… moja droga, mylisz nieco perspektywy. Rozmawiałaś nieco z Wilkołakami. Wiesz już co to Umbra? - zapytał Toreador.
- Powiedzmy. Co to ma do rzeczy?
- Dużo… skoro nie wiesz co to ma do rzeczy. Umbra to świat obok naszego świata. Dokładnie ci tego nie wytłumaczę. Wilkołaczy mistycyzm jest ciężkostrawny, a o szczegóły magów nie wypytywałem. Niemniej ów potwór jest właśnie w Umbrze za Zasłoną. - zaczął wyjaśniać William splatając dłonie. - A to pewien problem dla nas, bo… nie potrafimy przejść przez Zasłonę. Umbra jest dla nas całkowicie niedostępna. Wilkołaki potrafią, magowie też… ale nie my. Jak chcesz pokonać bestię, do której nie da się dotrzeć?
- William, czy ty tego nie czujesz?Jak zagrożenie się czai? Mocniejsze niż wcześniej? Co jeżeli bestia umie sama do nas się dostać?
- Rzecz w tym, że nie może. Tak twierdzi Garry, bo tak twierdzą wilkołaki, które go pilnują. Wedle nich poziom magii jest za niski. - wyjaśniał dalej Toreador. - Nie wiem dokładnie jak mierzą to futrzaki, wedle magów… wszystko zależy od wiary uśpionego tłumu ludzi. Jeśli śmiertelnicy wierzą, że smoki latają w górach, to… smoki rzeczywiście zaczną latać w górach przyciągnięte ich wiarą. Jeśli nie… smoki będą spały ukryte za zasłoną w Umbrze czekając, aż magia… czy też wierzenia ludzi pozwolą im wejść do naszego świata. Takoż jest i z potworem z jeziora, żyje w legendzie. Ale kto dziś wierzy w bajki?
- Widziałam tych obcych, ale zaprzeczacie, że są problemem. Sny szaleją, czuje się zagrożenie... Czemu zaprzeczacie?
- Ponieważ, nie wiemy czym są. Możliwe, że to jakieś wędrowne anarchy, które zrobiły tu sobie postój. Sny zaś szalały zawsze… zanim się jeszcze pojawiłaś. Osoby bardziej wrażliwe odczuwały je mocniej. - wzruszył ramionami Toreador.- A twoich obcych… szukają zwierzaki Garry’ego i wypatruje szeryf. Nic więcej nie da się zrobić. No chyba, że uda się coś konkretnego wywróżyć, ale… wizje są kapryśnymi przewodnikami.

- Wiesz kto to Barabas z Nowego Jorku? - zapytała trochę poirytowana.
- Kojarzę… nigdy nie spotkałem go osobiście. - przyznał Blake.
- Trafiłam kiedyś na jego celę w kanałach. Widziałam go, a on mnie. Sposób, w jaki mnie obserwował... jak drapieżnik zaciekawiony myszką, którą by chciał się pobawić... zamęczyć ją na śmierć. - skrzywiła się - l moja własna natura była przerażona, skulona pod ścianą. - spojrzała Toreadorowi w oczy - Podobne doznanie miałam, gdy obserwował mnie nieznajomy po przybyciu do Stillwater. To nie był zwykły anarch, William. Był... Zagrożeniem. Nie odczułam po prostu strachu. On przeraził moją naturę wampira, jak mógłby zrobić to ogień…
- Jesteś młoda… słaba jeszcze. To zrozumiałe. I ja spotykałem takich osobników w swoim życiu. Są groźni, ale… są tylko Kainitami. Czymś co znamy, czymś co możemy zabić.- wyjaśnił Blake ciepło. - Nie twierdzę, że nie są niebezpieczni, ale daleko im do bytów których istnienia nie potrafimy pojąć.
- Gdy Brujah się bawili mną, wykorzystując zgniatarkę śmieci... to nie był ten strach. Gdy mnie szukali, by połamać kości... to też nie to było. - spojrzała zaniepokojona na Williama - Nie ignorujecie tego, choćby przez ostrożność.
- Nie ignorujemy, ale to nie Nowy Jork. Nasza liczebność jest niewielka. Wpływy wśród miejscowej społeczności niby spore, ale sama… społeczność za wiele nie może. Nasze możliwości są… ograniczone. - wyjaśnił cicho Toreador.
- Więc po prostu czekamy aż coś się stanie? - zapytała z lekką irytacją.
- Poruszyłem parę moich wtyczek w Nowym Jorku i czekam na wyniki. Poza tym… tak. Chyba że masz jakiś pomysł lub wątek za którym możemy ruszyć. Choć w zasadzie to nie czekamy, aż coś się stanie. Czekamy aż Giovanni w coś wdepnie i to na nim skupi się pierwsze uderzenie… a my będziemy się temu przyglądać i jeść popcorn… i wyciągać wnioski. Po co my mamy się narażać, skoro on i jego rodzina z chęcią wystawią się na pierwszy ogień?- zapytał żartobliwie William na koniec.

Ann westchnęła.
- Czy ty też masz te... koszmary?
- Czasami zdarzają mi się. Acz nie sądzę by były rzeczywiście wizjami przyszłości. Po prostu ów byt nie mogąc zrobić nic innego, miesza nam w głowach. - stwierdził spokojnie Toreador.
- A czy wiecie czym jest ten byt?
- Cóż… poczekaj - Toreador wstał i wyszedł z pokoju. Wrócił po paru minutach z książką pod tytułem: “Legendy ludu Mohikan”. - Szczegóły znajdziesz na zaznaczonej stronie. Ogólnie jest to duch-bóstwo wypaczone przez własną chciwość. U Indian bowiem nie ma aż tak dużej różnicy między bóstwem a duchem.
Ann zaczęła przyglądać książkę.
- Jeżeli to jakiś stwór, duch, a nie człowiek, wampir czy wilkołak nawet... to czemu nie zajmą się nim magowie? Oni chyba byliby w tym lepsi.
- Gdy zjawi się nasz gość, to pewnie wytłumaczy ci dokładniej. Albo Nadia by mogła, wszak za życia należała do tej kliki. Niemniej… magowie nie są bohaterskimi obrońcami tej rzeczywistości i generalnie nie ruszają się ze swoich siedzib, chyba że naprawdę nie mają innego wyboru. Niech cię nie zmyli ich troska o szpital. Wynika ona z faktu, że ten… fenomen jest wynikiem ich błędnych działań. - odparł Toreador.- I zajmują się nim z poczucia obowiązku oraz winy.
- Czy ten duch może też zagrażać wampirom z Nowego Jorku? Wtedy by się ruszyć mogli…
- Nie jestem pewien czy obejmuje całe Stillwater. Na pewno jezioro i jego okolice, ale nie dalej…- wzruszył ramionami wampir.

- William... Czy widziałeś kiedyś naocznie aktualnego Księcia Nowego Jorku? - zapytała zaciekawiona.
- I poprzedniego. I poprzedniego. Zapominasz że mimo młodziutkiej buzi jestem bardzo bardzo stary. - odparł ze śmiechem poeta.
- On serio jest taki straszny?
- Nie straszy aparycją, czy zachowaniem. To wyrafinowany, przystojny i kulturalny mężczyzna. Niestety potrafi postępować wobec wrogów z wyrachowanym okrucieństwem. I to rzeczywiście wzbudza przerażenie. - przyznał melancholijnie Toreador. - Jeśli nie nadepniesz mu na odcisk, to przekonasz się jak bardzo czarujący i ujmujący być potrafi. Jeśli jednak… nadepniesz, to niech Bóg ma cię w swojej opiece.
Caitiffka spojrzała uważniej na Williama.
- Podoba ci się?
- Jego oblicze tak, jego sympatyczne podejście też. Ale nie jego dusza zimnego gada. - westchnął Blake i dodał. - Cóż… poza tym, jest hetero.
- Pytałeś go? - nie opanowała się.
- Takich rzeczy można się dowiedzieć, bez bezpośredniego pytania potężnego Ventrue. - zaśmiał się Kainita i dodał. - Uwodzi śmiertelniczki, ignorując mężczyzn.
- Na ile lat wygląda?
- Trzydziestoletni brunet o lekko falujących włosach, obliczu mrocznego anioła i sylwetce rzymskiego centuriona. Którym ponoć kiedyś był. - westchnął William z uśmiechem.
- Więc... naprawdę ma aż tyle lat? - zapytała ciekawa.
- Tak sugeruje i tak mówią. Osobiście, jestem gotów uwierzyć. Jest bardziej wiarygodny niż nasza Lukrecja. - przyznał Toreador.
- Musiałeś znać też tego poprzedniego Księcia, Toreadora. Jaki on był?
- Był… rozczarowaniem. Wspaniały na początku, ufny, piękny… idealista. Był cudowny. Ale miasto i jego polityka go pożarły… albo po prostu ja się dałem nabrać na pozory. - westchnął ciężko William pocierając dłonią czoło. - Stał się z czasem taki jak obecny Książę. Tylko mniej subtelny i mniej wyrafinowany.
- Obecny był jego zgubą, tak?
- Tak. Przewroty na szczycie władzy zdarzają się od czasu do czasu w naszej społeczności. Wszak nie można liczyć na przemianę pokoleń. - przypomniał jej wampir.

Ann spojrzała podejrzliwie na Williama.
- Istniałeś tak długo pod wieloma Książętami Nowego Jorku i... nawet nie byłeś Primogenem? - zapytała zaskoczona.
- Cóż… - odparł Blake z uśmiechem. - … tego nie powiedziałem. Byłem i jednym i drugim.
- Jednym i... drugim? - Ann patrzyła uważnie.
- Tak. - przyznał Kainita i wzruszył ramionami. - Pamiętaj jednak, że jest duża różnica między Księciem Londynu a Księciem Bakewell.
Ann uśmiechnęła się.
- Czy z tą wiedzą powinnam zacząć używać tytulatury w kontaktach z tobą?
- Eks-arystokracja nikogo nie obchodzi. Nawet dzisiejsi Kainici nie dbają o szlacheckie tytuły swoich Starszych. - zażartował William.
- Ale Księcia Księciem będą nazywać. - wyglądała na zaciekawioną - Które miasto było twoje?
- Stillwater. Jestem jego pierwszym Księciem. - rzekł z uśmiechem Toreador. - Dziwne że na to nie wpadłaś.
- I teraz dzielisz Stillwater z Joshuą?
- Nie. On jest teraz Księciem, a ja mu pomagam. Jak już wspomniałem… znużyły mnie przepychanki na szczycie. Ale najwyraźniej nawet gdy sam trzymam się z dala od polityki, ona znów wyciąga po mnie szpony. - westchnął Toreador. - Dlatego jedziemy do Nowego Jorku.
- Więc skoro i tak polityka nie może cię opuścić, to nie ma sensu jej unikać. - pokiwała głową.
- To błędne myślenie. Różnica polega na tym, czy chcesz płynąć na powierzchni czy też dać wciągnąć pod wodę i utonąć. - stwierdził Toreador.

- Chciałabym cię zobaczyć w szlacheckim, pozłacanym ubraniu z kilka wieków wstecz. Oczywiście europejskim. - doprecyzowała.
- Za moich czasów… stroje były śmieszne. Poza tym nie jest aż tak dobrze urodzony. Jestem potomkiem ubogiej rodziny szlacheckiej. To Nadia ma rodowód niczym koń czystej krwi. I dlatego się tak pewnie zachowuje. - zaśmiał się Wiliam. Po czym doprecyzował. -A Primogenem Toreadorów to nadal tu jestem. Ty pewnie byłabyś swoich… ale Starsi Nowego Jorku nie lubią konkurencji.
- Primogen Bezklanowcow... To brzmi... Prawie jak karykatura pozycji. - roześmiała się.
- Ponoć tacy się zdarzają. Takie słyszałem plotki. A sam Książę pewnie nie miałby nic przeciwko temu. Wdzięczny za darowane stanowisko pionek, bywa użyteczny. Ale… to antagonizowanie Starszyzny i pozostałych Primogenów.- wyjaśnił Toreador.
- Ale kiedyś chyba Książęta ubierali się wytwornie, tak bardziej?
- Kainici… ubierają się tak jak dyktuje moda śmiertelnych.- stwierdził z uśmiechem Blake. - A Książęta zawsze ubierają się wytwornie. Stosownie do okazji. A jutro zobaczysz mnie w smokingu. Wyglądam jak smarkacz… przemieniono mnie za wcześnie.
- Ile miałeś lat?
- Tyle ile widzisz przed sobą. My się nie starzejemy i nie młodniejemy. Z wyjątkiem Nosferatu, my pozostajemy takimi jakimi byliśmy. - przypomniał jej wampir.
- Będziesz wyglądał jakbyś szedł na prom.
- Niestety… tak. - uśmiechnął się nieśmiało Kainita.
-Mówisz, że masz dość polityki. Była aż taka w Stillwater?
- Nie… nie była. Ale polityki miałem już dość, gdy byłem w Europiem, a potem… w Nowym Amsterdamie. - odparł kwaśno Kainita.
- To czemu oddałeś stanowisko w Stillwater?
- Polityka. - wzruszył ramionami William i dodał.- Pamiętaj że to były ciężkie i skomplikowane czasy. Wojna secesyjna namieszała nie tylko wśród śmiertelnych… niemniej szczegóły muszą zaczekać na inną noc. Ta już się powoli kończy.
- Dobrze,dobrze, później pomęczę. ‐ zanim zaczęła odchodzić zapytała jeszcze - Pokażesz mi kiedyś swoją poezję?
- Jeśli masz czas i ochotę. - podekscytował się Kainita. - Gdzieś tam mam tomiki. Tylko… ty chyba już masz lekturę. Księgę od Nadii?
- Szybko przechodzę, a na twoją poezję zawsze znajdę czas. - odparła radośnie.
Nagle została sama, bo William stał się rozmytą plamą i zniknął. Pojawił się kilka sekund później… z trzema grubymi tomikami “Poezji renesansowej Anglii”.
- Och... - wzięła w ręce tomy - To wszystko tylko twoja twórczość?
- Tak… pod różnymi nazwiskami, ale tak… to głównie moja twórczość. - odparł dumnie Blake. - Sama książka też jest mojego autorstwa.
- Mogę na jutrzejszą podróż jeden z nich wziąć?
- Tak. Jeśli chcesz.- odparł z uśmiechem wampir zachowując się niemal jak małe dziecko.
- Rozmawiałeś z Cyrilem? - Will był słodki... Dzieciak z wyglądu i zachowania.
- Sprawa załatwiona. - odparł krótko Will.- Był bardzo zajęty, więc zgodził się bez rozwodzenia się nad tym faktem. Masz się tylko mnie trzymać, a nie wędrować samotnie po mieście.
- Żadnych wypadów samotnych?- westchnęła - słaby urlop... A może jednak z tobą uda mi się pójść gdzieś poza snobistyczną galerię.
- Będziemy tam tylko jedną noc. - przypomniał jej Toreador.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline