Rozklejony dżdżystym deszczem trakt wijący się reiklandzkim lasem w jednym miejscu przybrał ciemniejszych barw. Brunatna czerwień rozrosła się na brązowawym tle błota, jakby w parodii którejś z licznych wokoło kałuż, dzięki miarowemu kapaniu z góry. Ile czasu zajęło zabarwienie ziemi ciężko było stwierdzić, ale napuchnięty i naszpikowany strzałami wisielec zdążył stężeć pośmiertnie, a krew opaść nie tylko na trakt, ale i w gołe stopy. Bujającego się smętnie denata przypominającego półtuszę u rzeźnika znaleźli strażnicy dróg.
—
Chędożone Wilczyce... - westchnął Jurgen.
—
Skąd wiesz, że one? — zapytał Manfred.
—
Nikt inny nie kastruje. I nie wpycha uciętych kusiek do gęb.
Życie w ciągłym ruchu i podróżach małych czy dużych przyzwyczaiły Wilhelminę do trzymania gęby na kłódkę w otoczeniu nieznajomych. Chociaż nawet gdyby nie zdrowa doza ostrożności w kontaktach międzyludzkich, to i tak nie kłapałaby zbędnie jadaczką. Była w parszywym nastroju odkąd opuścili... Nie, właściwie to parszywy nastrój trzymał się jej odkąd
przybyła do rodzinnego Owingen, bynajmniej nie z racji pogrzebu rodziciela. Śmierć była naturalnym porządkiem rzeczy, ostatnią częścią mozolnego cyklu zwanego życiem i, wedle przysłowia, jedną z dwóch pewności w życiu. Nie, jak się okazało rodzinne strony były tylko miłe gdy patrzyło się nań przez filtr nostalgii i sentymentalizmu. Wizyta Elmy prędko przeszła w zwyczajowe konflikty i, gdy Wilhelm postanowił wyśmiać jej plan udziału w turnieju w typowy dla “mężczyzn” sposób, zakończyła się złamanym nosem. Przynajmniej nocne schadzki z Martinem były przyjemne, zwłaszcza że od pierwszego razu sprzed lat oboje poszerzyli horyzonty i nabrali doświadczenia.
Nawet nieprzerwanie zacinająca mżawka w drodze do Wurmgrube nie zmotywowała Wilhelminy do choćby słowa skargi. Wciśnięta wygodnie na wóz trzymała gardę znudzonej obojętności, w duchu ciesząc się że nie musi wędrować szlakiem na piechotę. Znoszone przez lata buty pamiętały lepsze czasy, tak jak reszta jej odzieży - bryczesy, koszula i płaszcz były poprzecinane patchworkowymi łatami z różnych materiałów. Jeden rzut oka wystarczył by stwierdzić bez cienia wątpliwości, że kobieta żyła wojażerowaniem po głuszy i szlaki nie były jej obce. Od razu też było widać, że prezencja nie zaprzątała jej głowy. Być może dlatego że z twarzą naznaczoną śladami po ospie i nagryzem końskich zębów mogłaby uchodzić za piękność jedynie w jakiejś dziurze zabitej dechami, gdzie psy tyłami szczekały, a miejscowi pielęgnowali wielopokoleniowe kazirodztwo. Jedynymi przejawami jakiegokolwiek cienia próżności był kubraczek w ziemistej barwie i piękny, długi łuk z ciemnego drewna z którym nie rozstawała się nawet o krok.
Blask “Ostoi” przywitała z ulgą. Podróż jak podróż, ale tutaj przynajmniej kojarzyła miejscowy element i mogła nieco poluzować gardę. Dotychczasowi towarzysze podróży byli... Cóż, byli. Wypatrywała u nich tylko jakichś sygnałów mogących ostrzec przed jakimś niebezpieczeństwem. Najwięcej uwagi poświęciła tylko Pablowi i Felixowi, głównie z racji maślanych spojrzeń tego pierwszego pod kierunkiem tego drugiego. Bawiło ją to niezmiernie i żałowała że nie byli w lepszej komitywie, bo z chęcią rzuciłaby niewyszukanym żartem niskich lotów czy zaimitowała parę przerysowanych cmoknięć, ale musiała obejść się smakiem. I najpewniej też to nie miało się zmienić, bo najmniej ufała właśnie takim ludziom jak rajtar.
—
Brzydszyś z roku na rok — rzuciła w ramach powitania w stronę Junga, gdy już ściągnęła swój tobołek z wozu.
—
Ty za to kwitniesz jak pleśń — padła riposta.
Wilhelmina zaśmiała się tylko, w drodze do drzwi i wyczekiwanego ciepła zań skrytego robiąc jeszcze mały przystanek by podrapać oba wilczury za uszami i zostawić im kawałek suszonego mięsa, którego nie dojadła w drodze. Uwertury towarzyszy, miejscami wchodzące w żenujące próby przypodobania się miejscowym skwitowała parsknięciem, przepychając się w stronę szynkwasu. Szerokim uśmiechem powitała dziewkę służebną wyłaniającą się właśnie z kuchni.
—
Serwus, Alma.
—
Elma! Tyle czasu cię nie było, och bogowie jak dobrze cię widzieć! — mało brakowało, by w ekscytacji Alma upuściła niesioną tacę. —
Zaraz wrócę, to porozmawiamy. Tylko mi nie zniknij.
Wilhelmina tylko przytaknęła, rozsiadając się na przyciągniętym do siebie zydlu.