Edgelord | Ann i Vincent nie wrócili już do Róży. Czas wampirom się kończył, toteż Nadia wysadziła dwójkę u wrót posesji Williama.
- Do jutra.- pożegnała się i odjechała wraz z Charlie’m i Garrym.
Ann przez chwilę patrzyła za vanem.
- Vincent... - odezwała się cicho, nie patrząc na człowieka - To przez brak tego duchowego przewodnika, co Nadia straciła? - spojrzała na Vincenta - Temu nie mogę być magiem?
- Cóż… nie miałaś też duchowego przewodnika i za życia.- stwierdził Vincent.- Więc i tak byłabyś tylko potencjalną kandydatką. Można przeżyć całe życie i nie ulec przebudzeniu. To nie trafia się tak często.
- Ale wciąż mogę się... przebudzić?
- Żeby ulec przebudzeniu, trzeba być żywym. Myślisz, że dlaczego Nadia utraciła swojego awatara? Zmarli nie mogą być magami. - westchnął LaCroix, gdy ruszali w kierunku posiadłości Blake’a.
Chwile upłynęły w ciszy.
- Czy magowie mają też swoich... Nie do końca magów? Takich... co nimi pogardzają i uważają za... wypadek, błąd?
- Nie wydaje mi się. Magowie mają różne inne powody do gardzenia pobratymcami. Nie jesteśmy szczególnie zjednoczeni. Poszczególne fundacje mają swoje cele, priorytety, swoje… awersje i… uprzedzenia. - odparł cierpko Vincent.
Ann nagle zmieniła temat.
- Jesteś z Francji?
- Mój ród jest Francji. Pochodzę z rodziny francuskich arystokratów, która wyemigrowała do Luizjany z powodu… kłopotów, związanych z rewolucją francuską. Jam sam urodziłem się i wychowałem w Baton Rogue. - wyjaśnił uprzejmie mag.
- Ja pochodzę z Francji. - uśmiechnęła się lekko - Wychowywałam się tam... ale też w Kanadzie. Dwa obywatelstwa, częste podróże.
- Ja też często podróżuję w interesach. Aczkolwiek obywatelstwo mam tylko jedno.- odparł uprzejmie Vincent. - Brakuje ci tych podróży?
Dziewczyna zastanowiła się.
- Chyba nie. Znaczy, podróże nie wpływały dobrze na utworzenie relacji z innymi ludźmi. A o trwałych można było zapomnieć.
- Relacje z innymi ludźmi bywają przecenianie. - odparł ironicznie mężczyzna.
Ann spojrzała w ziemię.
- Gdy bezpowrotnie coś stracisz, to dopiero zdajesz sobie sprawę, że ci brakuje tego, czego nie zdążyłeś poznać...
- Może… aczkolwiek nie przypominam sobie żadnej znajomości wartej zapamiętania. - odparł Vincent zatrzymując się, by zapalić papierosa.
- Ale miałeś jakieś. - spojrzała na niego przechylając głowę - Kochałeś czy kochasz kogoś? Czy byłeś kochany?
- Zdarzało mi się. - odparł wymijająco Vincent.
- Jakie to uczucie?
- Hmm…- zamyślił się LaCroix i wzruszył ramionami.- … kłopotliwe.
- Jak to "kłopotliwe"?
Mężczyzna wydmuchał dymek i spojrzał na dziewczynę mówiąc. - Miłość rozprasza uwagę, odwraca uwagę od celu.
- Ale jest niesamowite, prawda? Zrobisz dla kochanej osoby wszystko, zawsze. I będziesz czuł szczęście.
- Z pewnością. - odparł wymijająco mężczyzna.
***
Ann weszła do posiadłości Willa, rozglądając się za Toreadorem.
- William? - zawołała na próbę.
- Tak? - usłyszała znajomy głos Kainity.- Jestem w kuchni.
Caitiffka ruszyła do kuchni, zostawiając za sobą Vincenta.
- Jak się trzymasz? - zapytała od wejścia do pomieszczenia.
- Zwyczajnie… czemu pytasz? - odparł Kainita, dobierając sobie “trunek” z zamrażarki.
- Bo zachowywałeś się... inaczej. Nie, że źle, tylko... inaczej. - podeszła bliżej - I Joshua nie chciał byś z nami poszedł...
- Mógł uznać, że mógłbym… zachować się nieracjonalnie. I miał rację.- odparł z uśmiechem Toreador.
- Ale jutro idziesz na akcję? - zapytała.
- Jutro… idziemy walczyć. Wtedy lepiej jeśli będę bardziej… nieracjonalny.- odparł z ciepłym uśmiechem Kainita.
- Ci kultyści tam żyją. Naliczyłam dwadzieścia pięć miejsc do spania. Widziałam na górze dwóch kultystów z uzi, pewnie pilnujących pokoju Proroka czy innego guru.
- W takim razie będzie dużo… sprzątania. - stwierdził beznamiętnie Toreador.
- Zadziwiłeś mnie. - Ann patrzyła z zaciekawieniem na Toreadora - Takiej twarzy Williama Blake'a bym się nie spodziewała.
- Ta twarz… umarła w okolicy wojny secesyjnej. Wtedy po raz ostatni raz byłem rycerzem, wojownikiem Camarilli. - odparł Toreador i wzruszył ramionami. - Zazwyczaj nie odczuwam przyjemności z odbierania życia. Niemniej żywię prawdziwą odrazę do rytualnych mordów i morderców. Zwłaszcza, że wiem jak to się może skończyć. W szpitalu który stara się zabezpieczyć nasz gość, też dokonywano rytualnych mordów… w sposób wyjątkowo pokręcony. I jak to się skończyło?
- Czy te mordy w szpitalu były do tych teraz podobne? - zapytała.
- Były znacznie bardziej kreatywne… agonia była długa i ofiara była cały czas przytomna. I krzyczała. Ciesz się że nie będziesz miała okazji usłyszeć takich krzyków. To coś z czego powstają koszmary. - William wzdrygnął się na wspomnienie tamtych wydarzeń.
- A wiadomo co chciano osiągnąć mordami? Czy to psychopaci co chcieli śmierci i cierpienia dla samego aktu? - zapytała lekko przerazona.
- Zważywszy, że wszystkiemu przewodził potężny Nephandi, to raczej chodziło o umowy z demonicznymi bytami. -odparł Toreador i uśmiechnął.- Cieszy mnie więc fakt, że chyba nie mamy z nim do czynienia.
- Nephandi?
- Powinnaś zapytać Vincenta o detale. Niemniej Nephandi… z tego co zrozumiałem, to książkowy przykład demonologa. - wzruszył ramionami. - I potężny czarownik… bardzo potężny. Jego pokonanie kosztowało życie maga,który nas wspierał w tym boju i załamało rzeczywistość w obrębie szpitala.
- Ale ten Nephandi zginął, prawda?
- Prawdopodobnie… pod koniec uciekaliśmy w popłochu, gdy świat zwijał się za nami w spiralę. Nie uszedł stamtąd, to pewne. - odparł Toreador.
- Może ci kultyści chcą dokonać tego samego co w szpitalu? Vincent mówił, że tam gdzieś jest byt, który wpływa nieświadomie na sny, a wilki przecież coś właśnie tam zamknęły.
- Ale nie w szpitalu… ów byt śpi umbralnym odbiciu jeziora. - odparł Toreador i dodał z uśmiechem. - Nieważne co kultyści planują. Nie będą mieli okazji powtórzyć swojej zbrodni.
- Widziałeś Giovanni ?
- Tak… uroczy typek. Tzimisce który go oszpecił ma poczucie humoru. Pokręcone, jak to u nich, ale ma. - odparł ze śmiechem Toreador.
- Sądzę... że w sumie to bardzo smutny los. Nawet jak na wampira. - Ann najwyraźniej nie widziała tego za nic zabawnego.
- Z pewnością… ale nie trafiło na aniołka. Nekromanci są… - wzruszył ramionami Toreador. - … niewiele lepsi od Tzimisce.
__________________ Writing is a socially acceptable form of schizophrenia. |