Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-04-2023, 20:31   #5
Alex Tyler
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację

28 Eleasis 1703 RT. Późny wieczór.
Dzielnica Rzeczna, Neverwinter.
Północne Wybrzeże Mieczy.


Muzyka
Mrok zatopił kły w Neverwinter niczym głodny drapieżnik w ofiarę, powoli szykując się, by całkiem je pochłonąć. Zapadająca ciemność wydzierała z okolicy ostatnie resztki ciepła i światła, by pozostawić jedynie poczerniałą skorupę. Podobnie do gasnącego życia ostatnie tchnienie dnia uchodziło z miasta. Ciemne chmury izolacji zajmowały niebo, zaznaczając swą obecnością kres panowania jasności. Było już po capstrzyku. Uliczki, stragany i place sukcesywnie pustoszały, zaś przybytki uciech zapraszały w swe podwoje. Zanikał miejski gwar, milkły nawoływania przekupniów i odgłosy obutych stóp na bruku. Życie ulatywało za granice szczelnie zamykanych drzwi i okiennic domostw, rezydencji i tawern. Jedynie nieszczęsne i potępione dusze nie miały, lub nie chciały, się gdzie podziać. Mimo wysiłków straży przeklęte widmem Rozpadliny i powoli odbudowujące się miasto nie było bezpieczną przystanią po zmroku. Zaułki okrytego czarnym całunem Neverwinter skrywały jad, nikczemność i grozę.


Codziennie gdzieś pośród tej mrocznej scenerii dochodziło do zbrodni i personalnych dramatów. Jednym z nich był przypadek Mhelkireda, niezbyt roztropnego złodziejaszka o niewyparzonym języku i zmiennej fortunie. Jak zwykle wpakował się w niezłą kabałę. I musiał się jakoś z niej wyplątać. Niestety za bardzo pochwalił się ostatnim skokiem przy kufelku i ledwie pół dzwona później, niczym niewidzialny myśliwy, po piętach zaczęła deptać mu jakaś nawiedzona paladynka! Przeklęci niech będą zawistnicy! I tak większość zmyślił, a właściwie to wszystko. Wcale nie znalazł wejścia do sekretnej krypty Alagondarów pośród ruin zamku Never. Drogocenny pierścień ściągnął z palca dobrze odzianych, spuchniętych zwłok spływających Rzeką Neverwinter. Nawet nie znał nieszczęśnika. Jego pech dla Mhelkireda stanowił jedynie łatwy zysk. A teraz złodziej musiał mierzyć się z nieprzewidzianymi konsekwencjami swoich działań, tak jakby to on był odpowiedzialny za jego śmierć. Łotrzyk nadal nie mógł pojąć, dlaczego prześladował go taki niefart.

Po prawdzie to Mhelkired jedynie snuł domysły, bo nie wiedział, o co dokładnie chodziło zbrojnej, która za nim uparcie podążała. Ale nie mogło to być nic dobrego, bo z tego co zdążył usłyszeć, zanim rzucił się do ucieczki, prawiła coś o Strażnikach Zimowej Tarczy i Lordzie Protektorze Dagulcie Neveremberze. Nie wyglądało to w każdym razie kolorowo, biorąc poprawkę na całą jego łotrowską karierę. Do tego nieznajoma sprawiała wrażenie takiej, co nie bawi się w zbytnie uprzejmości. A takich jak on zjada na śniadanie. Łotrzyk powoli tracił nadzieję. A przy okazji dech. Natomiast jego prześladowczyni wyglądała na zupełnie niestrudzoną. Do tego musiała mieć świetną orientację w terenie, albo pochodzić z tych stron, bo mimo kluczenia między uliczkami, mężczyzna za nic nie mógł jej zgubić. Przez to wszystko jego myśli zaczęły kołatać się wokół desperackich kroków. Do walki stawać nie miał zamiaru. Był zwykłym tchórzem i sztylet nosił tylko od parady, zresztą, nawet gdyby spróbował napaści, to tylko jeszcze bardziej pogorszyłby swą sytuację. O ile nie zostałby z miejsca posiekany na plasterki, co wydawało się w tym wypadku najprawdopodobniejszym scenariuszem. Uciekał więc, rzucając panicznie wzrokiem za siebie, aż nazbyt świadom powoli opuszczających jego ciało sił i zbliżającego się ujęcia, szukając cudownego wyjścia ze zdawałoby się beznadziejnej sytuacji. I wtedy właśnie go tknęło! On nie musiał napadać kobiety, ale mógł to uczynić ktoś inny... Wschodnia część Dzielnicy Wieży nie należała do najbezpieczniejszych, w niektórych miejscach wciąż stanowiła strefę „bez wstępu”, ponieważ panowały tam gangi pełne brutalnych podrzynaczy gardeł. Składały się one w niemałej części z orków, półorków i ogrów, których władze nie zdołały przepędzić od 1479 RD. Gdyby tylko złodziejaszek tam dotarł, może jego problem rozwiązałby się sam... Jeśli nie za udziałem bandziorów, to grasujących samopas potworów i plagozmienionych. Co prawda jemu mogło przydarzyć się dokładnie to samo. Fakt, pomysł wydawał się skrajnie ryzykowny, ale alternatywa wcale nie była lepsza. Czekała go ciemnica i najprawdopodobniej stryczek.


Mhelkired był w skrajnej desperacji, za to kobieta, która za nim podążała, ewidentnie musiała być szalona. Nawet nie okazała wahania, samotnie wkraczając na rubieże Neverwinter, pośród zaniedbane uliczki wschodniej Dzielnicy Wieży. Łotrzyk zaczynał myśleć, że wcale nie jest człowiekiem, tylko jakimś upiornym prześladowcą nasłanym przez kogoś z Tajemnego Bractwa, albo innej, równie mrocznej organizacji. Wszak podpadł już tylu różnym ludziom, że wszystko wydawało się możliwe. A w żaden inny sposób nie mógł pojąć skąd u tamtej taka wytrzymałość, determinacja i odwaga granicząca z głupotą. Gnał, sięgając skraju wycieńczenia, jedynie dzięki trwodze zdoławszy pokonać spory kawał miasta bez żadnego postoju. Dlatego nawet nie chciał wiedzieć, jakie demony napędzały niestrudzoną łowczynię, która odziana była w ciężki pancerz.

W końcu złodziejaszek usłyszał odgłos, od którego serce podeszło mu do gardła. Ale który jednocześnie tchnął weń światełko nadziei. Było już za późno na odwrót. Zagrał va banque i teraz musiał sprawdzić karty, które rozdał mu los. Świadom, że właściwie to mogło być za późno na cokolwiek dla nich obojga. Wtedy spośród mrocznych zaułków niczym posępne cienie wychynęły zwaliste postacie o nieprzyjemnych obliczach. Dobrze uzbrojone i ożenione ze zbrodnią zbiry. Kilkuosobowa zbieranina ludzi, orków i półorków, był pośród nich nawet paskudny ogr.
— To teren Majchrów Herzoga. Myto za przejście odbieramy we krwi — przemówił gardłowym głosem jeden z bandziorów, próbując palcem ostrze swego szerokiego korda.
Mhelkired wykorzystał moment, by się ukryć. Natomiast zbrojna zatrzymała się na skrzyżowaniu, rozglądając uważnie dookoła.
— Odstąpcie obywatele. Utrudnianie stróżowi prawa pościgu jest przestępstwem — oświadczyła protokolarnym, beznamiętnym tonem. — Zgodnie z prawem ustanowionym przez Przymierze Lordów grozi za nie grzywna w wysokości do dwustu złotych smoków plus ciężkie roboty do dziesięciodnia. Natomiast wymachiwanie orężem bez uzasadnionej przyczyny grozi karą pozbawienia wolności do dziesięciodnia i/lub grzywną w wysokości do dziesięciu złotych smoków.
— Dobre sobie, ma dziewka poczucie humoru — rzucił zza niepełnego uśmiechu bladozielony półork o byczym karku i gęsto zarośniętych muskularnych ramionach. — Lepiej zmów paciorek siostrzyczko. Wygląda na to, że jesteś otoczona.
To była prawda, mordercy osaczyli samotną i zdawało się obłąkaną kobietę, łypiąc nań niczym sfora sępów na padlinę. Krąg śmierci wokół niej powoli się zacieśniał. Czyżby był uratowany? Fortuna się odwróciła? Mhelkiredowi nawet zrobiło się szkoda głupiej dziewki. Nie miała żadnych szans. Ale nie było innego wyjścia. Nie zamierzał skończyć na postronku... Jednak coś w jej postawie i zachowaniu nie dawało mu spokoju. A ostatecznie zachwiało jego pewnością i zmroziło go aż do szpiku kości. Nieznajoma wydawała się zupełnie niewzruszona mimo straszliwych okoliczności. Ze stoickim spokojem i niespiesznym ruchem zdjęła wielki miecz z pleców.
— Jedyne co mnie otacza to strach i martwi ludzie.

26 Eleint 1703 RT. Późne południe.
Gospoda „Rozmyty Kostur”, Longsaddle.
Północne Wybrzeże Mieczy.


Do gwarnej karczemnej izby wkroczyła opancerzona kobieta, prowadząc za sobą zakneblowanego i zakutego w ciężkie kajdany młodziana. Chwilę później powiodła czujnym wzrokiem po pomieszczeniu, szukając dla siebie i zatrzymanego odpowiedniego miejsca. Jej młode, pozbawione wyrazu oblicze ozdobione było parą wnikliwych oczu o głębokim kolorze wypolerowanych szafirów. Zdawała się mieć niewiele ponad dwadzieścia wiosen, a mimo to szereg podobnych rozpadlinom blizn brutalnie przecinał jej młodzieńczą twarz. Pod lewym okiem jakby inkaustem na pergaminie nakreślony miała tatuaż w kształcie pancernej rękawicy upstrzonej promieniującym, złotym okiem w równobocznym trójkącie. Spod szkarłatnego zakonnego welonu, którym opatuliła swą głowę, niczym górskie strumyki wypływały pojedyncze pasma sięgających ramion włosów, równo przyciętych z monastycznym rygorem i śnieżnobiałych niczym szczyt Kopca Kelwina. Kobieta mierzyła prawie sześć stóp i obdarzona była sylwetką dzikiej pantery, muskularną i emanującą zręcznością oraz naturalnym i drapieżnym wdziękiem. Dla bezpieczeństwa zakuła ją w lekki płytowy pancerz w odcieniu intensywnej czerni, przyozdobiony złotymi symbolami oka, licznymi dewocjonaliami oraz przypieczętowanymi religijno-prawnymi formułkami, spisanymi na pożółkłym pergaminie. Spomiędzy jego ciemnych płyt wypływał szkarłatny lniany habit, skrojony specjalnie tak by nie ograniczał w najmniejszym stopniu ruchów noszącej. Jej szyję zdobił wisior ze znakiem oka Helma. Zaledwie po pobieżnych oględzinach gościom karczmy łatwo było odgadnąć, czym się musiała trudnić. I to nie tylko ze względu naszyjnik i obecność skutego młodziana. Białowłosa posiadła bowiem przy sobie całkiem sporą ilość sztuk broni. Z której to najbardziej wyróżniało się kunsztownie wykonane montante zatknięte w skórzaną pochwę przerzuconą przez jej plecy. Był to długi na pięć i pół stopy dwuręczny miecz wykuwany jedynie w Amn. Poza nim dziewczyna posiadała kompozytowy długi łuk refleksyjny osadzony razem ze strzałami w skórzanym sajdaku, czarny buzdygan i sztylet o wąskim ostrzu. Z tego, jak się ogółem prezentowała, widać było wyraźnie, że darzy wielkim umiłowaniem nie tylko wojaczkę, ale i harmonię oraz perfekcyjny porządek. Żaden element jej ubioru czy ekwipunku nie był bowiem brudny, zaniedbany ni poluzowany. Każdy był w wyśmienitym stanie i stanowił wręcz idealnie dopasowaną część spójnej całości.

Dla siebie wojowniczka zamówiła u karczmarza jedynie skromną izbę na noc, kąpiel, proste jadło i szklanicę wody. Co ciekawe dla zatrzymanego wzięła dużo lepszą jakościowo strawę plus kielich wina. Aczkolwiek na tym wygody się skończyły, bo spać miał w koszarach lokalnej straży miejskiej. Przy płaceniu dziewczyna na chwilę zdjęła ciemną pancerną rękawicę, ukazując przy tym wnętrze swej dłoni pokryte bladą blizną w kształcie oka, stanowiącą ślad po dawnej rytualnej oparzelinie. Niedługo później nietypowa para wspólnie zasiadła do stołu.
— Nawet nie próbuj żadnych sztuczek obywatelu. Harpellowie to tacy sami czarnoksiężnicy jak ty. Usadzą cię szybciej niż moja pięść — zbrojna ostrzegła beznamiętnie zatrzymanego, uwalniając go tymczasowo od knebla i ciężkich kajdan. — Smacznego.
— Proszę się nie obawiać, pani władzo — Marcel westchnął, masując uwolnione od żelaza nadgarstki. Przysunął ku sobie strawę, z zaciekawieniem przyglądając się o wiele skromniejszemu talerzowi przed paladynką. — Nie w smak mi zostać zaklętym w zająca. Nawet pomimo ich imponującego libido.
Również bez ponurego wstępu zwrot, który jako ostatni padł z ust pozbawionej emocji ciemiężycielki, brzmiałoby dlań porażająco osobliwie. Młodzian musiał jednak przyznać, że przez ten krótki czas, który wspólnie spędzili, zdążył się zorientować, że wielką estymą darzyła wszelkie zasady i regułki. Trzymała się ich niekiedy z rozbrajającym wręcz oddaniem i ceremonialnością.

Po posileniu się siostra oddała podległego jej przestępcę na przechowanie miejskiej straży i udała się dokonać ablucji, odprowadzona radosnym machnięciem dłoni aresztanta, zwykle zarezerwowanym dla jego przyjaciół. Potem zamknęła się w swoim pokoju i dokonała dokładnego przeglądu i koniecznych konserwacji całego ekwipunku. Zanim jednak mogła udać się na spoczynek, musiała odbyć zwyczajową sesję umartwiania, po czym zmówić modlitwę. Reguła jej surowego zakonu głosiła bowiem, że brak wiary powoduje zepsucie duszy, zaś nadmiar wygód korumpuje ciało. Dlatego też pierwsza praktyka służyła hartowaniu cielesnej powłoki, druga natomiast duszy. Obie były uważane przez jej wyznanie za niezbędne dla zachowania dyscypliny i podtrzymania procesu samodoskonalenia jednostki.

Spoczynek na kiepskim, acz czystym sienniku, okazał się dla dziewczyny niezbyt przyjemny. Nie wynikało to jednak z jakości łoża, czy wpadającego w nadmiernej ilości przez nieszczelne okiennice nocnego światła, a dziwnego snu, który sprawił, że obudziła się nagle zlana potem. Wojowniczka zazwyczaj spała spokojnie i praktycznie nie miewała żadnych snów, co też spowodowało, że doznana wizja wywołała w niej pewien wewnętrzny niepokój. Szczególnie że symbolika i niejasność eksperiencji, którą wyjątkowo doświadczyła, wskazywały, iż mógł to być jakiś ukryty przekaz od jej boga. Dlatego będąc już na jawie, spróbowała trzeźwym umysłem uporządkować to, co dostrzegła i zapamiętała z onirycznej krainy. A była to wizja śnieżnobiałego wilka stąpającego pośród nokturnowego, leśnego pejzażu i otoczonego gęstymi obłokami mglistego oparu. Zwierz był potężny niczym tur i sprawiał wrażenie bystrzejszego, niż wskazywałby na to jego gatunek. Biaława opoka zdawała się go otulać niczym pierzyna, kiedy kroczył w kierunku Marvelli, skupiając nań swe błyszczące szkarłatem i niepojętą inteligencją ślepia. Czym był i co zwiastował? Tego drugiego nie była pewna, zwłaszcza że obudziła się, zanim się doń zbliżył. Jednak we śnie wywoływał u niej nader silne i trudne do zinterpretowania odczucia. Zaś co do pierwszego, to biały wilk należał do preferowanych zwierząt jednego z jej Świętej Trójcy, Amaunatora. A to tylko upewniało dziewczynę, że najprawdopodobniej miała tej nocy do czynienia z przekazem od jej boskiego patrona.


27 Eleint – 2 Marpenoth 1703 RT. Wieczór.
Knieja Neverwinter.
Północne Wybrzeże Mieczy.


Wyruszając z Longsaddle razem z zatrzymanym przestępcą, Marcelem Debonairem, siostra Rita przyłączyła się do trójki awanturnic zmierzających dokładnie w tym samym kierunku. Początkowo uznała ich obecność za dobrą monetę, jako że podróż w grupie przez pełną niebezpieczeństw Knieję Neverwinter wydawała się rozsądniejsza i bezpieczniejsza. Szczególnie że białowłosa musiała mieć nieustanne baczenie na przebiegłego czarownika. Co niestety utrudniało wypatrywanie zagrożeń.

W ciągu kilku kolejnych dni, które zeszły poszukiwaczom przygód na podróży w kierunku Neverwinter, monastyczna paladynka zdążyła trochę lepiej poznać grupę. Co też sprawiło, że zaczęła trzymać się z podlegającym jej przestępcą bardziej na uboczu, planując rychłe rozstanie zaraz po przekroczeniu murów Klejnotu Północy. Wynikało to głównie z faktu, że dwójka z towarzyszek drogi okazała się czarnoksiężnikami tak jak Marcel. Do tego ta z pomalowaną twarzą i kolorowymi włosami sprawiała wrażenie dotkniętej obłędem. Marvellę brzydziły kłamstwa wypływające z jej ust niczym nieprzerwany strumień nieczystości, w czym za bardzo przypominała jej Debonaira, dlatego podczas marszu kroczyła jak najdalej od niej. Z kolei druga wiedźma w sumie okazała się całkiem sympatyczną elfką i to nieźle robiącą mieczem, nie zmieniało to jednak faktu, że parała się plugawą magią. Dlatego mimo wszystko szafirowooka wolała zachować w stosunku do niej ostrożność. Wszak nie raz zdarzyło jej się przekonać, że sztuczki chaosu są niepoliczone. W rzeczach zawsze drzemała kpina. A pozytywne usposobienie mogło być zwodnicze. Tak czy inaczej, mieczniczka była świadoma, że Faerûn pełen jest grzechu, a magia niestety penalizowana jest jedynie w nielicznych miejscach, takich jak Amn, Mulsantir czy Chessenta. Nie czyniła więc żadnych uwag odnośnie. Ogólnie powściągliwa była w komentarzach, co w połączeniu z pozbawioną emocji maską i pełną dystansu powierzchownością uniemożliwiało innym efektywne odczytanie jej opinii. A niewątpliwie z całej grupy najlepsze wrażenie wywarła na bitewnej zakonnicy niebieskoskóra naukowczyni z innego wymiaru. Zapytana, dużo opowiadała o dziwnych urządzeniach. Spacerowała też w towarzystwie niesamowitego konstruktu, mechanicznego golema, który prześcigał w bezemocjonalności nawet paladynkę. Nauka była niesamowitą dziedziną, która niezwykle fascynowała siostrę Ritę. Nie tylko dlatego, że wymykała się jej pełnemu pojmowaniu i zdolna była czynić cuda podobne magii samolubnych czarodziejów. Ale głównie dlatego, że bazowała na potędze rozumu, wykorzystując prawa natury w pożyteczny dla ogółu sposób.


3 Marpenoth 1703 RT. Wieczór.
Zachodnia Knieja Neverwinter.
Północne Wybrzeże Mieczy.


Każdy mijający dzień nie tylko przybliżał Marvellę do końca podróży, ale przede wszystkim dwóch ważnych przystanków na trasie jej Długiego Marszu. Powiadało się, że podczas Czasu Kłopotów sam Helm spędził jeden dzień w zachodniej części kniei, medytując nad kwestią swej straży nad Niebiańskimi Schodami. Ruszając z Neverwinter w pościg za Debonairem święta wojowniczka obrała zupełnie inną drogę, dlatego nie miała okazji odwiedzić tego sakralnego miejsca. Drugi ważny dlań przystanek stanowiła Twierdza Helma, leżąca kawałek na południe. Także tu jedynie przypadek sprawił, że nie zawitała w dane miejsce wcześniej. Dotarła bowiem w te strony okrętem z Waterdeep, miast Wysokim Traktem. Posterunek helmitów zamierzała jednak odwiedzić dopiero po oddaniu zatrzymanego w ręce władz.

Jeden dzień wędrówki przed końcem podróży, kiedy grupa kończyła wieczerzać, siostra Rita spostrzegła coś niepokojącego. Pogoda niespodziewanie zaczęła ulegać gwałtownym zmianom. Dziewczyna w skupieniu obserwowała narastający chłód i krystalizującą się w okolicy mgłę. Jak dotąd podróż przebiegała bez problemów, jednak nigdy nie można było być pewnym, co ze sobą przyniesie kolejny dzień i jakie okropieństwo wynurzy się z okolicznych ziem. Wszystko wskazywało, że nadszedł właśnie tego rodzaju moment.


Kiedy z oddali dobiegło jej uszu upiorne wycie wilka, służka prawa instynktownie zadrżała. Sytuacja zaczynała przypominać jej sen z Longsaddle. Finał jednak pozostawał nieznany. Co sprawiało, że jej monolityczny spokój zaczynały pokrywać drobne rysy niepewności. Niewątpliwie Oko Prawa wystawiało ją na próbę, wcześniej zwiastując jej przyszłość. Przy okazji ukazając swą pomniejszą manifestację. Tylko co miał przynieść finał tego zdarzenia? Białowłosa czym prędzej odepchnęła te rozmyślania jak najdalej w głąb umysłu. W chwili próby należało działać, nie deliberować.

Marvella ściskała kurczowo rękojeść swego dwuręcznego miecza, przez dłuższą chwilę próbując cokolwiek wypatrzeć przez miazmatyczny opar. Kiedy dobyła broni, jakiś ciemny kształt zmaterializował się w postać mężczyzny, który gwałtownie runął na ziemię. Święta justycjariuszka zbliżyła się, by sprawdzić, czy dycha. Okazał się jednak bez ducha. Rany na jego ramionach i plecach, wskazywały, że został powalony przez jakiegoś leśnego drapieżnika. Najpewniej wilka, lub niedźwiedzia. Dokładna odpowiedź wydawała się nadejść sama, gdy ledwie moment później przy wtórze kolejnego straszliwego wycia pojawił się wielki biały wilk. Zupełnie jak ten z jej snu. Dziewczyna wzdrygnęła się i poprawiła chwyt na broni. Zwierz zdawał się teleportować przez mgłę, doskonale panując nad sytuacją. Siostra Rita wysunęła się na przód i przyjęła pozycję szermierczą, oczekując, jak postąpi stworzenie. Kątem oka wciąż miała baczenie na Marcela. Zgodnie ze swym wyszkoleniem obserwowała wszystko, jednak wyjątkowa sytuacja wymagała, by większość uwagi poświęciła tajemniczemu zwierzęcemu przybyszowi. Jeśli był to jej bóg, za żadne skarby nie wolno było uczynić mu krzywdy. Co jednak, jeśli okazałoby się, że jest to jeno jakiś przebiegły, magiczny drapieżnik? Czas miał pokazać.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 06-01-2024 o 14:21. Powód: nomenklatura prawna
Alex Tyler jest offline