Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-05-2023, 09:52   #57
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



************************************************** *************************************************
KIEDY KREW LASOMBRY MIESZA SIĘ Z KRWIĄ MALKAVA
************************************************** **************************************************

- Wiadomo czy po terenie ktoś się pałęta na zewnątrz? - spytała Ann przyciągając uwagę wszystkich.
- Cóż… tylko ochroniarze kręcą się po terenie, ale nie wychodzą poza granice posiadłości.- potwierdził Smith.
- Mam arsenał w vanie jak ktoś chce uzbroić. Chcesz się dozbroić Malkavianinie?- Larry zapytał Gorgona, a ten pokręcił głową.- Ja nie uznaję rozlewu krwi. To marnowanie vitae… po prostu.
Ann zerknęła na Toredora i Vincenta.
- Wasza dwójka wchodzi niesubtelnie?
- Z mniejszym hukiem z pewnością. Mam mojego obrzyna, ale nie planuję go używać.- odparł Vincent. A Larry wtrącił z uśmiechem.- Mam coś mocniejszego niż jakiś obrzyn, pistolety maszynowe.
- Z pewnością, niemniej mój obrzyn radzi sobie z przeciwnikiem niewrażliwym na zwykłe kule. Liczę, że nie będę musiał go używać .- odparł mag, a William dodał.- Nie jestem tak skryty jak ty Ann, ale za to jestem szybszy od ludzi.
- A ty? - spojrzała na Vincenta.
- Nie będę się wtrącał w walkę, o ile nie będzie ku temu potrzeby. - stwierdził mężczyzna poprawiając okulary. - Tak jak w klasycznych opowieściach spod znaku fantasy, najlepiej sprawdzam się na drugiej linii.
- Nie mówię o walce na pierwszej linii. Od tego mamy chętnych. - wskazała na Larry'ego i Gorgona - Tylko o przedostaniu się do środka, jak reszta będzie zajęta.
- Mam swoje sposoby, ale skradanie nie jest moją mocną stroną. - przyznał mag.
- Jak nie będziesz się ruszał to pomogę... inaczej to nie. Sorry. - spojrzała na wszystkich - Mogę pierwsza się w środku skryć, jak będziecie zajmować innych.
- Mam swoje sposoby…- przypomniał Vincent.- Mogę zawsze pójść w Umbrę i tak dotrzeć na miejsce.
- Musimy unieszkodliwić wszystkich, a przez unieszkodliwienie mam na myśli.- Toreador znacząco przesunął palcem po swoim gardle, co wywołało szeroki uśmiech u Larry’ego.- I takie zadania to ja lubię.
- I tak Toreador i Brujah znaleźli wspólną miłość do sztuki zabijania... - Ann się podśmiała.
- Nie jestem z tego dumny i nie cieszy mnie rozlew krwi, którego będę sprawcą, ale… to należy zrobić. - westchnął ciężko Blake, a Salvatore dodał. - Hipokryzja była zawsze częścią natury tego klanu.

~~

Podróż zajęła trochę czasu. Na szczęście to nie Ann musiała cisnąć się w vanie Tremere, tylko dyplomata Malkavian i dwójka Giovanni. Oraz Garry. Clyde z woli Smitha dołączył do Larry’ego i Gorgona, bardziej jako wsparcie z tyłu niż realna pomoc. Głównie dlatego, że mimo krwi Brujah, Clyde nie miał za dużo doświadczenia bojowego i mało entuzjazmu jeśli chodzi o zabijanie.
Podróż odbyła się bez problemu, przyjechali na miejsce. Zaparkowali tam gdzie zwykle, wysiedli.
Teraz czekała ich wędrówka przez las, w kierunku miejsca z którego uderzą. Musieli obejść posiadłość dookoła, mając na szczęście mapę i wpatrzonego w nią Blake’a… ich przewodnika. Dostali zestawy słuchawkowe od Charliego i… ruszyli.

Ann szła obok Vincenta za Williamem, gdy odezwała się do maga.
- Czemu tak zainteresowałeś nekromantów? - zapytała Vincenta - Nie dawaj się gryźć takiemu tylko. Ich ugryzienia potrafią zabić śmiertelnych. Ofiara z bólu umrze. Może nie dbają o kły czy coś... a może to ten makaron…
- Wiem wystarczająco o Giovanni, by ich unikać.- przyznał LaCroix i dodał z uśmiechem. - Nie martw się. Potrafię radzić z nieumarłymi, bez względu na ich naturę.
- Może przypominasz im jakiegoś krewnego... - zamyśliła się - Oni mają słabość do własnych biologicznych rodzin. - spojrzała zaciekawiona - Czy umiesz robić nekromantyczną magię? Szkielety, zombie?
- To samo co oni… duchy. Tak naprawdę to są tylko różnego rodzaju… istoty zza woalu, lub Rękawicy jak ją się zwie powszechnie. Według mnie woal, brzmi lepiej.- wzruszył ramionami Vincent, sięgnął do kieszeni po papierosa i zapalniczkę. Zapalił mówiąc.- Różnica polega na tym, że ja wiem co robię, a oni igrają z siłami, które kiedyś wystrzelą im prosto w twarz jak stara nieużywana strzelba.
- Coś podobnego mówiła Nadia o czarowniku, który dał mi sztylet. - wyciągnęła z kieszeni ukryty w pochwie sztylet, który zaraz schowała i spojrzała za Williamem.

Mag wyciągnął karty, przetasował zerkając wpierw na sztylet, a potem na trzy karty które miał w dłoni. Wtasował je z powrotem w talię i dodał. - Nadia mówiła prawdę. Jest trochę dziwna jak na Tremere.
- Czemu? - Ann znowu spojrzała na maga.
- Ci Tremere, których poznałem, chcieli za wszelką cenę pokazać, że oni również są Magami, że te ich sztuczki krwi to prawdziwa magyia. Chcieli udowodnić bardziej sobie niż mnie, że są mi równi.- zaciągnął się papierosem Vincent.- Nadia nie próbowała pudrować rzeczywistości.
- Nadia była jak ty. - odparła caitiffka - Miała... Avatara. I mistrza. Nie pchała się do śmierci. Więc ona po prostu wie, co ma teraz, a co było wcześniej.
- Rozumiem…- przytaknął Vincent, a William dodał cicho. - Zbliżamy się do celu. Przygotujcie się i potem… czekamy.

Blake spojrzał na płot oddzielający ich od domu.
- Najpierw przerzucę Ann, a potem ciebie magu. Musimy tylko poczekać na fajerwerki.
Po tych słowach przykucnął za pobliskimi krzakami i zwrócił się do Ann.
- Przy misji dla wilkołaków, to musi być spacerek po parku dla ciebie?
Dziewczyna przykucnęła przy Williamie.
- Nie ma porównania... Tu wilkołak ze ścian nie wyskakuje na ciebie. - spojrzała w stronę rezydencji - Tam też jedyni ludzie, to byli jacyś biedacy podłączeni do komputerów, nie kultyści. Czy Stillwater zawsze ściągało do siebie takie problemy?
- Trudno powiedzieć czy to nasz problem. Kimkolwiek byli ci biedacy których widziałaś, nie pochodzili ze Stillwater. Nie mamy aż tyle zaginionych. A kopalnia jest… cóż… źródłem bogactwa miasta. Płaci wiele za prawo do działalności na terenie Stillwater. I nigdy nie sprawiała nam kłopotów, choć zawsze była lekko podejrzana. - przyznał Toreador i westchnął. - Niemniej sama widzisz. Tak naprawdę mamy tylko Larry’ego i Joshuę i mnie… za mało by atakować taką placówkę.
- Hmm… ludzie podłączeni do komputerów, brzmi jak mokra fantazja Iteracji X. - przyznał cicho Vincent rozkoszując się papierosem.
- Kogo fantazja? - zdziwiła się Ann.
- Iteracji X, to… frakcja Technokratów skupiona na Technologii i cybernetyce właśnie. Fuzji człowieka i maszyny. Za wiele o nich nie wiem. Na południu, gdzie działam Technokracja nie jest silnie zakorzeniona, tak jak w Nowym Jorku. I my… nie zajmujemy się bezpośrednią konfrontacją z nimi. Po prawdzie…- Vincent się zaśmiał i przeczesał włosy dodając.- … nigdy nie spotkałem maga Technokracji, jedynie parę ich stworzeń.
- To jaki mamy plan? - zmieniła nagle temat - Ten Prorok powinien wyleźć, jak się jatka zacznie.
- Liczymy na to… i nie tylko my, że kimkolwiek jest Prorok to swój gniew wyładuje na Larrym i Malkavianinie. - wyjaśnił Toreador. - I jeśli to Tzimisce, to spodziewam się, że Giovanni rzucą się na niego jak psy gończe ułatwiając nam zadanie. Tak czy siak, nikt nie powinien zwracać na nas uwagi. Ty zajmiesz się strażnikami, gdy cię przerzucę przez płot. A potem… cóż… zobaczymy jak się sytuacja rozwinie.
Spojrzał na zegarek. - Mamy trochę czasu jeszcze.

Ann spojrzała ponownie na Vincenta.
- Jak żyją magowie? Macie Książęta w jakiś miastach? Dzielnicach?
- Nie, nie, nie…- zaśmiał się cicho Vincent. - Choć moja Tradycja jest dość… cóż… hierarchiczna i przypuszczam że Tremere na jej przykładzie budowali swoją organizację, to jednak więzy jakie łączą mnie z moją Tradycją są dość luźne… przynajmniej w Stanach Zjednoczonych. Nie… my Magowie, żyjemy własnym życiem i podążamy za własnymi celami. Magowie różnych Tradycji żyjący w tej samej okolicy, grupują się często w różne fundacje i organizacje. Są Fundacje poszczególnych Tradycji szkolący młodych akolitów, acz wszystko to nie tworzy takich struktur jak u Kainitów. I niby czemu powinno? Nie jesteśmy drapieżnikami jak wy… nie potrzebujemy terenów łowieckich. -
- A ta wojna z Technokracją?- zapytał cicho William dla zabicia czasu bardziej.
- Jest bardzo subtelna… i tocząca się w tle. Te wszystkie filozofie New Age, nowoczesne czarownice, yoga, widzenie aur, leczenie poprzez chi i inne takie bzdety pokazywane w internecie i do kupienia w formie książek. - zaciągnął się dymem Vincent. - W większości pic na wodę i jasełka. Bez mocy i potęgi… ale odwracają masy od technologii ku mistycyzmowi.-
- Więc to wszystko nie jest prawda? - zdziwił się Toreador.
- To co zobaczysz w filmikach instruktażowych w internecie? Z pewnością to bujdy. Rzecz w tym mój drogi, że nie każdy może zostać magiem. A w rękach prawdziwego maga pilot od telewizora może stać rekwizytem magii… zaś magiczna różdżka w ręce amatora pozostanie tylko kawałkiem drewna obwieszonego piórami. - wzruszył ramionami laCroix. - Są i grupy magów bezpośrednio walczące z Technokracją, ale masowa krwawa wojna między nami a nimi, nie przyniesie nic dobrego ani im, ani nam, ani ludzkości i planecie.

- A jak zostać magiem? - Ann przysunęła się bliżej Vincenta - Napisać test? Zapłacić?
- Musisz się przebudzić… co oznacza, że objawi się twój awatar. Wtedy jesteś magiem. - odparł spokojnie Vincent. No tak… u magów, wszystko się kręciło wokół tego tajemniczego awatara. Nadia też o nim ciągle wspominała.
- Nadia też o Awatarze ciągle mówi... - przyznała - Nie jest szczęśliwa, że go nie ma. Chyba bardzo. - spojrzała na Williama - Zawsze była taka... Nadią?
- Nie znam innej Nadii, ale sama wiesz… ona dużo przeszła. I za czasów gdy była śmiertelna i po przemianie… Droga z Rosji do Nowego Jorku nie była łatwa za czasów rewolucji bolszewickiej. Nawet dla Kainitki.- odparł cicho Toreador.
A Vincent potwierdził. - Utrata awatara jest bardzo bolesna. I ta strata boli przez resztą życia, to jakby kawałek ciebie został żywcem wykrojony. Więc nie masz się co dziwić, że Tremere mają problemy z rekrutacją prawdziwych magów w swe szeregi.
- Czasem mam wrażenie, że jej nieprzyjazna postawa do każdego to coś, czym chce się zakrywać przed rzeczywistością. - stwierdziła wprost - Jakby... było to przerysowane trochę.
- Nosi w sobie blizny… nie na ciele, a na umyśle. - potwierdził smętnie Blake i dodał. - Z tego co wiem, wybrała przemianę z desperacji, a nie dlatego że obietnice Tremere ją skusiły.
- Może nawet nie zdawała sobie wtedy sprawy, z czym to się wiąże, młoda była. Lub wypływające na ulicę flaki nie dały jej o tym myśleć. - westchnęła.
- Może…- zaczął Toreador, ale przerwał wypowiedź. Bowiem światła w budynku zgasły nagle, a kilka chwil potem rozległ się odgłos strzałów, połączony z bojowym okrzykiem radości Larry’ego.
- Zabiję was wszystkich!
Zaczęło się.

- Subtelnie. - westchnęła Ann.
- Typowo dla Larry’ego.- William podszedł do płotu, przyjmując postawę i splatając dłonie razem by wampirzyca mogła skorzystać z jego pomocy przy wspinaczce.- Ty pójdziesz górą i zrobisz porządek. Ja tymczasem wygnę pręty płotu byśmy się z Vincentem przycisnęli.
Ann przy pomocy Williama wybiła się do góry i przeskoczyła płot. Już na ziemi okryła się niewidzialnością, aby zaraz ruszyć na poszukiwanie strażników.
Zauważyła dwóch, zaskoczonych odgłosami strzałów i nie bardzo wiedzących co zrobić. Obaj chwycili już za broń, pistolety maszynowe. Ale nie mieli celów w które mogliby strzelić. I chyba nie mieli ochoty ich szukać. Ann zaś nie zauważyli.
Cienie obu mężczyzn zaczęły się poruszać na ziemi niczym macki, wchodząc wijącymi ruchami na ich ciała. Nie skrywały się, wręcz Ann chciała by ludzie zobaczyli te cieniste monstra, gdy sama ustawiła się w niewidoczności bliżej, trzymając dłoń na zakrytym sztylecie.
Niestety… pomyliła się nieco w ocenie sytuacji. Dla niej mrok był łatwy do przejrzenia, była wszak stworzeniem nocy i doskonale widziała w ciemności. Ochroniarze nie mieli tej przewagi i po prostu nie mogli dostrzec cieni wspinających się po nich. Tym bardziej, że ich uwagę przyciągały krzyki i huk broni dochodzące z frontu budynku.
"Śmiertelni..." prychnęła w myślach Ann, i zacisnęła jeden cień na gardle ochroniarza.
Ten upuścił broń zaczął charczeć głośno, czym zwrócił uwagę swojego towarzysza. Mężczyzna podbiegł do niego, ale nie bardzo wiedział co zrobić widząc wijącego się na ziemi i duszonego przez niewidzialne ręce towarzysza broni.
Drugi człowiek poczuł zimny ucisk też na swoim gardle, a gdy sam padł na ziemię, przed nim pojawiła się Ann.

- Pospiesz się z nimi… nie wiadomo ilu jeszcze wrogów przed nami.- wtrącił William zbliżając się do pozycji Ann prowadzony przez Vincenta, który trzymał w dłoni kilka kart.
Bezceremonialnie przyklękła przy nich i skręciła im karki.
- Zrobione. - mruknęła chyba z lekkim wyrzutem.
- Ruszajmy dalej.. ty przodem. - odparł cicho William wskazując czubkiem miecza wejście do willi.
Ann ukryła się cieniami i ruszyła w stronę wejścia do willi na razie nie ukrywając swojej obecności za iluzją niewidoczności. Dopiero po przejściu kilku kroków nałożyła na siebie taką osłonę.
Drzwi były zamknięte, ale były też przeszklone. I poprzez nie, Ann zobaczyła kilkoro wyznawców pijących pospiesznie… coś, oraz sięgających po długie lekko zakrzywione noże.
Postanowiła i tutaj zrobić zamieszanie. Przez widok szkła zmusiła plamę cienia do szybkiego wślizgnięcia się na kultystę i zabierania mu oddechu, gdy w najbliższej okolicy innych też drapieżne cienie atakowały innych.
Ci tutaj zachowali się inaczej. Widząc upadającego towarzysza i atakujące cienie… z fanatycznym błyskiem w oku rzucili się na cienie. Niemniej ich ostrza nie okazały się szczególnie skuteczne przeciw nim. Blake zaś strzaskał swoim mieczem szklane drzwi, a potem bezceremonialnie zdekapitował pierwszego fanatyka, który się na niego rzucił. Co nie powstrzymało reszty… widząc wreszcie wroga, którego teoretycznie mogli zabić. Teoretycznie.
Ann prawie się zaśmiała. Ci idioci chcieli ciąć cienie!
Weszła po strzaskaniu drzwi i zaatakowała najbliższego żarłocznym sztyletem, chcąc go wbić mu w gardło, a gdy rozharatała mu gardło, wykorzystując moment skoczyła już widoczna na następnego.
Musiała się spieszyć, gdyż Toreador metodycznie i bezlitośnie pozbawiał głów kolejnych kultystów. Ci jednak nie przejmowali się zabitymi współwyznawcami rzucając się na zagrożenie z fanatyczną odwagą. Możliwości ich jednak nie dorównywały ich odwadze.
Vincent natomiast z obrzynem dłoni trzymał się z dala i od wampirów i od kultystów, pozwalając im rozwiązywać problem, bez jego udziału.

Wkrótce cały parter spłynął krwią zabitych. Toreador zaś otarł miecz szmatką i dodał.
- Dziwne… przywódca tej sekty jakoś się nie pojawił. Czyżby śmierć jego podwładnych nie zaniepokoiła go? Jest tu w ogóle?- zapytał głośno.
- Są oznaki życia na piętrze.- przyznał Vincent.
- Życia czy bytności? - zapytała uśmiechnęła Ann.
- Żywe istoty. Parę duchów w Umbrze, ale nic niezwykłego. Sprawdziłem budynek na obecność nadnaturalnych istot za woalem. Nie znalazłem nic groźnego. Natomiast jeśli chodzi o żywych, to są cztery żywe istoty na piętrze. Ludzie.- odparł mag.
- Ofiary czy szef z obstawą? - Ann podeszła do pojemnika, z którego pili kultyści.
- Trzej mężczyźni, jedna kobieta. Jeden z nich dość… stary.- odparł Vincent wróżąc z kart, gdy zerkał od czasu do czasu na sufit.
- Kultyści rzucili się na to, pijąc jak opętani. - spojrzała czym była ta ciecz.
- Na moje oko.- Vincent przetasował karty i zerknął w nie. - Jakiś koktajl psychotropów. Pewnie mających wzbudzić w nich szał bojowy. Nie próbowałbym ich krwi.
- Na dole nikogo? - dopytała Vincenta - Będę wkurwiona jeżeli na górze też ćpuny i wszystko to scam.
- Nikogo żywego. - odparł mag przetasowując karty.
- No cóż… ty sprawdź czy myślącego nie kryje się pod nami, a my uprzątniemy górę, zanim wpadnie tu Larry.- zadecydował William.
- Oby Larry nie próbował tej krwi... Larry na prochach... - Ann pokręciła głową i ruszyła na górę otulona cieniami.i
- To byłoby kłopotliwe.- przyznał William podążając tuż za nią. Na górze wszystkie drzwi były pozamykane, ale caitifka wiedziała przy których ostatnio stali strażnicy.

Ann pokazała Williamowi na drzwi, wcześniej pilnowane. Sama chyba pierwsza wejść nie chciała. Toreador nie miał takich obaw, skinął szybko głową i równie szybko jego sylwetka rozmyła się, po chwili było słychać głośne łupnięcie w drzwi, gdy je staranował i odgłosy śrutówek które strzeliły w jego kierunku. Celnie. Ciało zaskoczonego wampira odrzuciło do tyłu.
- Czekałem na was… stwory ciemności, czas próby nadszedł… czas krwawej ofiary. Wszystko jest przepowiedziane! - wrzasnął głośno przywódca kultu.
Ann warknęła i ponownie zniknęła z oczu, by niewidoczna wejść do środka.
Tam zobaczyła samego lidera z mieczem i w rytualnych szatach, jego… konkubinę w podobnym stroju i uzbrojoną w długi nóż, oraz dwójkę ochroniarzy zrekrutowanych z szeregów kultu, bo ubrani byli w rytualne szaty i uzbrojeni po zęby. Oprócz śrutówek w rękach mieli jeszcze pistolety maszynowe przy pasku, pistolety, oraz po dwa granaty.
- Głupie stworzenia… myślicie że o was nie wiem, myślicie że nie jestem przygotowany, myślicie że decydujecie o czymkolwiek. Każdy z was podąża wyznaczoną ścieżką, każdy krok wasz jest krokiem ku jego chwale.- wrzeszczał najwyraźniej obłąkany lider tej bandy świrów.
Ann uśmiechnęła się okrutnie. Z niewidzialną radością skierowała cień kobiety tak, aby wysunął zawleczkę granatu przy pasie.
- Will, wiej! - wampirzyca krzyknęła tracąc niewidzialność i schowała się za drzwiami.
- Czemu?- zapytał wyraźnie postrzelony Kainita, podążając w jej ślady. Nienaganne ubranie Toreadora było podziurawione od kul, a rany… choć już się goiły, to nadal dość mocno krwawiły.
- Tchórze! Tak jak napisano. Uciekną w popłochu na widok majestatu sługi twe… - tyle zdołał wywrzeszczeć prorok, nim nastąpiła eksplozja, większa niż powinna. Niewątpliwie było tam więcej granatów niż te które zauważyła.

Ann pociągnęła Williama do tyłu... I śmiejąc się maniakalnie wtuliła w jego krwawiące ciało.
- No… to skończyło się wybucho… - skwitował Blake, a po chwili głośny jęk wypełnił korytarz.
- Jak mogliście?! Ja chciałem zaszlachtować Tzimisce! - wyjęczał głośno Larry u szczytu schodów.
- Tu byli ludzie, co zrobili boom! - Ann nie opuszczał radosny nastrój. Schowała głowę w Toreadora ciągle się śmiejąc.
- No cóż… przynajmniej było trochę zabawy z ochroniarzami i tymi typkami w szatach. - westchnął rozczarowanym tonem Larry. - Nie stanowili większego wyzwania. Żaden z nich ghulem nie był.
- A gdzie Vincent? - uspokoiła się odklejając od Williama - Tu musi coś być więcej, no...
- Nie widziałem go… ale drzwi do piwniczki otwarte, Malkav tam polazł.- rzekł Larry wchodząc do pokoju. - Tu nic nie zostało… w całości. Wątpię by jego śmiertelny żołądek zniósł widok takiej jatki.
- Radzisz sobie? - zapytała Toreadora.
- Z pewnością będzie mi potrzebny suty posiłek i lancet.- ocenił Blake. - Do wycinania śrutu z ciała.
- Idę do nich. - oznajmiła i zbiegła na dół.

Vincent właśnie rozglądał się po sali rytualnej przyglądając szczególnie malunkom na ścianach, podczas gdy sam Gorgon myszkował w pomieszczeniu służącym za podręczny magazyn świątyni. Obaj zajęci swoimi sprawami nie zwrócili większej uwagi na jej pojawienie się.
- Fajne miejsce, co? - zapytała podchodząc do maga.
- Cóż… ciekawe. Ale nie widzę tu nic… magicznego.- ocenił mag. - Zrobiłem parę fotek i jak znajdę czas, to przeanalizuję pod kątem symboliki. Pewnie lepiej by się tu nadał biegły psychiatra.
- Znalazłem fajne czapki ! - odezwał się wesoło Locarius. - Mogę zatrzymać?!
- Czapki? - spojrzała na Malka.
Locarius pojawił się w rytualnym płaszczu z kapturem zakrywający pół twarzy i z otworami na oczy. Zapewne używanym w jakiejś ceremonii. Naciągnął go twarz nie zdejmując przy tym okularów.
- Fajny, co nie? Będzie to świetna pamiątka z wycieczki.- stwierdził z zadowoleniem Kainita.
- Jestem zawiedziona, że to tyle. - mruknęła.
- Spokojnie… starczy czapek dla wszystkich.- pocieszył ją Gorgon.
- Czym… czemu zawiedziona?- zapytał Vincent.
- Że to tyle. Trochę obłąkanych ludzi i nic więcej.
- Cóż… nie za każdym szaleńcem stoi Malkav lub Maruder, nie każdy polityk czy biznesmen pije krew Ventrue.- odparł z ironicznym uśmiechem i spojrzał na Ann dodając. - Większość zła na tym świecie ludzie popełniają bez nadnaturalnych protektorów na których można by zrzucić winę.
- Ale to było nieciekawe... - westchnęła - Zobaczę co w reszcie pokoi…

Początkowe przeszukiwanie pomieszczeń nie przynosiło caitifce żadnych ciekawych odkryć. Niemniej nie spodziewała się niczego ciekawego. Nagrodą za jej upór miało być jednak pomieszczenie odpowiadające gabinetowi w domu Toreadora. Drzwi do niego były jednak zamknięte. Spróbowała sama siłowo je wyważyć i po kilku próbach przekonała się, że siłowo nic tu nie załatwi
- Larry! Potrzebuję cię! - zawołała wampira.
Nie było odpowiedzi. Najwyraźniej jej nie usłyszał.
Ann fuknęła z irytacją. Wyciągnęła swój glock, aby dostać się do środka przestrzeliwszy zamek.
Kilka strzałów zrobiło robotę, zamek został rozwalony. Przy okazji ściągnęła do siebie zaniepokojonego strzałami Toreadora. A po chwili dołączył i Locarius. Za drzwiami była profesjonalna “fabryczka” prochów i psychotropów. No cóż… aż tylu świrów nie dało się przecież zebrać samą gadką, niektórych trzeba było… stworzyć.

- Lame, lame, lame! - krzyknęła wściekle Ann, rozglądając się czy w pomieszczeniu nie ma czegoś więcej, dokumentów jakiś…
- Super… więcej chemikaliów, to bardzo korzystne dla nas.- ocenił Toreador, podczas gdy Ann jedyne notatki jakie znajdowała dotyczyły chemicznych formuł.
- On wiedział o wampirach, ktoś mu to musiał przekazać! - Ann kopnęła w ścianę ze złości.
- Nie my… - Locarius uniósł dłonie w geście poddania.- Papa Roach nie pozwala na religijną konkurencję wśród swoich podwładnych. Schizma jest brzydkim słowem.
- Trudno powiedzieć co wiedział, tak naprawdę.- zastanowił się William.- Na pewno nie wiedział jak się przed nami bronić.
- Miał duży kaliber chociaż... Nazwał nas stworzeniami. Sprawdzaliście całe piętro? - burknęła jak zawiedzione dziecko.
- Osobiste archiwum plus przepowiednie trzymał w sypialni, ale po tym co tam urządziłaś… ciężko będzie coś ustalić. Reszta to pokoje dla Vipów i poruczników. - wyjaśnił Toreador.
- Wolałeś więcej śrutu? - ponownie burknęła urażona.
- Ja nie narzekam. Sekta została wybita co do ostatniego odrażającego członka. Problem został rozwiązany. - uśmiechnął się William.
- I tak trzymać, kwaśny humor powoduje zaparcia w trumnie. - dodał entuzjastycznie Gorgon.
- Może coś się ostało z tych przepowiedni czy innych papierów. Nie miał sejfu? - mruknęła.
- Nie w sypialni.- odparł Toreador po chwili namysłu.

Ann nie wyglądała na zachwyconą.
- Joshua będzie zirytowany, że informowałam o tym... - burknęła pod nosem.
- Ci ludzie… składali krwawe ofiary jak banda pogańskich barbarzyńców. Im śmierć była pisana, bez względu na naturę przywwódcy.- odparł lodowatym głosem William, tak że ciarki przeszły po grzbiecie Ann. Mimo filigranowej urody Blake potrafił być straszny. - Joshua to wiedział. I choć będzie nieco zawiedziony tym, że nie udało się rozwiązać problemu Tzimisce przy okazji, to …- wzruszył ramionami. -... prawda jest taka, że Tzimisce który tak rzucałby się w oczy, nie dożyłby XX-go wieku. Szansa, że to on stoi za tym kultem była w granicach błędu statystycznego.
- Ale... Tu było coś dziwnego... - dziewczyna ciężko się zastanowiła - Tylko nie wiem co. Ale było. - odparła, jakby zagubiona w myślach.
- Cóż.. teraz tu są tylko trupy. Giovanni mogą je przesłuchać, o ile będą chcieli. W co wątpię.- stwierdził sceptycznie Blake. A Gorgon dodał. - Zmarli niewiele powiedzą… ich umysły pozostają większą sieczką po śmierci, niż za życia. -
Ann wyobrażała sobie, jak zareagowałby Cyril, gdyby był na miejscu Joshui. I ten obrazek jej się nie podobał.
- Co teraz robimy?
- Ghule Larry’ego zorganizują tu eksplozję gazu i olbrzymi pożar, by ukryć ślady naszej i ich działalności. Nie potrzebujemy tu reporterów węszących za sensacją. Wyciek gazu, wybuch, pożar… tragedia w sam raz na trzecią stronę porannego wydania “Wieści ze Stilwater”. - wzruszył ramionami Toreador.
- Bardzo przeszkadza ten śrut? - zapytała wampira z jakąś troską.
- Nieszczególnie. Obrywałem gorzej.- uśmiechnął się Toreador.
- Ja też…- wtrącił Locarius.- … nie pamiętam już tylko kiedy. Ale było wtedy bardzo zielono.

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline