Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-05-2023, 15:38   #6
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Równonoc wiosenna
1491 Rachuby Dolin
Wrota Baldura

”NOŻEM W TCHAWICĘ, NOŻEM W TCHAWICĘ.”

”Nieee, zaduś ich. I patrz jak powoli ucieka z nich życie.”
Zawrzyjcie się — syknął Marcel ze swojej kryjówki.

“Strzeżonego bogi strzegą” zdawało się być popularną wśród baldurczyków metodą zabezpieczania własnych dóbr i ruchomości, przynajmniej wnosząc po magazynie Kompanii Przewozowej i wachcie go strzegącej, złożonej zaledwie z dwóch znudzonych zbrojnych. Być może była to i kwestia hucznych biesiad z okazji nadejścia wiosny i rychłych odwilży, odbywających się wzdłuż i wszerz Wrót wokół potężnych ognisk. Dwójka dozorców musiała bez wątpienia zostać oddelegowana do stróżowania w ramach kary za jakąś przewinę. Tudzież pozostawali w niełasce Tymory z tego czy innego powodu.

Marcel nie zastanawiał się nad powodem słabej obstawy magazynu. Wygładziwszy odzienie, odetchnął głęboko i zainkantował melodie zaklęcia, splatając energię i oblekając się mirażem jasnowłosej pół-elfki z rumieńcami na licach. Wychodząc z zaułka i obierając kierunek w stronę żelaznej bramy, przywołał w krok nieco chwiejności.

Och panowie, przy takiej okazji stróżować. Doprawdy, nie zazdroszczę, oj nie zazdroszczę! — zaszczebiotał afektowanym falsetem, zatrzymując się przed zbrojnymi.

Służba, nie drużba, panienko — odparł wąsacz.

Nie zazdroszczę — powtórzył Marcel, wzdychając. Kolejne słowa uciekły powietrzem nasyconym sugestywną mocą. — Powinniście zrobić sobie przerwę, panowie. Przecznicę dalej młody panicz funduje wszystkim napitek. Cudo z Calimshanu, grzechem byłoby nie spróbować.

Mężczyźni zamrugali parę razy, spoglądając między sobą.

Popilnuję bramy. OCH! — Marcel zachybotał się w miejscu i byłby upadł, gdyby nie wczepił się w ramię rudego stróża. — Jak widzicie i tak muszę przysiąść i złapać oddech.

Pięć minut nie zaszkodzi — burknął wąsacz.

Wsparty o kamienny mur Marcel odprowadził zbrojnych spojrzeniem, ignorując natrętne myśli po raz wtóry domagające się krwi i śmierci. Nigdy nie grzeszyły finezją czy polotem. Gdy tylko dwie sylwetki, podekscytowane podsuniętą wizją darmowego napitku, zniknęły za rogiem, guślarz okręcił zwinięty z pasa klucz w palcach, otwartą bramę przekraczając z szerokim uśmiechem. Do środka magazynu wszedł skocznym krokiem, rozwiewając iluzję machnięciem dłoni i pikując ku schodom prowadzącym do piwnicy.

Jesteś, moja piękna — westchnął, gdy znalazł to, po co przyszedł.

Butelka wina z Cormyru, datowana na 1358. Dobry rocznik dla win, naprawdę kiepski dla ogółu społeczeństwa. Nie ona jedna wylądowała w torbie Marcela i gdy młodzik wrócił na parter składowni i obszedł pomieszczenie, wybierając co ciekawsze rzeczy ze skrzynek, skrzyni i pojemników. Zamek gabinetu wyważył sprawnymi ruchami, obwinięty miękką chustą wyszywaną na calimshańską modłę, z melodią na ustach zasiadając za dębowym biurkiem. Podpierając podbródek dłonią, przewertował dokumenty i korespondencję jednako, nie siląc się nawet na stłumienie ziewnięcia.

Bogatszy o garść drogich rzeczy, które bezbłędnie trafiały w wyszukany gust, i świadom naglącego upływu czasu, młodzik ruszył w stronę wyjścia, chowając inkryminujące papiery w kieszeń. Gdy w drodze do drzwi mijał niedbale zawieszoną nad stertą materiału lampę, machnięciem dłoni strącił ją w dół.

Ups — zachichotał.

To powinno nauczyć tego paniczyka-impertynenta kultury!


Śródlecie i wczesna jesień
1491 Rachuby Dolin
Waterdeep


Moja małżonka i ja przypatrywaliśmy się panu od jakiegoś czasu. Jest pan niezwykle fascynujący i mamy nadzieję, że potowarzyszy nam pan w ogrodach, przy karafce wina — młody lord Vermillon był bezpośredni.

Marcel cenił sobie tę bezpośredniość. Tęczowa Gala w ociekającej przepychem posiadłości lorda “Jakmutam” z okazji przesilenia letniego, tematycznie inspirowana sztuką osadzoną w Feywild, była okazją dla waterdhaviańskiej śmietanki i okolicznością towarzyską, na której można było poznać naprawdę wiele ciekawych osobistości. Przynajmniej w teorii. W praktyce, jak guślarz już dawno zdążył się przekonać, możni i bogaci tego świata byli z zasady równie nudni, co zapatrzeni w siebie. A skryci za balowymi maskami stawali się wręcz nie do zniesienia z tą całą dwumową, eufemizmami i pustymi frazesami.

Vermillonowie okazali się być wyjątkową parą. Do tego stopnia, że zaproszenie na spacer przeszło w zaproszenie do ich rezydencji, a te z kolei w zaproszenie do łoża małżeńskiego, które po tygodniu prześmiewczo przemianowali na “łoże małżeńskie plus jeden”. Pobyt Marcela w Koronie Północy wydłużył się znacznie, wbrew początkowym planom. Bogato zdobione wnętrza, najlepsze wina i jadło, muśliny, satyny, atłasy i jedwabie, tabun służących na zawołanie, kosmetyki, olejki, perfumy i biżuteria. Do tego amory, które bogobojni obwołaliby upadkiem obyczajów i które wywołałyby rumieńce na licu samej Beshaby.

Jednak wszystko, co dobre musiało się kiedyś skończyć. Rutyna była zabójcą doskonałym, zdolna ugasić nawet najgoręcej gorejące płomienie i przekuć nowość w nijaką nudę. Marcel od zawsze żył na pożyczonym czasie, gdzie by nie osiadł był świadom faktu, że pobyt był tylko chwilowy. I chociaż mieszkanie na koszt Vermillonów było czystą przyjemnością, pewnego wczesnojesiennego wieczoru wymknął się z sypialni i spakował swoje rzeczy, sine ślady po ostatniej nocy uniesień kryjąc pudrem. Z posiadłości wymknął się pod osłoną nocy i magicznym mirażem, pod iluzją służącego w znoszonej liberii z rodowym motylem.

Jak zawsze bez cienia jakiejkolwiek emocji.


25 dzień Eleint
1491 Rachuby Dolin
Okolice Longsaddle


Wszystko, co dobre musiało się kiedyś skończyć, a i dobra passa musiała też mieć swój koniec. Marcel, niemający w zwyczaju frasować się przyszłości, nie spodziewał się jednak, że tenże koniec nadejdzie tak prędko i to w dodatku w murach jakiegoś skromnego dworku na prowincji, gdzie psy tyłami szczekały. Owinąwszy sobie wpierw siwiejącą wdowę po miejscowym potentacie przemysłu mleczarskiego, nawet nie zdążył ugłaskać jej syna. Ba! Nie podejrzewał nawet, że mężczyzna zadziała tak prędko i zdecydowanie. Gdyby okoliczności były inne, poczułby do niego namiastkę szacunku. Joachim przerwał jednak suto zakrapiane cormyrańskim winem drugie śniadanie i Marcel czuł jedynie irytację. A także cień strachu, gdy burzowo ciemne spojrzenie spoczęło na towarzyszącej mu kobiecie.
”BIJ, ZABIJ."

”Złam jej umysł. Ona zabierze nas na śmierć.”
”Uh-oh,” Debonair wiedział, jak skończy się najście. Nie było szans, aby zdołał się wyłgać z tych tarapatów, a i prędka ucieczka z asystą magii nie wchodziła w rachubę. Prędki rachunek pozostawiał tylko jeden możliwy kierunek działania. Tymczasową kooperację. Grając na tę nutę, Marcel przywdział na twarz wyraz wpierw zaciekawienia, a później skonfundowania, gdy helmitka przemówiła beznamiętnym tonem.

Obywatelu Marcelu Debonairze, na mocy autorytetu nadanego mi przez Lorda Protektora Neverwinter Dagulta Neverembera zostajesz zatrzymany w związku z popełnieniem szeregu przestępstw przeciw obywatelom, miastu i szlachcie. Postawione ci zarzuty obejmują kradzież mienia, oszustwo i podszywanie się pod osobę szlachetnie urodzoną. Z tego tytułu zostaniesz przymusowo doprowadzony do Domu Sprawiedliwości w mieście Neverwinter gdzie trafisz przed oblicze sądu. Masz prawo do zachowania milczenia. Jeśli rezygnujesz z tego prawa, wszystko, co od tej pory powiesz, może zostać użyte w sądzie przeciwko tobie. Ostrzegam, iż w razie najmniejszych oznak oporu mam prawo zastosować wobec ciebie środki przymusu bezpośredniego.

L-landerze? Co ona...? — wdowa spojrzała na guślarza okrągłymi jak talarki spojrzeniem.

On nie nazywa się Lander! — ryknął Joachim.

To jakieś nieporozumienie, gołąbeczku — Marcel poklepał pomarszczoną dłoń z łagodnym uśmiechem, mającym uspokoić kobietę. — Jestem pewien, że to pomyłka. Obawiam się jednak, że nasza konna przejażdżka będzie musiała poczekać, dopóki nie rozwiążemy tego nieporozumienia.

Młodzik powstał ze swojego miejsca, wyciągając wciśniętą w kołnierz z falbankami serwetę i odkładając ją na stół. Wolnymi ruchami, świadom jastrzębio uważnego spojrzenia zbrojnej osiadłego pełnią uwagi na jego osobie, przywdział przewieszoną przez oparcie krzesła elegancką kurtę w kolorze głębokiego karminu. Zbliżył się do helmitki z przyjaznym uśmiechem.

Jestem świadom, iż moje rysy twarzy są niepowtarzalne i zjawiskowe, pani władzo — przemówił w kierunku jasnowłosej lekkim tonem. — Zaklinam się na wszystkie świętości, że to naprawdę nieporozumienie i jestem niewinny. Oczekiwać będę oficjalnych przeprosin, gdy miejscy justycjariusze potwierdzą moją niewinność.

Zatrzymując się krok przed paladynką, uniósł dłonie w jej kierunku, ani myśląc o stawianiu oporu.


Przełom Eleint i Marpenoth
1491 Rachuby Dolin
Knieja Neverwinter


Powszechnie (i prawidłowo) twierdzono, że miało się tylko jedną szansę, aby zrobić na kimś dobre pierwsze wrażenie. Marcel Debonair zazwyczaj sprawiał na nowo poznanych doskonałe wrażenie. Młoda i urodziwa twarz przybierała łagodnie ciepłe wyrazy, melodyjny akcent składał słowa z estetyczną starannością, gładka cera i zadbane smukłe dłonie świadczyły o nienagannej higienie osobistej (tudzież próżności), bogate odzienie w konsekwentnie przyjętej ciemnej estetyce było elegancko skrojone na miarę, a biżuteria na palcach skrzyła się cennymi metalami i kruszcami. Zazwyczaj, ale nie obecnie.

Poznali go zakutego w kajdany i zakneblowanego, jako więźnia siostry Marvelli prowadzonego do Neverwinter, by stanąć przed sądem za zbrodnie, których nie popełnił. Przynajmniej tak twierdził sam Marcel, gdy przy posiłkach helmitka pozbawiała go okowów i dane mu było rozmawiać z innymi kobietami. Uparcie obstawał przy swojej niewinności, twierdząc, że w Neverwinter wszystko się wyjaśni. Towarzyszki podróży raczył również historiami oraz anegdotami ze swojego rodzimego Cormyru, dzielił się zasłyszanymi niegdyś plotkami na temat zwyczajów wyższych sfer Wybrzeża Mieczy i epatował kordialną kurtuazją, szczerze zainteresowany ich własnymi historiami. Zupełnie jakby areszt i podróż w okowach, jak i nocleg u miejskiej straży, nie były w stanie zgasić jego pogody ducha.

Marcel posłusznie wykonywał każde polecenie Rity wypowiedziane w jego kierunku suchym tonem. Bez choćby słowa protestu dawał się zakuć w kajdany i zakneblować, nie próbował ucieczki i nie przejawiał zupełnie jakiejkolwiek niechęci wobec osoby swojej dozorczyni. Ani strachu, mimo że w zestawieniu ich sylwetek, ta jego przywodziła na myśl słowo “filigranowy”. Mało tego, uciekł się nawet do pochwały któregoś dnia.

Pańskie oddanie służbie prawu jest niezwykle inspirujące, pani władzo — oznajmił, przeżuwając posiłek. — U wielu osób bezbrzeżny fanatyzm nabiera naprawdę paskudnych barw i cieszy mnie, iż pani oddała się całkowicie tak szczytnej sprawie, jaką jest sprawiedliwość. Zaprawdę, nie mam pani za złe tego nieporozumienia, pani władzo. Ale te przeprosiny będą musiały być szczere!

Prawo nie może przepraszać — oznajmiła mu zaindagowana, głosem zimnym niczym wnętrze mogiły. — I nigdy nie popełnia błędów.


Pojawiły się w końcu pierwsze pęknięcia w debonairowej dyspozycji. Gdy na ich skromne obozowisko opadła gęsta mgła, młodzik początkowo zaledwie zerknął na nią, narzucając tylko na plecy gruby płaszcz podszyty futrem, by zatrzymać wrzynające się coraz mocniej pod skórę zimno. Dopiero gdy helmitka ponownie zakuła jego dłonie w kajdany, a przez okolicę przetoczyła się wilcza harmonia, odwracając uwagę kobiety, Marcel wbił o wiele uważniejsze spojrzenie w gęstniejące opary. Gęstniejące zbyt szybko, aby ich pochodzenie mogło być naturalne. Podniósł się ze swojego miejsca, rozglądając gorączkowo na wszystkie strony, spodziewając się... czegoś.

Humanoidalny kształt wychylający się z mgły i opadający w poszycie zaszczycił ledwie zerknięciem, postępując parę kroków za plecy towarzyszek. Z zapartym tchem podążył spojrzeniem za śnieżnobiałym wilkiem, w jasnym wyrazie zafascynowania zwierzęciem. Tym głębszym, gdy drapieżnik zdawał się teleportować.

Słyszałem już o podążaniu w stronę światła, brukowaną na żółto ścieżką lub stopniami do niebios — bąknął pod nosem na widok szarpnięcia, które łudząco przypominało zachętę do wejścia we mgłę. Knebel szczęśliwie został zapomniany przy pierwszej wyjącej nucie. — Ale za wilczurem? Nigdy.
”MUSISZ UCIEKAĆ.”

”Porwąnasporwąnasporwąnas.”
Marcelowi zaschło w gardle. Myśli po raz pierwszy ociekały przerażeniem. To, w połączeniu z Istotą tańcującą na pograniczu wizji, w mgielnych oparach, sprawiło że zadrżał w miejscu.

Pani władzo, myślę, że możemy to uznać za nadzwyczajne okoliczności — wyrzucił jednym tchem, wyciągając dłonie w kierunku helmitki.

Brak odpowiedzi spowodował, że młodzik niechętnie spuścił spojrzenie z wilka i okręcił głowę w kierunku jasnowłosej parę kroków dalej, przyglądającej się zaległemu w poszyciu ciału.

Pani władzo...?
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 01-05-2023 o 21:37.
Aro jest offline