Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-05-2023, 20:32   #60
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację




************************************************** *************************************************
NAUCZYCIEL BIOLOGII
************************************************** **************************************************

Nadia nie była rannym, czy raczej nocnym ptaszkiem. Więc Ann kolejnej nocy obudziła się pierwsza… z mocno bijącym sercem. Kolejny koszmar, straszny… ale ten nie utkwił w jej pamięci.
Bicie serca było naprawdę dziwnym uczuciem dla kogoś, kto był od lat martwy. Ann sądziła, że to działa pamięć ciała, nie prawdziwy odruch... ale strach... strachu nie zapomniała.
Pozytywem snu z Nadią było, że Tremere wolała spać w łóżku, nie zaś w trumnie. Ann wręcz panicznie nie chciała znajdować się w ciasnej przestrzeni. Za bardzo przypominała jej... traumę podziemnego grobu.
Gdy przebudziła się zaskomlała niczym przerażone, zranione zwierzę. Była w miejscu, w którym nigdy wcześniej się nie budziła. Była przerażona. Zagubiona...
Wtuliła się w Nadię, drżąc na całym ciele.
- Co tam… znowu.- mruknęła Tremere sięgając odrucho do tyłu i macając Ann po tyłku. Z początku się sprężyła, zaskoczona odkryciem. Ale potem rozluźniła, przypominając wczorajszą noc. I poklepała ją… niemal czule po tyłku. Jak ulubionego kota.
Ann rozejrzała się wokół ze spanikowanym wyrazem.
- Jesteśmy tu bezpieczne, tak?
- Mhmm… ten bunkier powstał za czasów zimnej wojny. - ziewnęła wampirzyca.- Przejęłam go wraz z biblioteką miejską. Ma chronić nawet przed atakiem nuklearnym, ale… w to akurat wątpię. Natomiast kilka konwencjonalnych bombek powinien wytrzymać.
- Kojarzysz takiego Tremere od Regenta? Cyril go szkolił... - zapytała opisując "ognisty strach".
- Hmmm… nie… szczerze powiedziawszy… niespecjalnie się chyba rzuca w oczy. - oceniła Nadia siadając na łóżku i przeciągając. - Takich jak on… jest zawsze kilku. Większość nie dożywa następnej dekady.
- Poznałam go... może miesiąc po Przemianie... - otuliła się ramionami - Cyril... Zrobił grę... On miał mnie spalić... - zaczęła drżeć jak osika - Uciekałam przez całe miasto... i... - w tym momencie Ann po prostu zaczęła histerycznie płakać.
Nadia przyglądała się temu z zakłopotaniem. Po czym potarła w irytacji podstawę nosa mówiąc.
- Słuchaj… tacy jesteśmy. Tacy są Tremere… treningi młodych magów, są często dość ciężkie i sadystyczne. Sama przechodziłam takie… próby. Tyle, że ja za sobą miałam drastyczne warunki przemiany i długi spacer przez zamarzniętą dzicz, więc… nic co mogli we mnie rzucić Tremere Nowego Jorku nie było ciężkie. Po prostu… odpuść już sobie. Kimkolwiek on jest, już pewnie ciebie nie pamięta. I z pewnością nie jest twoim wrogiem.
- Widzę go... Jego ogień... Ciągle... - Ann zaczęła wycierać krew spod oczu - Nie jestem Tremere, więc czemu miałam to przetrwać? Byłam ledwo Przemieniona... Czemu mi to zrobił?!
- Bo byłaś pod ręką. Cyril używa podwładnych jak narzędzi. A ty jesteś jedną z nich. Niech cię pocieszy fakt, że tak samo wykorzystałby swojego potomka. Dla niego to bez różnicy.- odparła beznamiętnie Nadia.
- Jemu zależy na mnie. - uparcie stwierdziła - Nie daje mnie zabić, teraz ukrył w Stillwater. Musi zależeć, bo zużywa na mnie swoje wpływy...
- Możliwe. - odparła Nadia i spojrzała na dziewczynę uśmiechając się ironicznie. Po chwili wyraźnie zaczęła się zastanawiać. I zakończyła słowami - Dlatego właśnie trzymam innych na dystans… by nie znajdować się w takich sytuacjach.-
Przeczesała włosy palcami mówiąc jeszcze. - Dobra… ubieramy się. Ja mam swoje badania i muszę się przygotować na gniewne wkroczenie twojego rycerza w białej zbroi do mojego legowiska. I ty musisz rozprostować skrzydełka.
- Myślisz, że William tu przyjdzie? - zapytała zaskoczona, ubierając się przy okazji.
- Z pewnością. Jest wszak sentymentalnym głupcem.- stwierdziła cierpko Nadia.



“Róża” była gwarna, aczkolwiek nikt ważny w tej chwili w niej nie przebywał. Jedynie Clyda i “córka” Lukrecji, której to młody Brujah się żalił, przy kieliszku krwawej Marry siedząc przy kontuarze. Może było za wcześnie dla pozostałych Kainitów?
Ann podeszła bliżej wampirów.
- Co to za smuty, dzieciaczki?
- Stwierdziłem… po ostatnich wydarzeniach, że nie nadaję się na wampira.- westchnął smutno Clyde.- A przynajmniej nie na Brujah. Powinienem być Ventrue, albo Toreadorem. Kimś kipiącym naturalną charyzmą, a nie dzikim szaleńcem i mordercą takim jak… Larry.
- Larry jest... specyficznym okazem. I Brujah nie są tylko tacy... jak on w połowie. Czy twój Stwórca jest jak Larry? - poklepała Clyde’a po ramieniu.
- Nie. Nie bardzo. Sama zresztą widziałaś. To urodzony przywódca. Spijamy słowa z jego ust jak krew i wykonujemy polecenia, bez pytania.- odparł z nadmiernym zachwytem Clyde, wywołując ironiczny uśmieszek na twarzy wampirzej barmanki. Następnie mężczyzna spojrzał na Ann.- Ty bywałaś w świecie, których Brujah jest więcej? Takich typków jak Larry, czy takich jak nasz książę?
Ann się zastanowiła.
- Moje doświadczenia są z Nowego Jorku, a szef Brujah stamtąd... on by takich jak ja zniszczył. Ale niech ci da porównanie, że nawet dla Brujah z Nowego Jorku Larry jest... ekstremalny. Nie mam dużej wiedzy o Klanach. Ale nie patrz na Larry’ego jako na model Brujah.
- To kto jest tym modelem Brujah? Joshua?- zapytała Miracella.
- Powiedział mi, że w nim obudziła się... filozoficzna natura Brujah. To raczej nie jest główna cecha każdego z nich. Na pewno łatwo w gniew wpadają, ale ich charyzma... raczej jest jak charyzma na polu walki. - wolała nie wchodzić w sabackie pochodzenie Joshui - Sądzę, że on by mógł lepiej swój Klan wytłumaczyć.
- No cóż… na pewno nie będę Larrym. Jestem kochankiem nie wojownikiem. - odparł dumnie Clyde, a Patty zanurkowała pod barek, by zdusić napad śmiechu. Oczywiście pod pozorem wyciągnięcia jakiejś szklanki stojącej na półce pod blatem.
- Jeszcze możesz znaleźć się. - wzruszyła ramionami - Tylko pamiętaj, że bycie wampirem nie polega na wyrywaniu śmiertelnych. Jak chcesz się uczyć od Joshui... To nie irytuj go. To po pierwsze.
- Wiem. Wiem. Książę… a jak ty się trzymasz?- zapytał Ovens. A Miracella dodała cicho.- Podobno coś się u ciebie wydarzyło, ale Książę nałożył nakaz milczenia na tych co coś wiedzą. Moją panią ciekawość zżera żywcem.
- Jak Książę nałożył... - wzruszyła ramionami - To nie mogę powiedzieć.
- Możesz powiedzieć, jak się czujesz. Sądząc po minie Księcia, to jakaś poważna chryja była.- ocenił Clyde.
- Teraz... już lepiej. Ale tak, było mocno. - westchnęła - Mogło być gorzej. - machnęła ręką.
- William już wrócił, więc pewnie czujesz się już bezpieczna w domu.- pocieszyła ją Miracella nieświadoma sytuacji w jakiej znalazła się Ann.
- Jak wrócę, to pewnie będę. - zabawiła się nieświadomością Miracelli.
- Jak wrócisz? A skąd zamierzasz wracać ?- zdziwiła się młoda Ventrue, podobnie jak Clyde wbijając w nią wzrok. Choć zapewne z innego powodu niż on.
- Z bezpiecznego schronienia, do którego mało kto przyjdzie. - wyciągnęła komórkę - Muszę przeprosić na chwilę. - po tych słowach skierowała się do wyjścia z Róży, aby zadzwonić do Joshui.
- Jasne… nie przejmuj się nami.- odparła ciepło wampirza barmanka.



Ann wyszła i zadzwoniła.
- Hej… gdzie jesteś? William się martwił. I jedzie już do Nadii… pewnie się pokłócą. - rzekł żartobliwie Smith.
- Przy Elysium. Nie mogłam poinformować, gdzie będę w dzień, bo... - urwała -...no, nie dano mi opcji.
- Nie wiem co cię łączy z Nadią. Dziwię że cokolwiek. Nie lubi towarzystwa. - ocenił książę.
- Ją to chyba też dziwi. - zaśmiała się cicho - Skontaktuje się z Regentem. Wyjaśniłam jej sytuację. - zamilkła na chwilę - Nasza Ventrue gotuje się z ciekawości.
- Przynajmniej ma zajęcie. - odparł Smith.- Jedna gotuje się z ciekawości, drugi z oburzenia… byle z tego gotowania nie wyszła niejadalna potrawka. Na razie Tzimisce nie wykonał ruchu, więc to mogła być prowokacja z jego strony. Testuje nas.

- William jest oburzony? - spojrzała na budynek Elysium - Czy mam trzymać wszystko w tajemnicy przed innymi, czy mogę w końcu ten sekret przed Lukrecją odkryć za cenę? Bo nie wiem czy by nekromantom nie chciała sprzedać…
- Nie mów nic Lukrecji, ani Larry’emu, ani młodym… Nadia wie? Nie powinna. - stwierdził Kainita.
- Wie... - Ann wyraźnie była zdziwiona, że to problem.
Długie milczenie.
- No cóż. Lepiej niż żeby Lukrecja wiedziała.
- Teraz w jej bunkrze mogę być. - Ann zaryzykowała określenie tego plusem.
- No… nie wiem, czy William się na to zgodzi.- odpał po znów dłuższej chwili milczenia Smith.- Z drugiej strony nie jesteś dzieckiem i sama podejmujesz decyzje.
Ann wyraźnie to zdziwiło.
- Czemu miałby być przeciwny? Jaki jest w tym problem, Książę? - zapytała wyraźnie nie rozumiejąc.
- William polubił cię, a jest bardzo opiekuńczy, jak pewnie zauważyłaś. I nie ufa za bardzo Nadii. - wyjaśnił Joshua.
- No tak... - westchnęła - Czy chcesz bym coś robiła, czy tylko siedziała?
- Na razie… nic nie mam w planach. Rozważamy z Williamem różne opcje.- westchnął Joshua.- On chce być królikiem doświadczalnym, jeśli chodzi o twój prezent. Ja skontaktowałem się z Jaine. Może ona pomoże w rozwiązaniu tej kwestii. Lepsze to niż granie według reguł… Tzimisce.
- To już ja mam większy sens niż on. - zdziwiła się - Mnie się nie da związać całkowicie podwójnie.
- To Toreador. - odparł książę, jakby to słowo miało wszystko wytłumaczyć.



Ann po spędzeniu jeszcze chwili z dzieciakami w Elysium zaczęła kręcić się po mieście czekając na furię Williama, dla zabicia czasu chodząc po terenach w jakie szedł ten łysy.
Zamiast tego natknęła się na… dwóch Malkavian myszkujących po terenie zamkniętej na noc szkoły podstawowej. A właściwie na myszkującego Gorgona i zrzędzącego Salvatore.

Wampirzyca podeszła do Malkavian zaciekawiona ich działaniami.
- Co robicie?
Salvatore zapiszczał ze strachu… jak panienka i odskoczył. Gorgon odwrócił się i rzekł do Ann.
- Wyczuwam wielkie zakłócenie w Mocy.- wyjaśnił spokojnie zerkając lustrzankami.- A ten tutaj nie pozwala mi wkroczyć.
- Nie będziemy demolować budynków publicznych w domenie innego Księcia.- zasyczał gniewnie Salvatore.- Zepsujesz mi image… jak ja się z tego wytłumaczę… moja kariera.
- Ale czemu demolować? - spojrzała na Gorgona.
- A temu…- Gorgon wyciągnął spod pachy olbrzymi rewolwer i uśmiechnął się szaleńczo. - Poznaj mój klucz uniwersalny.
Ann obejrzała rewolwer.
- No nie wiem. Pytaliście Joshui?
- Zgadnij… no proszę zgadnij… a potem pomóż mi powstrzymać tego ślepego idiotę. - rzekł głośno rozdzierającym głosem Salvatore, a Locarius wzruszył ramionami. - Pytać a po co? Przecież on do szkoły nie chodzi.
- Ma ostatnio duży ból głowy ze swoją domeną, proszę nie drażnij go tak dalej. - odezwała się do Locariusa - Może załatwimy to jak prawdziwi włamywacze? Jeżeli macie wytrychy.
- Nie mamy. Ja jestem dyplomatą… a on… jest moim bólem głowy.- stwierdził dramatycznie Stefan.
- Jeżeli zniszczysz zamek to może się alarmy rozlegną i nasz Książę tu zajedzie. I do paki was wsadzi. Poważnie traktuje robotę szeryfa. - odezwała się do Gorgona.
- Robimy szlachetną misję… na pewno zrozumie.- Locarius wycelował w zamek swój rewolwer.
- Zachowuj się. Książę uczynił cię moi… - warknął gniewnie Salvatore.- … to znaczy mnie uczynił twoim opiekunem. Masz się mnie słuchać!
Ann położyła dłoń na dłoni trzymającej rewolwer.
- Wiem jak pogodzić. Zadzwonię do Joshui, wytłumaczę... Nie róbmy złej krwi między sobą. Nie chcesz być powodem zaparć w trumnie Salvatore'a, prawda Locarius? - mówiła spokojnym, przyjaznym głosem.
- No… nie wiem… piszczy jak baba, gdy się zdenerwuje…- zadumał się Malkavian, a drugi zaperzył.
- Nie piszczę jak papa!- wrzasnął piskliwym głosikiem.
- Spokojnie, już dzwonię. - Ann szybko wybrała numer do Joshui.

***

- Co się stało? William z Nadią się pozabijali?- zapytał wesoło szeryf.
- Nie, nie... Teraz jestem z Malkavianami przy budynku szkoły. Locarius chce wejść do środka... A jako klucza chce użyć rewolweru.
- Co? - spytał Brujah nie wierząc w to co słyszy.
- Daleko jesteś? Przydałbyś się by to rozwiązać…
Milczenie trwało.
- Niech czekają. Przyślę kogoś z kluczem do szkoły. I niech zachowują się normalnie. To będzie śmiertelnik. Na twoich barkach zostawiam jego przeżycie. I wolałbym nie robić mu prania mózgu poprzez Lukrecję lub Nadię. - westchnął w końcu książę.
- Zostanie z nami czy tylko klucz odda? Wolałabym drugie…
- Niestety raczej to pierwsze należy brać pod uwagę…- westchnął Joshua. - To będzie szkolny woźny. Jest odpowiedzialny za budynki sama… - Ann oderwała telefon, bowiem Gorgon wpadł na genialny w prostocie pomysł, że skoro nie może przestrzelić drzwi, to przestrzeli okno. A Salvatore go próbował powstrzymać.
- Niedługo będzie klucz! - Ann skoczyła przed Locariusa i próbowała lekko skierować broń w dół przy okazji uśmiechając się przyjaźnie.
- Doprawdy? - Locarius był wyraźnie niezadowolony z faktu, że kolejnego ze swoich pomysłów nie zdołał zrealizować. - Musimy czekać… mój sposób był szybszy.-
Tymczasem Joshua dopytywał się. - Co się tam dzieje?
- Locarius chciał strzelić w okna... Już dobrze. - zniżyła głos - Temu wolałam ciebie na miejscu, Książę.
- Czy ten... Locust… nie miał jakiegoś opiekuna?- zapytał lekko poirytowany Joshua.
- Niby tak, ale... nie słucha. A tamten chyba nic nie może z nim... - Ann mówiła na tyle z boku, aby nie doszło to do dwójki wampirów.
- Przeklęci Malkavianie… zawsze są z nimi kłopoty.- westchnął książę, podczas gdy towarzysząca Ann dwójka znowu się kłóciła. To znaczy Salvatore kłócił się sam za ich obu, a Gorgon nie przeszkadzał mu w tym zupełnie go ignorując.
- Po prostu ignoruje... - westchnęła.

***

Tymczasem nadjechał radiowóz policyjny z jednym ghuli szeryfa oraz zaspanym mężczyzną około czterdziestki latynoskiego pochodzenia. Podchodził mamrocząc coś po hiszpańsku.
- Nie wiem… po co macie przeszukiwać szkołę, ale zróbmy to szybko.- rzekł mężczyzna nie ukrywając niezadowolenia z sytuacji. Podszedł do drzwi i otworzył je.
- Już jest. Dzięki. - szepnęła do telefonu i rozłączyła się, po czym szybko ruszyła do Locariusa chwytając go za wolną rękę - Schowaj broń, proszę. To śmiertelnik. - szepnęła.
- I to mnie ma powstrzymać? Za chwilę może być martwym śmier… - zaczął Locarius, ale Salvatore wtrącił się. - Pamiętaj, że Primogen nie lubi niepotrzebnych śmierci.
Kainita mruknął coś pod nosem po czym schował broń.
I cała czwórka wkroczyła do szkoły. Upiornej o tej porze doby. Jakby wyjęta z horroru Kinga, woźny kroczył pewnie dalej nie zważając na trójkę dziwaków wchodzących z nim. Ghul miejscowego księcia został przed drzwiami szkoły.

- Czego szukamy? - zapytała Locariusa.
- Subtelnego dysonansu rzeczywistości.- szepnął cicho Malkavian tonem maga tłumaczącego coś uczennicy.
- Nie wie czego szukamy. Idzie na instynkt… coś mu będzie przeszkadzać i zacznie strzelać. To wtedy będziemy wiedzieli że to to. - przetłumaczył na “ludzki” jego opiekun.
- Książę ni chce tu strzelania... - Ann zastrzegła.
- Dobra dobra… rzucę opiekunem… może być? - zapytał Locarius uśmiechając się złowieszczo i wywołując śmiertelną bladość u Salvatore.
- Wolałbym być w Nowym Jorku.- westchnął smętnie “opiekun”, a rudy Malkav objął prowadzenie wymijając woźnego.
- Możesz się nie spieszyć za nami. - Ann rzuciła do woźnego wymijając go, aby iść przy Locariusie.
- Pyszałki z FBI.- burknął latynos zerkając spode łba na Malkavów. Ci wydawali się… nieco zagubieni. Locarius krążył jakby niuchając po korytarzach i zaglądając do kolejnych klas szkolnych. Wydawał się nie być pewien, gdzie jest to czego szuka. A Salvatore wydawał się być zupełnie pozbawiony entuzjazmu.
Dotarli do kolejnej sali i Locarius się sprężył.
- Tu… tu… tu śmierdzi!
Woźny otworzył drzwi, Malkavian wpadł do środka znajdując… szkolną salę, chyba biologiczną. Następnie pognał do szkolnego kantorka, wpadł do środka i jęknął głośno.
- Spodziewałem się czegoś więcej.
Caitiffka poszła za nim, nie spodziewając się wiele. A wraz z nią poszedł i Salvatore.
W środku pomieszczenia, był szkielet… plastikowy oczywiście i wiszący. Były słoiki z różnymi preparatami biologicznymi. Niektóre oblepione jakimiś glutami. Było kilkanaście tablic anatomicznych. Mocny zapach formaliny roznosił się w powietrzu i… poza tym było kilka zwierząt hodowanych w takich miejscach. Małe akwarium z rybkami, dwie świnki morskie w klatce, gekon i wąż zbożowy.
- Ale przecież tu… jestem… pewien… - Gorgon wydawał się załamany.
- Co tu miało być według ciebie? - zapytała.
- Coś nienaturalnego oczywiście… coś… zgniłego… oślizgłego krwawego…- tłumaczył Locarius pochłonięty podszeptami swojego szaleństwa. Tym razem Salvatore wpatrywał się w klatki i bladł mamrocząc coś pod nosem.
-.. ni..mw.. nie… mów… zamknij się.. ja cię nie słyszę… nie mów, nie mów! - jego głos z cichego szeptu zmieniał się we wrzask. Nagle rzucił się na podłogę zakrywając uszy. - Nie ma cię tu. Nie ma cię w mojej głowie! Nie mów do mnie! Nie słyszę cię!
Ann rozejrzała się czy woźny stoi obok. Chyba bez wrażenia w głowę nie pójdzie… Był niestety i…
- Eeee… co mu się… stało?- zapytał równie zaskoczony, co Ann.
- To chyba... problem z jakim musi sobie poradzić... bez nas... - Ann złapała woźnego za rękę i zaczęła go wyciągać z klasy - Macie w szkole piwnicę? Pod tą klasą?
- Eeee… mamy piwnice…- przyznał woźny, a potem dodał.- Mięczaki… za czasów mojego taty do FBI nie przyjmowano byle kogo. -
- Kto mówi…- zapytał Locarius, a drugi Malkav wskazał palcem szepcząc. -On.
Prosto na wijącego się w terrarium węża zbożowego.

- Eksperymentalne wykorzystanie pseudonaukowych sposobów. - szepnęła do woźnego wyprowadziwszy go za klasę - Zaprowadź mnie do tych piwnic. Ja tylko ogarnę tych... jasnowidzów. -
Wróciła do obu Malkavian, wyraźnie zirytowana.
- Powczuwajcie się w te aury czy co tam chcecie, ale NIE NISZCIE NIC. - Ann wywarczała te słowa - Idę do piwnic, wy grzecznie czekacie. A ty... - spojrzała na Locariusa wyciągając dłoń - Oddasz mi teraz na przechowanie swój rewolwer. Odzyskasz jak wyjdziemy ze szkoły.
- Ale jak będę otwierał drzwi. Gdy się zatrzasną?- zapytał smutno Locarius, podczas gdy zwinięty w kłębek Salvatore mruczał pod nosem.- On do mnie szepcze… on do mnie szepcze… ten przeklęty wąż… on do mnie szepcze… jest głodny.
- Nie zatrzasną. A i tak przecież was nie zostawimy. - ciągle trzymała wyciągniętą rękę - Twój rewolwer. - powiedziała poważnie Ann.
Przez chwilę zrobiło się… groźnie. Locarius zamiast oddać rewolwer sięgnął dłonią do oprawki okularów, ale nagłe głośne jęki Salvatore sprawiły że zmienił zdanie. Ciężką broń cisnął w dłoń dziewczyny i kucnął obok zwiniętego w kłębek towarzysza.
- Twarz nie twarz rośnie… jest badana… twarz na twarz nakładana. Kształtowana.- jęczał biedny Stefan.
- Zaopiekuj się nim... On widzi... Jak pracuje... Tzimisce? - zaryzykowała.
- Jak używa… jak tworzy z twarzy twarz… jak poprawia…- jęczał cicho Salvatore świadomy jej słów.- Nie widzę… jest mi to… opowiadane.
- Czy wiesz czyja to twarz?
- Głos nie wie… a ja nie widzę twarzy… - westchnął cicho Malkav.- … głos chce tłustą mysz.
- Pójdę do tych piwnic pod klasą, zobaczę czy tam coś jest. - odparła... czyżby im wierzyła? - Nie karmcie węża tymi myszami. Powiem woźnemu by nakarmił. - ruszyła do śmiertelnika.

***

W piwnicach było ciasno, ciemno… cicho. Nudno. Przeszukiwanie pomieszczeń piwnicy zajęło Ann nieco czasu. Nie przyniosło jednak żadnych rezultatów. Poza zagubionymi majtkami jakiejś nastolatki pod schodami prowadzącymi z powrotem na górę. Którą to część garderoby woźny dyskretnie zagarnął. Uch… strata czasu, na którą to caitifka niespecjalnie mogła sobie pozwolić. Nadchodził bowiem czas powrotu do leża.
Ann bardziej obchodziło danie czasu Malkavianinom, aby się ogarnęli do tego czasu, nie ryzykując większych akcji przy woźnym.
- Nic, dziękuję za pomoc. - zwróciła się do śmiertelnika - Ogarnijcie tego węża, wydaje się głodny. Nie karmią go? - zapytała wchodząc po schodach.
- Nie wiem. Nie znam się na wężach. Unikam gadzin. Za karmienie żywego inwentarza szkoły odpowiadają nauczyciele biologii. - wzruszył ramionami woźny.
- W sumie kto jest nauczycielem biologii u was?
- Pani Harper… to znaczy Helen Harper. I Steven Wolzak…Wolzzak… Nie wiem jak to się wymawia. Ale piszę się W-O-L-S-Z-A-K.- wyjaśnił woźny.
- To jakiś obcokrajowiec?
- Nieee… ale ma takie dziwne nazwisko. Ponoć i tak łatwiejsze do wymówienia niż oryginał.- zaśmiał mężczyzna.
- Oryginał? - zaciekawiła się Ann.
- Abstynent.- odparł woźny jakby wypowiadał jakieś przekleństwo. - Nudny i bezbarwny. Zbiera kokony po gąsienicach. Gada o nich w kantorku zanudzając pozostałych nauczycieli. Zarywał kiedyś do Sonii ze sklepiku który stoi kilkanaście metrów od szkoły. Dała mu kosza. Przeżywał to przez… dwa tygodnie?
- To jego lekcje muszą cieszyć się popularnością pewnie. - zironizowała.
- Żadne lekcje nie cieszą teraz popularnością. Komórki zmieniają uczniów w durne zombie… łazi to to z komórą przed gębą, nawet nie patrzy gdzie. - mężczyzna zaczął narzekać na uczniów.
Ann uśmiechnęła się lekko do woźnego. Zabawne, że sama bardzo młodo wyglądała, jakby niedawno zaczęła studia.
- Zgarnę swoich i pewnie wyjdziemy.
-Dobry pomysł.- przyznał woźny i wzruszył ramionami.- Będę czekał przy drzwiach.

***

Ann nie napotkała Kainitów ani w kantorku, ani w salce lekcyjnej. Locarius wyprowadził Salvadore na korytarz. I tam ten Malkav dochodził do siebie. Gorgon spojrzał na nadchodzącą caitifkę.
- Już mu lepiej. - zakomunikował.
- Dobrze. - Ann podeszła bliżej - Trzeba już spadać stąd.
- Mogę iść.- odparł cicho Stefan Salvatore. Wstał powoli i wsparty na ramieniu towarzysza ruszył do wyjścia.
- Moja broń.- przypomniał Malkav, gdy obaj mijali Kainitkę.
- Pamiętam. - odparła Ann, idąc za oboma - Jak wyjdziemy.

***

Drzwi zostały zamknięte. Ghul czekał aż woźny podejdzie, po czym obaj pojechali w swoją stronę. A Ann, chcąc nie chcąc, musiała zwrócić rewolwer.
Caitiffka bez narzekania oddała broń Gorgonowi.
- Ta cała wycieczka... nie była bez celu. Może nie znalazłeś tego, co wyczuwałeś, ale obaj odwaliliście dobrą robotę.
- Hmm… Salvatore znalazł swojego wewnętrznego Malkaviana. Więc coś z tego wynieśliśmy.- odparł beztrosko Locarius. A jego towarzysz uśmiechnął się kwaśno.
- A ty uparłeś się tam pójść. - dodała Ann - Joshua będzie miał z czego się cieszyć, a nie narzekać tylko na was. - dziewczyna nie kryła, iż uważa Malkavian za bardzo przydatny nabytek w tej chwili.
- Jestem specjalnym wysłannikiem Papy Roacha. Rozwiązuję problemy.- stwierdził beztrosko Gorgon, a Salvatore dodał.- Czas na nas… czas wrócić do Elizjum.



Ann dotarła do leża na godzinę przed świtem. Zastała Charliego sprzątającego, a Nadię porządkującą dokumenty i wyłączającą sprzęt.
- Zadzwoń proszę do Williama jutro, żeby przestał mi dupę zawracać swoimi zarzutami.- stwierdziła Kainitka suchym beznamiętnym tonem głosu.
- Jakimi zarzutami? - Ann podeszła zdziwiona - Był tu?
- Że cię porwałam, upiłam krwią, że cię więżę… takie tam.- machnęła ręką Kainitka.- Uważa, że twoja obecność tu jest… wbrew twojej woli. Chyba cię polubił.
- Ale był tu?
- Tak. I zrobił tu małe tantrum. To typowe zachowanie Toreadorów. Straszne z nich histeryki.- odparła wampirzyca.
- Ale nie chciał cię atakować? - zapytała patrząc na Nadię z nutką zaniepokojenia.
- Jest rycerzem, nie rzuca się z mieczem na niewiasty. Przynajmniej… nie od razu. - odparła wampirzyca. - Był wściekły, ale kontrolował swoją wewnętrzną bestię.
Ann wyglądała na naprawdę zaskoczoną.
- Aż tak zareagował? - wyraźnie nie oczekiwała aż takiej reakcji Williama - Czemu rzuca takie oskarżenia?
- Bo to Toreador, oni są… emocjonalni… według mnie to klan histeryków. - stwierdziła cierpko Nadia.
- Czyli nic wcześniej między wami nie zaszło?
- Nie… nic. Jestem… co prawda… “sojuszniczką” Lukrecji. Ale nikt tutaj nie bierze jej knowań szczególnie poważnie. Łącznie z nią samą. - wzruszyła ramionami wampirzyca.
- Jesteś? Ponoć nie bierzesz w tym udziału!
- Nie biorę…- wzruszyła ramionami Tremere. - “Sojuszniczką” jedynie z nazwy. Sama zresztą widziałaś jak to u nas jest. Dopóki jest spokój i cisza, to Smith pozwala wszystkim ujadać i hałasować i wchodzić sobie na głowę, ale jak zaczynają się problemy to bierze nas za pyski i ustawia do pionu. Mała armia szeryfa ze Stillwater.

Ann położyła dłoń na ramieniu Nadii.
- Musiała cię ta sytuacja zmęczyć.
- Trochę…- westchnęła Nadia kładąc dłoń na jej dłoni. - Ale też nie musimy się martwić. Wkrótce same zaśniemy. Dzień się zbliża.
- Tak. - Ann zaczęła masować mięśnie karku Tremere jedną dłonią - Rozluznie te mięśnie przed snem. - dodała troskliwie patrząc na Nadię z lekkim uczuciem.
- Nie licz na nic więcej dzisiaj… czasu nam nie starczy. Może jutrzejszej nocy… kto wie.- stwierdziła z przekąsem Tremere.
- Nie chcę niczego, a tylko ci dać rozluźnienie. - wyjaśniła z pewnością słów kierowanych krwią.
- Z pewnością, z pewnością… - odparła ciepło Nadia.



 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline