Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-05-2023, 20:55   #52
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Karawanseraj
17 Sarenith 4707 AR


Duchy, złe duchy — powtórzyła Cykuta. Samica miała słabo rozbudowane słownictwo we Wspólnym, cóż poradzić. — Przyszły nocą, zawsze. Wolne zjawy w pyle i wietrze, za gusłami miraży. Nie jak Cykuta i gnolle, trochę jak wy, ale inne. Nie elf, nie ork, nie ludź, nie krew stąd.

Albinoska zamilkła, podrapała się za uchem w geście sugerującym, że szukała odpowiednich słów w keleszyckim. Nie odnalazła ich, w zamian odzywając się we własnej mowie, cyzelując słowa, by członkowie ekspedycji mogli zrozumieć każdą sylabę.

Agnirakta, vāyurakta. Samatalarakta. Rakta — przy tym ostatnim podeszła do jeńców, wskazując pazurem czerwone plany. Powtórzyła słowa, dźgając zaschniętą krew.

Dyplomacja pierwsza klasa — parsknął Thurgrun pod nosem, obracając topór w dłoni. — To dyplomacja czy jakaś gra w zgadywanki prosto z salonów szlachty?

Jakaś krew — zadumał się Deirlial. Zaryzykował zgadnięcie, co miała na myśli guślarka, zakładając że gramatyka języka gnolli operowała podobną strukturą co znane mu mowy, gdy szło o nazewnictwo ras. Zwłaszcza że Qadira mogła poszczycić się sporym odsetkiem przedstawicieli rasy, która przyszła mu na myśl. — Czy masz na myśli planokrwistych, Cykuto? Żywiołotkniętych? Potomstwo dżinów?

Cykuta przytaknęła dopiero na to ostatnie i już miała przemówić ponownie, gdy Świteź wszedł jej w słowo.

To miejskie legendy — oznajmił z nutą sceptycyzmu. — Co jakiś czas szepcze się o górskich miastach pełnych ifrytów, oreadów, ondynów, sylfów i suli, skrytych pod iluzjami i zaklęciami maskującymi. Tak jak o monstrach w najciemniejszych zakątkach masywu, zrodzonych z przelanej tam przed wiekami krwi Volnagura i podziemnych kompleksach Szarańczy, pełnych wyzwoleńców.

W każdej legendzie tkwi ziarno prawdy — odparł śledczy, zanim zwrócił się ponownie do Cykuty. — Czy to oni wygnali was z gór?

Tak-nie — odparła samica. — Plemię Cykuty potrzebować nowe miejsce, znaleźć schronienie. Dużo woda, dużo żer w dolinie. Duchy tam. Wygnać plemię. Wcześniej plemię wygnać czarnomagia. Cień. Stary cień, przyszedł marami do Cykuty. Później innych. Jad i trucizna w domu plemienia. Dlatego uciec. Teraz cały czas uciekać. Cień rośnie.

Profesor Wilgrim nie raportował żadnych anomalii magicznych — burknął Thurgrun.

Zanim komukolwiek było dane przemówić, na dziedziniec powróciła Lara z Rayyanem. Tuż za nim stąpał kolejny gnoll, o czarnej sierści. Przemówił pierwszy, prędką serią warknięć i szczeknięć, podszytą czymś na kształt ekscytacji. Tudzież radości. Bez wątpienia wyjaśnił szczegółowo przebieg wizyty lekarskiej w magazynie, aczkolwiek mimo tego doktor Quartermain przemówiła w stronę Cykuty.

Twoi współplemieńcy, Cykuto, przejawiają objawy zatrucia, najpewniej pokarmowego. Napoiłam ich ziołowym specyfikiem, który uśmierzył boleści żołądka i uspokoił jelita. W normalnej sytuacji radziłabym odczekać aż przejdą im najgorsze symptomy, aczkolwiek w tych okolicznościach jest to niewskazane — medyczka westchnęła. — Musisz baczyć, aby pili wystarczająco dużo wody w drodze, odwodnienie tylko pogorszy ich objawy. Chłodny kompres, to jest wilgotny materiał na czole, powinien pomóc z gorączką. Gdy będą w stanie się posilić, ogranicz ich jadło najlepiej do suchego chleba z przegotowaną wodą. Jeśli idzie o specyfik, wymieszaj w równych proporcjach...

Instrukcje Lary były wypowiedziane rzeczowym tonem, szczegółowe, wyczerpujące i niewymagające uciekania się do kreatywnych synonimów. Cykuta zdawała się o wiele lepiej rozumieć keleszycki niż nim władać, wnosząc po uważnym spojrzeniu utkwionym w medyczce, niezmąconym choćby cieniem niezrozumienia. Gdy Quartermain zamilkła, samica kiwnęła tylko głową i, rzuciwszy parę słów w swoim języku, skierowała kroki do magazynu, najpewniej aby przekonać się na własne oczy, czy zabiegi medyczki rzeczywiście pomogły.

Lara i Rayyan powrócili na drugi koniec dziedzińca, pod czujnym spojrzeniem gnolli i zaciekawionymi zerknięciami kompanów. Dźwięki poruszenia zza pleców sugerowały, że plemię zaczęło czynić ostatnie przygotowania do wyjazdu. Największa dwukółka z łącznika została też zaraz wciągnięta do środka, zapewne by ułożyć na niej złożonych chorobą osobników.

Mają hienodona — oznajmił Rayyan, podnosząc swój oręż.

Cykuta pojawiła się ponownie na dziedzińcu parę chwil później, tym razem już w towarzystwie wszystkich swoich pobratymców. Wspomniana przez pół-orka potężna bestia wyłoniła się ostatnia, już w uprzęży do której gnolle przyczepiły dwukółkę.

Teraz iść — oznajmiła samica. — Cykuta ostatnia, synowie i bestia najpierw.

Teraz iść — przytaknął Rayyan.

Specjaliści usunęli się z drogi, krocząc po łuku w przeciwnym kierunku do tego, który obrała albinoska. Za wyjątkiem Thurgruna, który kroki skierował na zewnątrz karawanseraju, otwierając bramę na oścież i oddalił się w kierunku oczekującej reszty karawany, by uprzedzić Rionę i towarzystwo co do widoków, jakie miały wyłonić się zaraz za nim. Słowa jednak nie były w stanie kompletnie przygotować co niektórych na widok hienodona i parę okrzyków czy podniesionych głosów przebiło się z tamtego kierunku.

Trupy ich tam — oznajmiła Cykuta, wskazując ostatni zakątek budynku którego jeszcze nie zwiedzili, gdy została sam na sam z grupą. — Cykuta łaskawie zostawi. Podzięka. Znachorka weźmie też to.

Samica odpięła od pasa jeden z kościanych fetyszy, przecinając piasek dziedzińca i podchodząc do doktor. Wyciągnęła podarek w jej stronę.

Jeśli spotka inne gnolle, pokaże — wyjaśniła. — Dadzą pokój.

Czy napotkane inne hienowate rzeczywiście miały “dać pokój” na ujrzenie akcesorium miało pozostać zagadką. Gdy Cykuta zniknęła za bramą i karawana zaczęła powoli wtaczać się do środka, a Sahid i jego towarzysz-najemnik zostali uwolnieni z więzów, stało się jasnym, że nie mieli w planach “dania im pokoju”.



Gdyby nie odwołanie się do autorytetu Jej Promienności i głęboko zakorzenione tradycje gościnności, będące fundamentem qadirańskiej kultury, zapewne przyszłoby im nocować pod murami karawanseraju. Wybuch złości Sahida trwał ładny kawał czasu, jakby mężczyzna zupełnie nie odczuwał odniesionych ran i złagodniał właśnie gdy Świteź uciekł się do wspomnienia tychże dwóch świętości, a zgasł zupełnie gdy pojawiła się Halima z dziećmi. Na prośbę żony mężczyzna pozwolił się opatrzeć Larze, patrząc nań najprzychylniejszym wzrokiem - zapewne dzięki daniu Irfanowi szansy na przeżycie - aczkolwiek znaczyło to w tym przypadku tylko tyle, że w jego oczach nie błyszczało życzenie nieszczęścia.

Do doprowadzenia karawanseraju do porządku, by nadawał się do noclegu, zaprzęgnięto wszystkich. Mniej lub bardziej chętnie wzięto się za czyszczenie dormitorium z krwi, zbroczoną pościel rzucając wraz z trupami hien z pasażu do spalenia. Rozbrojono potrzaski w kuchni, rozebrano prowizoryczne barykady i ustawiono meble na właściwe miejsca. Trupy Złotego Bractwa zostały owinięte w proste sukna wydobyte z magazynu, tak samo jak ciała strażników Semiramis z ostatniej części karawanseraju, która okazała się być łaźnią i prywatnymi pomieszczeniami gospodarzy. Jedynie wprowadzone na dziedziniec wierzchowce mogły liczyć na natychmiastowy odpoczynek, uwiązane przy wodopojach i pojemnikach na paszę.

Dopiero gdy słońce niemal już zaszło za horyzontem, spowijając okolicę w długich cieniach, porządki dobiegły końca. Swąd spalonych trucheł całe szczęście nie wdzierał się zza murów karawanseraju dzięki lekkiemu powiewowi wiatru schodzącego z odległych gór i świszczącego wśród Bruzd. Przy późnej kolacji zaserwowanej przez Halimę niektórzy z członków ekspedycji ograniczyli się tylko do spakowanego w Sakhrabayi prowiantu, widocznie nie ufając gospodarzowi łypiącemu w ich kierunku sztyletami przy każdej okazji. Nie, aby ktokolwiek spodziewał się trucizny w podawanym jadle, acz mogła być zdecydowanie przyprawiona równie niepożądaną plwociną.

Łaźnia, podobnie jak reszta pomieszczeń, okazała się pamiętać lepsze czasy, gdy szlak handlowy przez masyw Zho, łączący Maharev z zachodnimi prowincjami, był jeszcze przejezdny i karawanseraj mógł liczyć na liczne karawany. Teraz, z czterech kamiennych basenów w każdym kącie pomieszczenia, zaledwie dwa pozostawały w użytku. Między nie wciśnięta była nawet łaźnia parowa, która obecnie służyła zaledwie za składowisko ręczników i myjek. Kąpiel w chłodnej wodzie, pompowanej gdzieś z głębin ziemi dzięki krasnoludzkim mechanizmom, była nader przyjemna po całym dniu podróży, gdy już wywietrzono skrzydło z odoru śmierci. Nawet będąc ograniczoną czasowo przez magister Bruin, która zadbała o to, aby każdy miał okazję na odpoczynek w wodzie, jednocześnie nie zajmując zbyt długo miejsca w łaźni. Zwłaszcza że, mimo kotar w obu basenach oferujących prywatność kąpieli, Riona ułożyła grafik bacząc na to, aby nie mieszać płci osobników w tym samym czasie.



Sahid oraz Rahim, jego towarzysz niewoli i kapitan wybitego najemnego oddziału, wzięli na siebie obowiązek posprzątania części magazynowej, do pomocy biorąc tylko młodych synów gospodarza. Mężczyzna na wszelkie oferty pomocy odmawiał kategorycznym tonem, co część wzięła po prostu za kolejny przejaw niechęci. Co bardziej podejrzliwi jednak uważali, że właściciel musiał coś ukrywać w składowni karawanseraju. Jak się okazało to właśnie ci drudzy mieli rację, bo gdy Deirlial - na prośbę Halimy - przerwał pracę mężczyznom, aby oznajmić im że kolacja jest gotowa, wprawne oko dostrzegło skrytkę w kącie pomieszczenia, która musiała umknąć gnollom. Deski podłogi w tamtym miejscu odstawały od reszty na tyle, by wyczulony wzrok śledczego mimowolnie to zauważył. Zawartość schowka miała jednak pozostać tajemnicą.

Przynajmniej na razie.


Mimo makabrycznych odkryć w karawanseraju, spędzenie dnia w podróży i napięcie podczas przybycia na miejsce noclegu prędko zrobiły swoje, kołysząc większość członków ekspedycji do snu godnego sprawiedliwych. Doprowadzone do porządku dormitorium, ze świeżą pościelą, zostało przeznaczone dla większości z nich. Dla specjalistów przygotowano prywatne pomieszczenia, komfortowe w swojej prostocie. Wizg wiatru w wąskich otworach i między drewnianymi skrzydłami drzwi w ciemności nabierał upiornych tonów, przypominając zawodzenie elfich zjaw zwanych ben side, lecz nawet do tego szło się przyzwyczaić. Zwłaszcza będąc motywowanym zmęczeniem.

Pobudka, wedle instrukcji Riony z poprzedniego wieczora, nadeszła wcześnie. Karawanseraj zaczął budzić się do życia o pierwszym brzasku. Wpierw ospale i powoli, lecz za rannymi ptaszkami powstali i inni - dormitoria miały to do siebie, że ruch i hałas, nawet te trzymane na delikatnych poziomach, prędko przybierały efekt kuli śnieżnej i za pierwszym przebudzonym zaraz powstawali inni, przy zwyczajowych stęknięciach, pomrukach i wychrypianych “jeszcze pięć minut”. Wszyscy byli jednak gotowi do drogi na czas, rozbudzeni porannymi ablucjami i parującymi kubkami kawy, serwowanymi przez Halimę z promiennym uśmiechem na ustach, którego powodem okazało się być przebudzenie jej ranionego syna, Irfana. Wedle doktor Quartermain szanse młodzika na przeżycie wzrosły i gospodarze mogli sobie pozwolić na ostrożny optymizm.

Nieco inaczej sprawa miała się z młodym Rocco. Przy zmianie opatrunku na głowie Lara dostrzegła typowe objawy zmęczenia, aczkolwiek jak się okazało, nie były one raczej połączone z odniesioną w Sakhrabayi raną, która goiła się wręcz podręcznikowo. Na wszelki wypadek jednak wykonała również parę prostych testów, mających sprawdzić czy nie doszło do wstrząśnienia mózgu u Andorańczyka.

Po prostu nie mogłem spać — Rocco westchnął, posłusznie wodząc spojrzeniem za palcem Lary. — Śniły mi się jakieś głupoty, a poza tym Rayyan chrapie jak niedźwiedź. Nie ma powodów do obaw.

Medyczka uśmiechnęła się tylko niezobowiązująco, przyzwyczajona do pacjentów bagatelizujących objawy. Nie była też do końca pewna, czy te słowa były skierowane do niej, czy też do Mykaela parę kroków za jej plecami, obserwującego ich jastrzębim wzrokiem. Zakończywszy badania, Quartermain uznała że ból głowy, lekka bladość i zaczerwienione oczy były tylko objawami niewyspania.

Mimo to proszę cię, abyś dał mi znać jeśli dalej będzie dokuczać ci bezsenność i ból głowy. Ty również, Mykaelu. Pilnuj go jak oka w głowie — rzuciła przez ramię lekkim tonem, będąc pewna że to Taldańczyk prędzej poinformuje ją o takich rzeczach. — Rocco, czy w twojej rodzinie istnieją predyspozycje do magii?

Co to ma do... — sarknął Rocco, lecz zreflektował się prędko pod spojrzeniem medyczki. — Tak, doktor Quartermain. Moja babka była wieszczką. Taką z prawdziwego zdarzenia, co potrafiła czerpać energię skądś tam, a nie taką, co wróżyła z fusów i wnętrzności zwierząt. Podobno ten dar objawia się co drugie pokolenie, ale moja siostra zaczęła przejawiać oznaki jeszcze zanim przeniosłem się do Absalomu. Wątpię więc, by to było to. Myśli pani, że to jakiś talent magiczny się we mnie przebudza?

Niewykluczone — odparła Lara. — Aczkolwiek magia z natury jest nieprzewidywalną siłą.

Pocieszające — westchnął Rocco.



Podróż przez Bruzdy
18-19 Sarenith 4707 AR


Kolejny dzień w drodze dorównywał temu pierwszemu pod względem komfortu. Pierwsze godziny po opuszczeniu karawanseraju minęły względnie przyjemnie z racji łagodnego wiatru i budzącego się słońca, lecz im bliżej południa, tym spiekota coraz bardziej zaczęła dawać się we znaki i nic nie wskazywało na to, aby mieli się do niej prędko przyzwyczaić. Przy pierwszym popasie, wśród kamiennych formacji, większość z nich skorzystała z cienistych kryjówek między głazami, nie podnosząc się nawet gdy Rayyan ze Świteziem dostrzegli patrol w barwach Sakhrabayi, ciągnący z przeciwnego kierunku. Duet rozmówił się ze zbrojnymi na uboczu, roztropnie zakładając że wersja Sahida, jaką mieli usłyszeć w karawanseraju, zapewne minęłaby się z prawdą. Do tego nie do końca ufali mu, gdy obiecał posłać wiadomość na dwór Semiramis przy pierwszej sposobności. Humory poprawiły się nieco po tym krótkim spotkaniu, gdy żołnierze oznajmili, że reszta drogi do kolejnego miejsca noclegu była pozbawiona zagrożeń.

Nie oznaczało to jednak, że obyło się bez wrażeń. Po kolejnych godzinach w siodle, gdy masyw zaczął coraz wyraźniej rysować się w oddali i rosnąć w oczach, spiekota złagodniała pod ostrymi podmuchami wiatru, lecz ulga nie trwała długo. Powiew niósł ze sobą bowiem chmurę pyłu i piachu, która zmusiła ich do nieprzewidzianego postoju na parę chwil i zasłonięcia twarzy chustami. Kłąb przetoczył się dalej, nie wyrządzając im żadnych szkód, lecz przez resztę dnia co i rusz odnajdywali drobiny w zakamarkach ubrań, jakby złośliwie wciśnięte tam magiczną sztuczką losu. Do podgórskiej osady, w której mieli spędzić noc, zajechali już po zmroku.

Nawet jednak w świetle dnia otoczona prostą palisadą miejscowość nie wywarłaby na nich wielkiego wrażenia. Budynki z piaskowca należały w dużej mierze do burkliwych górników, utrzymujących się z pracy w niedalekim kamieniołomie, jedynym źródłem dochodu tejże miejscowości odkąd, jak oznajmił Świteź, wyczerpały się okoliczne złoża metali. Jedynym charakterystycznym punktem była kuźnia należąca do braci bliźniaków, brodatych pobratymców Thurgruna, z którymi magus zamienił parę słów przy kubku domowego samogonu. Miejscem noclegu okazał się być dom gościnny nieopodal ich zakładu właśnie, w tym przypadku pozbawiony już luksusów jak ten w Sakhrabayi, czy karawanseraj Sahida. Wszystkim przyszło nocować w rozległym dormitorium, przedzielonym zaledwie kotarą na część dla kobiet i część dla mężczyzn, a za łaźnię służyły małe cele z drewnianymi baliami.

Gdy następnego dnia opuścili osadę - również z samego rana - i dotychczasowy szlak przez względnie płaski teren przeszedł w górskie serpentyny, powietrze wypełniła ekscytacja. Nie było się co temu dziwić, gdyż znajdowali się już naprawdę blisko celu długiej podróży, a masyw ostawał się pełni letniego gorąca Qadiry, wobec czego aura ostatniego dnia w siodłach okazała się być względnie akceptowalna dla avistańskich organizmów. Nawet flora i fauna zdawały się upodobać sobie górskie tereny - wszelkiego życia było tutaj zaskakująco więcej, niż się spodziewali. Kolorowe kwiaty i zielono-brązowe krzewy zapuszczały korzenie między kamieniami, na niektórych zboczach o ostrych kątach wił się bluszcz, gdzieniegdzie pod końskimi kopytami przemykały drobne gryzonie, a nad głowami krążyły ciemne, ptasie sylwetki.

Podróż doliną do Ward-Alsahry przypominała nieco wycieczkę krajoznawczą.



Ward-Alsahra
19 Sarenith 4707 AR


Pierwszymi zwiastunami dotarcia na miejsce docelowe były siwe strużki dymki, wijące się w oddali, na tle nieskazitelnego błękitu czystego nieba. Mimo że późne południe dopiero co zaczynało przechodzić we wczesny wieczór i zmęczenie było nadal odległym widmem, karawana instynktownie przyspieszyła tempa, pokonując ostatni zakręt. Dotychczasowe przejawy życia w górach tutaj, na umownej granicy Ward-Alsahry oferującej widok na kotlinę, atakowały oczy przyzwyczajone przez niemal trzy dni podróży do beżowo-piaskowej nijakości. Bujna roślinność okalała północno-zachodnią część wklęśnięcia terenu, wyznaczoną przez klifowate wzniesienia, otulając krystalicznie czystą oazę zasilaną przez malowniczy wodospad. Zieleń przykuwała spojrzenia nie tylko we florze, lecz również w materiałach namiotów rozbitych nieopodal wodospadu, wśród listowia i krzewów, jak i nieco poza, na piaszczystym podłożu. Sztandar Semiramis, srebrny wąż na szmaragdowym tle, powiewał nad obozem.


Na spotkanie wyszedł im mężczyzna o żylastej sylwetce, wiekiem dorównujący Rionie, w kolorowym odzieniu z lekkich materiałów. Wnosząc po szerokim uśmiechu i objęciu na powitanie, dwójka znała się jeszcze przed udziałem w ekspedycji. Odgarniając klejące się do czoła gęste, rudawe loki, przemówił w stronę reszty uczestników, zsuwających się w ślad za pół-elfką z siodeł.

Witajcie w Ward-Alsahrze — szerokim gestem wskazał dolinę, z fanfarą godną wodzireja. — Pewnikiem jesteście styrani drogą. Za mną, moi drodzy, pokażę wam gdzie możecie się odświeżyć.

Powiew wiatru zza pleców mężczyzny przyniósł ze sobą zapach siarki, marszcząc nosy podróżnych i wywołując u niektórych zdziwione spojrzenia, które zaraz zaczęły szukać źródła nieprzyjemnego odoru.

Ach, tak — zaśmiał się chudzielec, mrugając porozumiewawczo okiem w stronę Riony. — Przyzwyczaicie się do mojego mało naturalnego zapachu. Mamusia lubiła sobie pofolgować w wątpliwym towarzystwie. I tak wyszedłem na tym lepiej niż inne diablęta. Wiecie, ile muszą się wykosztować u krawców ci, którzy mają ogony? Ja na szczęście tylko śmierdzę. I mam ciekawe spojrzenie.

Tiefling wskazał własne oczy, z których jedno lśniło zwierzęcą żółcią, a drugie mdłą purpurą. Rudawy musiał mieć naprawdę ciekawy rodowód, mieszając w sobie nie tylko krew Piekieł, ale też martwego Azlantu. Aczkolwiek sporo absalomczyków przejawiało cechy fizyczne odziedziczone po dawnych, azlanckich przodkach.

Przyjaciele, poznajcie Jaspera Mirkeja. Jego błyskotliwość prześciga tylko brak manier — Riona zaśmiała się dźwięcznie.

Mężczyzna tylko cmoknął w udawanym oburzeniu, obracając się na pięcie i gestem zapraszając resztę do podążenia w ślad za nim. Prowadząc ich w stronę obozu, wskazywał kolejne punkty i wyjawiał ich przeznaczenie. Nieco zbędnie, stwierdzał bowiem przy tym oczywiste oczywistości, jak choćby w przypadku miejsca dla wierzchowców na skraju wody, gdzie już znajdowały się uwiązane konie czy dwóch wielkich namiotów w beżowych barwach, których nieco odgarnięte poły pozwalały dojrzeć posłania z kolorowymi poduchami w qadirańskie wzory. Było też i centralnie ulokowane palenisko, gdzie gotowano posiłki, jaskinia za wodospadem z naturalnie uformowanym basenem wody służąca za łaźnię, namiot kartografów, namiot skrybów, namiot-magazyn z dwoma wozami oraz, rzecz jasna, namiot profesora Wilgrima. O dziwo pusty.

Profesor nie wrócił? — Riona odezwała się na widok tego ostatniego, ze zmartwieniem w głosie.

Od tygodnia nie wysłał też wiadomości, ale sama go znasz. Jeśli rzeczywiście znalazł jakiś fizyczny dowód na istnienie Falhajy, to zapewne zapomniał z racji tendencji do obsesyjności. Za dużo się martwisz — Jaspar machnął dłonią.

A ty za mało — ripostowała magister.

Pocieszy cię zatem fakt — tiefling zatrzymał się przy palenisku, odwracając w stronę grupy — że profesor zażyczył sobie obecności twoich specjalistów jak najprędzej. Za to ty przejmiesz jakże niewątpliwy przywilej zarządzania obozem z moich zgrabnych dłoni do jego powrotu.

Riona przewróciła oczami, zerkając przez ramię w stronę Deirliala, Lary, Świtezia, Rayyana i Thurgruna.

Wygląda na to, że nie zagrzejecie na długo miejsca w obozie.

Słyszałem, że profesor skończył mapowanie okolicy. Chciałbym zobaczyć... — zaczął Rayyan, lecz Jasper przerwał mu uniesieniem ręki.

Wstrzymaj rumaka, ogierze — rzucił lekkim tonem z filuterną nutą. Pół-orkowi opadła szczęka na te słowa, ale w oczach zalśniły zaraz iskry rozbawienia. — Kopie map zdążyłem już przygotować, ale na obowiązki przyjdzie jeszcze czas. Uwiążcie i oporządźcie konie, przywitajcie z nowymi towarzyszami, posilcie, napijcie i, przede wszystkim, odświeżcie. Bo, wybaczcie, cuchniecie niemal tak źle jak moja skromna osoba. Rozmówimy się wieczorem. I tak nie wyruszycie wcześniej, jak nazajutrz.

Dwie godziny — oznajmiła Riona.

Tak jak Jasper zasugerował, tak też zrobili. W międzyczasie wymieniając uprzejmościami z nowymi dla nich twarzami ekspedycji, które odrywały się od swoich zadań, by przywitać z nowoprzybyłymi. Przybycie do Ward-Alsahry było zacnym zakończeniem podróży.

“Miłe złego początki”, jak stwierdziliby pesymiści.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 21-05-2023 o 13:35.
Aro jest offline