Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-05-2023, 10:23   #6
Mi Raaz
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację

Dwudziestokilkuletni chłopak walczył zaciekle parując serię kolejnych ciosów swoim rapierem. Odskoczył w bok na palcach, a potem jeszcze dalej. Dbał, żeby robić to jak najciszej. Serce waliło mu jak młotem.

- Słyszę jak sapiesz Lokenie. Opanuj się.

Prawie trzy metry od niego stał postawny brunet ze zdobionym rapierem. Broń miał w postawie Tag. Jego oczy skrywała czerwona przepaska.

- Jesteś młodszy, silniejszy i szybszy. Poza tym cię nie widzę. Naprawdę nie umiesz tego wykorzystać? - mężczyzna w przepasce drwił z drugiego szermierza. Tamten jednak tylko powoli na palcach poruszał się w swoje prawo próbując obejść przeciwnika.

- Sapiesz jak wół. Naprawdę. Uspokój oddech.

Mężczyzna nazwany Lokenem nie wytrzymał. Przypuścił atak. Wyprowadzał sztych nisko, tak, żeby przeciwnik w pozycji Tag nie zdążył sparować. Jednak oślepiony nie parował. Odskoczył w lewo, wyprowadzając kopnięcie w zakroczną nogę napastnika. Rapier z pozycji Tag świsnął trafiając młodszego mężczyznę w pośladki, zanim ten padł jak kłoda na marmurową posadzkę. Wtedy starszy szermierz zdjał przepaskę.

- Bracie, moje słowa wprawiły cię w gniew? Nie możesz kierować się emocjami. To tylko słowa. Gotów żeś zginąć, bo ktoś nazwie cię wołem? Jeżeli słowa cię kontrolują, to znaczy, że kontroluje cię każdy, kto może te słowa wypowiedzieć.

Meżczyzna bez przepaski wyglądał niemal jak starsza kopia leżącego. Obaj mieli kruczoczarne włosy. Starszy miał jeszcze równo przyciętą brodę. Włożył rapier ostrzem pod pachę, zdjął rękawiczkę i wyciągnął dłoń w stronę młodszego brata.

- Po kilku latach w frateri Malkenclaw wyjdziesz na ludzi. Jest to najlepsze co spotka cię w Lepidstad. Wspomnisz moje słowa.

- A może mam już dość stania w cieniu mego starszego brata? - Loken przyjął wyciągniętą rękę, choć był cały czerwony na twarzy.
- Ależ Lokenie, mnie nie ma już na uczelni. Pełnię tam jedynie funkcje honorowe. Z czasem przejmiesz też i tę rolę, a ja zastąpię ojca u boku hrabiego Neski. Jednak nic nie dzieje się natychmiast. Wszystko w życiu jest po coś. Za młodu każdy z nas może odebrać naukę, która pomaga mu się ustrzedz błędów w późniejszym życiu. Wykorzystaj to.
- Oby cię piekło pochłonęło z tymi twoimi mądrościami Garvielu.

Tymczasem Garvel wycierał broń i chował ją do pochwy. Idealnie wyważony rapier z bogato zdobionym koszem, z motywem smoczego łba charakterystycznego dla bractwa szermierzy z Malkenclaw. Założył też długi płaszcz i szykował się do wyjścia z wielkiej sali balowej, którą wraz z bratem zaadoptowali do treningów. Jednak w drzwiach pojawił się Laning. Ich majordomus. Szedł wyprostowany z kamienną twarzą. W wyciągniętej prawej dłoni niósł srebrną tacę.

- Mój Panie -
ukłonił się Garvielowi, - Panie - dodał kłaniając się Lokenowi. Na srebrnej tacy znajdował się zapieczętowany list oraz elegancki nożyk do otwierania listów. Na liście widniał napis: Pan Garviel Torgadon.

Szlachcic przewrócił oczami. Samo to powiedziało mu, że ma do czynienia z kimś, kto nie obcuje ze szlachtą. W końcu był Baronetem. Dziedzicem Barona Torgadona. A Baron był następny po Hrabim Nesa w Barstoi. Co oznaczało, że na liście powinno znaleźć się Jaśnie Pan, Wielmożny Pan, lub Wielce Szanowny Pan. A nie Pan. Pan brzmiał trochę jakby ktoś splunął mu w twarz. W przeciwieństwie do brata nie był rycerzem, czy pośrednim lordem. Cóż, nie każdy rodził się szlachcicem. A ludziom niskiego stanu należało wybaczyć i douczyć. Sięgnął po nożyk i odwrócił list. Zamrugał oczami. Pieczęć profesora? Garviel się zaniepokoił. Profesor Lorrimor nigdy nie popełniał błędów tytularnych. Abstrahując od faktu, jak bardzo nieformalna była ich korespondencja, to adres na liście nigdy nie sugerował, że Petros i Garviel mają jakąś nieformalną relację. To zwiastowało kłopoty, dlatego Garviel usiadł.

Oczami przebiegał szybko po niepokojącej treści listu.
- Laning, przygotuj karetę. Wyjeżdżam natychmiast.

- Co jest Garviel?

- Zmarł… - szlachcic się zawahał. Był okres, gdy ich relacja z profesorem była bardzo silna. Najbardziej w okresie studiów na Lepidstad. Ostatnie trzy lata wprawdzie się nie widzieli, ale Garviel przykładał uwagę do tego, żeby wymieniali korespondencję. Jednak znajomość cierpiała, bo profesor na emeryturze realizował swoje plany, bez uwiązania grantami uniwersyteckimi. Dlatego przebywał w różnych częściach księstwa. Garviel zaś jako Baronet oficjalnie reprezentował interesy ojca i coraz bardziej angażował się politycznie w rozgrywki hrabiego Nesy. Jak relacja ich łączyła? Mentor i uczeń? Rodzina Torgadona czasem fundowała badania profesora. Zatem otoczony opieką naukowiec i jego patron? Garviel naprawdę zawiesił się myśląc nad odpowiedzią. Potrząsnął głową.
- Zmarł mój przyjaciel - dokończył i ruszył przygotować najpotrzebniejsze rzeczy do wyjazdu.

***


- Dziękuję, że szanowne grono zechciało mnie przyjąć. Zapewne dotarły do państwa uszu informacje o śmierci zasłużonego dla naszej uczelni profesora Petrosa Lorrimora. Jako członek honorowej kapituły i reprezentant rodu Torgadon w stowarzyszeniu absolwentów chciałbym zasugerować jednorazową wypłatę pośmiertnej nagrody, za zasługi wniesione na rzecz nauki dla córki profesora Lorrimora. Pozwolę sobie teraz odczytać listę publikacji profesora, które przyniosły chwałę naszej uczelni.

Torgadon sięgnął po zwinięty pergamin i zaczął powoli czytać tytuły kolejnych traktatów. Pergamin celowo był dłuższy niż było to potrzebne, a szlachcic czytał wolno i wyraźnie sprawiając wrażenie, że zasługi profesora są większe niż można było się spodziewać. Kilkukrotnie robił pauzy, przypominajac sobie jak pomagał swemu mentorowi w pracach archeologicznych.

Samo wystąpienie trwało niemal tyle co pełnowymiarowy wykład. Władze uczelni wykazywały się swoistą bezwładnością urzędniczą, toteż pragnęli się naradzić. Jednak Garviel nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał pięciu lat nauki retoryki na wydziale historii w Lepidstad.

- Wyjeżdżam dziś, tak, żeby zdążyć na pogrzeb. Tam, niezależnie od decyzji rady nasza rodzina przekaże podarek dla Kendry Lorrimor.

Klasyczny szlachecki pstryczek w nos wysokiej komisji. Teraz grono rektorów mogło dołączyć do grona dobroczyńców i przejąć zasługi. Albo mogło radzić i radzić i radzić.

***


Ustalav nie zaskakiwało. Wiosna obfitowała w deszcze. Garviel korzystał z wygodnej karety zaprzegnietej w cztery kare klacze. Miał ze sobą woźnicę i strzelca. Nigdy nie było wiadomo cóż może wyjść z przydrożnych rowów. Czy jakiś potwór, będący reliktem po rządach wielkiego nekromanty, czy może banda zbójców, którzy zapragną szlacheckiego złota. Dlatego też strzelec z ciężką kuszą na zydlu woźnicy bacznie obserwował drogę.

Garviel zaś rozmyślał o spadku. Nie był kimś, komu zależało na pieniądzach. Toteż nie myślał ani chwili o tym jakie korzyści mógłby otrzymać. Choć z drugiej strony wiedział, że profesor posiadał kilka bezcennych przedmiotów. Ręcznie robione szklane szachy z Magnimaru, albo fragment kamiennej tablicy przedstawiającej koronację cesarza Xin o potwierdzonym Thasilońskim pochodzeniu. Na moment Garviel się rozmarzył. Wiele rzeczy można było kupić, ale tak naprawdę to te bezcenne dawały mu radość.

Odsunął zasłonę karety i spojrzał na mijane pola. Pola i pola. Wszędzie pola. Obszary tak inne od jego rodzinnego Brastoi. Podobno hrabstwo Canterwell odpowiadało, za sześćdziesiąt procent produkcji rolnej w całym księstwie Ustalav. Było to godne zapamiętania. Baronet sięgnął po węgiel i zaczął szkicować krajobraz. Rysowanie i malowanie pomagało mu się skupić. Pomagało też odpędzić myśli o stracie. Zastanawiał się cóż też się stało, ale nie miał żadnego pomysłu. Nie znał też Kendry i nie wiedział czego spodziewać się z jej strony. Myślał też o polityce. Często rozmyślał o polityce. Hrabstwo Canterwall było pomyłką. Nie w sensie terytorialnym, lecz w sensie politycznym. Prawo do władania ludźmi powinno należeć do bogów i z boskiego namaszczenia powinni je sprawować królowie. Z władzą dziedziczną. Wtedy każdy dba o swoje królestwo, księstwo, hrabstwo czy baronię jak o własny dom. Czyli robi to, co dla niego najlepsze. Wie kiedy trzeba oszczędzać, żeby po kilku latach wybudować coś większego. Wie kiedy można popuścić pasa i poprawić jakość życia swojej rodziny. Jest to w zupełności naturalne. Tymczasem w Canterwall wszystko stoi na głowie. Tak zwany Palatynat jest zarządzany przez dziewięcioro reprezentantów wybieranych demokratycznie. Demos, Kratos. Władza w rękach ludu. Chore założenie. Lud chce się jedynie zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Mówiąc kolokwialnie, to chce żreć. I jak ma podjąć decyzję kto ma nim rządzić? Nie jest w stanie racjonalnie ocenić skutków swoich decyzji, bo jako zbiorowość nie myśli. Gdy tylko ktoś mądrzejszy zorientuje się jak to działa, to obieca ludowi więcej żarcia, a ten wybierze właśnie tego populistę. I co on zrobi? Nie rządzi dożywotnio. A państwo jest bardzo bezwładnym tworem. Chore decyzje rządzącego uderzają konsekwencjami dopiero po latach. Czyli hulaj dusza. Obiecaj co tylko się da, zrealizuj połowę z tego, a potem z odłożonego bogactwa wiedzie spokojne życie do śmierci gdzieś daleko. Canterwell upadnie, to kwestia czasu. Ludzie nie są gotowi na demokrację. Najpewniej nigdy nie będą gotowi, dlatego ludzie tacy jak Garviel, którzy z boskiej woli są szlachtą, będą odpowiadać za masy i nimi rządzić. Być może sąsiednie hrabstwa podzielą ziemię Canterwall między siebie. Teraz było też jasne, dlaczego Kendra nie zapisywała w adresie Wielce Szanowny Pan Garviel Torgadon. Tytuły szlacheckie były jej obce.
- Świat chyli się ku upadkowi - powiedział do siebie baronet szkicując pole, na którym niedługo ktoś rozsieje jary jęczmień.

***


- Mój Panie, nie przejedziemy - Ruryk był woźnicą. Właśnie spacerował po jednej z odnóg skrzyżowania. - Deszcz pada zbyt długo. Grunt zbyt podmokły. Karetą nie przejedziemy. Na pewno nie dziś.

Garviel przyjął tę informację bez zbędnych komentarzy. Uśmiechnął się do swoich myśli, bo coś go pokusiło, żeby zabrać plecak zamiast skrzyni z pakunkami. Przypominało mu to wyprawy z profesorem z czasów studiów.

- Dobrze. Wy jedźcie dalej utwardzoną drogą. Musi tu być jakaś karczma, tam przenocujcie i oporządźcie konie. Ja udam się do domu rodzinnego Lorrimarów.

- Mój panie, nalegam, żeby wam towarzyszyć. W okolicy może być niebezpiecznie - przemówił Brahs wskazując na znak, który stał obok nich i obwieszczał czego mogą się spodziewać odwiedzający miasto czarownicy. Brahs był wysokim mężczyzną w ciężkim pancerzu, z hełmem ledwie odsłaniającym część twarzy i ciężką kuszą w dłoniach.

- Brahs, dziękuję, ale nie. Młoda Kendra straciła ojca, jest pogrążona w żałobie. Nie potrzebuje w rodzinnym domu żołnierza uzbrojonego po zęby, który za zasłonami będzie szukać potencjalnych zamachowców. Wezmę ze sobą broń. Poradzę sobie - Garviel mówił spokojnie. Przy tym wszystkim położył dłoń na zdobionym koszu rapiera.

- Mimo wszystko nalegam.. - ochroniarz był uparty.
- Rozumiem. Odnotowałem. Teraz proszę odmaszerować i wykonać rozkaz.
- Tak jest mój panie.


***


Garviel Torgadon spokojnie maszerował z plecakiem przez miasto. Na szczęście już nie padało. Nie miał też ze sobą ciężkiej karety i czwórki koni, więc nie zapadał się w błotnistym gruncie. Raz spojrzał na wyrysowaną przez Kendrę mapę i później już szedł pewnie. Nie widział nikogo z miejscowych, choć znaki ich obecności były oczywiste. A to szybko zamykane okiennice, a to znów jakiś cień przemykający na granicy widzenia. Garviel zastanawiał się, czy to widok idącego piechotą szlachcica tak ich onieśmiela, czy też lokalni ludzie tacy właśnie są.

Doszedł do domostwa profesora, czy też w zasadzie teraz jego jedynej córki. Na moment zatrzymał się przed drzwiami, po czym energicznie zapukał.

***


Garviel odkłonił się służącej i przedstawił.

- Garviel Torgadon, baronet wschodniego Barstoi.

Było to wszystko co powiedział służce. Jego stan nie powinien rozmawiać ze służba dłużej niż to było potrzebne, a Garviel nie miał zamiaru naruszać tych jakże istotnych zasad etykiety. W korytarzu odłożył plecak. Zabrzęczała przy tym zbroja łuskowa, którą zabrał ze sobą wiedziony wspomnieniami o wspólnych z profesorem wyprawach archeologicznych. Od razu jego uwagę zwrócił wielki miecz, najprawdopodobniej pozostawiony przez kogoś z gości. Poświęcił mu chwilę, bo broń robiła naprawdę dobre wrażenie. Wiedząc, że wypada pozostawić oręż, odpiął więc również swój rapier i pozostawił go wraz z długim skórzanym płaszczem przy wejściu.

W drodze korytarzem jedynie ukłuła go wątpliwość, jak tutejsi ludzie podchodzą do zasad etykiety, skoro lokalna władza nie jest powiązana ze szlachtą. Jak w ogóle funkcjonuje to społeczeństwo? Ciekawość spowodowała, że przez moment nie myślał o śmierci profesora. Jednak był to moment, który szybko poszedł w zapomnienie.

Gdy wszedł do pomieszczenia to zastał tam już kilka osób. Służka nie przedstawiła go oficjalnie, ani też nieoficjalnie. Doszedł więc do wniosku, że spotkanie odbywa się w anonimowym gronie.

Garviel stał wyprostowany, z wypiętą klatką piersiową. Nie wydawał się przesadnie umięśniony, jednak cechowała go klasyczna oszczędność ruchu zwyczajowo kojarzona z wojskowymi. Był dobrze ogolony, a jego broda była wymodelowana a włosy pokrywała pomada. Mógł mieć około trzydziestu lat. Być może nieco ponad to. Co wprawniejsze oko mogło zauważyć, że jest upudrowany.

Odruchowo stanął w taki sposób, że światło zdecydowanie mocniej oświetlało jego nienaganny lewy profil. Był to gest tak swobodny, że mógł świadczyć o wieloletnim przyzwyczajeniu. Być może dlatego, że na prawym policzku od kości jarzmowej po kącik ust rozciągała się blizna, starannie przypudrowana, jednak nie dość starannie, żeby oszukać wprawnego śledczego.

Był ubrany w czarny smoking haftowany złotą nicią, z wykończeniami i podbiciem z czerwonego jedwabiu. Podobnie haftowana była kamizelka spod której wystawała biała koszula z żabotem. Na lewej piersi kamizelki znajdowała się brosza z symbolem srebrnego smoczego łba. Symbolu rodowego Torgadonów. Ten sam symbol znajdował się na palcu, w formie rodowego sygnetu. Jednak w przeciwieństwie do broszy sygnet był mistrzostwem sztuki jubilerskiej. Połączeniem złota i srebra z osadzonymi maleńkimi rubinami w miejscu smoczych oczu. Wizji dopełniały buty, które były elegancką wariacją na temat butów wojskowych. I mimo tego, że były na nich ślady błota po pieszej wędrówce, to również one biły bogactwem, a złocone wstawki- sugerowały, że wykonano je na zamówienie do kompletu z haftem na smokingu. Ostatnim na co zwracał uwagę Garviel, ale który nie umknął by nikomu żyjącemu z rabunku, były dwie pękate sakiewki przy pasku. Same musiały być wartościowe, bo również były zdobione. A szlachcic wyraźnie nie krępował się ich zawartością, co oznaczało, że w codziennym życiu był przyzwyczajony do obcowania z dużą gotówką.

Nie przedstawiony nikomu Garviel pokłonił się w powitaniu, po czym w kilku długich krokach przeszedł pomieszczenie i zbliżył się do trumny. Słodkawy zapach rozkładających się zwłok obdzierał tę chwilę ze wszelkiego pietyzmu jakiego się spodziewał. Sięgnął do rękawa smokingu, gdzie w sprytnym schowku miał przygotowaną perfumowaną chusteczkę z błękitnego jedwabiu. Podsunął ją sobie pod nos zasłaniając twarz. Prawą dłoń zaś położył na trumnie i pogrążył się na chwilę w zadumie.

Po czasie w jakim można było odmówić dwie krótkie modlitwy baronet Torgadon odstąpił od trumny i zaczął zerkać po zebranych. Strój zakonny i ciężka zbroja zwracały uwagę najbardziej. Dlatego szlachcic podszedł i ukłonił się siostrze Teodorze. Wykonał przy tym gest pozdrowienia bogini, tak jak uczono go na lekcjach etykiety. Krótka obserwacja nie wskazała, żeby siostra zakonna była w randze Mistrza Zakonnego, czy Inkwizytora. Oznaczało to, że nie będzie faux pas klasyczny zwrot grzecznościowy.
- Pani siostro, pragnę podziękować w imieniu ludu Barstoi za posługę waszego zakonu w zakresie prawa i porządku jakie niesiecie.

I tyle. Nic więcej nie wypadało powiedzieć, jeżeli rozmówczyni nie podejmie tematu. Coś co można było powiedzieć o zachowaniu Garviela, to to, że pozostawał sztywno w ramach etykiety.

Pozostała dwójka nie miała niczego co Garviel mógł przypisać do jakiejś grupy społecznej. Zwłaszcza kobieta siedząca w kącie była zagadką. Szlachci zaszczycił ją jednym długim spojrzeniem. W myślach miał nadzieję, że szybko minie moda na to, że młode kobiety noszą męskie spodnie. Kolejny dowód potwierdzający tezę Garviela o tym, że hrabstwa demokratyczne Palatynatu skłaniają się w stronę barbarzyństwa pod pretekstem błędnie pojętego postępu. Ostatnią osobą był elegancko ubrany mężczyzna, jednak nie miał na sobie symboli rodowych, co oznaczało dla Garviela, że najpewniej był jakimś kupcem, lub może historykiem. Cóż, ci ludzie byli bliskimi profesora i darzył ich zaufaniem. Oznaczało to dla Garviela, że jakiekolwiek własne oceny powinien odstawić na bok. Przynajmniej na ten wieczór. Żałował tylko, że nie było w pomieszczeniu żadnych obrazów, którym mógłby poświęcić uwagę. W końcu zaczął z uwagą oglądać wazy i zdobione świeczniki na kominku.

***

Chwilę po przybyciu ostatniego mężczyzny przyszła również pani domu. Garviel pozostawał z tyłu. Nie chciał się narzucać, tym bardziej, że inni odpowiadali przed nim i przed nim przystąpili do składania kondolencji.

W końcu powiedział:
- Był wyjątkowym człowiekiem. Wszystkim nam będzie go brakować.

Po tych słowach i uściśnięciu dłoni Kendry znów odsunął się czekając na przybycie ludzi kapłana.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline