Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-06-2023, 17:59   #70
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



************************************************** *************************************************
ANARCH MASSACRE
************************************************** **************************************************

Zaszła pewna zmiana w niepozornej do tej pory Caitiffce. Dziewczyna wyraźnie dobrze bawiła się w tej sekundzie, gdy jechali tak wprost na gang motocyklowy, za kierowcę mając Larry’ego. Wyraźnie rozbudzone emocje nakręcały jej ryzykowne zachowanie, a brak kontroli w osobie Cyrila tylko pozwalał uwolnić swoje zapędy.
Ann wysunęła się przez jedno z okien, aby wycelować w przednie koło jednego z motocykli i wystrzelić bez wahania.
- STARANUJ ICH! - krzyknęła do Brujah, a jej oczy błyszczały radością i szaleństwem.
- O TAAAK…- wrzasnął głośno Brujah wściskając pedał gazu do oporu. Silnik zaryczał jak bestia, Ann strzelała z pistoletu, Raze z drugiej strony posyłał serie z pistoletu maszynowego celując w tych, którzy próbowali strzelać w ich brykę. Nie wiedziała, czy trafiła… nie miało to znaczenia. Wkrótce z hummer Larry’ego uderzył z impetem w pierwsze motory… jeden wpadł pod, drugi roztrzaskał się o grill i zderzak auta. Ciała, żywe lub martwe uderzyły w maskę i szybę pojazdu i poleciały do tyłu. A potem kolejne zderzenie. Larry nie dbał o nic, krwawy szał zmienił jego śmiech w rechot szaleńca. Jechał na wprost nie dbając o nic, nawet o to, że kolejne uderzenia zmieniły przednią szybę w siatkę pęknięć, przez którą nic nie widział. Dopiero gdy wóz nie natrafiał na opór, obrócił go gwałtownie o dziewięćdziesiąt stopni zatrzymał.
Ann i Raze… mogli wtedy podziwiać jatkę na drodze. Kilkanaście ruszających się ciał… kilka trupów śmiertelników. Limuzyna Giovanni była w rowie. Furgonetka z forsą zatrzymała się blokując drogę i strzelając przez strzeliny.

Z limuzyny wysiadł już Szkaradziec i… wysoki mężczyzna w garniturze o bladej i gdzieniegdzie pozszywanej skórze i martwym spojrzeniu. Był to prawdziwy osiłek za życia… teraz poruszał się powoli i niezgrabnie… i mając za nic wystrzeliwane kule. Po prostu… szedł.
Szkaradziec biegł wzbudzając zaskoczenie i lęk swoim wyglądem. Nie miał broni, nie potrzebował. Ignorujac strzelającego wampira chwycił go za dłoń z rewolwerem, sparaliżował jakoś… potem cała ręka wampira zwiotczała i uschła… jakby Szkaradziec pozbawił ją wszelkiej wilgoci. Szkaradziec urwał ten wyschnięty kikut chwycił za szyję… i po chwili urwał Kainicie głowę. Truposz, który mu asystował był mniej subtelny, ale równie skuteczny, chwycił strzelającego w niego Kainitę i przycisnąwszy do ziemi samą swoją siłą, uderzał pięścią w twarz aż ta zmieniła się w krwawą miazgę, a wierzgający Kainita przestał się ruszać.
Giovanni nie bez powodu przerażali.

Sam Książę wysiadł z limuzyny i wraz z zastępcą prowadził ogień ciągły używajac śrutówki… jedną ręką, drugą korzystał z policyjnego radia. Pewnie zajęty był wzywaniem posiłków. Co nie zmieniało faktu, że z bliskiej odległości wybijał bronią spore dziury w ciałach napastników, odstrzeliwał kończyny powalając na ziemi. Mało efektowne, bardzo skutecznie.

Ann dostrzegła też lidera całej tej napaści.



Półnagi, chudy Kainita wydawał polecenia siedząc na motorze, otoczony przez uzbrojoną świtę.
Stał na środku drogi i nie przejmował się tym, że jego plan się posypał.
- Zabić ich wszystkich. Żadnych świadków! - wrzeszczał.
Wskazał palcem na wóz Larry’ego i wrzasnął.
- Zabić ich moje furie.-
Szóstka wampirzyc na motorach ostrzeliwująca dotąd furgonetkę ruszyła teraz w kierunku hummera z Larrym, Razem i Ann.

- Wkurzyli mnie…- syknął Raze wychodząc z auta i zdejmując kurtkę.
Jego ciało zaczęło się zmieniać, pysk wypełniały zwierzęce kły, dłonie zmieniały się w łapy, a ciało porastać zaczęła sierść.
- Cool... - Ann szepnęła pod nosem i sama wyszła na zewnątrz jak i Raze. Niedawna gorączka wrażeń niechętnie ustąpiła miejsca zrozumieniu powagi sytuacji. Musiała dostosować swoje działania do własnych możliwości. Skryła się za pojazdem, aby w spokoju ukryć swoją obecność za osłoną niewidzialności. Może ten sposób walki nie był najbardziej szlachetnym, ale nie mogłaby mniej się tym przejmować. Niech inni narażają skórę i walczą twarzą w twarz z Anarchami. Ann miała zamiar w ukryciu czekać odpowiedniej sytuacji, aby zaatakować szefa tego gangu motocyklowego i skoczywszy na niego od tyłu wbić mu krwiożerczy sztylet w kręgosłup. Niech inni odwalają ciężką pracę. Ona zgarnie nagrody.
"Uczciwa walka jest dobra tylko dla przegranych." pomyślała głaszcząc ukryty w pochwie sztylet.
Larry wyskoczył z wozu gdy “furie” były blisko. Zaczął śmiać się jak szaleniec i strzelać z dwóch kałasznikowów trzymanych po jednym w każdej ręce. Grad kul wbijał się w ciała wampirzyc, niszczył ich motocykle. Dwie upadły, pozostałe zbliżył się do Larry’ego na tyle że ten skoczył ku jednej porzucając broń palną i sięgając po nóż. Zderzył się z nią i powalił na ziemię zrzucając ją z motocykla. I upadając na nią… wrzasnęła z bólu, gdy upadający na nią Kainita zmasakrował jej żebra. Pozostałe siostry rzuciły się jej na pomoc. Ale jedna została powalona również… tym razem dużą czarną panterę. Nieludzko szybką czarną panterę którą teraz był Raze.

Szkaradziec tymczasem zmierzał do szefa bandytów od niechcenia makabrycznie zabijając tych, którzy stanęli mu na drodze. Ich wysuszone kończyny, oderwane głowy… zniechęcały młodych Kainitów do zadzierania z tym potworem. Woleli atakować podążającego za nim nieumarłego osiłka, który jeśli zabijał, to konwencjonalnie.
Uzbrojony w policyjną pałkę książę Stillwater rzucił się do walki przeskakując nad pojazdem policyjnym i zostawiając wsparcie ogniowe w dłoniach ghula. Kilka kainitów ruszyło ku niemu, nie mając pojęcia że popełniają ostatni błąd w swoim nieżyciu. Pałka policyjna Joshui nie była ebonitowym cywilizowanym wynalazkiem do pacyfikowania tłumów. Brujah używał broni wykonanego z solidnego materiału i zadawane przez nieco z olbrzymią siłą ciosy, miażdżyły żebra, roztrzaskiwały czaszki i łamały kręgosłupy. A że Brujah był wyjątkowo szybki i silny, Ann nie dostrzegała nic poza rozmazaną sylwetką, odgłosami pęknięć i osuwającymi się trupami.
- On jest mój! - wrzasnął do Joshui Szkaradziec, obawiając się że Książę dotrze do przywódcy anarchów pierwszy.
Dziewczyna powoli przybliżała się do szefa anarchów, jednocześnie będąc w podziwie zdolności Giovanniego i Księcia. Nie zniechęciło to jej to do dobrania się do tego anarcha jako pierwsza, nawet jeśli Szkaradziec miałby jej to za złe. Gdy zobaczyła że nie ma sensu podchodzić powoli, sama też przyłączyła się do wyścigu chcąc od tyłu wbić sztylet anarchowi.
Została zauważona… kule poleciały w jej kierunku. Świta bladolicego była czujna… i celna. Kilka bolesnych trafień w jej ciało potwierdziło, że przynajmniej kilku z nich włada Auspexem.
Za sobą słyszała krzyki, potępiencze śpiewy, ryki pantery… i dźwięk czaszek rozstrzaskujących się o bruk. Larry szalał osłaniany przez panterę… kolejne furie ginęły.

Część świty bladolicego oderwało się i ruszyło by powstrzymać Joshuę pędzącego ku szefowi bandytów. Dwóch strzelało do Ann, reszta… podążyła za swoim wodzem. Bladolicy widząc porażkę swoich planów, śmierć swoich podwładnych… nie zamierzał tonąć wraz ze statkiem i ruszył z kopyta na swoim motorze prosto w las… a trójka Kainitów podążyła za nim, również na motorach.
Młoda wampirzyca była po prostu wkurzona na sytuację. Nie dojść że czuła ból obrażeń, to jeszcze miała nic z tego nie otrzymać?!
Nie miała jednak wyjścia. Ignorując rany Postarała się znajdować blisko pantery i szalonego Larry’ego, aby strzelać chroniona przez nich... czy raczej przez tarcze z ich ciał.
Trafiła jednego… celnie w oko, powalając na ziemię. Mogła być z siebie dumna. Niemniej sytuacja jakoś nie napawała ją dumą. W jej kierunku gnały dwie powalone wcześniej “furie”... lecz nie były zainteresowane samą Ann, tylko dwoma potworami które skutecznie mordowały ich siostry.

Joshua na moment został zatrzymany przez nacierających na niego motocyklistów. Na moment tylko.. już jeden z nich padł na ziemię z jednej strony motoru, a jego serce pozostało w dłoni księcia Stillwater. Było widać że kupują czas uciekającemu księciowi. Słychać też było odgłos nadjeżdżającej furgonetki. Oto miejscowa Tremere wraz ze swoim sługusem przybywały z odsieczą.
Szkaradziec dopadł zaś jednego z motorów, który wydawał się zdatny do jazdy i próbował go uruchomić… zapewne by pojechać za oddalającym się szefem bandytów i jego świtą.

Ann prychnęła z irytacją, jedynie mogąc oczekiwać, że Nadia podejmie pościg.
Nadia przejechała pomiędzy pojazdami z trudem. A Charlie zaczął używać płomieni na wrogich Kainitach, wywołując popłoch. Furgonetka wampirzycy przejeżdżała z trudem po wybojach jakimi były martwe i czołgające się wampiry dobijając je. Było widać, że Nadia w pościg nie ruszy… bo nie bardzo miała czym. Jej pojazd się do tego nie nadawał. Za to ruszyli Joshua, ze Szkaradźcem. Książe na piechotę, a Giovanni na uszkodzonym motorze. Obaj zagłębili się w ostępy ciemnego lasu podążając za światłami motorów należących do bladolicego i jego świty.
Gdy pojawiły się płomienie krzeszone przez Charliego, Ann zaczęła panicznie strzelać w jego kierunku jednocześnie uciekając.
- Charlie daj spokój... później popalisz.- odezwała się Nadia ruszając pojazdem w celu dobicia Kainitów walczących z umarlakiem od Giovanni. Zabawę z “furiami” zostawiła Larry’emu i Raze’owi. Larry cały pokryty był już krwią… nie swoją oczywiście, rozrywając gołymi rękami na strzępy kolejne Kainitki… było widać, że zatracił się walce. I pewnie dlatego czarna pantera chyłkiem się wymknęła co by przypadkiem szalony Brujah nie zaatakował jej.
Ann natomiast skryła się w najbliższej kępie roślinności, zakrywając się całkowicie i narzucając na siebie cienisty całun, niczym przerażone zwierzątko nieruchomo chowała się.

Bitwa się… skończyła. Cała ulica była czerwona od wampirzej i ludzkiej posoki. Nie było śladu po księciu i Szkaradźcu. Jeszcze nie wrócili ze swojej wycieczki. Larry oddychał ciężko, siedząc przy swoim hummerze wśród zmasakrowych trupów. Drugi Giovanni wyszedł ze swojej limuzyny i oceniał uszkodzenia swojego truposza, wymieniając kurtuazyjne uwagi z Nadieżdą. Tremere oceniała zaś sytuację zapisując coś w podręcznym notatniku. Zastępca szeryfa zamówił zamknięcie tego odcinka drogi z powodu… wypadku. A Raze… w kociej postaci węsząc szukał Ann.
I odnalazł ją choć wymagało to zdjęcia zasłony cieni, aby mógł dobrze zobaczyć dziewczynę. Było widać, że wampirzyca była po prostu przerażona, nie nadnaturalnie, ale ze zwykłej traumy. Nie odzywała się i lekko cała drżała patrząc szeroko otwartymi oczami.
Duży kot po prostu przysiadł obok niej i nic więcej nie robił… poza okazjonalnym lizaniem łapy.
Ann zdawała się nie zwracać uwagi na swoje obrażenia jedynie rozglądając się płochliwie za swoim oprawcą. Kiedy w końcu zauważyła Charliego... po prostu zerwała się z miejsca i ruszyła na niego z chęcią ataku.
I została natychmiast powalona przez Raze’a, a następnie dociśnięta przez ciało dużego kota do ziemi, to jedynie spowodowało jęknięcie rozpaczy dziewczyny, która nie mogła się w żaden sposób uwolnić i została zmuszona do uspokajania się w bezruchu.
Do którego dołączyła niema irytacja.

Minęło trochę czasu, nim kocur zsunął się z dziewczyny. Przez ten okres Nadia uporządkowała pobojowisko. Najpierw rękami Charliego i Larry’ego. A potem z pomocą ghuli Smitha. Póki co, ani Książę ani Szkaradziec nie wrócili. A drugi Giovanni w końcu wyszedł z limuzyny i w towarzystwie truposza oraz ochroniarza/kierowcy rozmawiał z podwładnymi z opancerzonej furgonetki.
Ann mruknęła z irytacją, gdy zobaczyła, że jej nadnaturalna zdolność leczenia ran zdążyła już zamknąć kule, które pozostały w ciele po postrzałach. Będzie musiała się tym zająć lub zaciągnąć nawet Clyde'a do pomocy. Ten drażniący ból martwego ciała bynajmniej nie poprawiał jej fatalnego już nastroju.
Raze zaczął wracać do ludzkiej postaci, co wiązało się z pewnym niekomfortowym faktem. Był nagi i cóż… jego przyjaciółki musiały żałować, że jest martwy. Bo miał się czym pochwalić.
- Już ci lepiej? - spytał Kainita.
- Tak... - westchnęła - Choć i tak jestem zdenerwowania…
- Zauważyłem… - stwierdził Raze i spojrzał na ulicę, na której to środek spędzono trójkę napastników, którzy przeżyli tę jatkę. O dziwo… jedna z furii przetrwała szał Larry’ego. Kosztem obu nóg i ręki… ale to detal.
- Larry chyba przeoczył.
- Taaa… ale i widać się dobrze bawił.- odparł Gangrel spoglądając na zadowolonego z siebie Kainitę dosłownie skąpanego we krwi wrogów.
- On chyba używa spluw w ramach gry wstępnej.- ocenił Raze.
- Używa ich póki ma nad sobą kontrolę czyli krótko. - stwierdziła.
- Nie dziwię, że go tu wysłali. Wyobraź sobie taką grasującą bestię na ulicach Nowego Jorku.- stwierdził ze śmiechem Raze. - A to nas śmią nazywać zwierzakami.
- Cóż... twoja zmiana w panterę nie sprawiła, że nie mają racji. - uśmiechnęła się lekko.
- Możliwe że tak.- przyznał Raze.- Ale cóż… w jestem w tym dobry, aczkolwiek… takie rzeczy lepiej robić bez ubrania.
- Powiedz mi czy zyskujesz także zwierzęce nawyki po zmianie? - zapytała zaciekawiona.
- Nie… nie jestem wilkołakiem… to tylko forma, którą przybieram. - odparł rozbawiony tym pytaniem Raze.
- Czy ta zmiana cię boli? W końcu zmieniasz całe ciało jego formę.
- Nieszczególnie… Taki jest plus bycia nieumarłym.- uśmiechnął Gangrel.- Mało co cię naprawdę boli.
- W sumie racja. Aktualnie kule będące w moim ciele bardziej mnie irytują niż bolą. Trochę powodują sztywność przy niektórych ruchach, ale tylko tyle.
- No właśnie… bycie wampirem ma swoje zalety… nieprawdaż?- rzekł przyjaźnie Raze przeciągając się.
- Ma... - spojrzała w stronę lasu - Myślisz, że kiedy wrócą?
- Nie wiem… może trzeba było ich poszukać. Z drugiej strony twój książę nie wydawał się osobą, która nie potrafi o siebie zadbać. - odparł z uśmiechem Raze rozważając różne możliwości. - A to w większości byli młodziki… najwyżej dekada życia jako Kainici.
Ann przysunęła się bliżej nagiego wampira, aby wyszeptać mu do ucha.
- Nasz książę na początku nakopał Larry’emu. Na śliwkę.
- Serio? Nie podejrzewałbym go aż o taką siłę. - Gangrelowi wyraźnie to zaimponowało.
- Wygląda dość niepozornie, prawda? I ma naprawdę spokojną naturę. - przyznała Ann.
- Ponoć istnieją tacy Brujah… ale nie w Nowym Jorku.- zamyślił się Raze.
- W Nowym Jorku... to są po prostu szaleńcy pokroju Larry’ego. Ich Primogen musi być naprawdę niebezpieczny.
- Taaa… poplecznicy Grozy w Nowym Yorku to bandziory… nie wojownicy. I nie mają nic wspólnego z Larrym. - wyjaśnił jej Kainita.
- Jeszcze mniej z Joshuą. - dodała - Czy twój Primogen naprawdę jest taki agresywny jak mówią?
- Ma dużo na głowie.- wyjaśnił Raze.- Jest pod presją faktu, że tracimy teren i znaczenie wśród Klanów. I nie ma na to łatwego rozwiązania.
- Czyli to prawda co o nim mówią. - pokiwała głową - Tak samo agresywny jak Brujah z miasta?
- Jest szorstki… ale nie agresywny.- zaczął go bronić Gangrel. - Po prostu nie owija prawdy w dyplomatyczne pitu pitu jak Ventrue czy Toreadory.
- To nie brzmi tak źle. - uśmiechnęła się - takie podejście przynajmniej pozwala ci zobaczyć z kim tak naprawdę masz do czynienia i czego od ciebie chce.
- Jest pyskaty… - zaśmiał się Raze i spojrzał na Ann.- … ale nie jest okrutnikiem. Jeśli nie wierzgasz przed nim jak nowo przebudzony Brujah… to nie wrócisz do trumny bez żuchwy.
- A czy to prawda... - zniżyła głos - że nie jest... postawny? Wysoki?
- No… tak…jest niski. Nie rozpoznałabyś w nim Primogena. Nie promieniuje od niego charyzmą. Wiesz… to Kainita żyjący blisko ulicy, jak większość naszego klanu w Nowym jorku.- potwierdził Raze.
- Ale posiada jakieś droższe schronienie, jak to inni przedstawiciele klanów?
- Nie Lucius. On woli unikać wygód. Ma bezpieczną kryjówkę, ale…- machnął ręką Raze.- Ja mieszkam lepiej od niego.
-Prawdopodobnie i lepiej ode mnie... - wtrąciła gorzko.
- Mogłabyś się zdziwić… Według Luciusa wygody czynią miękkim, więc ich unika. - zaśmiał się Kainita.
- A jak jest tobą?
- Ja jestem bardziej elastyczny i nie odrzucam wygód. Z drugiej jednak strony, mój twórca nie pochodzi z Nowego Jorku i miał trochę inne podejście do stylu życia naszego klanu.- wyjaśnił Gangrel.
- Dobrze żyłeś ze swoim Stwórcą?
- Tak sobie… Był dobrym facetem, trochę narwanym jak… Larry. Zginął w walce z Sabatem, zabrał ze sobą sześciu na tamtą stronę. - wspominał Raze, gdy pojawiły się kolejne wampiry. Tym razem goście z klanu Malkavian.

Ann spojrzała w stronę Malkavian.
- Może znowu coś się dzieje. - mruknęła obserwując obu z nich.
Salvatore wydawał się przytłoczony widokami. Najwyraźniej nie miał doświadczenia z takimi widokami. Co innego Gorgon… wylądował na czworaka i zaczął wąchać ślady krwi i smakować językiem rozlaną posokę.
- Głodny? - Ann ruszyła w kierunku Malka i odezwała się do niego głośno.
- Hmm… też… ale ta krew… wabi strachem, emocjami, bólem… przelana w boju… śpiewa.- mruknął z wesołym uśmiechem Gorgon, a jego “opiekun” westchnął.- Nie przejmuj się nim… niech robi co chce. Byleby przestał mi wyrzucać, że go tu nie było… -
- Jestem zabójcą… co ze mnie zabójca, gdy nie ma mnie podczas okazji do zabijania? To marnowanie mojego potencjału… ooo… tu czuć panikę.- marudził tymczasem Gorgon. Raze zaś skorzystał z okazji, by pognać kurtkę którą porzucił przed przemianą. A pozostała w wozie Larry’ego.
- i tylko dlatego się tu zjawiliście? - zatrzymała się przed Salvatorem.
- Na szczęście Gorgona łatwo zadowolić. Wyobrażasz sobie ten horror? Znudzony seryjny morderca? - zapytał retorycznie Salvatore, a Gorgon odezwał się.- Za - bój-ca… zabójca… żaden morderca. Seryjny zabójca. Bardzo poważnie traktuję swoje powołanie. Ku chwale Karalucha!
- Ku chwale Karalucha.- westchnął smętnym głosem drugi Malkav.

Ann odciągnęła Salvatore na bok.
- Czyli jesteś jak ja! - szepnęła dość podekscytowanym głosem.
- Też porzucony… też… zaszczuty…- westchnął Kainita wspominając. - Zwiałem do kanałów ścigany przez… nie wiem… albo pieski Grozy, albo Sabat. Nie wiedziałem kto… cóż… znałem jej imię, tej suki… równie fałszywe jak jej imię… aktywa… uśmiech… cycki pewnie też miała fałszywe. - stwierdził Stefan w irytacji.
- Kiedy zostałeś Przemieniony?
- Sześć lat temu? Gdzieś koło tego.- zastanowił się Kainita.- A ty?
- Niecałe dwie dekady temu. Dzieciak jesteś. - wyraźnie zażartowała.
- Taaak… często mi to mówią. Ale za to utalentowany.- przyznał z dumą Salvatore.- I nawet nienajgorzej być Malkavianem.-
Zwłaszcza, gdy nie ma się ich klanowej wady.
- Chociaż Ty przynajmniej masz większe zrozumienie kto cię zmienił. I w sumie nie musisz tego ukrywać tak bardzo. - westchnęła - Być zmienionym przez kogoś z Sabatu to nie jest powód do dumy.
- Nie mam pojęcia w sumie. Nikt w Nowym Jorku nie słyszał o Simone Mallory.- odparł cicho Salvatore.
- Są pytania na które lepiej nie znać odpowiedzi.- wtrącił Gorgon.- …hmm… poziomki.
- Pozbieraj poziomki. - mruknęła do Gorgona chcąc dać mu zajęcie - Ja bym chciała poznać odpowiedzi. - stwierdziła zwracając się do Salvatore - I natłuc Rodzica za porzucenie. - westchnęła - Umysł nie pamięta dobrze, ale ciało nosi dowody.
- Z pewnością nie warto mieć do Rodzica żal o to, że nie robisz maślanych oczek do niego. Ci z Sabatu nia są…- farbowany Malkav nie zdążył odpowiedzieć, bowiem ich uwagę przyciągnęli wracajacy razem na jednym motorze… Szkaradziec oraz Joshua. Wyglądało na to, że nie dopadli bladawca i jego świty, co mogło dziwić. Szkaradziec wydawał się zdeterminowany dopaść ich za wszelką cenę.
Dziewczyna spojrzała z ciekawością na powracających.
- Są słodcy, prawda? - zaśmiała się cicho do wampira - To prawie wygląda jak powrót zakochanych. Trochę niepokojące tylko, że to nasz książę jest na dole.
- Eche…- Salvatore nie wydawał się przekonany co do takiego porównania. - Miny mają nietęgie… zwłaszcza Szkaradziec. -
Kainici zsiedli z motoru i rozdzielili się. Giovanni poszedł do swoich, a książę zebrał drużynę mówiąc.
- Koniec walki na dziś.- rzekł Joshua.- Moi ludzie dokończą obowiązki. Larry i Nadia zabierzcie jeńców do Elizjum. Larry twój samochód jeździ jeszcze? -
- Powinien.- ocenił Kainita.
- Raze pojedziesz nim.- zadecydował książę. - Na tyły “Róży”.
- Ten ekshibicjonista na motorze rzucił innych, a sam uciekł? - zapytała Ann.
- To strategia moja droga… generał jest zawsze wart więcej niż jego żołnierze. - wyjaśnił pokrótce Smith.
- A w ogóle próbował z wami walczyć?
- Nie… i nie znał za dobrze okolicy. Wjechał na teren szpitala wraz swoimi ludźmi.- wyjaśnił krótko Smith.
- Do szpitala?- zapytał zdziwiony Salvatore, uprzedzając Raze’a.
- Więc co mamy zamiar teraz zrobić? - zapytała Ann - W końcu mamy jeszcze sprawę okupu.
- Szpital jest niebezpiecznym miejscem. Tam był magiczny wypadek. W nocy łatwo tam wejść, ale wyjść już niekoniecznie. - wyjaśnił Książę cierpliwie. - Okup Giovanni zabezpieczą w Stilwater. A potem się zobaczy… wymiana prawdopodobnie nastąpi następnej lub kolejnej.-
- Szpital… podoba mi się to miejsce. - wtrącił Gorgon, któremu znudziło się wąchanie ulicy.
- Przecież jest szansa że i tak ci anarchowie zostaną ubici przez cokolwiek istnieje w tamtym miejscu. Czemu więc się tak przejmujemy? - stwierdziła Ann.
- Nie przejmujemy…- stwierdziła Nadia i spojrzała na dwójkę Malkavów i Raze’a. - Ale nie wszyscy tutaj znają naturę szpitala.
- Dobra… to wszystko jasne?- zapytał książę.
- My chcemy do szpitala.- zażądał Gorgon.
- Jacy my, jacy my…- zaprotestował Salvatore.
- Nadia… zaprowadź ich do szpitala.- westchnął ciężko Joshua.- Reszta do pojazdów i wynosimy się stąd.
Ann podeszła do Raze'a i stwierdziła:
- Jadę z wami do Róży.



Jakoś dotarli do parkingu na zapleczu Róży, po tym jak usunęli zmasakrowaną przednią szybę. Charlie poszedł powiadomić Lukrecję o sytuacji, a Raze z Ann pilnowali milczących ponuro więźniów.
Caitiffka patrzyła z lekkim rozbawieniem na anarchistów.
- Chyba nie poszło po waszej myśli, co? - rzuciła w kierunku pokonanych i spojrzała na Raze’a.
- Ile byś im dał za zdolności bojowe w skali do dziesięciu?
- Bo ja wiem… cztery... pięć góra.- przyznał Gangrel po namyśle.
- Czego oni oczekiwali wysyłając takich? Śmiertelnych? - podśmiała się.
- Dobre pytanie…- odparł Raze przyglądając się im.- Czego oni się spodziewali.
Nie padła odpowiedź, jeńcy uparcie milczeli.
- Czyli sami nie wiedzą! - rozbawiona podeszła bliżej jeńców - Nie wiedzą czemu im zebrana nieśmiertelność, bo uciekający tchórzliwie szef jak każdy starszy wampir po prostu rzucił dzieciarnię na pożarcie. - pogłaskała głowę dziewczyny - Biedaczki.
Spoglądali na nią z nienawiścią, ale milczeli uparcie.
Tymczasem drzwi się otworzyły i wyszła Lukrecja w towarzystwie Miracelli, Charliego i wykidajłów baru. Spojrzała niechętnie na jeńców, mruknęła do siebie.
- Larry robi się niedbały.-
I gestem dłoni pokazała by ich zabrać.

Ann podeszła do odchodzącej Lukrecji, idąc jej krokiem.
- Nie chcą gadać i połają nienawiścią, mimo że to ich szef rzucił ich na pożarcie. W sumie dość rozumni. - odezwała się do Ventrue.
- Oczywiście, że nie chcą. Tylko to co wiedzą trzyma ich przy egzystencji.- stwierdziła wampirzyca.- Czekają na ofertę w zamian za to co mają do powiedzenia. To nie lojalność, tylko instynkt samozachowawczy.
- O ile w ogóle coś wiedzą. Mogą nawet próbować wymyślić, aby tylko ochronić swoją skórę. - wzruszyła ramionami - Temu sama nigdy nie miałam przekazywanych wielu informacji przez Cyrila.lp
- Mnie wszystko powiedzą prędzej czy później. O ile zostanie z nich cokolwiek do przesłuchiwania, po tym jak rozmówią się z nimi Giovanni. - odparła beznamiętnie Lukrecja.

Młoda wampirzyca milczała przez chwilę.
- Nadal się na mnie dąsasz, co?
Ventrue spojrzała niechętnie na Ann i spotla dłonie za sobą.
- Nie masz pojęcia ani o odwadze, ani o tchórzostwie… tylko o brawurze.-
Dodała zimnym tonem.
Westchnęła.
- Powiedziałam to, gdy mnie zezłościłaś. Zaatakowałaś. - patrzyła poważnie, najwyraźniej silnie to odczuwając.
Ventrue odwróciła się ruszyła za jeńcami prowadzonymi przez Miracellę i jej ghule. Nie odezwała się ni słowem. Zimna i obojętna.
Ann odprowadziła ją wzrokiem palącym lodem, nim sama ruszyła dalej od Róży. Jeżeli Lukrecja oczekuje na przeprosiny z jej strony lub na wręcz błaganie o wybaczenie... to jej marzenia. Annabelle Baudelaire może błagać tylko jedną osobę. I to nie będzie Ventrue.



Do domu wróciła dość późno. Jeden z ghuli Larry’ego wpadł po nią i Raze’a. Gangrel pojechał do sekty Garry’ego. A Ann do domostwa Blake’a. Obecnie przebywał w nim Vincent trochę rozdrażniony… jakoś bez powodu. Siedział w kuchni z notatnikiem w ręku, kawą z jednej a kieliszkiem wina z drugiej strony.
- Wyczuwam zakłócenia w mocy… coś się stało?- spytał na powitanie.
- O to samo chciałam zapytać ciebie. - usiadła naprzeciw maga - Anarchowie chcieli ukraść kasę Giovannich. Musieliśmy ich zmasakrować. I mam w ciele kule. A co z tobą?
- Tooo nie to… musiało się wydarzyć coś innego. - przyznał po namyśle mężczyzna.
- Może coś w szpitalu? Malkavianie uparli się by ich tam zabrać i z Tremere pojechali.
- Serio?- jęknął wyraźnie poirytowany mag.- To stąd ta sensacja… coś namieszali i jest rezonans.
- To stąd ten twój nastrój?
- Tak… szpital jest bardzo niestabilny. Obecność ludzi, nandaturali lub ich co gorsza… ich wtargnięcie na teren szpitala, zmienić może całą wewnętrzną równowagę systemu. I wszystko to potem trzeba będzie sprawdzić, wprowadzić poprawki… szlag… trzeba będzie od nowa.
Podrapał się po karku. - Szpital jest jakby zamrożonym w czasie i przestrzeni efektem paradoksu. Każda zmiana parametrów, wpływa na niego zmieniając go kaskadowo, aż do następnej stabilizacji. Pieczęcie temu w teorii mają zapobiegać, w praktyce powinny przynajmniej przyspieszać stabilizację, ale nie mogę założyć nowych pieczęci dostowanych do obecnego układu, jeżeli ten się zmienił…-
Westchnął ciężko w irytacji i dodał.- Jeżeli nic tego nie rozumiesz, to nie przejmuj się… takie tam moje gadanie do siebie.
- A jak z tą krwią którą ci dałam? Odkryłeś coś jeszcze?
- Nieszczególnie. Zresztą teraz jej nie mam. William wziął ją do waszej wróżki.- zamyślił się mag.
- No tak... - Ann nie wyglądała na pocieszoną - Mam w sumie takie małe pytanie i prośbę do ciebie. Bo wiesz... Chciałbym poznać trochę z okultyzmu... zrozumieć cienie jakie kontroluje... może byś mi... z tym pomógł? - wychyliła się przy stół ku Vincentowi - Jestem bogata.
- Ty wiesz że twoje wampirze sztuczki nie mają nic wspólnego z magyią, a tym bardziej z okultyzmem?- stwierdził bardziej, niż zapytał,Vincent. Sięgnął po papierosa i zapalił go mówiąc.- Byłaś bogata, po śmierci to się zawsze zmienia.. zawsze są jacyś… spadkobiercy.-
Zaciągnął się dymem.- Jak właściwie mam ci pomóc?
- Pomóc to zrozumieć. - odparła wprost - wiem że Kainici mają swoich uczonych, którzy zgłębiają sprawy okultyzmu i niekoniecznie są Tremere. A pieniądze zdobędę w razie czego, czy co innego będziesz tam chciał w zapłacie.
- No nie wiem. Nie chodzi o pieniądze… okultyzm to to co uprawia ten wioskowy szaman kręcący się wokół Ravnoski. Są jeszcze wampirze rytuały, ale twoje cienie nimi nie są. Chciałbym ci pomóc, ale… nie wiem czy będę wstanie. Z której strony miałbym to ugryźć? - zamyślił się mag.
- Może na początek masz jakieś książki przy sobie, z których poznałabym podstawy? Nie tyle co magii ale działania wampirzych mocy? Kainitów ogólnie? - zamyśliła się - Byłeś zaciekawiony cieniami, gdy ich używałam. Może byś je po prostu zbadał? Nie mam szans dowiedzieć się czegokolwiek moich mocach, jako że zostałam porzucona przez własnego Stwórcę, a moja moc najwyraźniej istnieje tylko w jednym Klanie, którego nie ma w naszej społeczności.
- Nie mam książek o wampirach czy wampirzych mocach. Wszystko co o was wiem, nauczyłem się z opowieści wuja i z misji takich jak ta. Uchodzę za specjalistę wśród swoich, ale to nie oznacza, że miałem okazję badać waszą naturę.- wyjaśnił mag.
Ann zasmuciła się.
- Czyli w ogóle nie mógłbyś mi pomóc?
Vincent wypuścił kłębek dymu. - Cóż… nie mogę nic obiecać. Mogę popatrzyć, zbadać różne aspekty twojej natury. Nie wiem czy coś praktycznego odkryję.
Ann wstała z miejsca, aby utulić maga i ucałować go z radości zadziwiająco ciepło.
- Ale nie dziś… tobie czas się kończy, a ja jestem zmęczony. Jutro… o zmierzchu.- zaproponował mag.
- Dobrze! - zgodziła się od razu - Będę molestować cię jutro!

- Mam jeszcze takie pytanie... czy poradziłbyś sobie z wyciąganiem kul z ciała? - zapytała nagle.
- Znaczy… tak magicznie? Machnąć różdżką i wszystkie kule znikną?- zapytał retorycznie Vincent wydmuchując dym. Wyciągnął karty i rozłożył je w wachlarz. Stukał to w jedną to w drugą mówiąc.- Hmm… teoretycznie niby bym mógł, ale… nie znam czystego sposobu i lekarstwo mogłoby się okazać gorsze od choroby.
- Nie myślałam o magii. - machnęła ręką - Wystarczy, że rozkroisz miejsce nożem i wyciągniesz kulę. Jeszcze nie wychodzi mi krojenie się samej. - wytłumaczyła spokojnie.
Mężczyzna nie wydawał się szczególnie zachwycony pomysłem, ale westchnął.
- Czemu nie… lepsze to niż dalsze gdybanie nad wzorcami.
Przetasował karty i sięgnął po nóż, położył na nim jedną, a potem drugą. Po czym schował talię do kieszeni. Następnie podwinął rękawy koszuli do łokci.
- Potrzeba nam tylko czegoś, dzięki czemu nie zakrwawię podłogi... bo będzie krwawić. Jedna kula siedzi gdzieś obok brzucha, druga w ramieniu, a trzecia przy prawym płucu…
- Zdajmy się na szczęście, więc…- Vincent zaczął nacinać ciało z zimną beznamiętną obojętnością. I może odrobiną odrazy… z pewnością nie miał w sobie smykałki do chirurgii czy rzeźnictwa, ale jego chaotyczne nacięcia szybko znajdowały drogę do kul.
Ann okazywała pewien dyskomfort i czasem ból, ale nie poruszała się. Vincent widział na jej ciele więcej, starszych obrażeń pod rozerwanym ubraniem, choć ich zaleczenie oznaczało, iż musiały powstać jeszcze za życia. Zaklejona była otwarta rana, która wciąż krwawiła i raczej nie powstała teraz. Najpewniej obrażenie sięgało do płuca.
Mag był pedantyczny i precyzyjny w swoich działaniach. Nie przejmował się krwią. A gdy usunął ostatnią kulę, zabrał się za umywanie rąk przy zlewie.

Gdy umył ręce i odwrócił się do Ann, okazało się, że ta stoi tuż za nim, a jej ciało nie ma śladu po nacięciach. Za to wampirzyca bardzo uważnie się przygląda magowi.
- Więc... - odezwała się powoli - Nie mam szansy, prawda? Na jeden gryz?
- Za dobrze was znam.- odparł Vincent zerkając za siebie.- Nie. Nie ma szans.
Ann jęknęła z wyraźnym żalem.
- Krew z woreczka w lodówce jest okropna... - mruknęła i poczłapała niechętnie do lodówki, aby napełnić straty - Kiedyś będę mogła? W trakcie seksu z tobą mogę.
- Uparłaś się, co? - zapytał Vincent zerkając na dziewczynę.- I tak się chcesz poświęcić? Dla łyka? Nie macie tam w mieście przybytku na takie potrzeby?
Dziewczyna wyjęła torebkę z krwią i spojrzała na maga.
- Słyszałam, że wasza Vitae smakuje... niesamowicie. I jest rzadka. Krew to jedyne, co umie poruszyć te zwłoki, więc nie dziw się. Poczucie bycia żywym jest tego warte... a ty jesteś niczego sobie.
- Dziękuję. Ty też… i… może… ale wiesz.- spojrzał na nią oceniając jej urodę.- Raczej zaplanuj sobie cały wieczór na taką ucztę. I pamiętaj, to będzie tylko jedno capnięcie na noc.
- Oczywiście! - Ann rozradowała się - Możesz nawet ustawić jaką chcesz ochronę, jeżeli wolisz kontrolować sytuację. Którejś nocy…
- Którejś…- zgodził się Vincent.

***


Blake przybył późno i wyraźnie zmęczony. Najwyraźniej cokolwiek się działo u Ravnoski, też obfitowało w swoje “momenty”. Uśmiechnął się na widok Ann i rzekł.
- Słyszałem o tym co się działo. Było… fajnie?
- Na początku... tak. - sama wampirzyca była zadowolona z widoku Blake'a - Tyle szaleństwa, tyle emocji! Ale później... - fuknęła z irytacją - Cyril miał rację ciągle powtarzając mi i powtarzając, że jestem słaba. W pewnym sensie wręcz wyśmiewając to. - przymrużyła oczy - Naprawdę jestem słaba, nie jestem w stanie osiągnąć niczego w walce. Nawet moje wampirze moce nie potrafią naprawdę krzywdzić.- złość Ann była wręcz namacalna - Jedynie miało sens, gdy strzelałam. A później pojawił się Charlie z Nadią i on... - głos jej lekko zadrżał - Używał tej magii ognia... Czułam się... jak wtedy, gdy on polował na mnie... Ciągle to widzę... często... - dodała płaczliwym tonem.
- Ann… Charlie umie tylko to… i nic innego. Czego innego miałby używać w samoobronie, skoro ma tylko płomienie?- zapytał retoryczne Toreador.
- A czego ja? - burknęła.
- Masz swoje cienie, nieprawdaż? I Garry uczynił cię twardą. - przypomniał jej Blake.
- Zrobienie cieniami krzywdy wymaga skupienia i to trudne, nie działa zbytnio na wampiry, a i nie na wszystkich śmiertelnych. A twardość nie uczyni innemu krzywdy…
- Nie o to chodzi. On ma swoje sztuczki, ty swoje… używa ich najlepiej jak potrafi.- wyjaśnił Blake.- Tak ja ty. Nie możesz go winić, za to.
- Niech więcej tego nie robi! - uniosła głos - Mówiłam mu, mówiłam... ale zignorował…
- Nie masz prawa mu zabraniać Ann.- uśmiechnął się cierpko William.- Zresztą… sama też potrafisz być nieposłuszna.
- Ale to przypomina...! - jęknęła.
- Nie możesz żyć wiecznie ze swoimi lękami. Prędzej czy później musisz je pokonać. Lepiej prędzej, nim zjawi się mistrz płomieni, który nie będzie przyjaznym Charlim.- odparł spokojnym tonem William.
Ann spojrzała na Williama z urazą, jak dziecko na tego nic nie rozumiejącego rodzica.
- Cokolwiek.... - skrzyżowała ręce na piersi - Jestem na ciebie zła, że zabrałeś moją fiolkę z krwią Tzimisce.
- Potrzebowaliśmy jej do badań… wyszło… ciekawie.- odparł niemrawo Kainita.- Wyszło na to że Tzimisce chowa się pod pierwszym dachem człowieka.
- Co odkryliście?
- To właśnie. Zagadka, którą wyciągnęła Ravnoska z czarownikiem…od… nazwijmy je duchami.- westchnął Kainita.- Dobra… chodźmy już spać, czas nas goni.



 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline