Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-07-2023, 05:23   #63
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 10 - 2521.04.25; mkt; wieczór - południe

Miejsce: pn-wsch Hochland; północne pogórze; m. Breder; główny rynek; targ i gospody
Czas: 2521.04.25; Marktag; wieczór - południe
Warunki: ; na zewnątrz: dzień, zachmurzenie, umi.wiatr; zimno (-5)



Tobias



- Zaniosłam twoje rzeczy do prania. Ale mokro i ponuro dzisiaj więc nie wiem czy do wieczora wyschną. - blondynka miała na imię Vanessa i w przeciwieństwie do pogody wydawała na zewnątrz wydawała się pogodna i słoneczna.

A poza tym właśnie ona wczoraj dała mu dość wyraźnie do zrozumienia, że jak nie poskąpi jej nieco monet z sakiewki to jej zwinne dłonie mogą się nie tylko jego ubraniem się zająć. Ale to właśnie Vanessa zwróciła jego uwagę na jednego z gości. Zresztą nie tylko ona bo stary, oberwany krasnolud przykuwał niejedno spojrzenie.

- Biedaczkia. Gobliny napadły w nocy ich obóz jak tu do nas na targ jechali. Ledwo uszedł z życiem. Ale jeden furgon musieli zostawić i jeszcze kogoś chyba zgubili. Bardzo to przeżywa. A ta biedaczka nie zdążyła się nawet ubrać tylko złapała jakiś płaszcz na siebie co był pod reką. - powiedziała współczująco zerkając w stronę siwobrodego krasnoluda co rzeczywiście był tak brudny i ubłocony, do tego często kaszlał i łapał się przy tym za piersi, że wyglądał jakby wiele przeszedł nim tu dotarł. Obok niego siedziała niziołka okryta płaszczem. Pod płaszczem widać było kawałek koszuli i jej pulchnych dekolt jaki dość wstydliwie zakrywała owym wierzchnim okryciem. Wyjęła z niewielkiej sakiewki grzebień i nieco nerwowymi ruchami próbowała rozczesać i jakoś ułożyć swoje kasztanowe włosy jakby ta znajoma czynność pozwalała jej się skupić i uspokoić po ciężkich przejściach. Zerkała w stronę drzwi za każdym razem gdy ktoś wchodził albo wychodził z karczmy.




Stefan



Stefan spędził noc w głównej izbie gospody w jakiej ulokowali się tileańscy kusznicy porucznika Ferro. Więc i tutaj złożono też dwóch rannych Kislevitów Gottharta. Gdy lokal zamknął swoje podwoje stoły i ławy odsunięto pod ściany tworząc wolna przestrzeń gdzie na deskach podłogi rozłożono sienniki a większość podróżnych kładła na to swoje derki i koce. Spało się podobnie jak w namiocie pod chmurką ale na pewno było cieplej, bardziej sucho i tak nie wiało jak na zewnątrz. A jeszcze rano dało się poznać, że w nocy padało bo wszystko było mokre. Więc warunki mimo wszystko sprzyjały gojeniu się ran i opiece nad rannymi. Stefanowi zaś pomagali w tłumaczeniu sam oficer Tileańczyków jak i Edgaro jaki z nich wszystkich najlepiej mówił w reikspiel. Pomagało to w obustronnej komunikacji.

Rano przed śniadaniem przyszła Alezzia i pomogła mu w zmianie opatrunków. A poza tym znów był świadkiem jak świetlista magister używa swojej tajemnej sztuki i rany zdawały się wtedy na tą chwilę rozświetlać tym niecodziennym blaskiem i jakoś zmniejszały się i goiły w oczach. Ale nie całkiem. Przynajmniej nie te głębokie i poważniejsze a wedle słów magister mówiącej egzotycznym akcentem od razu zdradzającym obcokrajowca, to żywe ciało miało swoje limity jakie mogło przyjąć te magiczne energie leczące więc mimo wszystko naturalne zdolności gojenia, standardowe leczenie oraz warunki powrotu do zdrowia też tutaj miały znaczenie.

Te dwa dni i noce jakie minęły od potyczki na Mglistych Bagnach pozwoliły większości rannym wrócić do zdrowia albo tego bliscy. Dwóch kuszników właściwie już wróciło do zdrowia chociaż jeszcze trzeba było im założyć bandaże a dwóm już nie i właściwie wyszli z tych ran. Jeszcze tylko jeden z Kozaków i halabardnik Meistera byli osłabieni ranami ale wspólnymi siłami cyrulików i tileańskiej magiczki mieli całkiem dobre rokowania, że za dzień czy dwa dołączą do kolegów.

- No to siadaj, siadaj z nami Stefan. Wiesz, że mają tu tileańskie wino? Chodź, spróbuj czegoś z naszej słonecznej ojczyzny zamiast tej piwnej zupy jaką pijecie w tej deszczowej krainie. - gdy już była pora śniadania Edgaro zaprosił go do jednego ze stołów jaki obsiadali kusznicy. Wydawało się, że w ten żołnierski, nieco rubaszny sposób starali się mu wynagrodzić tym zaproszeniem jego wysiłki w opiece nad ich rannymi. Zresztą Alezzia też już została z nimi na śniadanie a wkrótce przyszedł jeszcze Meister aby sprawdzić jak tam jego chłopak się ma no i ucieszył się widząc, że wreszcie sam siedzi i je a nie jak jeszcze wczoraj co tylko leżał na wozie i trzeba było go karmić. No to sierżant co prawda już był po śniadaniu ale z zaproszenia Tileańczyków skorzystał i kubka wina nie odmówił.

- To znasz się na tym leczeniu co? Dobrze wiedzieć. Bo tam u nas co myśmy się zatrzymali to jakiś ratuszowy pisarczyk biadolił, że żona mu choruje a na tutejszego cyrulika go nie stać. Czy jakoś tak. To nic mu nie mówiłem ale pomyślałem, że ci powiem. - mruknął Gieorgij nieco flegmatycznym tonem. W ogóle wydawał się być na co dzień nieco powolny w słowie i ruchach jakby to pozwalało mu zachować spokój. Chociaż podczas starcia na bagnach to Stefan nie słyszał aby ktoś na sierżanta halabardników się uskarżał z tego powodu.

Zaś od wczoraj wiedział, że miasto powierzchniowe jak to miejscowi mówili nie miało żadnych murów i w porównaniu do tego co miało być pod ziemią to mieszkała tu znaczna mniejszość tubylców. Ale bramy do środka były zamykane o zmierzchu i otwierane o świcie podobnie jak w większości miast było ze zwykłymi bramami w murach. Tak mu przynajmniej wczoraj powiedział ten sierżant co miał pecha rozdrażnić ich szefową. Zresztą coś podobnego usłyszał potem wieczorem w rozmowach w gospodzie.

Wieczorem rzucił mu się w oczy jakiś młodzian co w przeciwieństwie do większości gości wbiegł zamiast wejść do gospody. Był ubrany w brązy i zielenie stwarzając wrażenie jakiegoś leśnika czy innego człowieka z nieprzepastnych lasów. Gdyby miał jeszcze łuk to łatwo by go wziąć za jednego z chłopaków Kolesnikova. Wbiegł, zamknął czy raczej trzasnął drzwiami i rozejrzał się z przestrachem po sali i tych drzwiach. Ciężko oddychał jakby przebiegł ostatni kawałek drogi. Na zewnątrz zapadającym zmroku widać było kilka biegnących sylwetek jakie zatrzymały się przed frontem gospody. A potem jakoś wszystko ucichło. W każdym razie ów młodzian przez resztę wieczoru siedział jak na szpilkach a w końcu został we wspólnej izbie na noc. Zaś rano przy śniadaniu jeszcze go było widać.

Początek nowego dnia nie zapowiadał się zbyt ładnie. Głównie z powodu nocnego deszczu jaki pozostawił po sobie grząskie błoto i liczne kałuże na ulicach oraz chmur nad miastem jakie groziły kolejnymi opadami. Ale kalendarz był nieubłagany i właśnie w ten pochmurny dzień przypadał dzień targowy więc na błoniach już właściwie za miastem był galimatias wozów i straganów gdzie kupcy, mieszczanie, rzemieślnicy i chłopi wystawiali swoje towary na sprzedaż. Rzeczywiście jak mówił wcześniej Kolesnikow sporą część zajmował inwentarz żywy, od kur i kaczek, przez kozy i owce aż po rogaciznę, świnie i konie. Towarów było zdecydowanie więcej niż Stefan miał monet w sakiewce więc musiał uważnie wybierać na co mógł sobie pozwolić. No chyba, żeby znalazł jakąś okazję do szybkiego zarobku.

- Wyglądasz przyjacielu na kogoś kto ma zdecydowanie większe potrzeby niż srebra w sakiewce. Tak, tak, znam to spojrzenie. Nie martw się nie jesteś ani pierwszy, ani jedyny więc umiem rozpoznawać ten wyraz na twarzy. - zagadnął go całkiem przyjaźnie jakiś krasnolud. Był ubrany całkiem porządnie ale nie wyglądał ani na wojownika ani jakiegoś uczonego. Może kupiec? Trudno było stwierdzić.

- Pierwszy raz w naszym mieście co? Widać, widać, wiesz ja jestem stąd i co tydzień jestem na tym targu to mniej więcej znam tutejszych i okolicznych. Jak nie znam to pewnie ktoś przyjezdny. Ragnar jestem. Ragnar Kamienne Serce. To ród a nie przezwisko, tak wolę zaznaczyć bo wy ludzie to zaraz sobie coś płochego wyobrażacie. Jak jakieś elfy. Te też byle co i zaraz się wzruszają. Szukasz czegoś konkretnego? - powiedział trochę rozwijając to pierwsze, dość krótkie powitanie i się przedstawiając. O elfach wyrażał się z pobłażliwą rubasznością ale jak na standardy swojej rasy to nawet nie tak grubiańsko jak to potrafili jego pobratymcy.

Później dzięki wskazówkom miejscowych trafił do świątyni Sigmara. Musiał przejść przez jedną z bram do podziemnej części miasta. I dziwnie to wyglądało. Trochę chyba jak kopalnia a trochę jak wnętrze jakiejś katedry czy innej dużej budowli. Tylko bez okien. Ulice zwykle nieco były pochylone w górę lub dół tworząc łagodny stok. Na szczęście świątynia Młotodzierżcy nie była zbyt daleko od tej bramy zwanej nomen omen “Bramą Sigmara”. Właściwie nie dało się nie trafić jak się przez nią weszło bo świątynia była na końcu tej ulicy, można by rzec na honorowym miejscu. W środku było nieco inaczej niż w większości przybytków założyciela Imperium. Nie była zbyt wielka ani zbyt mała. Ale brak okien sprawiał, że wszystko musiało być rozświetlone lampami i świecami. Co sprawiało wrażenie, jakby już zapadł zmrok. A i powietrze było przesycone zapachem płonących świec. Miał sporo swobody bo w środku dnia targowego wiernych prawie nie było. W końcu tradycyjnie świątynie odwiedzało się w Festag, zwykle z rana, wtedy była pora oddawania czci dobrym bogom. A dziś jak ją odwiedził był środek tygodnia i do tego chyba jego najruchliwszy dzień.

Na skraju powierzchniowego miasta i lasu stała spora, drewniana świątynia Talla i Rhyi. Niejako wyznaczała zewnętrzny krawędź błoń na jakich odbywał się targ. Co nie było dziwne z uwagi na otaczające miasto lasy.



Duivel



Poranek był dla złotowłosego elfa równie ponury jak i dla wszystkich mieszkańców i przybyszy Breder. Przynajmniej na zewnątrz. Wewnątrz było o wiele przyjemniej, zwłaszcza jak się pierwszy raz od wyruszenia z Lenkster spało w prawdziwym łóżku. Pokój właściwie przypomniał ciasną celę wciśniętą w koniec korytarza i pewnie dlatego był jeszcze wolny. Z powodu dnia handlowego oraz całej wojennej zawieruchy trudno było o wolne pokoje, można było rzec, że wszelkie karczmy do jakich wieczorem zajrzał Duivel przeżywały oblężenie. Więc w tym “Górniku” mu się poszczęściło z tym wolnym pokojem. No ale musiał za to zapłacić już z własnej kiesy. Podobnie jak za takie fanaberie jak dziczyzna co do standardowych potraw zdecydowanie nie należała. Petra lub jej nieobecny patron i sponsor aż tak nie rozpieszczali podwładnych aby fundować im takie luksusy. Więc trzeba było płacić za to z własnej kiesy.

Wieczorem przy tej sutej jak na armijny wikt kolacji z tego co słyszał to sam wzbudził pewne zaciekawienie innych gości.

- Eee… To chyba on nie z tych… Widziałeś kiedyś chudego z brodą? - mówił jeden do drugiego. A elf na tyle długo chodził po Ostlandzie i okolicy aby nauczyć się, że na jego rasę ludzie często mówili “chudzi”. Oraz, że bardzo rzadko zdarzało się aby jakiś elf zapuszczał zarost. Więc można było zrozumieć, że wzbudził tym zaciekawione czy wręcz podejrzliwe szepty i spojrzenia.

- No nie. Może to nie jeden z nich? Nie podoba mi się. Cudak jakiś. - odezwał się cicho jeden z wieczornych biesiadników. Ale koniec końców to jednak na szeptach i spojrzeniach się skończyło. Albo im się nie chciało coś z tym zrobić albo nie byli zbyt pewni swoich podejrzeń.

Ale wieczorem jego uwagę zwróciła jakaś awantura. Jakiś osiłek złapał w pewnym momencie jednego z towarzyszy jaki właśnie podszedł do jego stołu. Siedział tam przy wieczerzy do tej pory jakoś nie rzucając się ani elfowi ani pewnie innym ani w oczy ani w uszy. Jednak w pewnym momencie podniósł głos, złapał tego co przyszedł za chabet, przyciągnął do siebie i warknął “Jak to nie ma?!”. Ale chyba zorientował się, że go poniosło i sąsiedzi zaczęli na nich spoglądać bo posłał im piorunujące spojrzenie. Większość odwróciła wzrok wracając do swoich spraw. A ten posadził przybysza przy sobie i zaczął coś mu mówić albo tłumaczyć ale na tyle cicho, że przez szum gwaru gospody elf nie usłyszał o co tam chodziło. Ten drugi kiwał głową co jakiś czas w końcu wstał i wyszedł. Potem już go Duivel nie widział.

To jeszcze było wczoraj wieczorem. Dzisiaj zaś wyszedł na ten mokry, błotnisty i tłoczny świat tutejszego handlu i interesów. Stefan Kolesnikov nie kłamał jak mówił wcześniej, że tutaj jest dobre miejsce na zakup koni. Rzeczywiście pogłowie wierzchowców, koni pociągowych oraz innych zwierząt hodowlanych było tutaj całkiem spore jak na to niezbyt wielkie miasto. Zapewne cała okolica się tutaj zjeżdżała. W oko wpadały piękne, zadbane ogiery z błyszczącą sierścią wyhodowane i wytrenowane do wojennego rzemiosła. Ale wiele ich nie było a i ceny raczej przekraczały zasoby jego kiesy. Więcej za to było innych potencjalnych wierzchowców. Od kuców podobnych do tych jakich używali konni Gebirgsjaeger, przez standardowe konie wierzchowe czy pociągowe. Nawet nieco wozów było na sprzedaż czy zwykłe furmanki czy dwukółki w sam raz do ciągnięcia przez jednego konia, osła albo muła. Tak, zdecydowanie ich Hochlandczyk w tej materii się nie mylił. Zresztą nawet czasem go widział tam czy tu jak w towarzystwie ich szefowej i paru duetu halabardników oraz mieczników w roli obstawy rozmawiali z handlarzami koni. Petra pomna widocznie wczorajszych doświadczeń dzisiaj ubrała się w długą, ciemnoniebieską suknię i okryła całkiem ładnym płaszczem obszytym futerkiem więc wyglądała o wiele bardziej na szlachciankę niż wczoraj jak była w stroju podróżnym. I to po całym dniu na bagnach oraz trakcie niezbyt czystym.

Elf przechadzał się po tym targu więc dostrzegł pewne zamieszanie. W jego centrum był jakiś mężczyzna w ojcowskim wieku. Ubrany na kislevską modłę a i mówił w reikspiel z takim właśnie wschodnim akcentem.

- … i sami widzicie, w ostatniej koszuli uszłem z życiem. Musiałem sobie tym wyrąbać drogę. A w tym lesie to myślałem, że będzie już mój koniec. Dobrze, że zrobił się dzień i dym wyczułem to jakoś tutaj trafiłem. - opowiadał chętnym ten mężczyzna wskazując na ozdobny buzdygan wetknięty za szeroki pas. Broń całkiem popularną w Kislevie i wschodnich, imperialnych kresach. Wyglądało na to, że jechał tutaj i rozbili się na noc licząc, że rano czyli dzisiaj, dokończą podróż przyjeżdżając tuaj na targ. Ale w nocy napadły ich gobliny. Kupiec z trudem i dzięki boskiej opatrzoności dotarł nad ranem tutaj. Jednak nie miał pojęcia czy ktoś jeszcze ocalał z jego karawany.



Eitri



Gdy rano khazad wstał z posłania stwierdził to samo co sąsiedzi. Pogoda na zewnątrz jest kiepska. Ale to nie było w stanie hamować dnia handlowego. Odgłos szurania nóg, głosy i przesuwanie stołów z powrotem na przyjęcie pierwszych gości musiało wybudzić każdego kto spał we wspólnej izbie. Potem karczma otwarła swoje podwoje i stopniowo do środka zaczęli się schodzić pierwsi klienci. Zwykle ci co przyjechali na targ i chcieli zjeść czy wypić coś ciepłego bo poranek był chłodny, mokry i błotnisty a więc mało przyjemny.

Krasnolud zdążył już skończyć swoje śniadanie i miał przed sobą cały dzień luzu jaki wszystkim dała wczoraj szefowa gdy do środka wpadła wesoła grupka młodych ludzi z mieczami u pasa. Ledwo siedli do stołu a już zaczęli wołać wina.

- Wina, wina dajcie! Michael oblewa swój awans! Wkrótce na front ruszamy! Więc wina nie żałujcie! Pijmy póki można! - wydarł się któryś z kamratów głównego świętującego który zajął honorowe, środkowe miejsce. Na stole pojawiło się i wino i coś do tego wina. I zabawa zaczęła się na całego. Chociaż czasami któryś z nich patrzył gdzieś w dal niewidzącym, nieco nostalgicznym spojrzeniem, niekoniecznie zaś rozbawionym.

Nieco się uciszyli jak do środka weszła młoda kobieta. Mogłaby być zapewne matką czy ciotką większości z tych świętujących. Ale cechowała się naturalną urodą okiełznaną skromnym kubrakiem i ciemną, długą spódnicą. Też miała miecz u pasa a emblemat drapieżnego ptaka wyszyty na piersi zdradzał herb Myrmidii. Jej wisior na szyi podobnie co zdradzało, że pewnie jest wyznawczynią Włóczniczki albo nawet kapłanką. Podeszła do jednego ze stołów i zamówiła śniadanie. Zanim je jednak przyniesiono młodzieńcy zaprosili ją do siebie. Wzbraniała się grzecznie póki nie powiedzieli jej, że wszyscy są ochotnikami co wkrótce ruszają na front wschodni. Wtedy uśmiechnęła się do nich skromnie ale ciepło.

- W takim razie dobrze, skoro jesteście obrońcami ojczyzny to mogę się z wami przełamać chlebem i winem. - powiedziała z obcym akcentem zdradzającym, że nie pochodzi z Imperium. Przesiadła się do młodych wojowników i swoim spokojem niejako samoistnie skorygowała to towarzystwo stając się w centrum ich zainteresowania bo zdawali się być pod takim wrażeniem jej autorytetu i urody, że spijali każde słowo z jej ust.

- Zatrzymałam się tu na parę dni… Bo też jadę na front. Ale poproszono mnie o rozstrzygnięcie pewnego tutejszego sporu skoro nie jestem stąd... Skąd? Z Middelheim. Ale w ogóle to jestem Estalijką… Tak, już parę lat… Bo mamy placówkę w Middelheim… - docierało do Etriego piąte przez dziesiąte z tej rozmowy. Wydawało się, że ta grupka jest najbarwniejszą w całej karczmie. Ale poza nią były jeszcze inne, i targ na błoniach gdzie szefowa zamierzała kupić nowe konie, i podziemne miasto ale nie słyszał aby było projektowane czy zamieszkałe przez jego nację. Więc całkiem możliwe, że tak właśnie było ale zapewne nawet wtedy musiało to być wykonane i zamieszkałe głównie przez ludzi. Zresztą wczoraj widział jedną z bram do podziemnej części miasta. Solidnie wyglądała. Ale zdobnictwo w ogóle nie należało do khazadów co zapowiadało, że nie oni byli głównymi wykonawcami tego miasta.



Petra



- Trudno być w taki deszcz szlachcianką. - prychnęła zirytowana Petra. Pogoda zdecydowanie jej dzisiaj nie sprzyjała. Od rana było pochmurno i niezbyt przyjemnie. Po nocnym deszczu ulice i błonia zmieniły się w grząskie błoto. Co sprawiało sporo turdności z utrzymaniem długiej sukni w czystości. Póki jeszcze dało się jechać konno to pół biedy. Wtedy rzeczywiście von Falkenhorst wyglądała jak prawdziwa milady pośród tego morza pstrokacizny w tym grząskim błocie. Ale w końcu jak oglądała te wozy i konie jakie zamierzała kupić nie dało się tego zrobić z siodła więc musiała zeskoczyć w to grząskie błoto. Więc nawet jak starała się suknię okryć płaszczem dla ochrony to dół obu tych strojów i tak miała ubłocony. Co niezbyt jej poprawiało humoru bo zbyt wiele garderoby ze sobą nie brała na drogę nawet jeśli jako szefowa karawany miała w tym więcej swobody niż zwykli wojacy. Ale uparcie chodziło od jednego handlarza do drugiego, oglądała zwierzaki i wozy, wypytwała, negocjowała a, że miała czym płacić ze szkatuły swojego patrona to dość szybko rozeszło się po rynku, że nie przyjechała tu kupić jedną czy dwie szkapy tylko chce kupić całkiem spory tabun. Więc wszyscy z miejsca zaczęli ją traktować jak wielką panią. Ku jej wielkiej satysfakcji. Swoje zapewne też robiła jej obstawa w postaci kilku halabardników Meistera i mieczników Theiss. Jak zdecydowała się na jakiś zakup to odprowadzano wybranego wierzchowca na podwórze gospody w której zatrzymała się młoda szlachcianka. I z upływem dnia to konne stado się stopniowo powiększało.

- No nie mów, że zaczyna padać… - mruknęła Petra z irytacją wystawiając dłoń aby to sprawdzić. Ale krótko przed połową dnia zaczęły spadać pierwsze krople. A te szybko przerodziły się w monotonną mżawkę jaka wypłoszyła część kupujących a kto mógł chował się pod jakiekolwiek zadaszenie albo do środka jakiegoś budynku. Ci co załatwili już swoje sprawy zaczęli zwijać interes, zwłaszcza jak jeszcze musieli wrócić do swoich wiosek. Wysłanniczka górskiego margrafa nie poddawała się tak łatwo i jeszcze chodziła po tych handlarzach końmi podtrzymując ruch i zainteresowanie. Wydawało się, że dziś jest tu główną rozgrywającą bo nikt nie kupował tylu koni na raz. Brała zarówno wierzchowce jak i kuce dla Gebirgsjaeger czy parę koni pociągowych. Ale z ciekawością oglądała też proponowane jej furmanki chociaż na te jeszcze się nie zdecydowała.

- A wagon? Nie macie jakiegoś wagonu? - pytała też o zabudowany wóz bo w poprzednim sezonie takim podróżowała z Lenkster do Falkenhorst i bardzo sobie chwaliła taką wygodę przewoźnego domu. Miała w tym niezłą wprawę bo tą samą trasę chyba jako jedna z nielicznych pokonała zarówno pieszo i to w ciężkich warunkach późnej jesieni i wczesnej wiosny a potem kilkakrotnie konno. Z tych wszystkich górskich przepraw zdecydowanie zawsze najcieplej się wyrażała właśnie o tej podróży wagonem. Więc jak miała jechać na wojnę to a miała okazję to właśnie miała ochotę na taki środek transportu.

A, że wojna nawet tutaj, w Hochlandzie, może odcisnąć swój chłodny oddech niepokoju to przekonali się chyba wszyscy. Rozeszła się wieść, że armie ostlandzkich obrońców wycofały się z Levudaldorf. Nie wszyscy w to wierzyli bo już podobne wieści dochodziły i przez ostatnie dni. A to, że wciąż się tam bronią, a to, że odparli barbarzyńców, a to, że już tam wszystko się posypało. No ale ponoć wczoraj czy dzisiaj jakiś kurier przyjechał i przywiózł takie smutne wieści. Z drugiej strony codziennie widywało się na traktach jakichś kurierów co stanowili krwiobieg informacyjny i do i od frontu. Jeszcze nie było jakiegoś oficjalnego potwierdzenia ale ale igiełka obawy wbiła się w serca imperialnych obywateli. Levudaldorf był ostatnim większym miastem przed stolicą Ostlandu. Jakby naprawdę padł to wrogie armie miały otwartą drogę do Wolfenburga. O ile się zdecydują na taki marsz i się z jakiegoś powodu nie zatrzymają albo gdzieś nie zboczą jednak gdyby poszli wprost na stolicę to byłoby to naturalne.

- Dobra to chodźmy coś zjeść. - mruknęła kwaśno wysłanniczka górskiego markgrafa jakby w końcu ta mżawka i wiosenna słota dała się jej we znaki na tyle, że miała dość i chciała się przed nią skryć i ogrzać. Chciała też sprawdzić jak to razem wyglądają te konne zakupy i przemyśleć sobie plany na dziś, jutro i powrót do Lenkster.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem