-
Jesteśmy tu intruzami... Powinniśmy byli zawrócić, gdy znaki ostrzegały... - Svajone trzymała się blisko Zygfryda, a jej rozszerzone oczy lustrowały otoczenie.
Kawalerowi Mieczowi najwyraźniej czerpali jakąś potuchę z rozkazów młodego Zygfryda, czy raczej z jego spokojnej pewności i braku poddania się diabelskiemu wpływowi. Bez wahania ustawili się w szyku, który nakazał młody rycerz, jakby pokładali nadzieję, iż może to jego słowa będą ich ochroną. Rohrbach zrozumiał, iż w tym jednym momencie zyskał władzę nad wszystkimi zwykle powyżej niego, a władzę tą właśnie zapewniały mu diabelskie byty i ich... panowie.
-
Moi ludzie nazywają te istoty „Mogiłami, które kroczą nocami”. - wpięła palce w ramię Rohrbacha -
Nie trzeba im powietrza, a krwią oddychają, zaś to co już jest martwe...nie może umrzeć. - spojrzała poważnie na Zygfryda -
A Deotheri jest jednym z nich. - uśmiechnęła się grymasem kogoś zdesperowanego, jak i potwornie smutnego.
Zygryd nie widział wspomnianego Deotheriego, który udał się do samotnego czarownika. Otoczenie, w jakim się znajdowali ogarnięte było zawieją ziemi, liści i runa leśnego, niczym tornadem z nich stworzonym, przesłaniającym widok. Drobinki niesionej wiatrem ziemi smagały rycerzy po twarzach i oślepiały, gdy odnalazły oczy. Dźwięk walki z bestiami ciągle dochodził do świadomości Rohrbacha i choć czasem nie był w stanie otworzyć oczu, to był świadom chaosu. Dopiero gdy udało mu się rozchylić powieki zrozumiał, iż stracili po drodze jednego z rycerzy wcześniej zajmującego pozycję blisko na prędce ustawionego przywódcy. Tam gdzie stał wyzierała luka w przestrzeni...
Po policzku Zygfryda spłynęła ciepła i gęsta krew. Nie jego.
Wiedźma nie drgnęła nawet, zupełnie nie pomna na podchodzących ludzi. Patrzyła na nich z rozbawieniem i... oczekiwaniem?
Duchowy puch począł się unosić z ziemi i roślinności wokół Kawalerów Mieczowych.