Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-07-2023, 10:05   #74
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację

*******************************************
*************************************************
NADSZEDŁ CZAS
************************************************** **************************************************

Nadeszła godzina przekazania więźnia. Ann nie miała pewności czego oczekiwać po tym spotkaniu, ale na pewno niczego dobrego. Stary Tzimisce może chcieć sprowokować Giovanni na oczach Camarillowców...
- Książę... - Ann szepnęła do Joshui, znajdującego się wraz z nią w oczekiwaniu na pojawienie się Diabła z pochwyconym nekromantą - To na pewno plan starego wampira na zaszkodzenie Giovanni, ale coś czuję, że to może głębiej zajść. - zaczęła tłumaczyć szeptem - On może chcieć, aby go zaatakowano. Może liczyć na to. Jeżeli nekromanci w to wejdą, to możemy być zmuszeni ich powstrzymać zamiast niego. Drażnić członka Sabatu na terenie Camarilli, gdy Nowy Jork już ma problemy... to jak igranie z ogniem. A nie chcemy by się do miasta rozniósł. Giovanni w razie ataku będą też niechętnie potraktowani ze strony naszej sekty.
- Dla nich bardziej to osobista sprawa. I raczej będą gotowi by ponieść konsekwencje jeśli uda im się pozbyć osobistego wroga.- odparł Joshua i spojrzał na Ann.- Jesteś gotowa do walki, w razie czego?
- Tak. - przymknęła oczy na chwilę, uspokajając myśli i racząc się ciężkością ukrytej broni - I pytanie: czy to klan Giovanni jest gotowy ponieść konsekwencje, czy... Szkaradziec? - zapytała patrząc Joshua w oczy i nie oczekując odpowiedzi wróciła spojrzeniem w stronę mostu.
- Od tego są kozły ofiarne. Przypuszczam, że Szkaradziec dla zemsty jest gotów na takie poświęcenie.- wyjaśnił Kainita zerkając również na most, na którym to obie strony pokrzykiwały do siebie.
Diabeł zresztą korzystał z kpiącego tonu i złośliwych docinków… rzeczywiście prowokował Giovanni.
Ci zażądali zdarcia kaptura i ten został zsunięty odsłaniając przystojną twarz Kainity, który najwyraźniej był zastraszony i być może na skraju obłędu, ale… najwyraźniej był tym zaginionym skoro przynajmniej Giacomo był usatysfakcjonowany.
- To na pewno on? - zamyśliła się szeptem Ann - Czy ktoś w jego skórze?
- Nie wiem…- przyznał szeryf i wzruszył ramionami.- Trudno to stwierdzić.
Giacomo i Szkaradziec wraz z dwoma ghulami ruszyli ku Kainicie z więźniem. Diabeł ruszył ku nim w towarzystwie dwóch wilków i dwóch łysych. Powoli bez pośpiechu.

Dotarli na środek. Giacomo na żądanie otworzył neseser z “pieniędzmi” w postaci obligacji. Tzimisce długo oglądał “łup” komentując sytuację kąśliwie. Wziął neseser, zamknął i puścił więźnia w kierunku dwójki Giovanni. Giacomo przechwycił więźnia, cofnął i ruszył do tyłu. Szkaradziec miał inne plany. Jego ghule sięgnęli po broń, on sam rzucił się w kierunku Tzimisce. Wampiry posłuszne Diabłowi również sięgnęli po swoje dubeltówki. A wilki rzuciły się na Szkaradźca. Sam Diabeł z neseserem wycofywał się do tyłu. Podobnie jak Giacomo ratując więźnia. Przy okazji sięgnął do kieszeni po smartfon. Rozległ się dźwięk dzwonka i ghule sięgnęły po broń. Większość z nich uzbrojona była w pistolety maszynowe i karabiny powtarzalne, ale… czwórka wyciągnęła z limuzyn… ręczne wyrzutnie rakietowe!
- Zlikwidować ich…- warknął gniewnie książę Stillwater korzystając z komunikatora i rzucił się ku jednemu z nich rozmywając się niemal w powietrzu, by pojawić się przy jednym z ghuli i łamiąc mu kark jak zapałkę.
Dłoń ostatniego ghula przeszył lodowaty ucisk, który zamrażał aż do kości. Cień trzymanej wyrzutni spowodował skostnienie ciała śmiertelnika, czyniąc je podatniejszym na działania siłowe, gdy palce ghula zgięły się w spaźmie, niespodziewanie naciskając spust, gdy broń jeszcze wycelowana była w ziemię pod nim. I blisko kolegów.
Ann nie miała sił teraz napawać się sceną. Stała w nieruchomym skupieniu, panując nad cieniem.
Eksplozja rozerwała biedaka, dwóch ghuli obok i jeden samochód. Kolejni dwaj zginęli w inny sposób. Jednego Larry rozerwał gołymi rękami, drugiego z wyrzutnią dopadł Gorgon, odsłonił przed nimswoje oczy… spojrzał w jego i… ghul nie skamieniał. Ale zamarł w zaskoczeniu i przestał się ruszać.
Nic więc dziwnego, że widząc tą napaść… ghule Giovanni zamiast wspierać Szkaradźca zaczęli w panice ostrzeliwać szeryfa i jego “ekipę”. Co tylko podekscytowało Larry’ego który rzucił się w kierunku kolejnego ghula.

- Co wy do cholery wszyscy robicie! - wrzasnął tymczasem głośno Giacomo wlecząc straumatyzowanego Giovanni.- Przestać natychmiast! Wróg jest na moście!
- Twoi.. podwładni przybyli na wymianę z wyrzutniami granatów!- tymczasem szeryf doskoczył do Giacomo i bezczelnie chwycił go za koszulę podnosząc do góry. - Myślisz makaroniarzu że twoje pochodzenie uchroni cię przed tym pogwałceniem Maskarady?! Czego z “nie zwracać na siebie uwagi śmiertelników” nie zrozumiałeś, gdy uczyli cię jej praw?!
- Klan Giovanni zapłaci za zniszcze…- zaczął spokojnie nekromanta, ale szeryf rzucił go na maskę wozu, wgniatając jego ciało w nią… i pewnie łamiąc mu kilka kości przy okazji.
- Mam gdzieś pieniądze twojego klanu. Moja domena to nie pole waszej prywatnej bitewki!- wtrącił rozwścieczony Joshua.
- Camarilla musi im na zbyt dużo pozwalać. - mruknęła Ann, gdy podeszła bliżej - Czy to tylko Nowy Jork? - parsknęła do Giacomo i spojrzała na wkurzonego Joshuę - Jaki wyrok nakładasz na nich, Książę? Odejdą i nie będzie problemu, czy... po prostu go nie będzie, bo nie odejdą nigdy?
- Proszę… ja chcę tylko odwieźć nasz problem do domu. Nie ma więcej wyrzutni granatów. Jeden wóz i tyle.. o reszcie rozmawiajcie ze Szkaradźcem o ile to przetrwa. To był jego pomysł.- wyjęczał połamany i załamany Giacomo. Jego ghule przestały walczyć z miejscowymi Kainitami, ku rozczarowaniu Larry’ego.

Tymczasem Szkaradziec, kulejąc na niemal odgryzionej nodze, zmieniał w wilka wysuszone truchło. Jego ghule już zginęły, ale też i ochroniarze Tzimisce leżeli martwi. On sam zaś nonszalancko podążał z obligacjami do swojej limuzyny. A jego odwrót osłaniały kolejne pędzące ku wrogom wilki i łysi z dubeltówkami.
- Książę? - Ann spojrzała na Brujah - To będzie smutne, że Tzimisce zabije resztę, prawda? - wlepiła wzrok w Giacomo - Prócz waszej dwójki, bo zdołacie uciec. Klan będzie szczęśliwy, a ten drugi... Czasem trzeba kogoś poświęcić, prawda? - zasugerowała obu - A wściekłe psy mają tendencję do bycia takimi. Martwymi.
- Oddal się ze swoją zdobyczą. - zawyrokował Joshua i spojrzał na most. - A reszta twoich niech robi co chce. Nie nasza sprawa. Ale każdy kolejny kto wyciągnie materiały wybuchowe mogące uszkodzić most… skończy jak czwó… piątka pechowców.
Giacomo nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wstał z wgniecionej maski i ignorując ból podniósł nadal nie do końca kontaktującego z rzeczywistością byłego więźnia Tzimisce. Po czym udał się z nim do pobliskiego auta, by natychmiast odjechać.

Tymczasem reszta ghuli ruszyła ku mostowi, ostrzeliwując wrogów z broni palnej i próbując wesprzeć swojego drugiego szefa w jego marszu ku Diabłowi, który nonszalancko wrzucał walizkę do limuzyny, jakby specjalnie przedłużając swoją obecność na moście. Wręcz drwiąc z sytuacji i pokazując wrogiemu klanowi swoją pogardę i ich bezsilność.
Ann spojrzała pytająco na Joshuę.
- Zapewnione zadowolenie Giovanni, ale co robimy teraz? Czekamy i posprzątamy możliwych przeżyłych? Szkaradziec na nas nagada, jeżeli go puścimy.
- A niech nagada…- wzruszył ramionami Brujah. - Starszyzna klanu odzyskała swoją zgubę, a przecież o to im chodziło. Zresztą nie bronimy mu walczyć i wygrać z Tzimisce. Pilnujemy tylko, by nie narobili szkód w mojej domenie.
Ann nic nie odpowiedziała, jedynie patrząc w stronę walczących.
O dziwo… wyglądało na to, że ta przesadna pewność siebie, zgubiła Diabła. Rozwścieczony i nie dbający o własne bezpieczeństwo Szkaradziec rzucił się na niego i powalił go na ziemię zmuszając do walki w zwarciu. A ghule, te które przeżyły, zaczęły ostrzeliwać odsiecz Tzimisce. To wszystko wywołało niepokój największej bestii tutaj. Owego vohzda, który zaczął się kołysać na boki porykując głośno.
- Zamierzamy coś zrobić z... tym? - zapytała niezbyt chętna.
- Nie zamierzam. Nas nie obchodzi kto wygra, kto przegra w tym starciu.- odparł Joshua, a Larry podchodząc do Smitha rzekł.- Psujesz zabawę, wiesz?
- Możliwe… ale ty już ubiłeś paru ghuli.- stwierdził Smith.
- Też mi wyzwanie.- odparł Brujah.

Tymczasem zaciekła szarpanina dwóch potężnych Kainitów i walka pomiędzy dobrze wyszkolony i perfekcyjnie uzbrojonymi ghulami oraz grupką łysych kainitów oraz ich wilków… zamieniała się w walkę pozycyjną. Padły pierwsze trupy, wśród psowatych i ghuli. Głośny wrzask bólu Diabła sprawił iż wydawało się, że Szkaradziec zatriumfuje mimo początkowej przewagi Tzimisce. Ale właśnie ten wrzask był zaczątkiem katastrofy… Vohzd zerwał się z uwięzi.
Nie prowadzony przez nikogo ruszył do boju szarżując dziko. I początkowo strącając z mostu swoich… zarówno Kainitów jak i wilki. Przeskoczył nad autem, wziął na rogi obu walczących Kainitów i niezgrabnie oraz niefortunnie zrzucił ich z mostu wprost do rzeki pod nimi.
Nastąpiła panika po obu stronach. Cadillac ruszył z mostu kierując się wprost chaszcze po drugiej stronie. Wilki i łysi rozbiegli się na wszystkie strony, ghule spanikowały… część strzelała do vohzda, część wzorem przeciwników rzuciła się do panicznej ucieczki. Sytuacja nie tyle wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli co zmieniła się w totalny chaos nad którym nikt nie panował.

- Merde... - Ann przeklęła pod nosem, jakby gotowa do odwrotu - Co teraz?
- Nie możemy pozwolić szalonej bestii, na której nikt nie panuje, ganiać wesolutko po mojej domenie.- westchnął ciężko Joshua. - Jak tylko zejdzie z mostu, ubijemy ją… na moście ma za dużą przewagę taktyczną.
- Jakieś pomysły "jak"?
- Mamy wyrzutnie granatów.- wtrącił uprzejmie Locarius Gorgon, który pojawił znienacka za nimi. A Larry prychnął gniewnie.- To niesportowe zachowanie.
- Na gołe pięści z nim nie powalczysz.- odparł William podchodząc z wyciągniętym mieczem. - Garry… ściągnął dwa niedźwiedzie, ale to nie pomoże w tej sytuacji.-
- Jest za głupi, by poraził go mój wzrok… dominacja też nie zadziała… ani sardynki w puszce, chociaż… ma ktoś może? … zawsze warto spróbować. Nie ma gorszego zapachu niż sardynki w oleju.- wzdrygnął się Malkavian na samo wspomnienie.
- Larry, William… postarajcie się go utrzymać w miejscu. Reszta brać się za granatniki. Wątpię by go zabiły, ale prawda jest taka, że musimy bić tak mocno jak się da i tak długo jak się da. - westchnął książę.- Lub użyć Charliego.
- A on w ogóle umie już używać aż tak silnego ognia? - dziewczyna spojrzała na Vozhda - Bo na niego zapałki nie wystarczą, czy nawet mały płomień.
- Wedle tego co twierdzi Nadia… jest całkiem sprawny w robieniu za chodzący miotacz ognia.- odparł Joshua, a Larry z głośnym rykiem i William ze swoim mieczem ruszyli ku potworowi po drodze odtrącając tych ghuli, którzy mieli dość rozumu by uciec przed kreaturą Tzimisce. Ci odważniejsi, byli już tylko mokrymi plamami na asfalcie.
- Nadia ma jeszcze swój railgun i trochę pocisków dum-dum. - dodał Smith.- Może to coś da.
Wampirzyca patrzyła w przestrzeń.
- Użyjmy ognia Charliego.
- Na razie… zmiękczamy go tradycyjnie… czym się da. - odparł Joshua sięgając po porzuconą wyrzutnię granatów. Patrzył jak potwór powoli dociera do końca mostu i jak Larry z Williamem zachodzą go z obu boków. Gorgon wziął w ręce drugą wyrzutnię.
- Jak za dawnych niedobrych czasów. - westchnął do siebie.

Ann pewnie pochwyciła ostatnią z dostępnych wyrzutni. W duchu cieszyła się z całego tego zniszczenia, do którego doprowadziła. Uśmieszek wykwitu na jej twarzy, gdy wybrała na cel oszalałego potwora.
Potwór wypadł już z mostu na drogę. Ryczał nieludzko szukając wzrokiem wrogów do zabicia. Obaj Kainici pognali ku niemu z nadnaturalną szybkością. Larry zachodził go z lewej, William z prawej strony.
- Strzelać na moją komendę. - rzekł Joshua odbezpieczając swoją bronią. Gorgon uczynił podobnie, a Ann ich naśladowała. Po chwili cała trójka celowała w bestię.
- Jeszcze nie… jeszcze nie…- mówił Smith, gdy Toreador ciął mieczem po nogach potwora, a Larry ostrzeliwał go z magazynków. Bestię bolało… ale były to dla niego bardziej ukąszenia osy, niźli prawdziwe rany. Ostrze miecza Williama stanowiło większy problem. Ale Torredor był dla niego za szybki. Co innego Brujah.
- Jeszcze nie… jeszcze nie…-
Bestia pochwyciła go nagle, gdy przeładowywał broń.
Uniosła w górę miażdżąc kości rąk i żebra zapewne, sądząc po ryku bólu. Po czym rzuciła gdzieś w las niczym szmacianą lalkę.
- Już! - trzy palce nacisnęły spust. Trzy pociski wyleciały… trzy eksplozje wypełniły okolicę hukiem, dymem ogniem i krwawymi szczątkami. William zdążył odskoczyć poza pole rażenia… a vozhd… przeżył, wybuchy poszarpały ciało odsłaniając wnętrzności… pozlepiane z ludzkich i zwierzęcych ciał. Pełne oczu, szczęk, zębów i języków… i szaleńczego mamrotania.
Ann wiedziała, że prócz broni nie posiada nic, co mogłoby bestię skrzywdzić, więc musiała zdać się na Księcia.

- Skurczybyk... - warknęła przez zaciśnięte zęby - Rozkazy? - zapytała patrząc na vozhda.
- Wycofajcie się.- odparł Smith podchodząc do jednego z samochodów pozostawionych przez Giovanni i podniósł go. Locarius rzucił bezużyteczną broń na ziemię i dodał.
- Uciekajmy stąd panienko. Potwór Tzimisce to coś co wymaga brutalnej siły, a nie finezji.-
Tymczasem William rzucił się z mieczem na vozhda, by spowolnić marsz poranionej kreatury.
- Z chęcią... - przyznała rację Locariusowi, sama odrzucając broń.
Rzucili się do ucieczki, a Smith rzucił w bestię samochodem, na moment wytrącając ją z równowagi. Nic dziwnego że Larry dostał łomot od księcia. Joshua był potężnym Brujah.
To jednak nie powstrzymało bestii, która z rykiem ruszyła w kierunku Joshui sięgającego po kolejny wóz.

W kierunku potwora podążali zaś, Lukrecja z słynnym thompsonem, Nadia z rewolwerem z przystawką, oraz Charlie… z piersiówką. Joshua rzucił kolejny pojazd w Vozhda. I Nadia wystrzeliła używając swojej mocy na przystawce. Przyspieszony do gigantycznych prędkości pocisk, przebił bak z paliwem pojazdu wywołując zapłon paliwa, przebił ciało bestii, zapewne boleśnie. Auto wybuchło mu prosto w twarz.
Młoda wampirzyca była zafascynowana sceną... w której nie mogła pomóc. Tak, to było irytujące...
Zerknęła na moment na Lukrecję. Thompson? Czy ona była z lat mafijnych w Europie? Miała z dwieście lat?
O to nie miała okazji spytać, miała za to okazję się przekonać… że Lukrecja umie strzelać, bo posyłała celne serie w kierunku potwora, gdy Nadia zmieniała końcówkę przeklinając pod nosem. Najwyraźniej tym razem stosowała cały potencjał co zużywało nakładkę po strzale. Nieważne to było.
Ani miecz Wiliama, ani karabin maszynowy Lukrecji, ani nawet kolejne auto Giovanni rzucane w poparzonego potwora nie miały go zabić, czy nawet zranić.
Miały odciągnąć uwagę. Charlie stanął przed potworem, spojrzał na potwora przełknął ślinę. Wokoł niego zaczęło się robić ciepło i jasno…rany na jego ciele zaczęły dymić. Charlie wyciągnął dłonie i krzyknął. Z dłoni wystrzeliły płomienie uderzając w bestię. Ta zaryczała, gdy ogień zaczął ją pochłaniać. William… uległ typowej panice i rzucił się do ucieczki. A Charlie wrzeszcząc uwalniał kolejne płomienie, które dołączały do tych spalających już ciało.
W porównaniu z tym widokiem… uczeń Cyrila był ledwie kiepskim sztukmistrzem.



Młodziutka Ann patrzyła oczami pełnymi przerażenia na polującego na nią Tremere. Drżała ze strachu, z bólu spowodowanego ogniem, a krwawe łzy spływały jej po policzkach, gdy uczeń Cyrila niby od niechcenia stanął przed nią na wyciągnięcie ręki. Była pewna, że teraz zginie...
- Błagam... - wychlipiała drżącym głosem - Nic ci nie zrobiłam... Ulituj się... Daj mi odejść…
- To nic osobistego mała. To tylko interes. Jesteś przeszkodą na mojej drodze do sukcesu.- zimny beznamiętny i pozbawiony emocji głos.


Na dłoni pojawiły się płomienie.
- A ja… palę przeszkody na mojej drodze.
- Litości... - jęknęła - Zrobię co chcesz, będę ci służyć... Błagam... - powiedziała płaczliwie, cofając się - Będę należeć do ciebie…
- Przykro mi laleczko, otrzymałem rozkazy. I muszę się ich trzymać.- choć w jego głosie była nutka litości, to spojrzenie było jej pozbawione.- Spalę cię szybko.
Ann pokręciła głową w zaprzeczeniu, że ta sytuacja ma miejsce.
- Nie... Nie... Nie! - krzyknęła nie chcąc się poddać Ostatecznej Śmierci - NIE! - krzyknęła ponownie, a za krzykiem poleciał w stronę twarzy Tremere skrywany kamień. Wraz z rzutem wampirzyca poczęła ponownie uciekać.

***

A za nią podążyły płomienie jak straszliwa wiecznie głodna bestia.
- Im dłużej będziesz się opierała… tym bardziej będziesz cierpieć.- i słowa wypowiedziane beznamiętnym tonem. Czuła ten żar na plecach niszczący ubranie, wżerający się bólem w ciało aż do kości. Czuła jak bolesna i nieuchronna śmierć ją ściga.
I miała ona oblicze naznaczone bliznami rytuału.


Ta sztuczka jednak zdecydowanie przekroczyła siły Kainity, który w końcu padł na ziemię nieprzytomny. Spełnił jednak swoje zadanie, bo bestia już nie szukała wrogów do zabicia, tylko miotała się w panice próbując ugasić pochłaniające jej ciało płomienie. D***ziwne, że jakoś nie wpadła na pomysł wskoczenia do rzeki. Za to obijając się od drzew i krzewów podpalała otaczający las.
- Halo. Jeff… zbieraj swoich ludzi. Mamy pożar lasu do ugaszenia. To pilne. Zaraz podam ci lokalizację.- tymczasem Joshua zadzwonił do straży pożarnej.

Cokolwiek działo się w okolicy nie zakładało ono, że nagle rozlegnie się wrzask Ann, który przerodzi się w iście zwierzęcą wściekłość. Wampirzyca skuliła się i na czterech wybiła w kierunku leżącego, nieprzytomnego Pandersa. W jej oczach widać było wściekłość... czystą, wściekłość dzikiej bestii. Głodnej. Szukającej krwi i śmierci. Przesiąkniętej nienawiścią.
Co się stało później… Ann nie wiedziała. Jakaś siła chwyciła ją za kołnierz ubrania i bezceremonialnie cisnęła gdzieś w las. Kainitka uderzyła kilka razy o drzewa coś pewnie sobie łamiąc. I była zamroczona przez chwilę.
Z gardła Ann wydobyło się jęknięcie i skowyt jednocześnie.
- Nie... - wydobyła z siebie słaby głos - Nie... Nie pozwolę... Wygram…
Nikt jej nie odpowiedział, jej żebra były połamane, tak jak i obie nogi oraz lewa ręka. Do tego… widziała płomienie palących się drzew, ale nie samo pole bitwy.
Postarała się poruszyć, ale jedynie zawyła z bólu. Warknęła z irytacją i zacisnęła zęby próbując czołgać się skąd przeleciała.

***

Minęło boleśnie dużo czasu… ogień na szczęście był daleko od niej. I nie zagrażał jej jeszcze, ciało powoli się leczyło. Słyszała syreny strażackie i widziała same w oddali. Najwyraźniej posiłki wezwane przez szeryfa przybyły na miejsce. Po chwili przybył ku niej pędząc strasznie szybko William. Osmalony i wyraźnie zmęczony.
Uśmiechnął się na jej widok.
- Chodź. Wracamy do domu.

- On chciał mnie zniszczyć... - jęknęła przybita - Spalić. Miał taki rozkaz…
- Kto?- zapytał zdziwiony Toreador. - Charlie?
- Widziałam te tatuaże, jak podążął za mną... - zacisnęła pięści - To był on... Nie chciał mnie oszczędzić... Mówił... że spala to, co stoi mu na drodze... Kpił... - dziewczyna wciąż w części siedziała w swoim koszmarze.
- Kto? I czemu miałby to robić?- zapytał Kainita kucając przed nią.
- Charlie! - zacisnęła powieki - To był on, zawsze był on. Ja tylko się broniłam, a ktoś... zaatakował mnie…-
- Coś ci się miesza.- Toreador stwierdził sceptycznie podchodząc do jej słów.
- Widziałam go! - zaprotestowała urażona.
- Charlie nie ma tatuaży… tylko skórę pociętą nożem. - westchnął William.
- Ktoś z naszych na pewno go widział! Czemu mi nie wierzysz?
- Już go teraz nie ma. Już nikogo nie ma. Większość z nas już rozjechała się domów. My też ruszajmy. - odparł pojednawczo Toerador. - Pomóc ci wstać?
Ann prychnęła i sama się uniosła, aby już stojąc objąć się rękoma.
- Nigdy mi nie wierzycie…
- No już już…- Kainita wziął ją w ramiona. - Sam w panice błąkałem się po lesie niczym zaszczute zwierzę.
- Ja chciałam walczyć, nie uciekać. - burknęła jak dziecko.
- Mhmm… to akurat nie było mądre, vozhd płonął. - przypomniał jej Blake idąc przez las na przełaj.
- Chciałam Charliego rozszarpać... zjeść...
- Tak się nie powinna zachowywać dobrze wychowana młoda dama.- Kainita ruszył z nią w kierunku rzeki wypływającej z jeziora.
- Zasłużył... - mruknęła wtulając głowę w pierś Williama.
- Mimo to… - odparł Toreador ruszając wzdłuż rzeki i zerkając przez ramię na most. Uśmiechnął się. - No cóż… uratowaliśmy most przed zniszczeniem.
- A Tzimisce i Giovanni?
- Podwładni obu wampirów uciekli. - przyznał Toreador. - A Giovanni, Tzimisce… jeśli któryś z nich przeżył, możliwe że go znajdziemy na brzegu rzeki, nim dotrzemy do domu.

Ann wtulała się w Toreadora niczym dziecko w ojca.
- Nie jestem szalona... - mruknęła w wampira z pogłosem urazy.
- Ale masz swoje problemy. Nie ty jedna zresztą. Lukrecja też ma swoje… tiki nerwowe, a Larry jest chodzącą autodestrukcją.- odparł ciepło Toreador.- Nadia też ma zwichrowane gusta.
- Zdarzało się, że mówili w Nowym Jorku, że jestem szalona. - burknęła - Wyśmiewano, jak robiłam sztukę.
- Po prawdzie… uważam, że niewielu Kainitów jest całkowicie zdrowych na umyśle. Śmierć zostawia na nas swój ślad na wiele sposobów. - ocenił Toreador. - Mi śmierć odebrała talent.
- Mi zabrała pisanie... ale dała coś w zamian. Moje zdolności są manualne, rysowanie i malowanie, a kiedyś ich nie miałam. Może tobie też coś się pojawiło? I wcale twój talent nie znikł!
- W takim razie to nie mój talent znikł. A ludzkie gusta się pogorszyły. - ocenił dumnie Toreador.
- Bardzo możliwe. - stwierdziła z pewnością - A przynajmniej uległy zmianie.

***

Minęło kilkanaście minut wędrówki w ciszy wzdłuż rzeki. Było to na swój sposób romantyczne i pokręcone zarazem. Niemniej, okazało się że William miał rację, znależli ich obu…
Odpoczywającego na brzegu przemoczone Szkaradźca i wysuszone truchło które pewnie wcześniej było dumnym Tzimisce. Wyglądało na to, że Giovanni wygrał.
Ann spojrzała na Williama i szepnęła.
- Czy tak stary Tzimisce nie powinien się rozpaść od razu?
- Może to przez wodę, może to… nie miałem okazji przekonać się jak wyglądają zwłoki zabitych przez Giovanni Kainitów.- przyznał cicho Toreador.
- Mam dobry słuch…- odparł Szkaradziec przyglądając się im obojgu. A potem trupowi. Kopnął.- Rzeczywiście… coś za łatwo mi poszło.
Dziewczyna zeszła z rąk Toreadora.
- Więc... Co teraz? - odezwała się do Tzimisce w skórze Giovanni.
- Zabiliście… wszystkich łysych? Na pewno ukrywał się pomiędzy nimi, jako jeden z nich.- rzekł Szkaradziec.
- To twoja robota, Szkaradźcu. - użyła tego przydomku, chcąc zobaczyć reakcję.

Mężczyzna zareagował gwałtownie wstając i przybliżając się ku Ann, a William natychmiast zasłonił caitifkę. - Na twoim miejscu uważałbym na słowa kundlu. Możliwe, że ten “poeta” nie starczy ci za osłonę.
- Ten "poeta" widział więcej pokoleń niż ty czy twój Klan, Giovanni. Chyba da sobie radę.
- Taaa… dłuższy żywot oznacza tylko tyle, że nie trafił jeszcze na swój kamień. Każda kosa w końcu na niego trafia… nieważne jak stara. - odparł butnie mężczyzna przyglądając się Toreadorowi.
- Dajmy temu pokój. Nie ma złej krwi między nami. A Diabeł… dostał to czego chciał, płacąc za to dużą cenę w swoich sługach. I pewnie już się oddalił, by skryć się i knuć kolejne intrygi.- wtrącił Blake.
- Lub bawić się w maskaradę. Powinien być w Camarilli, nie w Sabacie, skoro tak ją lubi. - stwierdziła Ann.
- Co ty sugerujesz kobieto?- zapytał Szkaradziec.
- Nic. - beztrosko wzruszyła ramionami - Tylko szczekam jak kundel.
- Bredzisz bardziej… niż szczekasz. Co się stało, gdy spadłem z mostu ? - zapytał Giovanni.

- Vozhd się stał. - stwierdziła.
- To znaczy?- zdziwił się Szkaradziec. A Toreador wyjaśnił.- Vozhd rzucił się na nas. Ledwo go zabiliśmy.
- Nawet rzucone samochody przetrzymał. Potrzeba było inwencji, aby ten czołg zatrzymać.
- Ale zabiliście to… skoro tu jesteście?- zapytał Giovanni.
- Użyliśmy naszego miotacza ognia. Pewnie padł, tylko las podpalił sobą. - westchnęła.
- Vozhd wymaga dużo mięsa, czasu i wysiłku. Pewnie go ta strata zaboli. - ocenił Kainita poprawiając swój garnitur.

- Jak spienięży okup? Chyba do banku nie pójdzie?
- Zdziwiłabyś się wiedząc, jak wiele instytucji finansowych znajduje się poza kontrolą nowojorskich Ventrue i Nosferatu.- odparł Szkaradziec ironicznie. - Wiele usług półświatka da się opłacić obligacjami, zwłaszcza w kontrolowanym przez Sabat Las Vegas.-
- Więc pewnie tam się uda. - ocenił William.
- Czyli mają swoich Nosferatu i Ventrue do tego... Oni w ogóle mają Ventrue?
- Mają każdy klan… nawet Tremere, choć oczywiście czarownicy zaprzeczą jeśli o to ich spytasz. Buntownicy pojawiają się w każdym klanie. Charlie jeśli jego losy potoczyłyby się inaczej stałby się antiribu Tremere w szeregach Sabatu.- wyjaśnił Blake, a Giovanni dodał. - Nie bądź naiwna dziewczyno, nie trzeba być brzydalem by mieszać w komputerach innych, ani być Ventrue by zdobywać bogactwo na giełdzie. Są różne potężne organizacje. My Giovanni też mamy banki i też mamy hakerów.
- Giovanni to mafia. Nie liczy się.
- Mafia… to dzieciaki palące papierosy w zaułku w porównaniu z organizacjami Kainitów, czy to mówimy o Giovanni, o Sabacie, czy też o Camarilli.- zaśmiał się chrapliwie Szkaradziec. Wstał i rozważał przez chwilę opcje. Ostatecznie kopniakiem zepchnął truchło fałszywego Tzimisce do rzeki.
- Jestem głodny. Wy nie jesteście?- zapytał.
- U mnie w domu są woreczki z krwią, jeśli jesteś zainteresowany.- zaproponował uprzejmie Blake.
- Z chęcią skorzystam. Dziękuję. A i… macie jakieś słomki? To żelastwo na gębie nie pozwala nie pozwala mi normalnie się pożywiać.- wyjaśnił Giovanni.

- Wy w ogóle pożywiacie się normalnie? - zapytała pamiętając o krążącej plotce, jakoby ugryzienie nekromantów było śmiertelnie bolesne. Cóż, Ann nie rozumiała jak drażliwe na punkcie swojej klątwy są wampiry.
- Oczywiście że potrafimy odżywiać się normalnie. Jak inaczej mamy się odżywiać?- zapytał Szkaradziec zdziwiony jej pytaniem, gdy wchodzili coraz głębiej w las oddalając się od rzeki i kierując ku domowi Williama.
- Więc też polujecie? - Ann się zainteresowała.
- Polujemy? Czy ja wyglądam na barbarzyńcę?- zapytał retorycznie oburzony Giovanni.
- Raczej na seryjnego mordercę z modernistycznego horroru.- zażartował William, a Szkaradziec posłał mu gniewne spojrzenie.
- Przecież żywienie się ciepłą krwią z żywego jest piękne! A i śmiertelnik zadowolony. - odparła do Giovanni, posyłając Willowi mordercze spojrzenie za wtrącanie się.
- Żywimy się krwią żywych ofiar.- odparł Kainita beznamiętnie.- I schłodzoną krwią w kieliszkach na przyjęciach. Ja oczywiście muszę się zadowalać krwią z torebek. Moja proteza pozwala mi mówić, ale nie pozwala się pożywiać bez słomki.
- Czyli pijecie z ludzi? Tak normalnie?
- Ze skrępowanych ludzi, żeby się nie rzucali podczas posiłku za bardzo. - odparł Giovanni.
- Rzucali się?
- Ukąszenie Giovanni jest szczególnie bolesne i nieprzyjemne dla śmiertelnika. Ponoć zdarzają się wypadki, że ofiara umiera z bólu podczas pożywiania się. Wysoko postawieni nowojorscy Giovanni mają… a przynajmniej tak słyszałem że mają, własną hodowlę śmiertelników przeznaczonych na posiłki. Stojący niżej muszą polegać na bankach krwi.- wytłumaczył Blake i uśmiechnął się gorzko. - Pewnie cię więc nie zdziwi, że nowojorscy nekromanci to znaczące ogniwo w handlu żywym towarem.
- To okrutne. - stwierdziła.
- Życie jest okrutne ze swojej natury. Drapieżniki nie przejmują się tym, ile przysparzają cierpień ofierze, pasożyty również, ba nawet ludzie w wielu miejscach świata nie przejmują się cierpieniem sprawianym innym. Dlaczego my, potwory, mielibyśmy się przejmować?- zapytał retorycznie Szkaradziec.
- Ponieważ uważamy się za lepsze istoty? - odparła Ann.
- Lepsze, bo uwolnione od ich niewolniczych okowów moralności.- odparł dumnie Giovanni.
- I ciała? - skrzywiła się - Choć w tym to oni są wyżej, bo mają żywe ciała.
- A co takiego wspaniałego jest w gnijących za życia i po śmierci ciałach? My jesteśmy nieśmiertelni i wiecznie piękni. - zapytał Giovanni, gdy na “powitanie” wybiegły psy Blake’a, podejrzliwie przyglądając się Szkaradźcowi.
Ann ciągle nie mogła pozbyć się pewnego przeczucia...
- Zajmiesz się gościem, Will? - zapytała, ale chyba nie oczekiwała na odpowiedź - Ja niedługo do was przyjdę, tylko te podarte ciuchy zmienię... - powiedziała i szybciej ruszyła do domu Williama. Musiała budzić znowu maga.
- Jasne.- odparł Blake.



Ann stanęła przed pokojem Vincenta i silnie zapukała w drzwi.
- Wstawaj!
- O co chodzi… wiesz która jest godzina?- odezwało się burknięcie zza drzwi.- Nie powinnaś kłaść się spać.
- Wpuść mnie, jest poważna sprawa. - syknęła.
Mag otworzył drzwi, tworząc szczelinę.
- Jaka to ważna sprawa?
- Muszę się upewnić, czy nie wpuściliśmy tutaj naszego wroga z Sabatu, Tzimisce. - szepnęła - Nie mam pewności, ale... wolę dmuchać na zimne.
- I masz już plan jak to zrobić?- zapytał Vincent.
- Krew. Jego krew. Albo ją wypiję, albo ty na szybko to sprawdzisz.
- Dobra… sprawdzę. - odparł Vincent i zamknął Ann drzwi przed nosem narzekając głośno na paranoję wampirów.
Powrócił po chwili z okularami zabrudzonymi na czerwono, zapewne posoką Tzimisce ze skarbu.
- Jeść nie umiesz? - skrzywiła się.
- Nie potrzebuję. No i nie jestem Mówcą Marzeń czy Kultystą Ekstazy, by potrzebować zaćmionego prochami umysłu do uprawiania magyi.- przetasował karty w dłoniach.- Mam tu czy szukamy tego potencjalnego Tzimisce?
- Jak możesz stąd tym lepiej. Osoba idzie z Williamem.
- Dobra.- Mężczyzna tasował karty przez chwilę, usiadł na podłodze i zaczął wykładać kolejno jedną po drugiej. - Nie. Nie. Nie. Nie… W najbliższej nam okolicy nie ma nikogo z Vitae pasującym do wzorca krwi Tzimisce.
Ann odetchnęła z ulgą.
- Dzięki, Vincent. Kamień z serca.
- Nie ma za co… a teraz idź już spać.- rzekł mag składając talię i wstając.- Świt blisko.

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline