Jake nie zważał na otoczenie i żałosne sztuczki Rought. Cały czas bacznie obserwował niebo i tylko szczątki "płomiennego" przemówienia ich przywódczyni docierały do niego. Jednakże pewne słowa przedarły się przez zasłonę obojętności i przykuły jego uwagę. Z tego co zdążył zanotować, to kobieta napomknęła coś o podążaniu "za genialnymi wskazówkami naszej 'krypcianej sztucznej inteligencji' na zachód tej idyllicznej nadal dla 99% naszej społeczności krainy." Twarz Jake'a się rozjaśniła. O ile dobrze pamiętał z lekcji geografii, to na zachodzie jest Kalifornia - miejsce z widokówki. Miejsce o którego ujrzeniu marzył od dziecka i właściwie główny powód jego udziału w misji. Bał się, że ekspedycja skieruje się w inną stronę i cały plan diabli wezmą. Sam nie byłby wstanie przekonać reszty do swojej wizji, gdyby sprawy przybrały niekorzystny obrót. Teraz jednak nie musiał się już martwić. Wytyczne pokryły się z jego prywatnymi planami. Gdy Rought dalej ciągnęła swój monolog, nadmieniąjąc między innymi o imprezie zapoznawczej, Jake zmarszczył czoło. Nawijkę to ty masz, ale to nie jest kurwa piknik. - skomentował w duchu propozycję Joanne. Z reszty jej bełkotu zanotował tylko tyle, że powinni się przedstawić. Pierwszy wyrwał się z odpowiedzią doktorek:
- "Nazywam się Edmund LaBay, jak prawdopodobnie państwo wiedzą, jestem lekarzem medycyny. Jestem odpowiedzialny za składanie was do kupy, w razie wypadków, medyczno-biologiczną dokumentację napotkanych przez nas form życia, jak również obsługę zaawansowanego sprzętu elektronicznego... dojakichniewątpliwienależyicznikGeigera... i analizę chemiczną."
- A ja poskładam ten sprzęt do kupy, jeśli kiedyś nawali. - powiedział Jake, przecierając załzawione oczy, gdyż podmuch wiatru sypnął mu w nie piaskiem - Jake Walters Jr. - kontynuował - kierowca i inżynier/mechanik z krypty.
Na tym zakończył, nie przejawiając najmniejszej chęci do dodania czegokolwiek. Założył okulary i rozejrzał się po okolicy. Natychmiast spochmurniał. Tak był urzeczony wspaniałością bezkresnego nieba, że kompletnie zignorował otoczenie. Teraz dotarła do niego bolesna prawda. Byli na pustyni. Dookoła tylko góry, kamienie i piasek. Gdzieniegdzie tylko pojawiały się karłowate krzewy, lub zamajaczyła jakaś kępka trawy. Kontrast z pięknem niebieskiego firmamentu nad ich głowami był porażający. A jesli tak jest wszędzie? Jeśli cały świat to jedno, wielkie putkowie? - zaniepokoił się na tą myśl. Spojrzał w stronę wejścia do jaskini. Gdzieś tam w mroku krył się właz do krypty, jego do niedawna jeszcze domu. Tam miał wszystko: jedzenie, picie, papierosy, alkohol, ciepłe łóżko. Ale tam też spoczywały młodzieńcze koszmary, które miał nadzieję pozostawić za sobą. Jake westchnął głęboko.
- Lepiej zdychać pod gołym niebem, niż męczyć się do usranej śmierci w tej puszce. - powiedział tak cicho, że tylko on mógł to usłyszeć. Zrobiło mu się trochę lżej na duchu po tej deklaeracji, ale ziarenko strachu przed niepewnym jutrem zakiełkowało na dnie serca. |