Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-12-2023, 20:24   #422
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 106 - Koniec i epilog (3/3)

Port Wyrzutków





https://i.imgur.com/xv5VSMQ.jpg


Życie w morskim porcie zawsze było gwarne i wesołe. Przynajmniej takie można było odnieść wrażenie jeśli się patrzyło z perspektywy licznych tawern, karczm i zamtuzów. Tu śpiewano morskie szanty i ballady, opowiadano sobie straszne opowieści i sprośne żarty. Tu ponętne kelnerki roznosiły kufle i talerze z rybnymi daniami a typy spod ciemnej gwiazdy łypały kaprawymi oczami. Tu rodziły się nowe legendy lub gasły utopione w kuflu łez, podciętych żyłach czy strzale w skroń. A zwłaszcza temu sprzyjał najsławniejszy zamtuz w mieście spod herbu czerwonej świecy.

- I mówisz, że to prawdziwe Amazonki? Te dzikuski z dżungli? - jeden kamrat zagadał do drugiego. Podziwiał taniec prawie nagiej tancerki. Wymalowanej w dziwne wzory i ozdobionej egzotyczną biżuterią, piórami i kamieniami. Wyglądało tyleż egzotycznie co podniecająco. Ale mało wiarygodnie. Zastanawiał się czy to może być prawdziwa Amazonka czy tylko tak ucharakteryzowana dziewczyna. W końcu do tej pory żadnej prawdziwej Amazonki nie widział.

- Prawdziwa, prawdziwa. Przyszło ich trochę parę miesięcy temu. I od tamtej pory dają tu występy. - kolega zaśmiał się ze zrozumieniem ale pokiwał głową dla rozwiania wątpliwości nowego. Przez chwilę obaj podziwiali zwinny taniec egzotycznej piękności.

- A to co ona ma na sobie. To złoto? Prawdziwe złoto? - zagaił towarzysz i oczy mu się rozjaśniły z podniecenia nie tylko na myśl o tej piękności ale też tego co miała na sobie. A, że niewiele miała to i tym bardziej te złote odblaski mamiły jego oczy.

- Całkiem możliwe. One tego mają pełno tam u siebie. W tej piramidzie. Tak słyszałem. Że mają tam w dżungli jakąś piramidę i tam jest pełno skarbów. - starszy wiekiem i stażem marynarz odparł zgodnie i pogodnie. I pomachał młodszemu i nowszemu pustym kuflem. Ten gwizdnął i jedna z uroczych kelnerek skinęła głową przyjmując to zamówienie. Zaczęła napełniać nową parę kufli.

- No nie gadaj. To one są tam i tu. Takie wiotkie i prawie gołe. I jeszcze obwieszone złotem. Nie mów, że nikt nie wpadł na pomysł aby to zgarnąć dla siebie. Takie ślicznotki i złoto w jednym? Ja bym brał ile wlezie! - zaśmiał się młodszy ale już nie tak całkiem młody. Czuł, że musi w tym być jakiś haczyk. Inaczej to pewnie połowa widowni by się rzuciła na tą tancerkę aby mieć i ją i jej złoto. A jak gdzieś tam w jakiejś piramidzie miało być tego jeszcze więcej no to tym bardziej.

- Ha! A pewnie, że próbowali! Pewnie! Od pokoleń! Mógłbym ci do rana opowiadać legendy o konkwistadorach, herosach i piratach co zbierali się i ruszali w głąb dżungli! Przecież to nie tak daleko! Tydzień, może trochę dłużej w górę Wężowej Rzeki! Nie da się nie trafić! A tam te prawie gołe piękności z dzidami no nic tylko brać je i ich złoto! - starszy marynarz roześmiał się wesoło jakby nie pierwszy raz słyszał od przybysza z zewnątrz tego typu pytanie. Ten zamilkł bo podeszła kelnerka i postawiła na stole dwa pełne kufle. Więc je unieśli i stuknęli się na zdrowie.

- No to co? Nie dali rady? Tym dzikuskom? Zobacz na nią, przecież ona nic prawie nie ma. Czym by miała się bronić jakbym tam wszedł i zerwał z niej to złoto? Do burdelu to ona się może nadaje ale nie chce mi się wierzyć aby w polu mi któraś z nich stanęła. Wiesz ile ja bitew mam za sobą? Nie takie chudzinki powalałem swoim kordelasem! No ich by mi było trochę szkoda bo całkiem niezłe z nich ślicznotki ale sam rozumiesz, złoto to złoto. - młodszy nadal wydawał się być pewny siebie. Zwłaszcza jak upił pierwszy łyk nowego piwa. W tej “Świecy” to mieli całkiem niezłe trunki.

- Nie wątpię mój ty młody, dzielny przyjacielu. Tylko widzisz wszyscy przed tobą co się tam wybrali to myśleli i mówili to samo co ty teraz. Że to tylko dzikie dzierlatki z kamieniami i patykami, do tego mają góry złota więc co one mogą przeciwko prawdziwym mieczom, toporom i arkebuzom. No a powiem ci, że mało który z nich wrócił z powrotem do nas. A jak wrócił do opowiadał straszne rzeczy. Na tyle straszne, że jakoś nigdy nie skusiłem się aby tam wyruszyć. - starszy kompan wydawał się być wyrozumiały dla młodzieńczego zapału. I mówił tonem dobrotliwego wujka aby zniechęcić go do popełnienia jakiegoś młodzieńczego głupstwa. Ten trawił to chwilę w swojej głowie nim znów spojrzał na pląsającą tancerkę.

- No to jak mało kto wrócił a one ponoć takie potężne to skąd ta tutaj się wzięła? - zapytał z ledwo skrywaną irytacją. Przeczuwał, że gada z jakimś starym prykiem co tylko wyciąga od niego geldy na nowe piwo w zamian za tandetne opowieści. Ale to było dla niego nowe miejsce więc musiał je poznać. A to był jeden ze skuteczniejszych sposobów jakie znał. Stawiać kolejki takim przygodnym kompanom w zamian za plotki i ciekawostki dzięki którym mógł poznać nowe miejsce.

- A ta przybyła regimentem kapitana de Rivery. On był jedynym który stamtąd wrócił odkąd pamiętam. Znaczy z większością swojego regimentu z jakim się tam wyprawił. Bo jak ci mówiłem jak przed nim się wyprawiali to wracał mało kto. A z nim wyszło ze trzy czy cztery setki chłopa i z połowa wróciła. Nie słyszałem aby się komuś coś takiego udało od stu czy dwustu lat. Może jeszcze dawniej. Tego nie wiem no ale jemu się udało. - starszy z rozmówców uśmiechnął się dobrotliwie, pokiwał głową i zaczął snuć swoją marynarską opowieść póki mu młodszy nie przerwał.

- Ha! Czyli jednak da się! No to co tak straszysz, że się nie da i mało kto wraca! A czekaj… A wrócił ze złotem? Ze skarbami? - przybysz klasnął w dłonie z uciechy gdy jednak wyszło szydło z worka i jednak był jakiś sposób na te pstrokate dzikuski. I ich piramidy pełne złota.

- Tak, ze złotem. Przywieźli pełne wory i kufry złota. Nawet zwykłe soldaty tak nim potem szastały, że byli tu królami tawern i burdeli. Wszyscy ich wtedy kochali. A ten de Rivera tak ozłocił tutejszą hrabinę de Limę, że nie śmiała mu powiedzieć “nie” gdy poprosił ją o rękę. Zresztą słyszałem, że jeden z jego poruczników wżenił się w córkę wodza Norsmenów jakich mamy po sąsziedzku a inny jeszcze z jakąś inną panną. A i sierżanci, bosmani czy zwykłe wojaki też miały wzięcie. Znaczy z tych co mieli głowę na karku i nie przepuścili w pół roku wszystkiego. Tak więc, tak, udało im się. - starszy z marynarzy chętnie podzielił się tymi wiadomościami z młodszym. I z rozbawieniem obserwował jak tamtemu rosną nadzieją oczka gdy słuchał tego jak najlepszej bajki.

- No! I tak trzeba! Tak właśnie trzeba! To gdzie jest ten de Rivera? Organizuje drugą wyprawę? Bo nie ma na co czekać, na pewno będzie chciał powtórzyć ten sukces a taki chwat jak ja na pewno mu się przyda! - walnął się dumnie w swoją mocarną pierś i wydawało mu się, że znalazł rozwiązanie na wszystkie swoje problemy. Rozmówca uśmiechnął się łagodnie i pokiwał ze zrozumieniem głową.

- Kupił nowy statek i zaczął rejsy przez ocean. Na nich dorobił się jeszcze bardziej. Aż razu pewnego dopadły ich mroczni korsarze. Wyrwali się ale nieźle ich pociachali. W tym Zoję, taka żwawa, białowłosa Kislevitka, ulubiona jego porucznik jeszcze ze starej załogi. Potem szukał dla niej leku i ratunku ale chyba nie znalazł bo w końcu wrócił do dżungli i tej piramidy. Pojechał z nią. Wrócił bez niej. I słyszałem, że przysiągł, że nigdy więcej tam nie wróci. I z tego co wiem to wrócił na morze i nie wybiera się znów do tej piramidy. - tutejszy marynarz popijając kolejne łyki złotej zupy z pianką ze swadą opowiadał dzieje kapitana i jego załogi. Zaś młodszy słuchał z uwagą ale mina mu się stopniowo wydłużała.

- Bez sensu. Jak raz złupił piramidę, wziął branki to czemu nie zrobił tego jeszcze raz? Raz się udało to mogło i drugi. - młodszy pokręcił głową na znak braku zrozumienia dla motywcaji estalijskiego kapitana. Wskazał kciukiem w bok na egzotyczną tancerkę jaka w jego oczach była dobitnym przykładem wyprawy z przełomu roków.

- Nie złupił piramidy. Dogadał się z ich królową. Zapłaciły mu złotem za pomoc w walce z jaszczurami. A to nie są branki. Ich królowa uznała, że przyda się tu ktoś dla ocieplenia wizerunku, że tak powiem. No przyznasz, że niezłe są w tym ocieplaniu. - tubylec powiódł spojrzeniem po zmysłowej, kobiecej sylwetce ale miał minę zawodowego mądrali gdy wyłuszczył na czym polegał sukces estalijskiego kapitana.

- Jakie jaszczury? Nic wcześniej nie mówiłeś o jakichś jaszczurach? I jak to się z nimi dogadał? To one gadają po naszemu? - młodszy z gości “Świecy” zdumiał się bo właśnie usłyszał o tym wszystkim pierwszy raz. I ta z pozoru prosta sprawa wyprawy po chwałę i złoto zaczęła się nagle komplikować.

- No jeszcze musisz się sporo dowiedzieć o tych okolicach. A postaw jeszcze jeden kufelek to ci opowiem jak to było z tą wyprawą de Rivery. Na początek zaczął skupować wszystkie muły… - stary wilk morski z wprawą zaczął snuć nową opowieść. Jak to jeden z estalijskich kapitanów o reputacji awanturnika zaczął swoje przygotowania do wyprawy po złoto. Jak rozesłał wici, ściągał pod swój sztandar innych awanturników z wszelkich zakątków świata, wzynania, przekonań i majętności. Od zwykłych ciurów obozowych po rodzeństwo młodych szlachciców z Bretonii czy czarnowłosego ochroniarza właśnie stąd, ze “Świecy” który jak wrócił to dochrapał się stopnia i renomy zaufanego porucznika. Chociaż nawet nie był szlachcicem. I wielu, wielu innych. Cała barwna mieszanka wszelkich ras i kolorów. Nawet jakieś elfy tam były czy pojedyncze krasnoludy. I tak zebrał tą swoją pstrokatą armię i wyruszyli jeszcze z końcem zeszłego roku, jak tylko ustał sezon deszczowy. A wrócili ze dwa czy trzy miesiące później. O połowę mniej liczni no ale to i tak dziwne, że ktokolwiek wrócił. Do tego obładowani złotem i podarkami od Amazonek. Ludzie w mieście nie mogli uwierzyć i gdyby ich powrotu nie widzieli na własne oczy, jakby nie siedzieli obok nich w karczmach i tawernach to pewnie by uważali, że to jakaś zmyślona historyjka. Nie wiadomo kiedy zszedł im na to cały wieczór. Gdy się rozstawali byli ze sobą w najlepszej komitywie.

- E tam, stary głupoty gada… Jak ten de Rivera mógł się dogadać z tymi dzikuskami to czemu ja nie? Co ja, gorszy od niego? Głupszy? Akurat! To złoto będzie moje. Tylko trzeba znaleźć paru chwatów. No i sponsora. No i może kogoś kto tam już był poprzednio. - mimo wypitych kolejek umysł marynarza działał dość dobrze i gdy wracał mrocznymi ulicami w znajomym kierunku to zaczynał snuć plany kolejnej wyprawy po chwałę i złoto. Ten kapitan nie chciał tam wracać? Cudownie! Będzie jednego mniej do podziału. To złoto tam jest i czeka na niego. Wystarczy się przejść spacerkiem po tym lesie. Sam ten stary mówił, że to prosta droga. Najpierw plażą aż do rzeki a potem w górę rzeki. I jeszcze kawałek. Wszystkiego może tydzień albo dwa. Przecież już w nie takich karawanach i wyprawach brał udział! Co to dla niego! A z tymi dzikuskami jakoś sobie poradzi. Jak nie okażą się rozsądne to gorzej dla nich. Co mu mogły zrobić tymi swoimi kamieniami i patykami? Ci tutejsi to jakieś niedołęgi, że nie potrafią sobie poradzić z garstką tancerek w skąpych ciuszkach! No cyrk jakiś, w ogóle nie są poważni. No ale teraz jak on się za to weźmie…



Bertrand






https://i.imgur.com/tgjzng5.jpg


Odkąd pierwszy raz Bertrand udał się na spotkanie z kapitanem de Riverą upływał prawie równo rok. Teraz sezon codziennych deszczów też miał się już kończyć wraz z końcem roku. Ale jeszcze trwał. Zupełnie jak rok temu. Ale gdy spogladał wstecz to widział znaczną poprawę w sytuacji swojej i siostry. Pod tym względem udział w wyprawie do piramidy bardzo im się opłacił. Wiele widzieli, słyszeli i odczuli trudności i okropieństw dżungli i wojny. Ale jakoś udało im się przetrwać i wrócić do cywilizacji. I to nie jako taka para ubogich szlachciców chcąca ukryć się przed kłopotami jakie dopadły ich w zaoceanicznej ojczyźnie. Tylko jako para zwycięzców i śmiałków co towarzyszyła u boku “tego któremu się udało wrócić z piramidy”. Co prawda największy splendor spadł na samego de Rivere jako wodza naczelnego i głównego organizatora całej ekspedycji. Ale i na jego oficerów jak i zwykłych wojaków spadła też niemały blask jego chwały. A im się było bliżej niego tym większy. Zaś Bertrand powrócił do Portu Wyrzutków jako jeden z jego najbardziej zaufanych poruczników. Zresztą chyba podobnie jak Carsten. No i Zoja i Togo ale oni należeli do zaufanego grona jego doradców jeszcze w jego starej załodze.

Początkowo oboje z Izabelą zastanawiali się co począć dalej po powrocie. Może nie zostali krezusami z tymi skarbami jakie im przypadły w udziale ale na pewno teraz mieli środki aby żyć na odpowiednim poziomie. Stać ich było aby wykupić jedną z kamienic i nająć służbę. Co było o tyle łatwiejsze, że dla weteranów wyprawy de Rivery wszystkie drzwi stały otworem. Każdy zapraszał bretońskie rodzeństwo na herbatkę, na bankiety, na wieczorki zapoznawcze i chciał słuchać o ich przygodach. Zwłaszcza, że de Rivera oraz jego świeżo poślubiona małżonka okazali się całkiem dobrymi protektorami. I też chętnie zapraszali młodych Bretończyków do siebie czy polecali ich znajomym. Co dodawało im splendoru skoro najmodniejsza i najsławniejsza w tym sezonie para tak jawnie okazywała im sympatię i przyjaźń.

Bertrand mógł już na spokojnie wrócić do planów swojego małżeństwa i ożenku swojej siostry. Bo jako starszy brat to na niego spadała tradycyjna rola znalezienia kobiecie odpowiedniego kandydata. A po sukcesie wyprawy i przyjaźni z kapitanem i wicehrabiną no to Izabeli kandydatów nie brakowało. Od kapitanów statków, po oficerów, szlachciców i zwykłych awanturników. Na pewno pomagała uroda kandydatki na małżonkę oraz reputacja śmiałka co widziała te legendarne Amazonki i ich piramidy. No i teraz materialnie stali znacznie lepiej niż rok temu gdy musieli wynajmować pokoje w karczmie. A teraz mieli własną kamienicę. Co prawda inni szlachcice też zwykle mieli no ale przynajmniej nie odstawali już od nich tak jak na początku swojego pobytu w mieście.

Sam też miał okazję przypomnieć się jarlowi Haraldowi i jego pięknej córce Astrid. Teraz zapewne miał okazję zrobić na nich większe wrażenie niż gdy spotkali się za pierwszym razem i był wówczas jednym z wielu oficerów kapitana. I co prawda to on właśnie wygrał wówczas pojedynek z jednym z norsmeńskich wojowników o wolność pojmanej Medy ale poza tym nie miał wtedy takich koneksji, majątku ani reputacji jak teraz. Nawet tutejsi ojcowie co mieli córki na wydaniu też zaczęli go zauważać i przedstawiać sobie choć przed wyprawą chyba nawet nie wiedzieli o jego istnieniu. Więc na tym polu też mu się znacznie poprawiło.

Ten rok po powrocie z piekielnej dżungli minął nie wiadomo kiedy. Dzięki temu, że został na miejscu był niejako naturalnym świadkiem tego co się działo po powrocie. Po ostatnim apelu uszczuplonego regimentu na Placu Targowym jako całość ten regiment przestał istnieć. Chociaż do dziś natrafiał na ulicy czy w karczmach uczestników tamtej wyprawy co go rozpoznawali i pozdrawiali. Ale jednak towarzystwo rozsypało się i wsiąkło w to nietypowe miasto złożone jakby mozaiką z wielu innych miast Starego Świata. Część marnie skończyła w brudnych zaułkach i podejrzanych mordowniach. Część przehulała całe złoto w zamtuzach i tawernach a gdy się skończyło znów zaciągali się na statki albo pod komendy innych konkwistadorów. Niektórzy pożenili się z wcześniejszymi narzeczonymi albo tymi jakie poznali po powrocie. I wreszcie nieliczni potrafili jakoś zabezpieczyć i zainwestować swoją zdobycz w coś sensownego. Ale i dzisiaj czasem zdarzało mu się słyszeć po tawernach “Za de Riverę!” gdy jego byli żołnierze, marynarze czy nawet tragarze wspominali dni swojej chwały jakich zaznali po powrocie z owianych mgłą tajemnicy piramid.

On sam znów zaś stał przed dylematem “Co dalej?”. Sytuacja materialna i towarzyska znacznie mu się poprawiła ale czas splendoru wynikłego z uczestnictwa wyprawy stopniowo się kończył. Przywiezione złoto też. Carlos go nie wyganiał i nadal się cieszył opinią jego zaufanego porucznika. Ale estalijski wilk morski wrócił na statek i podróżował przez ocean rozwożąc lustryjskie towary po portach Starego Świata więc często go nie było w mieście. Bretończyk na morskim rzemiośle się nie znał ale mimo to kapitan złożył mu propozycję dołączenia do załogi. Nie wszyscy na statku muszą być marynarzami prawda? Jak sam tłumaczył. Zdolny szermierz zawsze się przyda a i w portach dobrze mieć swojego człowieka z głową na karku. Ale mógł też zostać tutaj, w Porcie Wyrzutków i reprezentować jego interesy. Lub zacząć coś na własną rękę. Albo nawet spróbować rozeznać się w Bretonii jak się tam sprawy mają i czy mogą z Izabelą tam wrócić. W końcu minął już rok. Niedługo sezon deszczów się skończy, niebo się przejaśni i znów będzie można ruszać na szlak.



Carsten





https://i.imgur.com/SizG55c.jpg


Rok. Może nawet trochę więcej? Gdzieś tyle czasu minęło odkąd ostatni raz czarnowłosy mężczyzna widział tą szarą, ponurą ziemię o tak ponurej reputacji. Wciąż wydawało mu się, że wrócił dopiero parę dni temu. No ale to już trochę czasu minęło. Teraz już leżał na polach pierwszy śnieg. Na dworze panowała mroźna wilgoć a rano była lekka mgła. Może to przez tą mgłę? Tam, w dżungli, parnej i mrocznej, z zielonym nieboskłonem wyższym niż najwyższe tutejsze katedry jakie widział też była mgła. Prawie co rano. Gęsta, gorąca i lepka. Gdzie skóra nigdy nie była sucha i zawsze była pokryta rosą wilgoci. Albo z własnego potu albo tej z powietrza. Tutaj, w Sylvanii, mgła była całkiem inna. Zimna i zwiastująca pogodny początek dnia. Tam, w Lustrii wydawała się wisieć wiecznie. A nocami i o poranku tylko gęstniała i przybierała na sile.

A może to przez psa? Bastard biegał i szczekał po podwórku. Całkiem dobrze zaaklimatyzował się do ponurej krainy jakiej nigdy wcześniej nie widział. W końcu urodził się tam, za oceanem. A wyglądał jak jeden z tutejszych psów. Gdyby tu go ktoś zobaczył pewnie nie spodziewałby się jak daleką podróż przebył ten czworonóg. Tak samo zresztą jak jego właściciel. Ile to już minęło? Chyba z parę miesięcy. Dziwne jak to zleciało. Wydawało się, że ledwie wczoraj wyszli z dżungli i wreszcie po chyba ponad dwóch miesiącach pierwszy raz zobaczyli czyste, tropilalne niebo i złocistą plażę. Euforia była tak wielka, że nie było mowy o żadnej dyscyplinie. Dorośli mężczyźni, często stare wilki morskie, zawodowi najemnicy, najęte zakapiory wszyscy wspólnie rzucili się w morze i zaczęli się pluskać i chlapać jak małe dzieci. Radość była tak wielka, że de Rivera odpuścił dalszy marsz chociaż pewnie na upartego przed zmierzchem wróciliby do Portu Wyrzutków.

No a potem rzeczywiście tam wrócili. Opromienieni chwałą zdobywców i zwycięzców. Zwłaszcza, że od dawna się to nikomu nie udało. Potem wieczorek zapoznawczy u hrabiny co była głównym sponsorem wyprawy. A jak się okazało Carlos miał co do niej także prywatne plany. I nawet zapraszał Carstena aby przystał do jego kompanii na stałe. Bo taki sprawdzony i zaufany porucznik do zadań wyjątkowych by mu się przydał. Ale ten miał inne, bardziej rodzinne plany. Więc po jakimś czasie Sylvańczyk ze swoją ulubienicą Agnes wsiedli na jeden ze statków płynących na wschód i odpłynęli żegnani przed dawnych kamratów i towarzyszy niedoli. Z de Riverą rozstawali się w przyjaźni i ten obiecał, że gdyby tylko Carstena naszła ochota na powrót to zawsze będzie mile widzianym gościem i kolegą.

Część oficerów też się rozproszyła po świecie i zamustrowali się czy podpisali kontrakty jeszcze gdy czarnowłosy był w mieście. A pozostali zamierzali pójść w ich ślady albo zostać. Jak choćby Bertrand i Izabela jacy brali udział w wyprawie do piramidy. Ale najważniejsze szczęście Eisen zabierał ze sobą. Swoją ukochaną i słowikowym głosie i lekarstwo na chorobę syna. No i Bastarda. Potem czekała ich długa, oceaniczna podróż do Estalii. Tam trzeba było szukać statku jaki zabierze ich dalej na północ. Wzdłuż wybrzeży kontynentu aż do Marienburga. I tam trzeba było przesiąść się na barki jakie płynęły w górę Reik przez prawie całe Imperium. Tak mijali kolejne miasta i prowincje porośnięte gęstym, mrocznym, prastarym lasem. Ale całkiem innym niż dżungla Lustrii nawet jeśli ten pozorny opis pasowałby do nich obu. Agnes pierwszy raz była w tym kraju więc wszystko było dla niej nowe tak jak dla niego swego czasu cuda i horrory Lustrii.

Ten drugi zdarzył się raz gdy napadli ich rzeczni piraci. Wywiązała się walka ale bandziory szybko spacyfikowały załogę obiecując, że wezmą tylko haracz. Ale upatrzyli sobie też i Agnes. Carsten stanął w jej obronie ale było ich zbyt wielu. Dostał raz i drugi. Pociemniało mu w oczach. Tamci może by odpuścili bo też już kilku leżało pokotem z rozprutymi trzewiami. Ale widząc, że tylko on jeden stawia opór a ich jest nadal wielu szczerzyli się jak wilki złorzecząc mu i obiecując jego ukochanej okrutną niewolę. Gdy już wydawało się, że go zmogą były ochroniarz z “Czerwonej świecy” ujrzał czerwoną fiolkę jaka dyndała mu na szyi. Tą jaką dostał jako jeden z prezentów pożegnalnych od Vivian. Agnes nawet czasami mu wypominała, że nosi przy sobie jakieś podarki “od innej”. Bo sama czerwono - czarnej milady nie poznała. Bladolica uczona została z Amazonkami i przynajmniej póki odpływali z Portu Wyrzutków to nie mieli od niej żadnych wiadomości. Teraz jednak przypomniał sobie jej słowa gdy mu wręczała tą fiolkę. Wyrwał korek, przełknął zawartość. I stał się cud. Poczuł jak ból i słabość ustępuję. Ujrzał jak świeże rany jakby przestały krwawić. Chociaż inni mogli tego nie dostrzec. Ba! Poczuł przypływ sił i gdy wstał ponownie na nogi jakby ogarnął go czerwony gniew. Widział przeciwników w czerwonych, krwawych barwach. Wydawali mu się teraz jeszcze bardziej niezdarni i powolni niż przed chwilą. Oni zaś byli zdumieni i zaskoczeni jego niespodziewanym powrotem do walki. Wystarczyło, że powalił trzech czy czterech z nich a reszta dała dyla na swój statek. I tyle ich widzieli. Po jakimś czasie ta czerwona mgiełka zrzedła. Ale do rana chodził pobudzony i nie czuł ran i zmęczenia. Dopiero potem. Jak się okazało, że przespał cały dzień i obudził się wieczorem. Dopiero wtedy znów czuł to wszystko co oberwał podczas abordażu. Ale czułe dłonie Agnes i jej troska pomogły mu przetrwać te trudne chwile. No i jęzor Bastarda oczywiście.

I wreszcie wrócili. Do domu. Do tej przeklętej, ponurej krainy wciśniętej pomiędzy narożnik górskich masywów. Skażonej złej od zarania dziejów jak mawiało się w Imperium. Tu jednak było serce Sylvańczyka. I to drugie, dla jakiego przebył taki kawał świata. Z niepokojem obserwował jak syn przełyka lekarstwo skompletowane z zamorskich roślin. Ostatecznie w ramach podziękowania za swój udział w wyprawie królowa dostarczyła mu wszystko z prezentowanej listy, że aż nie dał rady wszystkiego zabrać. Efekt?

- Tato a weź opowiedz jeszcze raz coś o tej Lustrii? - syn zadarł głowę i pogłaskał łeb Bastadra z jakim się ganiali po tym świeżym śniegu. Obok niego usiadło dwóch jego kolegów z jakimi się zdążył zakolegować. I jak przypuszczał ci też chcieli posłuchać opowieści o tych dalekich krainach których pewnie nigdy nie zobaczą ale liczyła się dobra opowieść.

- A wróci pan tam kiedyś? - zapytał syn sąsiadów jaki spoglądał na czarnowłosego ojca swojego kolegi jakby ten w jego oczach był żywym herosem z dawnych legend. Pytanie nie było tak naiwne jakby się mogło wydawać. Owszem miał tutaj swój zakątek świata. Wciąż miał pochowane trochę przywiezionych skarbów i pamiątek. Nie było tak źle. Czy wrócić? Carlos obiecywał mu pewny kąt i fuchę. Do tej pory zawsze dotrzymywał słowa. No ale to kawał świata. I to całkiem innego niż tutaj. Na pewno teraz nie było warto się ruszać. Zaczynała się surowa, imperialna zima, Ulryk z każdym tygodniem mocniej odciskał swoje piętno na tej krainie. W Lustrii o tej porze kończyły się codzienne ulewy i dlatego rok temu de Rivera szykował swoją wyprawę w trzewia niezbadanej dżungli a Carsten szukał kogoś kto by pomógł mu znaleźć egzotyczne rośliny jakich wcześniej nigdy nie widział na oczy poza ilustracjami w książce. Wszelkie pytania o przyszłość więc trzeba będzie odłożyć do wiosny. Na razie był tu i miał swoją odzyskaną rodzinę, psa i dom. Za oknami szron malował po szybach i powoli opadały płatki świeżego śniegu.



K O N I E C
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline