Bayard zadrżał. Ponownie nogi zdawało się obdarzone własnym życiem niemal zdołały go obrócić w miejscu i pognać przed siebie - a raczej w dół wzgórza - lecz coś w świniopasie drgnęło. Owa iskierka go wstrzymała, która, któż to może wiedzieć, rozpalona została owymi heroicznymi opowieściami i przechwałkami, o dzielnych czynach. Być może w Bayardzie zaczynało tlić się coś na kształt prawdziwej odwagi. Być może powoli, powoli, z przerażonego byle hałasem prostego chłopa zaczął zmieniać się w owego wydumanego rycerza herbu Dębowa Głowa. No, może to zbyt mocne słowa. Fakt, że wciąż stał mówił jednak sam za siebie.
Tak więc mimo, że miał ochotę uciekać, Bayard, z wielkim wysiłkiem trwał w miejscu. Stał na wprost czarnej dziury wyzierającej ze skały, na szeroko rozstawionych nogach, dzierżąc w obu rękach ciężki kostur.
Nie, nie zamierzał wchodzić, bo jak szybko pomyślał - "Przecież tam nie mógłbym wykorzystać swojej broni". Nieprawdaż, że wygodna wymówka?
Ale czekał i miał silne postanowienie pozostać w tym miejscu, aż nie wyjaśni się sytuacja, a przede wszystkim - aż nie wyjaśni się sprawa losów minstrela. |