lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

Armiel 06-05-2012 20:06

ROZDZIAŁ PIERWSZY:

ZAGUBIENI WE MGLE





Selby, Boone, Blackwood

Podjęli decyzję, by postarać się wytropić resztę oddziału.
Rozsądną decyzję, ale przez tą dziwaczną, gęstą mgłę, niezwykle trudną do wykonania.

Mleczny opar snuł się pod ich nogami skutecznie ukrywając grunt przed ich wzrokiem. Zasłaniał nie tylko ślady kolegów, ale również inne potencjalne zagrożenia.

Szli jednak w wybranym kierunku wsłuchując się w odgłosy dobiegające z gęstej jak wata mgły. Stłumione, dziwne dźwięki.

Teren pod ich nogami wyraźnie wznosił się ku górze, aż wreszcie, po przynajmniej kwadransie nieśpiesznego marszu, czując w nogach podejście, ujrzeli tak dawno temu wyczekiwane słońce.

Przebijało się ono przez kopułę gałęzi i mgły. Blade, małe i niepozorne im jednak wydawało się rąbkiem nadziei.

Selby, który znów prowadził, dał znak, aby się zatrzymali.

W rozpraszających się pasmach mgły wskazał coś majaczącego w oparze. Kawał stalowego fragmentu bez wątpienia należącego do samolotu, którym dostali się na wyspę.

Mgła rzedła wyraźnie na tej wysokości. Nie było wątpliwości. Powrócili do punktu wyjścia, co wydawało się być niemożliwe.

Strzał padł niespodziewanie gdzieś z boku. Najpierw jeden. Potem kilka kolejnych. Charakterystyczny odgłos japońskich karabinów.

Szybko padli na ziemię szukając najbliższych osłon. Cholerni Japończycy walili do nich z lewej flanki, spomiędzy gęstwiny drzew. Po strzałach można było się zorientować, że mają do czynienia z niezbyt licznym patrolem. Przeklęta mgła, której mieli serdecznie dość, tym razem ocaliła im skórę.





Harikawa, Collins, Noltan, White, Summers

Przegrupowywali się biegnąc przez mgłę za Collinsem. Chociaż słowo „ucieczka” bardziej pasowało do ich działania. Mieli baczenie na wszystko wokół. Na teraz dziwnie cichych Japończyków, na odgłosy z ruin, którą ominęli szerokim łukiem.

Podążali ścieżką wybraną przez Noltana, tempem, które w wojsku określali mianem „świńskiego truchtu”. Nie za szybko, by się nie wywalić i nie pogubić, ale też nie za wolno, by nie dać przeciwnikom sposobności do ostrzelania ich pozycji.

Biegli jedynie krótką chwilę, bo gęsty opar zdawał się dusić i wyciągać z nich siły.

W końcu, kiedy Collins uznał że zagrożenie minęło, dał rozkaz do postoju.

Znaleźli się w dżungli, wśród drzew. Mgła jakby nieco przerzedziła się. Widoczność była zdecydowanie lepsza – byli w stanie zobaczyć drzewa i zarośla rosnące o kilkanaście kroków od nich. Szybkie przeliczenie pozwoliło im zorientować się, że jest ich pięciu. Harikawa, Collins, Noltan, Summers i White . Gdzieś przepadł Sands oraz Niedźwiadek.

Noltan przypomniał sobie, że porzucił Sandsa przed wejściem do ruin, ale nikomu nic nie powiedział. We mgle raczej nikt tego nie zauważył.

Kiedy zastanawiali się, co zrobić ze zgubionym kumplem, do ich uszu z miejsca, z którego tu przybiegli, dało się słyszeć przeraźliwy, pełen bólu i cierpienia wrzask. To na pewno krzyczał Sands. Tego byli pewni. Niedźwiadek nadal nie dawał znaków życia.

Krzyk Sandsa trwał i trwał, i trwał, jakby nigdy nie miał zamiaru się skończyć, a oni … oni musieli podjąć kolejną decyzję.

Oddalić się jeszcze bardziej od miejsca kontaktu z wrogiem, który zapewne torturował Sandsa. Przegrupować się, podjąć próbę kontaktu z dowództwem czy rozszyfrowania rozkazów zabranych z mapnika kapitana. Czy też zaryzykować wszystko i wrócić w tą przerażającą mgłę i spróbować uwolnić ich kolegę z łap Żółtków. Lub, jeśli to okaże się niemożliwe, pomścić jego śmierć.





Webber

Bieg przez mgłę wydawał się być czystym szaleństwem, ale cała sytuacja w której się znalazła była czymś takim. Nie widziała niczego pod stopami, nic więc dziwnego, że kilka razy potknęła się i upadła w błoto, niszcząc resztki czegoś, co można było uznać za cywilizowany wygląd.

Warkot silnika był dla niej, niczym płomień naftowej lampy dla ćmy. Wiedziała, że na końcu wybranej drogi mogło czyhać śmiertelne niebezpieczeństwo, ale jednak podjęła ryzyko, że spróbuje stawić mu czoła.

W końcu, przez krew dudniącą jej w żyłach, słyszała już bardzo wyraźnie klekot silnika. Mgła znikła równie nagle, jak się pojawiła, a Michelle znalazła się na czymś, co przypominało zabłoconą, żółtą i krętą drogę przez dżunglę. Dość niepokojącym i dziwnym zjawiskiem był fakt, że mgła zalegająca w tropikalnym lesie na terenie drogi była ledwie widoczna i płożyła się nisko przy samej ziemi umożliwiając dość dobrą widoczność samej ścieżki.

Michelle ujrzała samochód. Był jakieś trzydzieści metrów przed nią, brał powoli ostatni zakręt. Ochlapany błockiem, zdezelowany samochód jechał na nią. Kierowca, niewidoczny zza brudnej szyby, musiał ją zobaczyć, bo Michelle wydało się, że ciężarówka zwolniła jeszcze bardziej.



Pytanie – co uciekinierka miała zamiar teraz zrobić? Czy samochodem jechał ktoś, kto jej pomoże, ocali przed tym, co czaiło się we mgle i w dżungli, czy wręcz przeciwnie – ktoś, kto zgładzi ją bez mrugnięcia okiem, jak wcześniej szalony Japończyk mordujący na plaży cudem ocalonych.

Musiała podjąć decyzję szybko.





Dempsey, Dean, Yoshinobu, Wickham

Warkot samochodu wzbudził w nich falę emocji. Emocji, które w końcu zogniskowały się we wspólnej – o dziwo – decyzji. Ukryć się. Mimo, ze wręcz niepodobieństwem było, by ktokolwiek z samochodu zauważył kogokolwiek z nich w tym dzikim gąszczu drzew i krzewów a na dodatek w takiej mgle. Musiałby chyba dysponować jakąś nadludzką mocą, jakąś niepojętą zdolnością percepcji.

Zagrożeniem było jednak - jak miało okazać się za kilkanaście sekund - nie był samochód gdzieś tam jadący we mgle, z daleka od nich, lecz coś innego.

Małe grudki wokół nich, które wcześniej zauważyli Natasha i Ronald, nagle eksplodowały miękką ziemią i piaskiem, a z otworów wysypały się ... dziesiątki niedużych, dziwacznych, czarnych pajęczaków.




Ci, którzy do tej pory siedzieli, poderwali się na nogi z obrzydzeniem. Niektórzy wystarczająco szybko, inni jednak nieco za wolno.

Osłabiony upływem krwi Dempsey poczuł, że małe, ostre szczękoczułki rozrywają mu skórę na dłoni. Ukąszenie zabolało, jakby ktoś polał mu rękę kwasem solnym. Dempsey znał ten ból. Kiedyś, dla żartów japoński strażnik wylał mu trzy krople tego specyfiku na skórę przedramienia.

Każdy z byłych jeńców zareagował na swój własny sposób na widok okropieństwa wynurzającego się z ziemi.

Sally Dean
dostała jakiejś furii. Chwyciła pobliską gałąź i w szaleńczym zapale, krzycząc dziko, zaczęła tłuc ziemię wokół siebie, próbując pozbyć się robactwa.

Sakamae Yoshinobu stała przez chwilę sparaliżowana strachem. Dopiero, kiedy jeden z pajęczaków wlazł jej na nogę wrzasnęła z obrzydzenia i rzuciła się do panicznej ucieczki.

Ugryziony Ronald Dempsey nie czekał na kolejne ukąszenia. W zrodzonym ze strachu przypływie adrenaliny ruszył pędem w dżunglę, znikając w kilku susach we mgle. Ogarnięty paniką nie pobiegł tam, gdzie skoczyła Sakame.

Natasha Wickham zachowała zimną krew. Podejście do ogarniętej jakimś szałem Sally zdawało się być dość ryzykowne, reszta – rozsądnie – rozbiegała się, lecz nierozsądnie – w różne strony. Natasha zaklęła pod nosem i widząc, że robactwa przybywa z każdą chwilą musiała podjąć jakąś decyzję. Ratować siebie, próbować wyciągnąć z opresji Sally nim w swoim szale da się pożreć pajęczakom żywcem. A jeśli uciekać - to w stronę, w którą pobiegł Ronald czy Sakame? Decydować musiała błyskawicznie, jeśli chciała przeżyć.






Chi, Jones


Obudzili się prawie jednocześnie, nieświadomi jednak swojego istnienia.
Czuli, że żyją, ale czuli też ciężar na sobie i smród.

Po chwili dotarło do nich, że ciężar, to nagie ciała, śliskie od błota i własnych wydzielin, które przygniatały ich, otaczały ze wszystkich stron. Smrodliwe, miękkie, niektóre na pół przegniłe truchła.

Walcząc z paniką i grozą, nadal nieświadomi tego, że nie są sami, zaczęli wygrzebywać się spośród sterty zwłok. Odpychać od siebie chude ciała należące zarówno do białych jak i do żółtych ludzi obojga płci.

Dopiero, kiedy udało im się wypełznąć spomiędzy ludzkich szczątków, wpełznąć po śliskim stoku zbiorowej mogiły i zaczerpnąć świeżego powietrza, nie przesyconego smrodem gnijących zwłok, kiedy zmrużyli oczy przed bladym, prawie niewidocznym światłem, zorientowali się, że nie są sami.

Że z dołu, wypełnionego masą nagich, brudnych niekiedy również okaleczonych zwłok, wypełzały dwie osoby. Jeden skośnooki Azjata i drugi, biały człowiek, z mocno zarośniętą twarzą.

Spoglądali na siebie z niedowierzaniem i szokiem, popatrując również na długi, wypełniony zwłokami dół wygrzebany gdzieś, przy jakieś wijącej się przez zamgloną dżunglę drogi.

Nie mieli pojęcia, jak się tutaj znaleźli, dlaczego porzucono ich razem z trupami i gdzie są. Wiedzieli tylko to, jak mają na imię, kim są czy też raczej, patrząc na swoje własne wychudzone, nagie i drżące z zimna ciała – kim byli przed tym, nim wyczołgali się z tej trupiarni.

Amerykanin czuł, że ciało promieniuje bólem. Że chyba był torturowany, czy męczony w jakiś inny sposób. Lewy bok promieniował mu tak, jakby któreś zebro miał złamane, lecz równie dobrze mogła to być wina widocznego pod warstwą zasychającego błocka ogromnego sińca.

Azjata nie tylko czuł, ale był wręcz pewien, że poddano go wymyślnym męczarniom. Świadczyła o tym lewa ręka, z której zdarto mu wszystkie paznokcie, oraz napuchnięta połowa twarzy – sino-żółta i obolała.

Pinhead 07-05-2012 06:59

Przebudzenie było straszne. Dławiący, słodkawy odór otaczał zewsząd. Przyduszony przez oślizgłe nagie ciała, Huang nie mógł uwierzyć w to co widzi. Otaczała go nieprzebrana masa trupów ociekających krwią, śluzem i innymi ludzkimi wydzielinami.
Szok był silny, ale nie na tyle by zdusić w mężczyźnie chęć walki o życie. Niczym topielec duszący się pod wodą i pragnący zaczerpnąć świeżego powietrza, Huang zaczął przedzierać się przygniatającego go ludzkie zwłoki.
Każdy ruch sprawiał mu ból, ale mimo to nie ustępował w swoim dążeniu do celu. Przez całe swoje życie przywykł do bólu i wiedział, że dopóki boli to człowiek żyje. Ból w swym pierwotnym znaczeniu był dobry, bo przypominał o tym, że życie to nieustanna walka i zmaganie się z samym sobą i ze światem.
Czas przestał istnieć i mężczyźnie wydawało się, że przebijanie się przez zwały sztywnych już trupów, trwa wiecznie.

Gdy w końcu Huang wygrzebał się na powierzchnię, pierwsze co zrobił to zwymiotował. Oparł się o drzew i wyrzucił wszystko co miał w żołądku. Nie było tego dużo. Głównie woda i cuchnąca żółć i drobne resztki jedzenia.
O tarł usta dłonią i rozejrzał się wokół.
Znajdował się w głębokiej dżungli. Jego zmysły rejestrowały każdy najdrobniejszy szczegół nieznanego mu środowiska. Huang był dzieckiem miasta i tam czuł się najlepiej. Jedynie najmłodsze lata spędził na wsi, gdzie poznał co to ciężka praca i obcowanie z naturą. Dżungla to nie był jego żywioł, ale i tak wiedział, że zrobi wszystko by przeżyć.
Droga była znakiem, że jest tutaj jakaś cywilizacja a to znacznie zwiększało jego szansę przeżycia.
Mężczyzna starał się nie patrzeć na leżącą w rowie stertę ciał. Jednak ruch jaki dostrzegł sprawił, że w napięciu patrzył i czekał. W końcu parę metrów od niego wygrzebał się drugi mężczyzna.
Huang zdziwił się, że był nim jakiś europejczyk lub Amerykanin sądząc po kolorze skóry.
Obaj mężczyźni byli nadzy i gdyby nie cała groza sytuacji można, by powiedzieć, że wyglądali komicznie. Jednak żadnemu z nich nie było do śmiechu.
Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc się na siebie.
- Wiesz, gdzie do cholery jesteśmy? - zapytał Huang po mandaryńsku.
Tak, jak przypuszczał mężczyzna popatrzył tylko na niego dziwnie i nic nie odpowiedział.
Chińczyk machnął, więc na niego tylko ręką nakazując, by ten szedł za nim.
Zatrzymał się na środku drogi i kucnął przy wyraźnych śladach kół. Następnie gestem ręki wskazał na nie, a potem na zamgloną drogę gdzie zapewne zniknął samochód. Następnie wskazał na siebie i obcego mężczyznę i ponownie pokazał na znikającą we mgle drogę.
Niezależnie, czy mężczyzna go zrozumiał i czy go posłucha, Huang zamierzał ruszyć w ślad za samochodem. Zdawał sobie sprawę, że idąc po śladach trafi do miejsca, gdzie go przetrzymywano i torturowano, ale w tym momencie nie miał innego pomysłu. Nagi, bezbronny, poraniony i głodny nie miał zbyt wielu możliwości.
Zszedł na pobocze i wyszukał w gęstwinie, jakiś gruby kij który miał mu posłużyć za prowizoryczną broń. Tak uzbrojony ruszył poboczem w kierunku w którym pojechał samochód. Na koniec obejrzał się jeszcze raz i machnął na białego mężczyznę, by ten szedł za nim.

Imoshi 07-05-2012 17:59

Jesteś żołnierzem. Jesteś wojownikiem. A więc walcz.

Leżący pod stertą ciał Francis otworzył oczy, słysząc w głowie te słowa. Jego oczy na chwilę otworzyły się, aby zaraz potem się zamknąć. Miał wrażenie, że całe to zdarzenie to tylko sen, z którego zaraz zostanie obudzony. I leżał, gotowy na śmierć, nie widząc, nie słysząc, nie czując nic. W ciszy jednak zdawał się wyczuwać głos. Sekundę później, cichy, niemal niesłyszalny szept, przemienił się w głośno wypowiedziane słowa.

Walcz. Walcz. Walcz.


Ale Francis nie zamierzał się budzić. Tak naprawdę, chciał już tylko umrzeć. A może myślał, że już nie żyje?
Był świadomy, ale pomimo tego leżał jedynie z zamkniętymi oczyma, czekając na spotkanie ze Stwórcą. Głos, nakazujący mu rozpoczęcie prób przetrwania, odszedł. Jones zasnął... a raczej zasnęła jego świadomość, ustępując pola instynktom przetrwania, które przejęły kontrolę nad ciałem mężczyzny. Otworzył oczy szeroko, i... walczył. Rozpoczął desperackie próby wygrzebywania się z tego masowego grobu, pełnego krwi i innych, mniej lub bardziej znanych Francisowi wydzielin. I, mimo braku wiary w zwycięstwo, udało się. Wydostał się z tej pułapki. Odetchnął świeżym powietrzem. Żył. I to było najważniejsze. Pierwotny instynkt stracił na sile, Jones odzyskał rozum. Poczuł ból. Ktoś musiał go nieźle poturbować. Jednak nie zwracał na to zbytniej uwagi, nie teraz.

Gdzie jestem?


Zapytał sam siebie. Nie było odpowiedzi. Rozejrzał się. Był w... dżungli. Pełno najróżniejszych drzew. Zauważył też... drugiego, żywego człowieka. Azjatę. Ten, po wydostaniu się ze stert trupów, zwymiotował. Dopiero patrząc na to, Francisowi również zachciało się rzygać. Ale się powstrzymał. Towarzysz zapytał o coś, w niezrozumiałym dla Amerykanina języku. Świetnie. Nie dość, że wychodzony, nagi, obolały, to jeszcze jedyny człowiek w okolicy nie mówi w jego języku. Wstali. Azjata machnął, nakazując, by Jones szedł za nim. Mimo, że Francis wolałby chwilę pomyśleć, poukładać sobie wszystko w głowie, wysłuchał polecenia. Nie za bardzo podobała mu się opcja zostania tutaj, w towarzystwie jedynie sterty trupów. Towarzysz powiedział poprzez migi, że zamierza iść drogą. Amerykaninowi to się nie podobało. Miał iść prosto do tych, którzy wrzucili ich do tych masowych grobów...
Ale Jones był nieco zbyt zszokowany, by odmówić i pójść w swoją stronę, toteż podążył za Azjatą i gdy ten podążył na pobocze w poszukiwaniu prowizorycznej broni, Francis również to zrobił. Przy okazji chciał zdobyć jakieś prowizoryczne ubranie. Chociażby z liści...

Eyriashka 08-05-2012 09:15

Gabinet był urządzony głównie w drewniewnie. Nie za jasnym, by pacjenci nie czuli się jak na przesłuchaniu, ale też nie za ciemnym by nie kłamali. Kolorystyka zgodnie z obserwacjami Michelle wywierała kolosalny wpływ na przebieg rozmowy z klientem. Do tego miękkie obicia, by zapewnić wszystkim zainteresowanym komfort godzinnej sesji. Wiele osób ma niemal zboczenie, na tle kwiatów. Ustawiają je tworząc w oknach niemal zielone kotary. Nie. U Michelle roślinność była subtelna. Głównie zdjęcia na artystycznie poniszczonych kliszach i jakiś kwitnący kwiat doniczkowy o dzbankowatych kwiatach. Nigdy nie obchodziło ją jak się nazywał, czy z jakiego kraju pochodził. Nie mniej - podlewała kwiatek regularnie, za co ten musiał być jej nieskończenie wdzięczny, bo kwitł jak głupi. Głupi kwiatek. Ponad to Webber zawsze przywiązywała uwagę do tego jak jej gabinet pachnie. Dopasowywała olejki aromatyczne do panującej na zewnątrz temperatury. W ciepłe dni preferowała kwiatowe lub cytrusowe kompozycje, natomiast w zimniejsze zmieniała na korzenne, ciężkie nuty kojarzące jej się z Indiami, w których oczywiście nigdy nie była.

Teraz ze spokojem oddychała drzewem sandałowym, patrząc jak kobieta w zrujnowanym makijażu zmierza do nieuniknionego końca wywodu.
- Nie zaufam już żadnemu mężczyźnie!

Pani psycholog powstrzymała się przed przewróceniem oczami.
Dlaczego, do jasnej cholery, te kobiety przychodziły do niej, a nie biegły na policję?

Na początku, było nam idealnie...
To świnia!
… wyszarpał pasek ze spodni...
...i ją pocałował! Na ulicy!
Zawsze był trochę porywczy...

I wszystkie kończyły się jednym, tym samy stwierdzeniem:
- Mam nadzieję, że pani mi pomoże...
W czym, kurwa, zakopaniu ciała?
Mgła została za plecami Webber i co ważniejsze, znalazła drogę. Ciężarówka nagle wydała jej się zagrożeniem. Czy to może z powodu rozpoznanej u samej siebie paranoi czy raczej niezliczonej ilości godzin zmarnowanych na wysłuchiwaniu histeryczek. Czy może, dzięki pozbyciu się mlecznobiałego powietrza czuła się zdolna do trzeźwiejszych rozważań.
Nie ufaj. Skąd wiesz, co wiezie w tej ciężarówce?
Webber susami cofnęła się o kilka metrów i kucając schowała za drzewem.

Bogdan 08-05-2012 19:52

Ruchy! Ruchy!! Co za banda rozlazłych pedałów!! Bieeeg! To ma być bieg!! Prędzej! Kładka to nie miejsce schadzek! Ruszać się barany, ruszać!! A który mi zostanie w tyle, ma murowaną drużynkę na sraczu! Rrruchy!!... No, i mamy zwycięzcę. Petersom! Właśnie zarobiłeś ekstra służbę przy klopach. A teraz bieg dalej!!! Na co się gapita?! Było odpoczywać?! Na druty i czołganiem maarsz!... White, niżej dupa!! I z życiem! Z życieeem!!!.... Co za banda pizdowatych patałachów…. ale sierżant Novak zrobi z was żołnierzy…. No ruszać się!! Dalej! I na płot, biegiem marsz! Co ty tam pieprzysz Portmann? Że co? Co cię boli?... no to zapierdalaj matole na przeszkodę bo już japsy walą do ciebie ze wszystkiego co mają!!! Bieeeg powiedziałem!!

Biegł. Zapierniczał jak wtedy, na poligonie w Montford Point. Z tą jednak różnicą, że teraz był naprawdę ranny, a niedaleko, gdzieś w lesie naprawdę siedzieli japońce i nie pruli do nich ze wszystkiego co mieli pewnie tylko dlatego, że ich nie widzieli.
Jeszcze.

Zdaniem Whitea decyzja o wycofaniu się była najsłuszniejszą ze słusznych. Prawie połowa ich skromnego oddziału była albo ranna, albo pewnie pod wpływem tego dziwnego gazu całkiem im odwaliło. Co dziwniejsze, uwadze Whitea nie uszedł fakt, że z reguły to rannym odpierdzielało. Bał się. Może tak działał ten gaz? W pierwszej kolejności na słabych… może… te majaki… odgłosy… Nie… przecież były tak realne…
Wciąż bał się jak cholera.

Odbiegli dość daleko, ale wciąż byli zbyt blisko tej diabelskiej mgły. A on był słaby. Dużo słabszy niż jeszcze przed godziną. Czuł to. Do tego wystąpiły jeszcze dreszcze. I to podwójne widzenie… Kiepsko widział swoje szanse jeżeli w ciągu najbliższych godzin Collins nie zarządzi dłuższego odpoczynku, a teraz mieli zamiar jeszcze wrócić? To na cholerę uciekli? Co oni tu mieli? Marszobieg z przełajami? Tam była mgła, gaz czy co toto było! Tam byli japsy! Fakt, byli jeszcze Bear i Frenchman… i wrzask od którego cierpła skóra. Czyli bardzo prawdopodobne, że martwy Niedźwiedź i skatowany Francuz. Albo odwrotnie.
O nie. Jego zdaniem nie mogli już tamtym pomóc. W końcu to od tego się zaczęło.
Niosących pomoc straży tylnej diabli wzięli, a ich własne siły topniały z godziny na godzinę i to w zasadzie w wyniku nieudolnego kręcenia się w kółko. Zdaniem Whitea należało odskoczyć od żółtków, dać sobie czas na zregenerowanie sił i iść w górę wyspy. W końcu mieli radio, mapnik kapitana i kompas. Oderwać się od tych wszędobylskich kurdupli. Nawiązać łączność z dowództwem. Może… właściwie to nie miał więcej pomysłów.
Ale i tak wracanie z powrotem do tej ruiny to było według niego szaleństwo. I niepotrzebne ryzykanctwo….

Niestety tamci, to jest Bear i Francuz to byli kumple tych tutaj i White bał się, że Collins zaryzykuje ich wszystkich życie dla ratowania tych dwóch. Co było robić? W ostateczności mógł zaproponować że zaczeka tutaj popilnować gratów… albo co…
I odpocząć…

abishai 09-05-2012 12:54

Produkcja wspólna
 
Wydostali się. Wyrwali się z mgły. Tongue wykonał kilka głębokich wdechów, by wciągnąć do płuc jak najwięcej świeżego powietrza, a pozbyć się mgły. Nie miało to żadnego sensu, poza dodaniem sobie otuchy. Skoro już nawdychali się oparów to trucizna krąży we krwi. I jedyne co może pomoc to antidotum (którego nie mieli) i czas.
Japończyk przesunął spojrzeniem po zebranych. Znowu było ich mniej.

Krzyk, głośny i pełen bólu wrzask Sandsa przerwał ciszę dżungli. Co oni mu robili?
Kolejny krzyk i następny...

Słysząc te krzyki Harikawa spojrzał ponuro w mleczną mgłę. Nie mogli tego tak zostawić, nie powinni. Jego samego gryzło sumienie, za porzucenie Francuzika. Ale cóż poradzić. Sytuacja była taka jaka była. Gdyby poszedł sam, byłby pewnie kolejnym zaginionym.
Japończyk przeniósł ponure spojrzenie na Monka i rzekł.- Albo leziemy wszyscy razem w kupie po Sandsa, albo nikt. Rozdzielanie się nie jest pomysłem.
- Chcesz tam wracać?
- w rozkaszlanych słowach Whitea słychać było nuty histerii - Człowieku. Tam jest gaz!
Japończyk spojrzał na White’a mówiąc.- Gaz... i Sands i Niedźwiadek i Francuzik. I... nie wiadomo co.
Po czym znów skupił się na dowódcy.- A czego chcę, to tu nie ma znaczenia. Sierżancie, trzeba podjąć decyzję. Jakąkolwiek. Im szybciej tym lepiej.
-Kto ma maskę przeciwgazową? Bez nich równie dobrze sami możemy się powystrzelać.
- Collins oglądał ekwipunek żołnierzy - Nie wejdzie tam nikt, kogo ta mgła może zatruć. A tak w ogóle nie stać jak stado gęsi, tylko zająć pozycje! Obserwować dżunglę! I odpowiadać: kto ma maskę? Sprawną!
Komandosi nie zrobili nic, czy zasłużyliby sobie na taki ton, ale Monk zastosował się do odwiecznej, niepisanej mądrości sierżantów: “nie wiesz, co masz robić, a żołnierz może to zauważyć? Obsobacz go tak, by nie chciał mieć z tobą nic wspólnego”.
-Ja mam swoją, sprawną - powiedział spokojnie.
- Ja też - wykaszlał White siny jakby już był struty gazem.
-Ja swojej nie mam. Nie było czasu zabrać.- stwierdził krótko Harikawa.
- To weź moją. Dwójka. - dalej zanosząc się kaszlem wysapał White, który już domyślał się na co się zanosi.
-Dzięki.- Yametsu biorąc maskę, miał minę jakby połknął kulę drutu kolczastego. Jakoś pomysł wyruszenia we mgłę, z maską i z nielicznym wsparciem niebyt mu się podobał.
-White, weźmiesz ludzi bez masek, pójdziecie - ustawił się przodem do krzaków - w kierunku na godzinę drugą, pięćdziesiąt kroków, zdetonujecie granat, zaczniecie wrzeszczeć, że są ranni i potrzebujecie pomocy. Skoro ci, co torturują naszego kolegę, są tak łasi na bezbronnych, to mogą chcieć pójść do was i wpaść w zasadzkę, którą zorganizuje White. Kiedy usłyszymy granat, ruszymy po Sandsa i innych - ci, którzy mają maski. Ale we dwóch nie uciągniemy trzech osób...zrobimy inaczej. Ci, którzy nie mają masek - zrobicie improwizowane. Naszczać na jakieś szmaty i przywiązać do twarzy! Trzy minuty i ruszamy! A jak któryś ma wątpliwości - chciałby być zostawiony na tortury wrogowi przez nasz oddział? Semper Fi! Ja i White - drużyna A, pozostali - drużyna B, poruszamy się żabimi skokami, jedna drużyna do przodu, druga ubezpiecza, i na przemian. Dowódca grupy B - Harikawa. Dobrze, że White dał ci maskę. Jak padnie ktoś z improwizowaną - daj znak, wycofujemy się.
-Yes sir.-
rzekł Yametsu wykrzesując z siebie resztki entuzjazmu. Wszak z rozkazami się nie dyskutuje. Zresztą, Yametsu nurtowało co innego. Zachowanie Japończyków. Słychać było krzyki Sandsa, ale nic więcej... Nie słychać było ani Japońców, ani wystrzałów, ani niedźwiadka. Nic.
Po co więc torturowali złapanego żołnierza? Pułapka? Możliwe, że szli w pułapkę. Ale nie mieli wszak wyboru. Pozostało więc być czujnym.
Niemniej Harikawa czuł pod skórą, że coś z tą wyspą jest nie tak. I z tutejszymi Japończykami też.

Tom Atos 09-05-2012 13:32

To był odruch. Gdy tylko usłyszał strzały padł na płask w bruzdę, jaką pozostawił po sobie rozbity samolot. Ich samolot. Pomimo ostrzału Selby z niedowierzaniem spojrzał na wrak. No tak. Nie było wątpliwości, to był ich samolot, ale jakim cudem? Szli przecież w kierunku niemal dokładnie przeciwległym. Przynajmniej tak mu się wydawało. Po za tym wspinali się pod górę, a samolot zsunął się w jakąś przepaść. Sam nie wiedział co o tym myśleć.
Tymczasem żółtki posyłały w ich stronę kolejne kulki. Na szczęście niecelnie. Mark spojrzał na towarzyszy.
- Spadajmy stąd. – zaproponował. – Zrobili zasadzkę, żółte gnojki. – zmełł w ustach przekleństwo.
- Nie ma co tracić kul w tej mgle. Wycofamy się i zajdziemy ich od tyłu. Nie jest ich dużo. Co o tym sądzicie? Jeśli we wraku coś zostało po nas, to wzięli to pewnie Japońce. Załatwmy ich.
Mówił pośpiesznie rysując na zrytym piachu prowizoryczna mapkę z oznaczeniem terenu i pozycji wroga, oraz strzałkami ich ruchu.
- Nie możemy dać się zepchnąć do defensywy. Sami musimy dyktować warunki starcia.
Stwierdził z przeświadczeniem. Nie była to do końca taktyka preferowana przez US Marines, ale bardzo pasowała myśliwemu, jakim był w cywilu Selby.
- Dupy nisko. – mruknął zaczynając się czołgać wzdłuż bruzdy, byle dalej od Japsów.
Plan był prosty skryć się w dżungli i okrążyć pozycje wroga, po czym zaatakować od tyłu. Selby pokładał wiarę w swoje umiejętności cichego skradania. Żółtki żyły w tych swoich małych papierowych domkach, w swych zatłoczonych, jak mrowisko miastach i nie mieli pojęcia o walce w lesie. A ukryć się za drzewem w dżungli, przy rozbitym samolocie, to każdy dureń potrafił.
Jedno co go martwiło, to kumple. Co by o nich nie mówić, to nie wyglądali na „leśnych ludzi".

Harard 09-05-2012 21:02

Ruszyli. Ostrożnie i sprawnie prowadzeni przez Barrowa. Przez tą przeklętą mglę musieli ciągle uważać by nie stracić się z oczu, a pole widzenia niewiele się zmieniło od tego kiedy brodzili w ciemnościach nocy. Ta mgła nie byłą naturalna, Boone nawet rozważał, że miała coś wspólnego z tymi... zmianami kapitana. Szybko odpędził te myśli. Nie było czasu na domysły, musiał się skupić na tym by przeżyć. Sierżant prowadził z nosem wlepionym w ziemię, Boone zaś dbał o zabezpieczenie i ogląd okolicy. W mleku.

Iluzoryczność ostrożności i przygotowania pękła jak tylko śmignęła pierwsza kulka. Weszli wprost na żółtków nie mając pojęcia o nich. Zadziałało wyszkolenie, czy wręcz tresura żołnierska. Na ziemię, szukaj osłony, dopiero potem celów. Upadł na mokre od deszczu zielsko i zaczął czołgać się w stronę wyżłobienia które wyciął kadłub samolotu. Pościnane skrzydłami palmy dawały trochę większe pole widzenia w rzednącej wraz z podnoszącym się terenem mgle. Zaraz wystawił lufę karabinu i szukał celu. Niewielu. Chyba podobna ilość jak ten oddział który zaatakował wcześniej chłopaków z kapitanem. Tyle że jak na razie sytuacja ich nie była korzystna. Wymiana ognia nie doprowadzi do niczego poza marnowaniem amunicji, tu Barrow miał rację.
- Dobra. Odskakujemy i spróbujemy szczęścia.
Jakim cudem w ogóle trafili znów w to miejsce? Gdzie jest reszta oddziału? Skup się Pat. Panie daj mi siłę...

liliel 09-05-2012 21:54

Ponoć kiedy rozum śpi budzą się demony...

A rozum Sally Dean spał w najlepsze. Przestał fukcjonować jak pozbawiona prądu instalacja.
Sally zdążyła do tego przywyknąć. Na swój sposób zaakceptować.
Nie lubiła się bać. Tuż po aresztowaniu była taka obrzydliwie bezbronna. Strach ją paraliżował, nie potrafiła się na niego otworzyć. Ale później się to zmieniło. Przekroczyła granicę i zaczęła z nim żyć w pewnej syjamskiej sybiozie.
Ten schemat powtarzał się już tyle razy. Jak w kółko czytana do poduszki bajka.

Panika, drżenie mięśni, czasem krzyk albo popuszczanie moczu. I to był czas aby się wycofać. Zasnąć... I powołać do życia demony.
Sally chetnie oddawała im pole. One lepiej radziły sobie ze strachem. I były silne. Kiedy jej brakowało wigoru one zawsze go w sobie znajdowały. Koszt był zawsze ten sam.
Szał.

Bo demony kochają przemoc. Muszą drpać, gryźć i kopać. Taka jest ich natura.

Tym razem sen nie trwał długo a kiedy Sally się ocknęła w mig wszytsko pojęła. Bolące mięśnie ramion, przyspieszony ze zmęczenia oddech, ciążący w dłoni kij oraz rozgnieciona plątanina owadzich odnóży i półprzezroczystych wątpi.

W polu widzenia stała tylko Natasha. Gdzie podział się Roland i Sakamae, tego Sally nie wiedziała.
- Chodź - krzyknęła w stronę jedynej znanej duszy.

Kolejne pajęczaki otaczały ją korowodem strzygąc upiornymi patykowatymi nogami. Dreszcze obrzydzenia przebiegł po plecach Dean.
Strach wracał i musiała uciec zanim demony powrócą do głosu. A już czuła, tuż pod skórą, jak leniwie przeciągają się wybudzane z przymusowej drzemki.
Biec. Byle szybciej i byle dalej. Wyciągnęła dłoń w stronę Natashy. Nie chciała jej dotykać. Ale nie chciała też jej zgubić.

Cold 10-05-2012 02:02

Natashy Wickham nie dane było długo nacieszyć się względnym spokojem. Bo już kiedy pomyślała, że wyspa da jej choć chwilę wytchnienia od dziwnych zjawisk, pojawiły się te wybrzuszenia. Z nich natomiast wyskoczyły na powierzchnię kolejne piekielne bestie, tym razem przypominające kształtem pająki.

Zachowała jednak zimną krew. Wspomnieniami na moment powróciła do tamtego dnia, do Jugosławii, gdzie wydarzyło się przecież coś podobnego – pomijając nieco paranormalne zjawiska, które miały miejsce na wyspie.

Nie spodobało jej się to, jak ich mała grupka podzieliła się jeszcze bardziej. Wystarczyło im, że zgubili gdzieś Michelle. Niestety, wszyscy rozbiegli się w różne strony, kierowani intuicją – jak najdalej od powiększającej się ilości pająków.

Nie mogła dłużej zwlekać. Decyzję należało podjąć natychmiast, bo inaczej i ją oblazłyby te paskudztwa.
Sally ułatwiła Natashy zadanie, gdyż sama z siebie zaproponowała pomocną dłoń. Nie czekając dłużej, Wickham złapała kobietę za rękę, byleby uciec z tamtego miejsca jak najdalej.

Miała tylko ogromną nadzieję, że pozostali nie odbiegli za daleko i nie pogubili się wśród gęstych zarośli.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:58.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172