lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

Armiel 03-08-2012 20:58




Yoshinobu, Dempsey

Oboje zanurzyli palce w tej lepkiej i ciepłej cieczy. A potem wsadzili je do ust.

Poczuli na kubeczkach smakowych słodycz, porównywalną chyba jedynie z przecukrzonym miodem. Tak słodką, że aż mdłą.

A potem słodycz przerodziła się w ogień. Przez ich gardła, do żołądków i żył popłynął kwas. Popłynął płynny ogień!

Ból. Poczuli potworny ból, a potem oboje, prawie w tej samej chwili, ujrzeli jak czaszki na ścianach pokrywają się tkanką skórną, jak obrasta je – niczym mięsny liszaj – ciało, żyły którymi zaczyna płynąć krew. Jak w pustych oczodołach nagle pojawiają się oczy. Dziesiątki wpatrujących się w nich oczu. Oczu o dziwnych kolorach tęczówek. Złocistych, niczym bursztyn lub mieniący się w słońcu miód.

A potem nagle oczy rozbłysły jaskrawym raniącym ich wzrok blaskiem, i Yoshinobu i Dempsey odpłynęli w mrok. W ciemność i ciszę.






Dean, Boone

Trup nie miał zamiaru się zatrzymywać. Szedł wprost na cih dwójkę. Na nieruchomą, porażoną strachem Sally i jej „opiekuna”.
Bonne strzelił trzy razy. Kula w głowę i dwie w kolana.

Ta w głowę wyrwała jedynie kawałki kości i szarej masy mózgu, jednak nie zatrzymała kroczącego koszmaru. Strzały w kolana zrobiły więcej szkody. Rozwalone nogi nie utrzymały ciężaru ciała i kroczący w ich stronę trup upadł w błocko. Nie zatrzymał się jednak, lecz pełzł dalej, nie zważając na okropne rany, w stronę ludzi.

Wiedzeni pradawnym instynktem zaczęli biec w przeciwną stronę od ożywionej grozy. Czy też raczej biegł Bonne ciągnąc za sobą Sally.

Bardzo szybko oddalili się za kolejny zakręt pozostawiając za sobą unieruchomioną ciężarówkę i czającą się przy niej martwą maszkarę.






Noltan


Strzelał do człowieka, którego przecież już raz zamordował. Zabił! Pozbawił życia!
A jak raz już to zrobił, zrobi to drugi raz! Nic prostszego. Przecież miał teraz broń.

Karabin plunął ogniem, jednak kule ... kule zdawały się nie robić wrażenia na widmie ojca. Jakby to nie był człowiek, lecz upiór, który powrócił zza grobu przyciągnięty jego własnym wspomnieniem.

Po trzecim strzale nie wytrzymał! Widząc, że nic nie wskóra przeciwko widziadłu rzucił się do ucieczki w dżunglę. Byle dalej od koszmarnego wspomnienia.

Karabin trzymał w kurczowo zaciśniętej dłoni.

Biegł, ile miał sił w nogach i tchu w płucach, aż w końcu niespodziewanie zatrzymał się nad ... urwiskiem.

O mało nie wpadł do przepaści, która pojawiła się tuż przed nim.

W dole ujrzał gałęzie bezlistnych drzew. Splatające się, niczym węże konary. I błyskającą tu i ówdzie pomiędzy nimi wodę.

Skarpa była dość stroma. Odwrócił się.

Dżungla za jego plecami była cicha i pusta. Ani śladu ojca.

Miał wybór – ryzykować zejście po skarpie, niezbyt łatwe, zawrócić do dżungli lub poszukać jeszcze jakiegoś innego rozwiązania.






Harikawa


Zwiadowca był sam. Harikawa trafił wroga w głowę i mundur, który zdjął, był dość czysty, chociaż znoszony. Japoński żołnierz, co Harikawa przywitał z pewną ulgą, był podobnego do niego wzrostu. Jego odzienie śmierdziało, podobnie jak sam martwy właściciel.

Ale do planów zwiadowcy nadawało się w sam raz.

Szybko zaciągnął trupa za pobliskie skały i przebrał się w jego mundur. Teraz mógł ruszyć dalej. Mniej ryzykując. W końcu też miał azjatyckie korzenie i na pierwszy rzut oka raczej nikt nie wziąłby go za amerykańskiego żołnierza.

Po przebraniu ruszył do miejsca, gdzie widział łopoczącą na wietrze flagę.

Miał do przejścia trzysta, może trzysta pięćdziesiąt metrów. A flaga powiewała na szczycie nadbrzeżnego, betonowego bunkra. Z miejsca, w którym stał Harikawa widział lufy jakiś dział wystające z betonowej konstrukcji. Potężne działa mierzyły w stronę rozszalałego oceanu.

Widział też zasieki okalające konstrukcję z boku i ... kolejnego Japońskiego żołnierza, który pojawił się na ich skraju. Wróg zasłaniał dłonią oczy i spoglądał prosto w stronę Harikawy.





White, Dean i Boone

Zobaczyli się w tej samej chwili.

Idący drogą White ujrzał, jak zza zakrętu wyłaniają się dwie postaci. Jedną z nich była jakaś nieznana mu kobieta a drugi człowiekiem był jeden z żołnierzy ocalałych z katastrofy samolotu.

Ci zaś dostrzegli niespodziewanie zarośniętego, wychudzonego mężczyznę w mundurze marines, który chwiejąc się ze zmęczenia lub przerażanie, a może z jednego i drugiego, szedł z zacięciem na brodatej twarzy przez pełną błota drogę.

Spojrzeli na siebie. Trójka doprowadzonych do skraju załamania nerwowego ludzi w szaleństwie wyspy.





Summers

Zaskoczenie zadziałało na jego korzyść. Summers zdołał wprowadzić swój plan w życie i kiedy Japońscy żołnierze otworzyli w końcu w jego stronę ogień, był już za skałkami.

Kule uderzały w bazaltowe skały, wyrywając z nich kawałki kamyczków i pył. Jakiś Japoński żołnierz pojawił się gdzieś z boku, próbując go oflankować i szkolenie Summersa wygrało z jego planem.

Krótka seria dosięgła cwaniaczka i podziurawiony kulami japs zwalił się na cuchnące wodorostami nabrzeże.

Huknęło potwornie, kiedy w końcu prowizoryczny lont zetknął się z paliwem. Jedna z beczek uniesiona wybuchem, ciągnąc za sobą ognisty ogon niczym kometa, poszybowała w stronę sufitu i odbiła się od niego, wpadając do oceanu.

Eksplozja dawała szansę Summersowi. Wychylił się zza osłony i zaczął strzelać do każdego, kogo zobaczył. Prowadził ogień oszczędnie, starając się nie zranić ciemnoskórej.

Zastrzelił dwóch czy trzech wrogów, lecz reszta zdołała się ukryć za skałkami – podobnie jak i on. Zniknął mu również z oczu zarówno SS-man, jak i czarnoskóra kobieta, potworny mackowaty stwór jak i Japoński oficer.

Co gorsza kilku ocalałych japończyków zachowało zimną krew i ostrzeliwało jego pozycję. Kiedy jedna z kul zahaczyła ramię Summersa, na szczęście niegroźnie, Amerykanin skierował ogień na strzelca. Karabinowe pociski odstrzeliły wrogowi, który nie schował się na czas, czubek głowy, lecz Summers musiał sam skryć się za głazami.

Walka nie wyglądała najlepiej i mogła potoczyć się różnie.

SWAT 04-08-2012 12:25

Czym można kogoś czuć? Wyczuwać, że go obserwuje? Noltan nie widział ojca w dżungli, lecz wiedział że tam się na niego czai. Ale miał chwilę na złapanie kilku głębszych oddechów. Otarł wytatuowaną ręką pot z czoła, splunął w dół i rozejrzał się, starając się myśleć racjonalnie.

Ta, racjonalnie. Dwa słońca, jakieś szalone potwory, dziwne zgony, kuloodporni ludzie którzy dawno powinno się rozkładać w glebie. Nie, tu od samego początku było coś nie tak. Noltan o tym wiedział, ale cóż mógł zrobić.

Harikawa zniknął, Whitea po tym jak uratował mu życie przed nim samym, też gdzieś wyparował. Reszta oddziały już dawno zaginęła w tej upiornej mgle. Skontrolował ekwipunek, zaglądając do torby. Rewolwerem który wyrwał mu Whitea się nie przejął, niech mu dobrze służy. W końcu miał ten japoński pistolet, który zabrał jakiemuś trupowi.

Radio. Wielki kawał żelastwa, który jednak zdecydował się targać, teraz kontrolnie włączył, nie bez lęku że ogłuszający pisk się powtórzy. Nic, cisza. Wszędzie. Cisnął niepotrzebny złom w dół, w głąb kanionu.

Skontrolował magazynek M1 Carabine. Siedemnaście pocisków w magazynku. Ostatni raz się rozejrzał i zdecydował się wolnym truchtem, poruszać wzdłuż urwiska.

Betterman 08-08-2012 02:15

Korzystając z osłony, przeładował jednak BAR-a. Nie było co trzymać się kurczowo drobnych detali planu, skoro żółtki okazały się trochę mniej podatne na sugestie, ciut zbyt dobrze zorganizowane.
W dowód uznania posłał im pusty magazynek – wysokim łukiem, niby granat – po czym wybrał się w intensywną przebieżkę do następnej skały, zanim się połapią. Odległość była spora, ale kierunek zasadniczo słuszny. Do schodów. Mniej więcej.
Chyba tylko tam mógł poszukać swojej szansy. Poza tym nie zapomniał wcale o poniewieranej przez esesmana kobiecie. Może dla niej też mógł jeszcze jakąś wypatrzeć.

Zresztą ostrzeliwanie się z jednego miejsca w ogóle nie miało przyszłości. Cesarscy podwodniacy nie mogą pojedynczo mierzyć się z amerykańskim marinem w bezpośredniej walce, nie do tego ich szkolą. Ale w końcu oprzytomnieją i przeliczą siły. Nieważne, ilu zdąży rozwalić, pewnie i tak zostanie ich dosyć, żeby go otoczyć. Trzeba było im to zadanie utrudnić, zmieniał więc pozycję przy każdej okazji. Niekoniecznie dużo, ale konsekwentnie. Od skały do skały, z pozoru losowo, bo przede wszystkim wedle jakości osłony. A jednak w ogólnym rozrachunku posuwał się powoli w stronę schodów.

Taki przynajmniej miał zamysł. I nadzieję.

liliel 08-08-2012 17:30

Wspomnienia mieszały się z rzeczywistością.
Sally Dean przestała dostrzegać między nimi granice.
Twarze obozowych strażników. A może trupy z paki cieżarówki? Kto był kim? Co było ułudą a co działo się na prawdę?

Uciekali. Od prawdy albo halucynacji, wszystko jedno. Sally miała dość. Doprowadzona na skraj załamania, w ciasny uścisk obłędu.
Boone. Musi się go trzymać. On nie jest jednym z nich. Jest żywy. I jest Amerykaninem. Gdyby chciał ją zabić już by to zrobił.

Zatrzymała się zdyszana, wykończona. Dostrzegła starszego wychudzonego mężczyznę w mundurze Marines.
Nie była pewna kiedy wyciągnęła przed siebie pistolet.
- Stój!
Mierzyła do nieznajomego chociaż nikt nie miał złudzeń, że jeśli strzeli - chybi. Ręce trzęsły się jak w zaawansowanym stadium Parkinsona.
- Boone, zastrzel go! - krzyknęła czując jak rozchybotane nogi odmawiają posłuszeństwa, mózg niemal gotuje się na miałką papę, strach wypływa śmierdzącą potną strugą z każdego cala jej brudnej skóry.
- Zastrzel go! Zastrzel!

Białe plamy przesłoniły obraz. Brakowało jej tlenu. Strach opanował ją całą, wypełnił po brzegi i trzaskał od środka o skórę niczym spienione fale o klif.
Ta konstrukcja długo nie wytrzyma. Posypie się, rozkruszy. I nie będzie już Sally Dean. Zostanie po niej tylko ochłap mięsa i słony swąd przerażenia.

Harard 08-08-2012 17:50

Trzy strzały, trzy celne ale trup zdawał się nie zauważać tego że jego mózg chlupnął w błocko drogi, nadal pełzł z przestrzelonymi kolanami. Boone cofał się krok za krokiem, a dwa pozostałe już kroczyły w jego kierunku. Spojrzał na kobietę. Ścisnął mocniej broń w dłoniach. To nie miało sensu, szkoda amunicji... – bezsensowna myśl przeleciała mu przez głowę. Bezsensowna? Zaczynało go to już nie dziwić. Wyspa zaczęła wciągać go w swoje szaleństwo robiąc z niego chlebek powszedni. Nie strzelaj do łażących trupów, bo i tak nie zdechną. Uciekaj. To jak, dlaczego one w ogóle łażą pozostało zamknięte w klatce gdzieś głęboko w głowie z napisem „nie otwierać przed Gwiazdką”.
Odwrócił się nie czekając na nią i zaczął biec przed siebie wzdłuż drogi nawet nie rozważając tego by zaszyć się w dżungli. Przebiegli kilkaset kroków, gnani przerażeniem walczącym o lepsze z instynktem przeżycia. Ruch! Tuż przed nimi!
Broń podskoczyła do oka. Osaczają ich, są wszędzie. Sally zaczyna krzyczeć, ale Patrick dostrzega mundur marines. To jeden z naszych. To jeden z naszych...
- To jeden z naszych. – odwrócił głowę na moment w jej kierunku. – Sally opuść broń, słyszysz?
Pistolet w jej dłoniach trząsł się jak w febrze. Lewą ręką złapał za rygiel i przytrzymał tak by unieruchomić kurek i skierował lufę w ziemię. Ze swojej broni nie przestawał mierzyć w jego głowę.
Nasz? Ale czemu wygląda jakby spędził to ostatnie 15 lat? Może to kolejny wytwór tego chorego miejsca? No ale po pająkach wychodzących z brzucha i czaszki, wężoludziach i pieprzonej Ciemności, wyspa wysiliła by się chyba bardziej.
Stał i mierzył z colta do mężczyzny.
- Imię, nazwisko i stopień żołnierzu. - powiedział spokojnie, choć wszystko wrzało w nim jak w kotle. Był pewien że jak obcy zrobi gwałtowniejszy gest albo choć krzyknie to padnie strzał. Siłą woli uniósł broń nieco wyżej, tak by celowała ponad jego głowę.

abishai 08-08-2012 18:54

Garand, jako najbardziej rzucająca się w oczy część arsenału Yametsu pozostał gdzieś na plaży, przysypany piaskiem i oznakowany kamieniem, owinięty szmatami dla prowizorycznego zabezpieczenia. Ale i pozbawiony amunicji. Amerykański mundur musiał zatrzymać przy sobie, ponieważ nie miał wsparcia któremu mógłby go powierzyć. Dlatego pod japoński mundur założył na górną część amerykańskiego, wpierw u swojego obrywając rękawy. Spodnie wraz z plecakiem i resztą ekwipunku, poza nożem i granatem, ukrył w pobliżu skały. Amunicję wziął całą, zarówno do zdobycznego karabinu japsów, jak i do własnej.

Dwa działa sterczały w kierunku niczym wyzwanie rzucone nadpływającym statkom.
Tyle że żadne nie miały nadpłynąć. Zresztą radiooperator zginął w dżungli, podobnie jak reszta oddziały. Harikawa był sam i zdany na własne siły.
Działa wystawały z bunkra. Istnienie betonowej fortyfikacji oznaczało istnienie ważnej bazy wojskowej. Może po to Yametsu i jego oddział byli wysłani?
Może... Obecnie nie miało to znaczenia.
Yametsu był sam i był zaginionym w akcji.
Ale miał przewagę, z racji swego wyglądu i znajomości języka uczono go przenikać do obozu wroga, by zasięgnąć języka. I zamierzał ten fakt wykorzystać.
Widząc nadchodzącego strażnika odezwał się do niego czystą japońszczyzną z wyraźnym akcentem z Okinawy.- Statek... rozbiliśmy się... wszyscy zginęli.. ptaki potwory. Chu-i Ito Saito-sama... rozerwały na strzępy.

Japończyk może i by coś odpowiedział, ale za jego plecami, od strony bunkra dało się słyszeć echo jakiegoś wybuchu. Żołnierz zamachał w stronę Yamestu i popędził w stronę bunkra. Nie oglądał się na “przebierańca”. Jeszcze chyba nie odkrył maskarady. Najpewniej też nie słyszał tego, co Yametsu wykrzykuje, bo szum oceanicznych fal rozbijających się na przybrzeżnych skałach zagłuszał słowa, podobnie jak świst wiatru.
Yametsu popędził więc za nim udając wiernego żołnierza Cesarza i Imperium Wschodzącego Słońca. Cóż innego mu pozostało?
Strażnik pobiegł w dół, w głąb bunkra. Yametsu podążył za nim, czując jak krople potu spływają mu po plecach. Teraz już nie było odwrotu. Wóz albo przewóz, Życie albo...śmierć.
Przekroczywszy próg betonowej budowli zobaczył schody prowadzące w dół. I usłyszał odgłos broni maszynowej. Amerykański karabin.
Co to mogło oznaczać? Yametsu nie wiedział, ale ruszył w dół kuląc się i skradając. Nie zamierzał zginąć od kuli, zwłaszcza wystrzelonej z jankeskiego karabinu.

Armiel 09-08-2012 20:23




Noltan

Szedł krawędzią rozpadliny, która niczym klin, wcinała się w ląd. Na jej dnie było chyba jakieś rozlewisko, bo widział tylko korony drzew tworzące gęsty dywan zgniłej zieleni przez którą tu i ówdzie prześwitywały ciemne plamy – prawdopodobnie wody.

Szedł ostrożnie zwracając uwagę zarówno na to, gdzie stawia stopy, jak i na to, co dzieje się w gęstwinie dżungli. Z ulgą zauważył jednak, że omam wzrokowy już go nie mylił. Na niebie świeciło tylko jedno, coraz mocniej przypiekające słońce.

Po dłuższym spacerze Noltan zobaczył coś, co spowodowało, że szybko przykucnął za jakimś krzakiem. W dole leżał wrak jakiegoś samolotu. Wypalony, przerdzewiały, porośnięty dziką roślinnością. Stok w tym miejscu był mniej stromy i nadawał się do zejścia, gdyby ktoś podjął się takiego ryzyka. Zobaczył też coś jeszcze. Drogę. Szeroką na tyle, że dałaby nią radę przejechać nawet mała ciężarówka. Droga znikała w dżungli, tonąc w półmroku, jaki zawsze zalegał pomiędzy drzewami.

Słońce świeciło mu w kark, w ustach zaczynało zasychać a rany przypomniały o sobie coraz większym bólem.




Yoshinobu, Dempsey

Umysły opuściły ciało. Przez chwilę nie było pomiędzy nimi granic. Sakamae i Ronald splatali się ze sobą. Splatali nie cieleśnie lecz duchowo, bo ich ciała leżały w tym samym czasie na brudnej ziemi, niczym porzucone, zszargane łachmany.

Ich dusze wędrowały. Wędrowały po krainach wspomnień. Pierwszych miłości. Utraconych nadziei. Rozbudzonych pragnień.

Wznosili się na tych wspomnieniach w górę. Wyżej i wyżej, aż ujrzeli pod sobą wyspę. Czarną dziurę w lazurze szumiącego oceanu. Czarną, bezdenną otchłań. Czeluść, w której wiły się niewyobrażalne, koszmarne, nienazwane byty. Niczym w gnieździe żmij. Splecione ze sobą, na pół szalone, zdeformowane nasienie.

Tak właśnie. Nasienie! To były żywe byty, lecz zarazem martwe. Wykraczające poza granice ludzkiego, ograniczonego pojmowania.
Wznieśli się jeszcze wyżej przebijając chmury, aż w końcu otoczyły ich jedynie gwiazdy. Wielkie kule gazów unoszące się w niepojętej przestrzeni Wszechświata. Pod wpływem narkotyku płynącego z pustych oczodołów pojęli niepojęte. To właśnie stad przybyło nasienie, które zgromadziło się na wyspie.

Nie! Nie zgromadziło! Zostało uwięzione!

Miliony Umiłowanych Bóstw.

Nasienie Zapomnianych Bogów.

Znów poszybowali w dół, na spotkanie zielono-niebieskiej kuli, na spotkanie błękitu oceanu, na spotkanie czarnej wyspy.

Nektar sączący się z okaleczonych ciał Miliona Umiłowanych Bóstw powoli opuszczał ich żyły. Budzili się, oszołomieni, przerażeni wizją, jakiej doświadczyli.

Powoli odzyskiwali wzrok widząc twarz kościstego mnicha. Wychudzoną twarz szkieletu w której płonęły ciemnobrązowe oczy. Mądre i wieczne. Podobnie jak oni mnich został wybrany. Napił się krwi Miliona i stał się ich sługą. Czaszki szeptały w ich głowy słowa. Słowa, które równie szybko znikały z ich umysłów. Jednak to wystarczyło ich ukrytym na wyspie bóstwom. To wystarczyło. Teraz tylko musiały poczekać, aż nowe sługi znajdą się tam, gdzie wyryte w ich duszach rozkazy aktywują się i pomogą im wypełnił wolę Miliona Umiłowanych.




Dean, Boone, White

Dżungla, cicha jak wymarły świat, zdawała się być jeszcze cichsza, kiedy krzyk Boone’a kazał nieznajomemu obdartusowi zatrzymać się, stać nieruchomo. Broń w rękach Sally drżała nerwowo. Ta w dłoniach Boone’a również.

Nieznajomy zatrzymał się, ale jakby ich nie słyszał. Zamarł. Znieruchomiał. Przez zarośniętą twarz przebiegły mimiczne skurcze. Lufy mierzących do nich ludzi zadrżały jeszcze bardziej.

I nagle ciszę dżungli przerwał kolejny dźwięk. Dochodził z miejsca, z którego przybiegli Patrick i Sally.

Silnik! Silnik ciężarówki! Pracujący regularnie! Pracujący na jałowych obrotach!
Zamarli. I w tym właśnie memencie Dean i Boone zobaczyli, jak zarośnięty mężczyzna w amerykańskim mundurze pada bezwładnie w błoto na drodze.
White stracił przytomność.



Harikawa

Popędził betonowymi schodami za japońskim żołnierzem. Tamten zdążył go naprawdę mocno wyprzedzić, tym bardziej, że Harikawa zachował ostrożność. Nie chciał skończyć z kulką w sercu – nieważne czy wystrzeloną przez Japsa, czy też przez sojusznika.

Schody szybko doprowadziły go do typowej kwatery obsady bunkra. Kilka prycz – większość przerażająco brudna, nad dwoma z nich wiszący chlebak, korkowy hełm, nad inną japoński karabin i mapnik.

Z kwatery pod bunkrem prowadziło w dalszą część umocnień kilka betonowych, niewysokich i wąskich korytarzy – idealnych do obrony. Strzały były doskonałym kierunkowskazem i Harikawa szedł za nimi. Już dawno stracił z oczu „przewodnika”.

Za trzecim zakrętem natknął się na coś, co zatrzymało go na moment.
W bocznej odnodze, w małym pomieszczeniu, przez otwarte jak szeroko drzwi ujrzał prosty stół a na nim poszatkowane, ludzkie szczątki. Kawałki mięsa, jak zauważył, zostały oddzielone od ciała tak, jakby oprawca ... przygotowywał mięso do spożycia. Harikawa wzdrygnął się, ale ruszył dalej w stronę odgłosów walki. Kiedy dotarł do okrągłego otwory na którego szczycie zaczynały się metalowe, kręcone schody, usłyszał gdzieś z oddali kolejny huk i strzały ucichły.

Zatrzymał się na moment. Zawahał. Serce biło mu jak oszalałe.



SUMMERS

Sam przeciw wszystkim. Doskonale wyszkolony żołnierz amerykański przeciwko niezbyt wprawnym w walce lądowej japońskim podwodniakom.
Manewr z granatem zrobił swoje. Dwóch wrogów spłoszonych domniemanym granatem wyskoczyło zza osłon prosto pod lufę BAR-a. Serie ciężkich pocisków powaliły ich martwych lub konających na ziemię. Summers był górą. Przewaga ciężkiej broni w mrokach jaskini spisywała się doskonale.
Przeskoczył do kolejnej osłony i w biegu zabił jeszcze jednego nieostrożnego wroga. Inny strzelił tuż koło niego i po krótkiej korekcie, dopadając kolejnej osłony Summers wyłączył z walki i jego.

Ilu zostało? Kilku. Nie więcej. Wśród nich SS-man, kapitan podwodniaków i... gdzieś niedaleko Suumersa huknął granat. Blisko miejsca, w którym się znajdował posypały się odłamki.

Z trudem usłyszał wrzask szarżującego na niego japońca. Summers zareagował instynktownie. Seria z BAR-a prawie przecięła żółtka na pół.
I wtedy przypomniał sobie o kim jeszcze zapomniał.

Snajper z głową Zeba.

Poczuł, jak kula trafia go w prawą pierś. Ból był taki, jakby ktoś zdzielił go w klatkę piersiową ciężkim młotem. Sam nie wiedząc kiedy, Summers znalazł się na ziemi. W ustach czuł smak krwi.

Potem, jeszcze bliżej, eksplodował kolejny japoński granat. Tym razem na tyle blisko, że fala wybuchu posłała Summersa w objęcia mroku.

Żył. Ale stracił przytomność, co w jaskini pełnej rozwścieczonych żółtków, mogło być jednoznaczne ze śmiercią.

SWAT 11-08-2012 12:55

Samolot. Na początku uśmiechnął się w charakterystycznie dla niego sposób, kącikiem ust, na ten widok. Samolot, dawał jakąś tam odegną wcześniej nadzieję. Nawet jeśli był to spalony trup. W środku, mogło nadal się coś uchować. Na przykład radio, albo jakaś broń, amunicja i co najważniejsze, opatrunki. W końcu zrobił by porządek ze swoimi ranami. I nakarmił nogę tą cholerną morfinę, której się domagała coraz bardziej przeciągającym bólem.

Nie zdecydował się jednak zejśc łagodnym stokiem, dla niego był zdradzliwy. Nie w tym stanie i ze swoim dodatkowym obciążeniem. Wyjął z torby paczkę fajek, amerykańskich "Lucky Strike". Potem wyjął jeszcze zapalniczkę, zapalił pogiętego papierosa. Zaciągnął się uspokajającym, rozchodzącym się po płucach dymem.
Odłożył resztę papierosów na miejsce, wyciągnął średniej wielkości, zalaminowane zdjęcie przedstawiające uśmiechniętą blondynkę. Wyraziste, zielone oczy śmiały się wraz z nią do fotografa. Pamiętał, jak ciężko mu było ją na nie namówić. Krnąbrna siostra nie chciała zdjęć, ale idący na wojnę brat w końcu ją przekonał.

Teraz odwrócił zdjęcie na drugą stronę i ułamał z krzaczka obok, niewielki patyk. Tak to jest, jak człowiek pakuje się na ostatnią chwilę i nie zdąży zabrać nawet czegoś do pisania. Patyk, przypalił zapalniczką z jednej strony, tak aby zaczął brudzić na czarno. Nim, naszkicował na odwrocie zdjęcia prowizoryczną mapę, miejsca spoczynku samulotu.

Kiedy skończył, złapał kilka głebszych oddechów, spalił papierosa którego peta cisnął w przepaść, wstał i ruszył dalej, szukając jakiegoś o wiele prostszego zejścia w dół. Stworzenie mapy, uspokoiło go nawet na tyle, że ręce przestały mu się trząść. A może to sprawka papierosa? Tak czy siak, chwila luzu sprawiła, że w głowie amerykańskiego radiooperatora pojawiła się iskierka nadzieji, że jednak z tego wyjdzie cało.

Viviaen 14-08-2012 12:48

Otwierając oczy miała wrażenie, że właśnie narodziła się na nowo. Gdzieś głęboko w duszy rozbrzmiewały emocje, obudzone niesamowitą wędrówką. Dawno zapomniane, zakurzone wspomnienia odzyskały dawny blask tylko po to, by znów pogrążyć się w otchłani niepamięci. Na razie zostawiła je samym sobie. Ważniejsze było to, co zobaczyła później... a może tylko jej się wydaje, że zobaczyła? Może to był tylko niesamowity sen, tak samo nierealny jak cała wyspa?

Spojrzawszy w oczy mnicha Sakamae doszła do wniosku, że cokolwiek to było, było ważne. Ważne dla ich przetrwania. Z trudem podniosła się do pozycji siedzącej, po czym przysiadła na piętach i spojrzała na Ronalda. Wyraz jego twarzy świadczył o oszołomieniu takim samym, jak jej własne. Oczy z trudem odrywały się od dziwnych wizji i koncentrowały na rzeczywistości, którą zaczynały postrzegać nieco inaczej... choć z pozoru nic się nie zmieniło.

Przez dłuższą chwilę Japonka siedziała w bezruchu, z półprzymkniętymi oczami i usiłowała sobie przypomnieć, co tak naprawdę widziała. Nie mogła się skupić. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że czaszki ze ściany ciągle coś szepczą. Nieuchwytny szelest, którego nie potrafiłaby powtórzyć nawet za cenę życia stanowił nieustanne tło dla jej myśli. Skądś pojawiła się pewność, że zarówno jej towarzysz jak i ich przewodnik również słyszą te szepty. To musiał być jakiś wyjątkowo trwały efekt działania tej dziwnej narkotycznej substancji, której przed chwilą spróbowali. Wzdrygnęła się. Miała nadzieję, że więcej się to nie powtórzy.
Powoli wracające obrazy przerażających kreatur i ciemności były zbyt straszne, by teraz o nich myśleć. Sakamae wiedziała już, że jest w pułapce ale wiedziała też, że świat na zewnątrz pozostał jasny i wolny od koszmarów. Może jest jeszcze nadzieja...

Sakamae spojrzała na mnicha i zadała pytanie, na które wcześniej Ron nie doczekał się odpowiedzi:
- Czy możemy dostać trochę wody? - czuła, że nie ma siły podnieść się z kolan.

Hesus 14-08-2012 13:47

- Czy możemy dostać trochę wody?
Wody, otaczał ich bezkres oceanu tak śmiesznie mały z tym co widzieli. On także pragnął jej odrobinę.
Szepty przemykały zakamarkami jego umysłu, dotykały dawno zapomnianych wspomnień, zapachów, smaków i dźwięków, znikały zanim zdołał pojąć czym są.
Zwilżył usta poszukując lepkiej substancji, słodyczy której przed chwilą smakował, ta również zniknęła.
Mimo, że sam czuł się obolały i oszołomiony podniósł się szybko wspomóc Sakamae. Podtrzymał ją jeszcze upewniając się, że ustanie o własnych siłach. Przytrzymał ją za rękę może dłużej niż wymagała tego sytuacja.
Miał tyle pytań a nie wiedział od czego zacząć.
- Opowiedz nam proszę, co to wszystko znaczy, gdzie jesteśmy i czemu na niebie wiszą dwa słońca. Czego chcą od nas i jak się stąd wydostać?
Zaschło mu w gardle, słowa wypowiadał pospiesznie i chaotycznie. Dopiero po chwili zorientowała się że nadal trzyma dłoń Japonki w nerwowy uścisku.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172