lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

Armiel 26-05-2012 21:45




Collins


Collins zostawił resztę niedobitków przy noszach i ruszył sam. Kierował się przez rzednącą mgłę w stronę, skąd sądził, ze dolatywały go strzały.

Nie przeszedł nawet kilku kroków, kiedy usłyszał kolejne strzały. Tym razem charakterystyczne – z BARa. To musiał być Summers. Ich operator broni ciężkiej. Collinsa niepokoiło jedynie to, że odgłosy strzałów dochodziły do niego dziwnie zniekształcone i że nie odpowiadały im żadne inne strzały. Gdyby Luke walił do Żółtków ci raczej odpowiedzieliby tym samym.

Dziurę zauważył prawie w ostatniej chwili.

Poszarpana wyrwa w ziemi na tyle szeroka, ze można było do niej wpaść.

Z dziury dochodził dziwny swąd, jakby na dole gniła spora ilość mięsa. To nie wróżyło niczego dobrego.





Noltan, Harikawa, White


Mieli złe przeczucia.

Ledwie plecy Collinsa znikły we mgle wydawało im się, że słyszą kolejne strzały. Tym razem z cięższej broni, możliwe że i BARa, ale nie byli tego pewni.

White jęknął przeciągle i otworzył oczy. Był blady i mamrotał coś pod nosem, podobnie jak wcześniej Francuzik.

Mgła wokół nich zanikała. Dosłownie zanikała.

Widzieli już coraz więcej szczegółów otoczenia. Błoto, liście, uschnięte badyle jakiś krzaków a potem zobaczyli to...


Jakieś trzydzieści metrów od nich z ustępującej mgły wyłonił się obraz jak z koszmarnego snu.

W ziemię wkopano kilka grubych palików, wokół nich rozciągnięto drut kolczasty – jak w typowym zasieku lub stanowisku obronnym. Ale na tym podobieństwa kończyły się.

Bowiem na tych drutach wisiały ... ludzkie szczątki. Przegniłe kawałki ciał: ręce, głowy nadal wciśnięte w hełmy, nogi a nawet całe korpusy. Liczebność szczątków sugerowała, że na drucie kolczastym rozwieszono przynajmniej pluton.

Ten widok, mimo że paskudny, nie był jednak najgorszy. Najgorsze było to, ze kończyny wydawały się poruszać, a z martwych ust wydobywały się świszczące, regularne odgłosy przypominające ... dźwięki wydawane przez źle dostrojone radio.





Webber


Czekała na reakcję kobiety. Bez rezultatu. Mijał czas. Powoli, nie śpiesząc się. I wtedy uwagę Michelle przykuł jakiś hałas dobiegający z prawej strony, z dżungli. Wychudzona kobieta nie zareagowała na niego, ale Webber uniosła wzrok.

Przez dżunglę ktoś biegł. Biegł w ich stronę, a za tym kimś pędziło coś dużego, wręcz monstrualnego. Coś, czego Webber nie widziała, ale sądząc po odgłosach, to coś musiało być ciężkie i wielkie jak słoń.

Na skraju drogi, pomiędzy drzewami pojawiała się jakaś postać.

Z trudem, bo z trudem, ale Michelle poznała Natashę. W podartym ubraniu, cała w błocie i chyba we krwi wyglądała na naprawdę przerażoną.

To stało się nagle. Spomiędzy drzew wychynęła wielka, mięsista, szara macka błyskawicznie oplątując uciekającą Wickham w talii. Z gwałtowną siłą macka szarpnęła nieszczęsną kobietę na powrót w dżunglę, w stronę czegoś dużego i majaczącego we mgle pośród drzewa.

Rozległ się wrzask trzask pękających kości a z pomiędzy drzew wytrysnęła struga karminowej krwi zachlapując błoto na obrzeżu drogi.

Webber poczuła, jak zimna gula strachu wypełnia jej ciało paraliżującym, mdlącym uczuciem paniki.

Czymkolwiek był wielki drapieżnik w dżungli, pozostawało pytanie, czy zadowoli się tylko jedną ofiarą?

Armiel 26-05-2012 21:45




Summers


Summers wcisnął się nie bez trudu w wąski otwór i zaczął czołgać się przed siebie, byle dalej od pełzającej grozy.

Luke był sprawnym i dobrze wysportowanym mężczyznom i w miejscu, gdzie wielu nie dałoby rady wykonać szybko określonych manewrów, dawał sobie doskonale radę. Przydało się szkolenie, kiedy czołgał się w błocku, pod wąskim tunelem z drutu kolczastego, tachając BARA i kuląc się, gdy sierżanci pruli nad ich tunelem z karabinów. Po raz pierwszy mógł podziękować wrzeszczącym na rekrutów instruktorom ich zaangażowanie.

Pełzł na ślepo, najszybciej jak się dało i w pewnym momencie wyczul przed sobą wolną przestrzeń. Nie wiedział, czy potworność popełzła za nim tunelem, ale nie ryzykował. Na łeb na szyję wypadł z tunelu i po chwili zorientował się, że z mlaśnięciem i rozbryzgiem znalazł się w czymś, co przypomniało niezbyt płytką, pełną szlamu kałużę lub rozlewisko.

Szybko stanął na nogi, czując, ze znajduje się w cieczy głębokiej do połowy jego ud. Woda, jeśli to była woda, była gęsta i cuchnęła jak padlina.

Wszędzie wokół niego było ciemno, więc nie za bardzo potrafił powiedzieć, gdzie się znalazł.

I naraz usłyszał jakiś dźwięk. tak niespodziewany, że aż wydawał się być omamem, ułudą.

Bełkotliwy, mroczny, męski głos dochodzący gdzieś z ciemności, odbity echem od kamiennych ścian i wody.

Głos ucichł równie niespodziewanie, jak się zaczął.





Chi, Jones


Ruszyli w stronę dymu omijając rozlewisko i chatę na drzewie.

Powoli, czasami brodząc w wodzie pełnej mułu i pijawek czepiających się ich ciał, czasami przedzierając się przez gęste krzaki i nadbrzeżne rośliny, coraz bardziej wyczerpani kontynuowali swój desperacki marsz.

Wiedzieli obaj, że kilometr przez dżunglę w tym stanie może zając im nawet dobrą godzinę, ale nie rezygnowali. Czasami jedynie zatrzymywali się na moment, aby zaczerpnąć oddechu i oderwać kilka pijawek od ciała.

W końcu, po całej chyba większości opuścili grząski, podmokły teren i wyszli na solidny, twardy grunt.

Potem to poczuli.

Zapach spalenizny. Byli naprawdę blisko.

Kilka minut później ujrzeli kłęby dymu i poczuli charakterystyczny odór płonącego paliwa.

Kucali dość blisko siebie, ukryci pomiędzy drzewami i wśród roślinności.

I widzieli wyraźnie to, do czego zmierzali taki szmat czasu.

To był samolot. Płonący wrak transportowca, na którego widok w sercu Jonesa pojawiło się drżenie. Znał takie samoloty.

Przypomniał sobie deszczową noc. Nieudany skok. Wrzeszczących ludzi. Wypadających ludzi. Wiedział, że był jednym z tych, którzy wyskoczyli na czas. Ale nie pamiętał niczego więcej.

Samolot musiał stoczyć się z pobliskiej góry, znacznie wyższej i nie mniej stromej, niż ta, z której zeszli. Paliwo już się dopalało. Wokół ujrzeli porozrzucane wojskowe skrzynki, niektóre rozbite, inne nie.

To była szansa na zdobycie czegoś cennego.

Jednak pojawiła się przeszkoda.

Wokół wraku kręciła się grupa japońskich żołnierzy. Szóstka uzbrojonych ludzi najwyraźniej zajęta przeszukiwaniem okolicy wraku.

Na widok twarzy dowodzącego grupą heicho zabiły im szybciej serca.

Znali tą twarz! Znali ją dobrze. Wykrzywioną. Straszną. Okrutną. Chi wiedział, że to właśnie ten żołnierz wyrwał mu paznokcie. Wiedzieli, ze nazywa się Okumoto Yamaguchi. A jego twarz nigdy nie zostanie przez nich zapomniana.

Zaznali bowiem sporo poniżenia i bólu z rąk tego właśnie człowieka.

Żołnierze byli czujni, a oni na tyle daleko, by nie zostali zauważeni, jeśli oczywiście nie zrobią czegoś niemądrego, lub Japończycy nie ruszą w ich stronę.

Tom Atos 28-05-2012 11:14

Zaryzykował i … przegrał. Był pewien, że trafił we właściwe miejsce, a jednak nie było tam ani Patricka, ani Sally. Mark usiadł na pniu i wyciągnął papierosa. Suchy trzask zapalniczki wywołał mały płomień. Tyci, od taki by zapalić, a nie marnować benzyny. Selby zaciągnął się dymem.

Ulżyło mu. Sam był zdziwiony swoją reakcją. Myślał, że się wystraszy, zaniepokoi. A tu proszę sam siebie zadziwił. Poczuł ulgę. Nie musiał czuć się odpowiedzialny, nie musiał dowodzić, nie musiał rozkazywać. Zostali tylko on i dżungla. Nie było nawet zwierząt, co było bardzo dziwne. Czyżby potwory zabiły, albo przepędziły jej wszystkie?

Sally coś mówiła o anomaliach czasocoś tam. Te anomalie najwyraźniej dopadły Blackwooda. Nie były przypisane do konkretnych miejsc. Jakby … wędrowały. Powiedzenie „nie znasz dnia, ani godziny” pasowało tu jak ulał. To dawało sporą niepewność. Łatwo było się w coś wpakować, ale i łatwo od tego uciec.

Przejrzał swoje rzeczy. Trochę ich zostawił w obozie, ale nie żałował. Przynajmniej przydadzą się Preacherowi i dziewczynie. Sięgnął po jadalne kłącze. Na mięso nie miał co liczyć, ale na roślinach też można było wyżyć jakiś czas.

To że zgubił resztę w zasadzie niczego nie zmieniało w jego planach. Ostatnie ustalenia były takie, że spróbują odnaleźć drogę, a później obóz Japończyków i Mark to właśnie miał zamiar zrobić.

Przymknął oczy i wsłuchał się w tropikalny las, jak gdyby chciał go poczuć. Cisza. Nic się nie poruszało i wtedy gdy miał już otworzyć oczy poczuł strach. Pierwotny, mroczny, nienaturalny. Dżungla była przesiąknięta strachem.

To nie był efekt nieudanego eksperymentu Japończyków, to było coś znacznie starszego, pierwotnego i … nieludzkiego. Cokolwiek robiły tu Japsy wybrali złe miejsce. Bardzo złe.

Mark podniósł się. Mgła już całkiem ustąpiła. Na lewo od niego teren się wznosił. Cała wyspa z tego co się zorientował była dość górzysta. Selby postanowił wspiąć się na jakieś wzniesienie i rozejrzeć. Miał nadzieję, że nie będzie musiał się wspinać na drzewa, ale był na to przygotowany.

Pułapki na zwierzęta zostawił. Jeśli będzie okazja, może kiedyś je sprawdzi. Jeśli nie, to trudno.

Reinhard 28-05-2012 13:56

Odkąd pamiętał, zielona ściana dżungli tuż przed zbliżaniem się do niej była dla Collinsa koszmarem. Nie przez to, czym była - przez to, czym mogła być. Koszmarem szczerzącym się kłami japońskich bagnetów. Rojem ołowianych szerszeni, w ciągu jednego uderzenia serca nasączających jadem śmierci pluton lub kompanię. Niewidzialną trucizną, spalającą w płomieniach gorączki niepozornych żółtodziobów i nieustraszonych weteranów. Wystarczy wejść w drogę jednemu żyjątku, zaburzyć spokój wody, zająć swoją osobą miejsce powietrza. To prawda, że człowiek jest najbardziej morderczym drapieżnikiem Ziemi. Ale dżungla dowodzi, że istnieją na niej inne siły, wobec których ten drapieżnik nie ma szans.

Teraz jednak, pierwszy raz w życiu, Collins cieszył się, widząc to bezlitosne zielone piekło. Lepsze było to od mgły, która pożerała jego towarzyszy broni. Czy była ona częścią tropików, czy też pokonała dżunglę?

Ciekawe, czy istnieje siła, która mogłaby pokonać dżunglę?

Szlag!

Przez myślenie o pierdołach omal nie wylądował w jakiejś dziurze! Jest odpowiedzialny za rozproszonych po tym zaniedbanym przez Boga, pełnym chwastów trawniku żołnierzy, a sobie filozoficzne medytacje odstawia!

Co za fetor...coś dużego musiało tu zdechnąć...padlinożercy....Monk rozejrzał się bacznie po okolicy, uderzenie strachu i adrenaliny wymierzyło ostry policzek jego zmysłom i myślom, kierując je na tu i teraz. Na nowo podjął ostrożny marsz w kierunku oparatora BARa. Starał się określić swoją odległość od strzelca, posługując się słuchem, jednocześnie bacznie obserwował podłoże i otoczenie. Odgłosy walki rozdrażniły zwierzęta, a nie chciał skończyć jako przekąska jakiegoś bydlaka, który nie dorobił się nawet jakiejś uczciwej angielskiej nazwy.

SWAT 28-05-2012 17:48

- Jasna choler - wysyczał przez zęby, ogarniając wzrokiem to co zobaczył - Widzicie to?

Ich oczom ukazał się okropny widok, tak okropny że aż Noltanowi zjerzyły się włosy na głowie, plecach i rękach. Od razu wiedział, że nie mogą tu zostać. Gadające zwłoki, przyciągną uwagę japsów, a oni sami oszaleli już dawno od gazów. To było pewne.
I wtedy się przyłapał na swoim toku myślowym. Chciał uciekać przed halunami. Ale z tego co widział po twarzy Harikawy, on też to widział. Dwa takie same haluny? To było za dużo na jedno biedny rozum. Wykraczało daleko poza jego granice pojmowania.

A może ten gaz był tak silny, że Ci biedacy na drutach do tej pory nie zorientowali się że nie żyją? Nadal tkwili w pułapce oparów? Nie miał zamiaru do nich strzelać, jak do tamtej gadającej głowy. Tamta była jedna, a on musiał odreagować.

- Przesuńmy się trochę do tyłu, by tego nie widzieć, a tak żeby wracający dowódca musiał na nas wpaść, tak czy siak - zaproponował - Te... trupy gotowe nas wydać

Viviaen 06-06-2012 09:20

Każdy ma jakieś granice. Kiedy samochód z pasażerami zaczął na jej oczach odzyskiwać sprawność, Sakamae poczuła, że coś w niej pękło. W ułamku sekundy z człowieka stała się zwierzęciem, nie myślącym już, kierującym się jedynie instynktem. A instynkt głośno krzyczał PADNIJ! UKRYJ SIĘ! NIE DAJ SIĘ ZAUWAŻYĆ! Tylko jakiś cichutki głosik przypominał o towarzyszącym jej mężczyźnie. Jeśli go znajdą, będą szukać dalej. Wtedy ją też znajdą. Bardziej wyczuła, niż zobaczyła (nie było czasu na rozglądanie się), że Ronald stoi tuż za nią. Nie wiedziała nawet, czy zorientował się już, co się dzieje i nie obchodziło ją to. PRZEŻYĆ kołatało się w głowie i napędzało ciało do działania.

Jednym szybkim ruchem rzuciła się za siebie, podcinając nogi niczego nie spodziewającemu się mężczyźnie i obalając go w gęste zarośla. Syknęła mu tylko do ucha, żeby był cicho i się nie ruszał. Miała nadzieję, że ją posłucha, że nie będzie próbował zwrócić na nich uwagi żołnierzy.

Leżąc wśród listowia i przyciskając ciało do ziemi ze zdziwieniem zorientowała się, że płacze. Rozbity na kawałki umysł powoli próbował się poskładać. Miała jednak wrażenie, że niektórych kawałków brak... Zwierzęce instynkty, które zadziałały jeszcze przed chwilą, teraz wycofywały się, pozostawiając stery człowieczeństwu. I właśnie to człowieczeństwo płakało teraz nad jej losem, jednocześnie zastanawiając się, co dalej. Gorączkowo usiłowała sobie przypomnieć wszystko, czego się uczyła o lasach tropikalnych. Skąd brać wodę, co można, a czego nie wolno jeść... jak przeżyć...

Nagle z całą siłą dotarło do niej, że to nie jest zwyczajna dżungla na zwyczajnej wyspie. Mieszkały tu dziwne monstra, działy się dziwne rzeczy. Samochód zdawał się cofać w czasie, jakby podchodząc bliżej wraku, naruszyła jakąś niewidzialną barierę, dziwną bańkę czasoprzestrzenną. Była pewna, że gdyby nie podeszła do wraku, nic by się nie stało. Starając się nie myśleć o niczym więcej, zaczęła analizować całe zdarzenie. Podeszła na jakieś 3 kroki do wraku i... wrak na jej oczach odmłodniał! Nie, tego się nie da zrozumieć. Człowieczeństwo wyjąc potępieńczo ustąpiło pola zwierzęcym instynktom. Sakamae wbiła twarz w błoto usiłując zdusić narastające w gardle przerażone piski.

abishai 06-06-2012 14:27

To... niemożliwe.
Harikawa patrzył na szczątki porozwieszane na drucie kolczastym, niczym makabryczne pranie suszące się na słońcu. Patrzył z szeroko otwartymi ustami, patrzył znieruchomiały z zaskoczenia i przerażenia.
To niemożliwe.
A dźwięki wydobywające się z ust trupów tylko zwiększały absurdalność sytuacji.
To niemożliwe, że przegapili coś takiego po drodze. Nie mogli tego nie zauważyć. Bo niby jak?
Przecież ganiali po tym przeklętym polu tam i z powrotem. Ciężko nie zauważyć zasieków z porozwieszanymi zwłokami. Zwłaszcza takich, które wydają odgłosy.
Skąd więc się to coś wzięło?
Skąd się wzięły trupy?
I jakim cudem wydawały takie odgłosy?
Z osłupienia wyrwały go słowa Noltana. Yametsu skinął odruchowo i pomógł w przenoszeniu rannego White’a.
Nie miało znaczenia, czy radiooperator ma rację, czy nie. Każdy powód był dobry, by odsunąć się od tego porozwieszanych na zasiekach trupów.
Japończyk zerknął w kierunku sylwetki dowódcy, która rozmyła się gdzieś w ustępującej mgle.
Przyczaił się przy rannym i trzymając w dłoni karabin rozglądał się bacznie. Choć dowodzenie jednoosobowym oddziałem, zakrawało na kpinę, Yametsu zamierzał wykonać rozkaz sierżanta. Czekać kwadrans, a potem... uchodzić wraz z rannym i Noltanem na plażę.

Harard 06-06-2012 16:48

Boone siedział nieruchomo na grubym konarze jakiegoś powykręcanego drzewa. Co kilka minut wolno podnosił lunetę karabinu do oka i lustrował okolicę. Minęło jakieś pół godziny, może trochę więcej odkąd Barrow zniknął mu z pola widzenia. Patrzył czasem na leżącą w hamaku kobietę, zastanawiając się czy zaraz ona rozwieje się w dym, czy pokryje w jednej chwili zmarszczkami i plamami wątrobowymi i padnie nieżywa jak Doc.
Wyspa była... nierealna. To co tutaj się działo nie dało się zrozumieć, więc Boone nawet nie próbował. Brał wszystko po prostu jako kolejną przeszkodę do pokonania. Przeżyć i tyle. Próbować nauczyć się zostać przy życiu a nie zrozumieć.
Barrow długo nie wracał. Patrick poruszył się w końcu na swoim stanowisku niespokojnie. Ustalili przecież, że nie będą się rozchodzić daleko, by nie zgubić się w tej przeklętej mgle. Zeskoczył zwinnie na ziemię, chlupocąc ciężkimi buciorami w błocku. Rozciągnął mięśnie zastałe od siedzenia na czujce w jednej pozycji i zerknął na kobietę. Podszedł do swoich rzeczy i sprawdził czy wszystko na miejscu. Godzina minęła? Popatrzył na słońce. Barrow już dawno powinien być z powrotem. Nie słyszał jednak nic, żadnego strzału czy czegoś co zwiastowałoby że sierżant na kłopoty. Podszedł w końcu do hamaku i potrząsnął ją za ramię.
- Wstawaj.
Sally przekręciła głowę i wbiła wzrok w dłoń Boona, którą, szczęśliwie dla niego, zdołał już cofnąć.
- Nie śpię - hamak rozhuśtał się lekko kiedy usiadła w nim na skrzyżowanych nogach. Odgarnęła z twarzy poczochrane włosy i spokojnie oświadczyła. - Jest sobie winny. Mówiłam mu, że się zgubi jeśli się oddali. Głupiec.

Kolejne dłuższe spojrzenie. Nie spała przez cały czas. Kim ona była? Boone nie spuszczał z niej wzroku. Blizny na plecach były realne, nie udawane. Sprawdził to dokładnie przy opatrywaniu. Będzie spowalniać. Zawadzać. Wyjście najprostsze było najskuteczniejsze. Patrick podniósł nieco karabin, ale zatrzymał rękę. Musiał odnaleźć Barrowa. Razem mieli szansę.
- Zamknij się. - powiedział spokojnie, rozglądając się i szukając śladów sierżanta. Zastanowił się chwilę. Coś musiało się stać, Barrow nie siedziałby w dżungli aż tyle czasu nie dając im znaku życia. - Zwijamy obóz.
Wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę fajek i zdecydował się na uszczuplenie zapasów. Wyciągnął rękę również w jej kierunku.

Dziewczyna zamrugała jakby nagle straciła poczucie miejsca i czasu. Gapiła się w paczkę papierosów i zdawało mu się, że zaczyna się trząść. Nie. Ewidentnie się trzęsła, począwszy od kończyn, barków a skończywszy na rozedrganych ustach.
Opadła na kolana kiedy pierwsza nikotynowa chmura omiotła ją szarawym całunem.
- Zgaś to! - wrzasnęła przyciskając policzek do porośniętej mchem ziemi. - Zgaś, zgaś, zgaś!

Boone przeładować broń i wziął ją na cel gdy tylko krzyknęła. Reakcja odruchowa była po prostu silniejsza od niego. Zresztą już od dawna nauczył się ufać instynktowi. Nie rzuciła się na niego, na razie. Trzęsła się tylko. Co jest? Obrzucił szybkim spojrzeniem okolicę. Teraz za dnia żar papierosa był praktycznie nie do zauważenia już z dziesięciu jardów. Żadnego zagrożenia. Podszedł bliżej opierając kolbę o biodro, zaciągając się odruchowo dymem lucky strike’a.
- Uspokój się. Nie wrzeszcz do cholery.

O dziwo posłuchała, nie wstała jednak z ziemi. Pełzła w jego stronę pozornie pokornie, choć w tej chwili wydawała się Boonowi zadziwiająco podobna do upiornych stworów rezydujących na tej pieprzonej wyspie. Zdążył przełknąć tą myśl kiedy jej rozczapierzone chude palce zacisnęły się na czubkach jego wojskowych butów.
Mamrotała coś. Po japońsku. Przykucnęła u jego stóp, brudne dłonie niczym ruchliwe robaki wspinały się w górę nóg a policzek otarł się o jego łydki.

Boone zaklął i cofnął się o krok, odpychając jej ręce i nie siląc się na zbytnią delikatność. Zaklął znowu. Dopiero teraz skojarzył kilka faktów. Rany po przypalaniu... Cofnął się znowu i wyrzucił niedopałek w błoto. A może to co innego? Może to kolejna forma jaką przybiera wyspa bo ich wszystkich zabić? Mamrotała coś w jakimś cholernym gardłowym języku, a on cofnął się znowu, mierząc w jej głowę. Paradoksalnie uspokoił się nieco kiedy usłyszał japońskie słowo “sierżant”. Zdeptał szybko papierosa. Szlag.
- Nic ci nie zrobię. Sally... słyszysz? - powiedział w końcu, kiedy kobieta nie podnosiła się z klęczek.

Uniosła na niego błyszczące nieobecne oczy. Posmak dymu wisiał jeszcze w powietrzu kiedy nagle, jednym sprężystym susem rzuciła się na niego z wściekłym rykiem na ustach. Pierwszy cios zaskoczył go ciężarem furii i szaleństwa, długie paznokcie rozorały skórę na szczęce.

Już myślał, że jakiś koszmar zrodzony w niewoli jej przechodzi, jednak pusty wzrok nadal wbijała w niego, niezbyt chyba rozumiejąc co się dzieje w okół. Atak był błyskawiczny jak na sponiewieraną i słabą kobietę. Zaskoczyła go. Runęła na niego w szale wyciągając szponiaste dłonie w kierunku jego twarzy. Mierzyła w oczy, tyle się zorientował zanim szarpnął głową w uniku a brudne paznokcie rozorały mu twarz. Pstryk i instynkt znowu przejął kontrolę. Cofnął się znowu ale teraz po to by wziąć zamach. Z tak bliskiej odległości nie mógł strzelać, karabin był po prostu zbyt długi. Odwrócił broń i z krótkiego rozmachu uderzył kolbą w głowę. Mocno.

Jeszcze przez chwilę stała na nogach. Spoglądała teraz przytomnie, jakby nie pojmowała co się właśnie stało, nie pamiętała swojej wędrówki na klęczkach, obłapiania jego nóg ani ataku w amoku. Krew puściła się nagle, bez zapowiedzi wartką strugą i popłynęła wzdłuż policzka aż na czubek brody. Plama szkarłatu wyglądała na jej twarzy nieprzyzwoicie jaskrawie, jak podkolorowane farbą czarno białe zdjęcie. Dziewczyna zamrugała jeszcze dwa razy i osunęła się na ziemię.

Zemdlała, tak przynajmniej wyglądało. No ale wcześniej udawanie że śpi też jej szło nieźle. Boone trącił jej ramię lufą, stojąc w bezpiecznej odległości. Gdy nie dawała znaku życia, zmienił broń na poręczniejszego w takich sytuacjach colta i obrócił ją na plecy. Nieprzytomna. Nie spotkał nikogo kto umiałby kontrolować oddech i bicie serca tak by się nie zdradzić. Kurwa mać.
Związać i zostawić? Jakoś nie pasowało mu to, szczególnie po tym jak zdał sobie wreszcie sprawę że sam to sprowokował wszystko. Po chwili wahania wziął ją na ręce strażackim sposobem i zaniósł na hamak. Skręcił go tak, że obwinął kobietę jak baleron sznurkiem. Potrzebował chwili spokoju by się zastanowić.
Opatrzył podrapaną gębę, sypiąc sulfą i zaklejając ranki. Z jej rozbitej głowy ciągle ciekło. Otarł krew jałową gazą i wylał na nią trochę wody z manierki.

* * *

Bolała ją głowa. Otworzyła oczy wydając z siebie cichy pomruk. Ten żołnierz, Boone, pochylał się nad nią z dziwną do odgadnięcia miną. Dopiero po chwili zdawała sobie sprawę, że jest związana. Próbowała sobie przypomnieć ostatnie minuty zanim straciła przytomność ale w głowie rozlała się jedynie czarna plama zapomnienia.
- Co się stało? - wykrztusiła wreszcie z siebie.

- Rozbiłem ci łeb. - mruknął cicho, ze zdziwieniem stwierdzając że w jego głosie brzmią przepraszające nutki. - Przytrzymaj to, proszę.
Przycisnął do rany opatrunek, grzebiąc w torbie Doca, by jakoś przykleić go do jej głowy.
- Ataku jakiegoś dostałaś. - przyjrzał się jej uważnie, po czym poluzował opinający ją hamak tak by mogła się oswobodzić. Sam odsunął się nieco. - Musimy wrócić po śladach i poszukać Barrowa.
Zmienił szybko temat i pokazał kierunek.
- Nie zostawię go tutaj, nie może przecież być daleko.

Zeszła z hamaku sycząc z bólu i przyciskając dłoń do opatrunku. Nie skomentowała jego decyzji.
- Mnie też nie zostawiaj - powiedziała tylko, dość stanowczo.

- Dasz radę iść? - Boone już zbierał swoje rzeczy i pakował płachtę sierżanta, spadochron i hamak do plecaka. Próbował ocenić na ile będzie go spowalniać. - Na razie powoli. Spróbuję trzymać się jego śladów.
Niewiele było w tym wszystkim pewności siebie. Nie mogli znaleźć oddziału, opowieść Sally o znakowaniu drzew też nie napawała optymizmem, ale musiał spróbować. Nie zostawi swojego w tym piekle. A ona? Ona nie była swoja.

Betterman 08-06-2012 20:05

Przeładował karabin, w wojskowej rutynie kolejny raz odnajdując namiastkę spokoju. Jakby ostatnie wydarzenia wcale nie zachwiały jego wiarą w skuteczność najprostszych, pakowanych po dwadzieścia, rozwiązań.

Potem cofnął się ostrożnie tam, gdzie powinien ziać wylot tunelu. Nie żeby stęsknił się za potworem, ale dziura wisieć w powietrzu nie może. Przy ostrożnym dreptaniu w ciemności ściana zapewnia jakiś postęp. Przynajmniej dopóki nie doprowadzi z powrotem do punktu wyjścia. Na to nie ma jednak rady. Zresztą prawie wszystko jest lepsze niż nurkowanie w ścieku przy każdym potknięciu.

A na rzeczy gorsze był już przygotowany.

Armiel 08-06-2012 22:02




Yoshinobu i Dempsey


Azjatka padła twarzą w błoto, czując jak ciemna, cuchnąca maź zatyka jej nozdrza i wypełnia usta.
Amerykanin stał. Zbyt chyba oszołomiony, by szybko zareagować na dziejący się wokół nich koszmar.

Silnik samochodu z japońskimi żołnierzami zajęczał rozdzierająco, kiedy kierowca naciskając pedał gazu próbował wydobyć auto z błota. Spod kół tryskało ciemne błoto zmieszane ze zmiażdżonymi kawałkami roślin.

Jeden z pasażerów spojrzał prosto na stojącego jak słup soli Dempseya. Ręka żołnierza powędrowała błyskawicznie w stronę kabury przy boku. W dłoni zalśnił wyjęty z wprawą pistolet. Palec poruszył się na spuście, ale nim dotarł do końca ...

.... proces odmłodzenia się żołnierzy ... odwrócił się.

Tak można to było najogólniej nazwać.

W jednej sekundzie ciemne mundury, ciała, wyposażenie i sam pojazd postarzały się, pokryły rdzą, pleśnią bądź liszajem.

Koła przestały się obracać. Silnik zamilkł tak samo gwałtownie, jak przebudził się do życia, pozostawiając jednak w uszach wibrujący hałas.

Samochód znów stał się kupą przerdzewiałego złomu w trójką szkieletowatych pasażerów w środku.

A Ronald poczuł, że zmoczył spodnie.


Dean, Boone


Ruszyli w dżunglę. Powoli, nie śpiesząc się. licząc na to, że trafią na ślad Selbyego. Boone czuł się odrobinę nieswojo mając za plecami kobietę, która jeszcze kilka chwil wcześniej chciała wydrapać mu oczy. Ale nie chciał prowadzić jej przed sobą.

Dzieląc uwagę na wyjątkowo cichy, wręcz martwy las tropikalny i swoją niecodzienną towarzyszkę Boone zastanawiał się, kiedy coś się spierdoli. Bo prędzej czy później musiało coś się wydarzyć, tego był pewien.

W pewnym momencie zobaczył wnyki.

Wisiało w nich coś, co wiło się,. zwijało, syczało niczym wąż.

Ale wężem na pewno nie było.

Miało wężowe cielsko, cztery mało chwytne i źle rozstawione odnóża przypominające ręce oraz paskudną, obrzydliwą twarz, która obróciła się w stronę nadchodzących ludzi.


Stwór znieruchomiał.

Zwisł w pętli i wpatrując się w ludzi ... udawał martwego.


Selby


Paradoksalnie poczuł się lepiej. Przynajmniej wiedział, na czym stoi i to, że musi polegać tylko i wyłącznie na swoich umiejętnościach. A tych był pewien.

Pozbywszy się zbędnego sprzętu czuł się lżejszy i bardziej przygotowany na to, co może go spotkać.

Wykorzystując całą swoją dostępną wiedzę i doświadczenie określił kierunek, gdzie teren wyraźnie się podnosił.

Po chwili już wspinał się po niezbyt stromym, ale wymagającym uwagi wzniesieniu. Czujny, jak dzikie zwierzę, gotowy w każdej chwili walczyć lub zniknąć z oczu potencjalnych wrogów.

Nie śpieszył się. Oszczędzał oddech i siły. Będąc samemu, każdy błąd, głupie skręcenie kostki, mogło doprowadzić go do śmierci.

W końcu wyszedł na otwartą, nasłonecznioną przestrzeń.

Stał na wysokim wzniesieniu. Nad krawędzią jakiegoś piekielnie stromego uskoku.

Widział z niego całą wyspę. Niezbyt dużą. Gdyby zmierzyć jej obwód maszerując po plaży linia brzegowa nie miałaby zapewne więcej niż dziesięć – góra piętnaście kilometrów.

W centralnej części górzystą. W większości porośniętą tropikalnym lasem. Z atolem plaż i skał wokół brzegów i krawędzi. Z masę wód okalających ten fragment lądu ze wszystkich stron.

Z miejsca, na które się wspiął, widział pręgę na szacie dżungli – miejsce, przez które przewalił się ich samolot. Widział jednak przynajmniej dwa inne, podobne do tego miejsca. Widział wrak okrętu, który utknął na mieliźnie kawałek od lądu.

Ale to nie to przykuło jego uwagę.

Ale cztery rzeczy.

Pierwszą, był dość odległy snop ciemnoszarego dymu. Drugą – maszty czegoś, co wyglądało jak anteny radiowe wystające ponad poziom drzew o jakieś pięć kilometrów od niego, w głębi dżungli, prawie w jej sercu. Trzecią – pokręcona wstęga drogi, którą jechała jakaś ciężarówka. Droga zdawała się kręcić wokół całej wyspy, jak rozrzucona bez ładu i składu ścieżka, która nie ma początku, ani końca.

A czwartą rzeczą, jaką ujrzał to .... krąg burzowych chmur wokół wyspy. Potężne chmury huraganowe. Czarne, rozświetlane refleksami błyskawic, groźnie i przerażające.

Otaczały wsypę ze wszystkich stron.

A wyspa tkwiła w środku tego burzowego piekła. W samym sercu tego przerażającego cyklonu. W jego oko.

A na niebie ....

Na niebie Selby widział dwa słońca ....

Jedno małe i blade, a drugie ... drugie nieco większe i czerwone.

Tego było dla niego zbyt wiele. Ukląkł na twardej skale i jęknął.


Collins


Collins ruszył dalej. Nasłuchując. Próbując ustalić skąd padły strzały z BARa. Jego buty nadal tonęły w gęstym, mgielnym oparze, ale widoczność polepszała się z każdym krokiem.

Było cicho. Ta cisza działała mu na nerwy. Drażniła i tak już pobudzone zmysły.

Widział już coraz więcej. Widział zarys ruin po prawej stronie od miejsca, w którym stał. Widział pojedyncze drzewa i rosnące w grupach kępy krzaków. Dostrzegał większe i mniejsze głazy, które wystawały z ziemi niczym spróchniałe zęby bezimiennej maszkary.

I wtedy zobaczył też jego.

Samotny mężczyzna w podartym mundurze. Nie wyglądał na Japońca. Bardziej na jednego z Amerykanów, chociaż mundur był oblepiony taką warstwą brudu i błota, że Collins nie mógł być tego pewien do końca.

Człowiek ten nie był chyba uzbrojony.

Stał po prostu i patrzył w stronę Collinsa.


Summers

Szedł wzdłuż ściany, oparty plecami o lepki i zimy kamień. Czując, jak wilgoć przenika przez mundur i oblepia mu plecy. W butach chlupotała mu woda, ale ciężar broni dodawał mu otuchy.

I wtedy to poczuł.

Ciepło.

Wręcz gorąco.

Ciemności wokół niego wypełni dławiący zmysły odór. A woda zaczęła bulgotać, jakby ktoś podgrzewał ją właśnie do wrzenia.

Nawet para, która zaczęła unosić się wokół amerykańskiego żołnierza parzyła jego skórę.

Musiał się stąd jak najszybciej wydostać, jeśli chciał przeżyć.






Noltan, Harikawa, White

Noltan i Harikawa postękując z wysiłku, przenieśli jęczącego z bólu White’a gdzie indziej. Byle dalej od wydających dziwaczne dźwięki ludzkich szczątków. Byle dalej od bezimiennej grozy, której nie dało się ani pojąc, ani zrozumieć.

Nie musieli odchodzić za bardzo.

Przypadli za jakimiś potrzaskanymi głazami, pomiędzy którymi nadal unosiła się gęsta mgła.

Ciężko oddychając, bo przecież Noltan targał nie tylko zaimprowizowane nosze, ale również swoją radiostację polową.

Kawałek dalej mgła opadła i widzieli już ścianę dżungli. Brudne pnie drzew, pędy bambusowych kłączy, zgniłej barwy roślinność porastającą teren nisko przy ziemi.

Łapiąc oddechy przebijali wzrokiem miejsce, w którym znikł im z oczu Collins. Ale poza rzednącym oparem mgły nie widzieli niczego.

AI wtedy z dżungli wyraźnie usłyszeli jakiś dźwięk.

Cichy, lecz doskonale słyszalny ... kobiecy śpiew. Przypominał kołysankę śpiewaną gdzieś pomiędzy drzewami przez matkę dziecku. Kołysankę w jakimś nieznanym języku.


Nieznanym dla innych. Bo Harikawa doskonale rozpoznawał słowa. Podobną piosenkę śpiewała mu matka, gdy był małym chłopcem.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:17.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172