lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   REJS [Horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/14043-rejs-horror-18-a.html)

Proxy 10-08-2014 02:56

Od jak dawna nie miała łez na swoich policzkach? Kiedy ostatni raz mogła sobie pozwolić, by załzawione oczy mogły uformować kropelki na tyle ciężkie, by spływać razem z grawitacją? Kiedy w ogóle ostatni raz skupiła się choć chwilę na sobie? Wszystko było tak dawno, że nie sposób było sobie przypomnieć. Uwalniając się od samej siebie w końcu pozwoliła sobie na to, czego niezwykle potrzebowała. Z łzami uchodziło wszystko, co zabijało ją od tak dawna. Płacz stał się rozgrzeszeniem wobec siebie. Zostawił po sobie fizyczne zmęczenie ale zarazem lekkość, psychiczne oczyszczenie i ukojenie. Wypłakała z siebie wszystko do ostatniej kropli. Gdy już nie była w stanie więcej z siebie wycisnąć, leżała przez długi czas wciąż zwinięta pod drewnianym siedziskiem łodzi. W jej duszy zapanował spokój. Zajęło jej jeszcze trochę, aby ten spokój wyścielił sobie jej wnętrze i rozszedł się po całości. W końcu wywlokła się spod siedziska. Mokrą całą twarzą rozejrzała się po okolicznej pustce. Nie było dokąd iść, nie było co zrobić. Usiadła opierając się wygodniej o kawałek drewna. Przyciągnęła do siebie nogi wtulając się do kolan. Następnie przesiedziała tak kolejną porcję czasu. Nie było w niej już paniki. Nie było też walki, czy odrzucania.

- Zostawić mnie samą… Wiedzieliście, co będzie dla mnie największą karą… Wiecie, gdzie ugodzić, by zabolało najbardziej... - odezwała się niby do siebie niby do bytów sterujących wszechświatem i losem - Żałuję, na prawdę - jeśli chcieliście to usłyszeć. Jest mi przykro, że tak to się skończyło.

Zamilkła pogrążając się w mętnej brei pozostałego smutku.

- Tęsknie za wami… - rozpoczęła na nowo po paru minutach łapiąc jedną z myśli przelatującą przez głowę.

- I mieliście racje, że medycyna jest dla mnie. Zawsze miałeś rację. A ty zawsze mnie rozumiałaś... - zanurzając się we wspomnieniach oparła się czołem o zwarte kolana. Po paru chwilach oparła skroń o zwarte kolana - Pamiętacie, jak się uparłam i w wieku dziesięciu lat wymyśliłam sobie, że do końca życia nie zjem żadnego mięsa? - na jej ustach pojawił się mały uśmiech - Po pięciu latach męki nie było na świecie nic pyszniejszego niż kawałek kurczaka… Zawsze byłam uparta.

Armiel 10-08-2014 11:49

EDWARD TAKSONY

Nie potrafił tego zrobić. Nie potrafił zabić kogoś z zimną krwią/ Zamordować. Co innego, w obronie własnej, spalić kilku ludzi żywcem zaimprowizowanym koktajlem Mołotowa, a co innego zabić bezbronną, szaloną kobietę.

Nie przekroczył granicy człowieczeństwa. Nie chciał.

Zrezygnowany i wyczerpany wszystkimi próbami wyrwania się na wolność usiadł przy jednej ze ścian. Sam nie zauważył, kiedy zasnął.


* * *


Sen Eda nie trwał chyba długo, a przerwał go przeraźliwy, nieartykułowany krzyk, który rozbrzmiał gdzieś niedaleko. Taksony poderwał się z miejsca z sercem bijącym w tak szaleńczym rytmie, że przez chwilę mężczyzna bał się, że dostanie zawału.

To, co ujrzał spowodowało, że serce jeszcze bardziej przyśpieszyło swój szaleńczy rytm.

To krzyczała kobieta, z którą współdzielił celę. Krzyk był dziwaczny, wydobywał się wprost z jej gardła.

Kobieta stała przy drzwiach trzymając w okrwawionych dłoniach klucz. Ze zmasakrowanej szczęki nieszczęsnej ofiary lały się strumienie krwi. Kobieta wyrwała sobie klucz w jedyny możliwy sposób, urywając przy tym żuchwę. Jak była w stanie dokonać tego makabrycznego aktu samookaleczenia na zawsze musiało pozostać zagadką.
Wrzeszcząc przeraźliwie śliskimi od krwi dłońmi kobieta wsunęła większy klucz w dziurę, lecz zabrakło jej sił, by przekręcić go, jak należy. Na oczach nadal oszołomionego krwawą sceną Eda, kobieta osunęła się wzdłuż drzwi i znieruchomiała przy nich, charcząc i rzężąc agonalnie.



ROBERT TRAMP, CARRY MAY, GREGORY WALSH JUNIOR



Przyłożyli swoje dłonie do otworów czując, jak przez skórę przeskakują delikatne impulsy, jak wyładowania elektryczne o małej mocy.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem coś we wnętrzu piramidy zazgrzytało, dało się słyszeć jakieś tarcia i trzaski i powoli, robiąc przy tym sporo hałasu, fragment ściany zaczął się rozsuwać.

Jaszczuroludzie zasyczeli, wyraźnie czymś podekscytowani, a potem pierwsza dójka weszła do środka. Pozostali wskazali ludziom, że mają postąpić tak samo. Sprzeciw wydawał się nie na miejscu, więc ruszyli mniej lub bardziej chętnie.

Wnętrze piramidy śmierdziało dość znajomo. Psującą się rybą, gnijącymi wodorostami i słoną wodą. Jak ocean. Jak pokład „DESTINY”, kiedy zaczęły dziać się te wszystkie niestworzone rzeczy.

Przestępując próg starożytnej budowli Carry poczuła zimny dreszcz przebiegający jej wzdłuż kręgosłupa. Jej wyczulone zmysły kazały jej ciału rzucić się do ucieczki, jednak wola panowała nad tym przebudzonym instynktem.

Idące jako ariergarda jaszczury zapalały dziwaczne pochodnie zawieszane w równych odstępach na ścianach. Każdą z nich nieznany artysta ukształtował, jak zauważyli, na podobieństwo ludzkiej dłoni wyciągniętej do przodu jak po jałmużnę- tak, że wyglądało to, jakby ludzka ręka trzymała palący się na niebiesko ogień.

Po wejściu do piramidy znaleźli się w szerokim, prostym korytarzu, bez odgałęzień. Dotarli nim do kolejnych drzwi – tym razem wykonanych chyba z brązu lub podobnego metalu.

Artystyczne spirale i wzory tworzyły na tych drzwiach zawiłe ornamenty, nieodparcie kojarzące się z gigantyczny, splecionymi mackami. Szalony artysta musiał mieć jednak zaburzoną percepcję, bo dzieło sztuki w jakiś nieokreślony sposób wydawało się obce.

Pośród splotów gigantycznych macek ujrzeli kolejny element, który łatwo dało się rozpoznać! Okręt. Potężny wycieczkowiec, który mógł „DESTINY” pochwycony w te gargantuiczne sploty z brązu!

Carry – rzecz jasna – nie widziała tego metalorytu, lecz postrzegała go zupełnie inaczej. Widziała ciemnozielone, eteryczne macki, które trzymały w swoich splotach czerwony, zdający się ociekać krwią, statek o kształcie łudząco podobnym do „DESTINY”. Obraz przed jej oczami, jakby stworzony z opalizującej, wielobarwnej mgły zaczął przyprawiać dziewczynę o zawroty głowy i odruch wymiotny.

- Przesssnaszenie – powiedział przywódca jaszczurów wskazując pazurzastą łapą. – Azyl.

Cokolwiek miał na myśli, nie rozumieli tego. Nie widzieli też żadnych mechanizmów, ani innych wskazówek, jak można otworzyć te zamknięte drzwi.
Jaszczuroludzie wydawali się wiedzieć więcej. Przywódca podszedł do bocznej ściany szepcąc kilka słów i ściana podniosła się w górę ukazując boczny korytarz.

- Chośśść – wysyczał stwór wyraźnie chcąc, by ludzie poszli za nim.

Tak zrobili.

Krótki, ciemny korytarz wyprowadził ich do większej sali. Poczekali, aż jaszczurolud zapali te dziwne pochodnie, a kiedy to zrobił, mogli przyjrzeć się lepiej otoczeniu.

To była sala grobowa lub coś podobnego. W centralnym miejscu stał otwarty sarkofag wykonany z metalu, który wyglądem znacznie różnił się od prymitywnej architektury. Wyglądał, jakby wykonały go zupełnie inne ręce.

Różnił się geometrią, ozdobami, kształtem – wszystkim.

- Ocalenie – powiedział jaszczur wskazując ów dziwaczny sarkofag. – Jedno zginie. Ressszta przeszyje.

Najwyraźniej jaszczur chciał, by któreś z nich weszło do sarkofagu i zginęło, by ocalić resztę. To było szaleństwo!


NORA ROBINSON

Nora krzyczała jednocześnie próbując – dosłownie –zająć swoje miejsce w fotelu. Wołała Richarda, siadając swoim niewidzialnym „ciałem” na kolana „Nory na wózku”.

Jej przeźroczyste „ciało” jakby „wtapiało się” w ciało porażonej kobiety, – bo trudno jej było myśleć o tej istocie na wózku, jako o niej samej.

Najpierw Nora poczuła mrowienie, potem nagły ból, jakby ktoś przepuścił przez jej ciało potężną dawkę prądu.

Ze sparaliżowanych ust wydarł się krzyk.

- Richard!

Alberta cofnęła się gwałtownie z krzykiem, który zlał się jedno z wrzaskiem Nory.

- Richard!

Płuca szybko odzyskiwały swoją siłę.

- Richard!

Alberta siedziała na podłodze tarasu, tam gdzie nogi odmówiły jej posłuszeństwa i wpatrywała się w Norę z mieszaniną przerażenia, strachu, szoku, niedowierzania. Strzykawkę, którą chciała pozbawić pani Robinson życia, nadal trzymała w ręku.

- Nora?! – Richard stanął w wejściu na taras.

Spojrzał na wózek z żoną z oczami pełnymi szczęścia i wzruszenia.

- Nora ... – uśmiech radości i łzy popłynęły po twarzy Richarda.

A potem uśmiech ten nagle zmienił się w grymas bólu i Richard złapał się za serce i osunął na ziemię próbując łapać oddech. Jego twarz zsiniała.

Najwyraźniej niemłody już mężczyzna nie wytrzymał tej potężnej dawki emocji.

CLEMENTINE MAY

Myślenie. To jedyne, co pozostało Clementine w tej chwili.

Fale łagodnie unosiły szalupę przez ocean mgły. May nie miała pojęcia ile czasu już płynie. Minuty. Godziny. Dnie. Tygodnie.

Zaczynała odczuwać pragnienie i głód.

Zombianna 13-08-2014 21:00

Julia spadła z wysoka i roztrzaskała się o twardą nawierzchnię szaleństwa. Zdradziły ją własne słabości i lęki. Straciła kontrolę nad sobą, myślami, zdarzeniami. Potrafiła jedynie leżeć skulona na wykładzinie i patrzeć martwo przed siebie. Nie czuła łez płynących po policzkach, smrodu gnijącego drewna, ani zimna mokrej podłogi. Czas przepływał gdzieś obok, a ona trwała w stanie bliskim katatonii, niezdolna do dalszego funkcjonowania.

Psychika jest bardziej wrażliwa na urazy niż ciało, które nawet pocięte i połamane może wykrzesać z siebie resztki sił, by odczołgać się od zagrożenia. W ekstremalnych warunkach adrenalina tłumi ból, umysł zyskuje szansę na opanowanie sytuacji. Żeby zniszczyć człowieka nie potrzeba fizycznych tortur. Wystarczy urzeczywistnić najgorszy z koszmarów i pozwolić mu uwierzyć, że jest on prawdą. Wtedy jego wola walki rozpada się na tysiące drobnych okruchów niczym trafione cegłą lustro, a poskładanie jej na powrót do kupy jest często niemożliwe. Rysy pozostają do końca życia i przy najlżejszym nawet uderzeniu jaźń ponownie ulega degradacji, zmieniając człowieka w robiące pod siebie warzywo.

Już niczego nie była pewna. Nie wiedziała czy wciąż żyje, lecz strach przed tym co zobaczy skutecznie odwodził ją od pomysłu badania własnych obrażeń. Wolała pogrążyć się w nicości i trwać w niej tak długo, jak tylko można. Nawet kręcąca się na pewno w pobliżu Aliuj przestała stanowić problem. Julii było już obojętne czy umrze, byleby koszmar się skończył. Wizja śmierci działa na nią kojąco, przywoływała na twarz cień uśmiechu. Spokój...wreszcie święty spokój. Umrzeć, rozpłynąć się w mroku i nigdy więcej nie czuć tak obezwładniającego strachu. Nawet nie odnotowała, gdy wyczerpane do granic możliwości ciało przestało się trząść z zimna,a myśli zwolniły.

Minęła cała wieczność, nim znalazła w sobie dość siły, by unieść głowę i rozejrzeć się dookoła. Była kompletnie sama. Ciało okularnika-zawałowca zniknęło, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu...zupełnie jakby biedny głupiec był tylko kolejnym majakiem. Na szczęście porzucona torba leżała w pobliżu. Przełamując odrętwienie, dziewczyna podczołgała się w jej kierunku i drżącymi palcami rozsunęła suwak. Powitały ją znajome graty. Wyciągnęła butelkę wódki i, po krótkiej walce z korkiem, pociągnęła kilka solidnych łyków. Nieprzygotowane na taką ilość procentów gardło zaprotestowało, paląc żywym ogniem. J.J rozkaszlała się, lecz udało się jej nie zwymiotować.
Powoli zaczynało docierać do niej, że dłonie nie noszą żadnych śladów obrażeń. Paznokcie miała na swoim miejscu. Nie krwawiła, ani nic jej nie bolało. Upiła kolejny łyk alkoholu, zmusiła się by spojrzeć w dół i zamrugała ze zdziwienia. Dziury po włóczni nie było. Nie stała się żywym trupem, wciąż miała jakąś szansę...tylko czy warto walczyć. Przekonała się bardzo boleśnie, jak kończą ci, którzy stawiają opór.

Zamiast walić głową w mur, musiała poszukać drogi ucieczki. Ślepe błądzenie po korytarzach prowadziło tylko do jednego - szaleństwa. Sięgnęła po broszurkę informacyjną DESTINY i zamarła. Paavo, wielokrotność...
-Tylko czego wielokrotność?- jęknęła z rezygnacją żałując, że nigdy specjalnie nie przykładała większej wagi do swojej edukacji. Może gdyby skończyła liceum łatwiej wpadłaby na rozwiązanie zagadki. Kojarzyła czym jest wielokrotność, ale jak ją sensownie i szybko wyliczyć cóż...do tej pory korzystała z kalkulatora w telefonie. Teraz do dyspozycji miała jedynie kredkę do oczu oraz kawałek ściany. Musiało wystarczyć.

Nasłuchując uważnie czy nikt się nie zbliża, włączyła latarkę i napisała na ścianie pierwszą liczbę związaną ze statkiem jaka przyszła jej do głowy - numer własnej kabiny.
Sprawdzała po kolei wszystkie ewentualności zaczynając od dwóch, aż skończyła na…
-Trzynaście - zastygła nieruchomo - Pechowe trzynaście…super.
Spojrzała na plan i dodając w głowie uzyskaną liczę, zaznaczyła odpowiednie kajuty. Najbliżej znajdowało się 6279.
Przynajmniej zyskała jakiś cel, bodziec motywujący do działania.

Wstała powoli, przytrzymując się ściany i na miękkich nogach przeszła pod najbliższe drzwi. Wnętrze pokoju powitało ją tym samym chaosem, który spotkała wcześniej. Nie przejmując się bałaganem i brunatnymi zaciekami na ścianach obszukała szafę, niestety znajdujące się w środku ubrania do niczego się nie nadawały. W przypływie złości szarpnęła za narzutę wieńczącą łóżko i nożem pocięła ją na kilka części. Z obrzydzeniem ściągnęła własne spodnie, po czym owinęła się węższym pasem, tworząc coś na kształt prowizorycznej bielizny. Większy kawałek materiału owinęła wokół pasa, spinając go paskiem. Spódnica przed kolano nawet nie ograniczała zbytnio ruchów. Jeśli już miała zdychać przynajmniej zrobi to w czystych gaciach. Upodlenia wystarczyło jej do końca tego i następnego żywota.
Zadowolona przewiesiła torbę przez ramię i ruszyła ostrożnie ku kajucie 6279, zgarniając po drodze włócznię. Wątpiła, by jej tok rozumowania był słuszny...ale działanie odpędzało strach, a to najważniejsze.

Pipboy79 15-08-2014 00:27

To co przydarzyło się Ed'owi od czasu przebudzenia we własnej kajucie "nad ranem" było wykańćzające. Czuł się wypruty i fizycznie i psychicznie. Kompletnie nie był przygotowany na taką sytucję. Prawie cały czas musiał improwizować. Kompletnie nie wiedział co czeka go za następnym narożnikiem czy drzwiami. A to wymagało stałej czujności i uwagi. Do tego starał się myśleć i planować przyszościowo bo wciąż chciał wrócić z tego cholernego statku do domu. Długotrwały wysiłek i fizyczny jak walka, wspinaczka czy bieganie a właściwie ucieczka połączona z wysiłkiem umysłowym gdy próbował wygłówkować jak się nie dać zeżreć czy zabić chuj - wie -czemu wykańczały niubłaganie.

~ Tak trenuje się komandosów... Ciekawe czy bym zdał takie coś po czymś takim... ~ opcja wydała mu się ciekawa. W sumie niezła praca i taka poważana raczej bo w końcu elita. Po chwili dopiero dotarło do niego, że przecież by podejść do takiego egzaminu musiałby wrócić do domu. Ciekawe... Wyglądało, że jego umysł go nie zdradził jeszcze i wciąż wierzył, że jakoś z tego wybrnie i wydostanie się stąd. Myśl pocieszyła go mimo niewesołego położenia. ~ Jakoś to będzie. Ktoś tu w końcu przyjdzie. Spróbuję wtedy jeszcze raz. ~ im dłużej nad tym myślał, tym bardziej był tego pewny. Na pewno chodziło o to by zadźgał tę dziewczynę. Więc nawet jakby zdobył te klucze pewnie byli gotowi na jego ucieczkę lub im nie zależało. ~ Co za mendy... ~ pokręcił głową nie mogąc uwierzyć, że tacy ludzie naprawdę istnieją. I jeszcze mają władzę. Jak z jakiegoś filmu albo książki normalnie.

Teraz jednak nie miał pomysłu jak się wydostać. Czuł, że zmęczenie go ogarnia i sen się zbliża. Jeszcze wahał się mógł go odegnać ale po co? Miał w sumie chwilę by się zregenerować a więcej tłuc się z celą nie widział powodu a Kluczniczki ruszać nie chciał. Po niej nie spodziewał się kłopotów. Jakby chciała mu coś zrobić to mogła jak był nieprzytomny i unieruchomiony. Może i miała pomieszany rozum ale takie rzeczy chyba nawet na poziomie inteligencji zwierząt się chyba czuło więc wychodziło mu na to, że raczej nie powinna mu wyciąć żadnego numeru. I wówczas własnie pozwolił by Morfeusz objął jego znużone ciało i umysł w swoje władanie. Ledwo zdecydował się zasnąć i film mu się urwał jak po jakiejś narkozie. No i się zaczęło...

Krzyk obudził go i od razu przykuł uwagę na krwotok dziewczyny. - Nie! Stój! Co robisz?! - krzyknął zrywając się i przezwyciężając swoje zwiotczłe w pierwszej chwili ciało. Podbiegł do niej a ta już leżała na posadzce rzężąc, i sikając krwią z wyrwanej w gardle dziury przez której bardziej uchodziło powietrze prosto z płuc wydając nietypowy chrypiący oddech. Na jego oko może wyspecjalizowany sanitariusz w profesjonalnej karetce i potem jakiś OIOM może by ją odratował a on sam z praktycznie gołymi rękami... Ale nie mógł jej ot tak zostawić.

- Trzymaj się! Uciskaj ranę! - krzyknął do niej i doskoczył do porzuconego kaftana. Na ślepo prawie odciął brzytwą kawałek, zwinął robiąc prowizoryczny sączek i wpakował w ranę. Materiał był co prawda brudny i pewnie mogło dojść do zakażenia ale to nadal było parę dni a nie sekund. Z punktu widzenia Ed'a było więc o co walczyć. Następnie odciął kolejny kawałek i zrobił z niego coś jakby szalik czy opaskę mocującą wcześniejszy korek. - Nie poddawaj się! Będzie dobrze! Wyjdziemy z tego! Zobacz dzrzwi są otwarte, zwiejemy stąd. Sprowadzimy pomoc a potem wrócimy do domu! Jasne? Słyszysz mnie?! - krzyczał do niej podczas prokurowania opatrunku. Miał idiotyczne wrażenie, że póki będzie do niej mówił to ona nie umrze. Mówić już wcześniej nie mogła a teraz z tak pokaleczoną szyją to już w ogóle. Ale miał nadzieję, że go słyszy i poznaje. W końcu nie wiedział dlaczego ani po co ale otworzyła mu drogę na wolność. Nie mógł zostawić kogoś takiego. Póki była szansa próbował ją ratować.

Skończył z opatrunkiem. Popatrzył na jej twarz chwilę. - Teraz otworzę drzwi i wyjdziemy stąd dobra? - wskazał palcem na drzwi. Już nic więcej nie mógł zrobić a bał się zwlekać dłużej bo ten gigant albo kto mógł przyjść i wszystko byłoby na nic. Ruszył więc do drzwi i z sercem na ramieniu ostrożnie je otworzył. Gdy okazało się, że klucze pasują, dają się przekręcić a potem jeszcze odrzwia drgnęły i wreszcie zobaczył korytarz na moment zalała go fala ulgi tak jakby już wrócił do domu. Wziął się jednak wgarść. Miał jeszcze w cholerę do zrobienia.

Wychylił się ostrożnie na zewnątrz. Tam zaś zauważył ciemność. Po obu stronach korytarza. Poświecił sobie telefonem ale niewiele to polepszało pole widzenia. Wyglądało jakby światło było pochłaniane przez ciemność. Dziwne. Jedyne rzecz o jakiej czytał, że jest w stanie zrobić taki numer to czarna dziura. Ale to nie mogło być to. Więc co. ~ Coś jest w powietrzu. Jakiś pył albo jakaś błona co jakiś czas. Może jakies pole? ~ jak zwykle próbował od ręki rozkminić z czym ma doczynienia i z czym ma się teraz zmierzyć. Jednak miał za mało danych i czasu by jakoś to dokładniej roztrząsać więc wrócił z powrotem do celi.

- Dobra, słuchaj, spadamy stąd. Zabieram cię ze sobą. - mówił przyklękając nad Kluczniczką. Znów chwycił za kaftan który ponownie okazał się całkiem przydatnym narzędziem. Teraz przesunął jego środek pomiędzy ramionami kobiety a końcówki przywiązał sobie w pasie. W ten sposób było mu bardzo noewygodnie ale miał wolne ręce i łatwiej było ją na dłuższą metę wlec czy ciągnąć niż nieść na rękach czy nawet chwytem strażackim. A jak długo trzeba będzie iść nie miał pojęcia. A "w razie czego" które stanie sie na pewno tylko nie wiedział z kim i gdzie i kiedy mógł oszczędzić wiecej sił niż jakby ją dźwigał. A gdyby podejrzewał, że coś trzeba sprawdzić mógł się odwiązać i to sprawdzić.

- Dobra, to idziemy. Trzymaj się. - rzekł do niej krótko i cicho. Wyszedł na korytarz. Brzytwę schował do kieszeni. W jednej ręcę miał smyczek Johanny a w drugiej telefon którym sobie przyświecał. Stanął chwilę przed drzwiami do ich celi. Zstanawiał się. W lewo czy w prawo. Popatrzył na podłogę i ściany korytarza szukając jakichś wsazówek. To, że na zewnątrz jest taki sam wystrój jak w celi już trochę go zaniepokoiło. Oczekiwał, że raczej prędzej niż później powinna się pojawić znajoma stał i wystrój jak na statku. No chyba, że jednak nie byli już na statku. ~ Potem się tym zajmę. Teraz trzeba stąd spadać. ~ wzruszył ramionami.

Słuch i węch też mu dużo nie pomogły. Prócz odgłosów wydawanych przez nich oboje jakoś nic pomagającego ustalić kierunek marszu nie słyszał. Z zapachów czuł jakąś morską zgniliznę czy padlinę albo wodorosty wywalone na brzeg. Zuważył jednak sąseidnie drzwi do celi którą widział przez okienko. Kierunek dobry jak każdy inny. Zajrzał do środka, poświecił, popukał ale odpowiedziała mu cisza. Widocznie cela była pusta. Potem już ruszył dalej w tym kierunku.

Kłebka z nitką nie miał. A poza tym po takiej nitce i ich byłoby łatwo znaleźć. Ale dzięki skrzypaczce miał coś podobnego: szminkę. Bał się zgubić, zwłaszcza jakby drzwi ktoś zamknął lub jakichś mechanizm zrobił to z automata. Mógłby nawet nie rozpoznać drzwi za jakimi był gdyby przyszło mu wracać. Więc od początku malował co jakiś czas "4". Sama cyfra nie miała znaczenia ale jej czybek wskazywał mu kierunek z jakiego przybył i drogę jaką już pokonał. Malował ją na wysokości pasa. On o tym wiedział a reszta świata nie musiała a nie rzucała się w oczy tak jak na wysokości głowy. No i był szansa, że ktoś się skupi na samej czwórce a nie na czym innym.

Co jakiś czas przystawał wówczas i gasił telefon nasłuchując. Liczył też, że mógłby zauważyć wówczas jakieś światło czy poświatę gdyby było takie a które ze świecącym własnym telefonem mógłby przegapić. No a samego smyczka używał do macania i podłogi i ściany przed sobą. Jakby było coś brzydkiego to wolał by trafiło na smyczek niż jego rękę czy nogę.

Ravanesh 16-08-2014 21:39

Nora zacisnęła dłoń na poręczy krzesła sprawdzając swoją materialność. Nie odważyła poderwać się z siedzenia. Długotrwałe przebywanie w tej samej pozycji musiało znacząco wpłynąć na jej organizm a nie pomogłaby Richardowi gdyby gruchnęła niezgrabnie na ziemię. Zamiast tego zwróciła oczy na siedzącą na tarasie kobietę.

- Pomóż mu kobieto! - Wysyczała - W końcu jesteś, do cholery, pielęgniarką jak mniemam.

- Rusz się i spełnij swój obowiązek!

Twarz pielęgniarki wykrzywiła się dziwacznie. Nora ujrzała, jak pod skórą na twarzy kobiety coś zafalowało, jakby za chwilę oblicze Alberty miało rozerwać się na kawałki. Powietrze zafalowało, przez pokład przeciągnął się długi, jękliwy, metaliczny dźwięk, niczym huk rozrywanej stali.

Nora przeniosła wzrok z pielęgniarki na leżącego Richarda. Jego stan się nie zmienił, mężczyzna dalej leżał nieruchomo tam, gdzie upadł.

Nora zaparła się obiema rękami i spróbowała podnieść się z fotela. Jej ciało zareagowało w sposób zupełnie nieadekwatny do stanu, w którym powinno znajdować się po czterech latach braku aktywności.

Pani Robinson zerwała się z fotela i pewnie stanęła na nogach. W tym krótkim czasie w Albercie zaszły daleko idące zmiany, fragmenty jej ciała zaczęły odrywać się od reszty i rozpływać się w powietrzu. Nora przyklękła przy Richardzie.

Twarz jej męża wykrzywiała się w dziwaczny sposób, który wcześniej Nora zaobserwowała u pielęgniarki, a fragmenty ciała mężczyzny zanikały w szybkim tempie. Kiedy pani Robinson starała się złapać męża w objęcia on dosłownie przeciekał jej przez palce i ramiona.

W końcu obydwa ciała znikły z tarasu. Metaliczny dźwięk nasilił się, na co Nora dopiero teraz zwróciła uwagę. Złapała ręką za barierkę balkonu i obserwowała jak pod jej dłonią metal w przyspieszonym tempie pokrywał się rdzą.

Kobieta odepchnęła się od barierki i wbiegła do kajuty.

Zobaczyła zniszczone, zapuszczone miejsce w jakiś sposób podobne do kajuty 7194, takiej jak ją pamiętała, kiedy ostatni raz ją widziała, ale jednocześnie nieco inne, jakby rozkład postąpił dalej, a niszczycielski czas jeszcze bardziej odcisnął na tym miejscu swoje piętno.

Nora się nie zatrzymywała. Zanosząc się płaczem wybiegła na korytarz i wpadła do sąsiedniej kajuty o numerze, 7188 w której uparcie upatrywała drogi do normalności.

kanna 17-08-2014 00:02

Post wspólny
 
Azyl… Ocalenie… Bzdura. Gregory spojrzał na jaszczury wsuwając dłonie w kieszenie spodni. Ot i okazało się czym jest to miejsce. Komnatą ofiarną.
-Nie wierzę. Nie ufam wam. Skąd mam wiedzieć, że następne drzwi nie będą wymagały kolejnej ofiary, a potem… ostatniej? Nie zamierzam dalej pomagać bez wyjaśnień. Nie jestem baranem na waszą rzeź.- odparł coraz bardziej poirytowany.
- Mówiłam! - wybuchła Carry, która od dłuższego czasu próbowała powściągnąć ogarniającą ją panikę. - Mówiłam, ze tak będzie! Zawsze tak jest! Trzeba się była zabierać, do tej dżungli, a nie tu włazić! To wycie było takim samym omamem jak ośmiornica i w ogóle!

- Osssalenie - powiedział jaszczurolud.
-Ocalenie przed… czym… i ocalenie dla kogo?- burknął wściekle Gregory mając po dziurki w nosie półsłówek, zagadek i niedopowiedzeń. Nie zamierzał ryzykować życia, a tym bardziej poświęcać go w imię tak mętnych argumentów jak “osssalenie”.
- Wasss. Nasss. Wszysssstkich. - wyjaśnienia jaszczuroluda były nadal mętne.
- Przed czym? Ocalenie przed czym?
- Przed nimi. Wsssszysssstkimi. Przed ciemnossssszcią.

- Ja pójdę
. - Powiedział Robert Tramp. W zasadzie przez większość rozgrywającej się sceny można było odnieść wrażenie, że gdzieś się rozpłynął. Przez całą wymianę zdań po prostu stał i patrzył w sarkofag, choć jego wzrok zdawał się błądzić gdzieś dalej. Carrie mogła zaobserwować to już wcześniej, czasem po prostu się zawieszał i niemal dało się słyszeć jak procesor pod łysiejącą czaszką wyje z wysiłku, by w końcu wypluć rozwiązanie. Nie zawsze wydawało się mądre, ale gdy już się pojawiło profesorek był do niego przekonany w 100 procentach i realizował je bez oglądania się na nic. Jak z decyzją o podejściu do jaszczurów. - Ja pójdę. Nie będzie innych bram, piramidy mające wnętrza ciągnące się w nieskończoność istnieją tylko w filmach fantasy, przy wymiarach tej budowli i ogromnych gabarytach kamieni z których jest wykonana nie ma wiele więcej miejsca na kolejne pomieszczenia. Jest szansa, że ten... rytuał, zakończy cały proces, który wprowadził całe zamieszanie.

[i][-Bzdura… przy takich założeniach nie powinno być dżungli wewnątrz statku./I]- stwierdził w odpowiedzi Gregory.- Nie powinno być teleportujących glifów i… magia nie powinna działać wstecz… sięgać do czasu kiedy jeszcze się to całe draństwo nie zaczęło. Równie dobrze ta cała piramida może być bardziej pokręcona niż geometria nieeuklidesowa. Przecież ciągłość czasu i przestrzeni w tym miejscu nie istnieje. Chyba, że masz jakieś konkretne dowody na poparcie swych tez?
Potarł podstawę nosa.- Zróbmy tak. Jeśli te gady oddadzą moje rzeczy, możemy losować który z nas zginie. Wśród moich rzeczy jest rewolwer, jeszcze z kilkoma nabojami. W razie czego pozostała dwójka będzie miała lepszą pozycję negocjacyjną przy kolejnych drzwiach.

Carry obeszła, powoli sarkofag, dotykając go dłonią.
- Jest inny. - powiedziała. - Inny… niż to wszystko. Jakby nie był stąd. A jeśli jaszczurki źle to czytają? Jeśli to właśnie sarkofag jest dryfem?
- Zbyt optymistyczne założenie. Ale jeśli zamiast zginąć, zniknę i nie pojawią się inne możliwości, możecie spróbować.
- Odwrócił się w stronę Gregorego - żadnych losowań doktorze Walsh, wokół jest dość chaosu by powierzać mu również kwestie na które mamy wpływ. Moja decyzja jest przemyślana, jeśli któreś z was bardzo chce mnie zastąpić oczekuję racjonalnych argumentów, nie ruletki.
- To bez sensu
- Carry potrząsnęła głową. - Dlaczego uwazasz, że to co mówią, jest prawda? Może nawet wierzą w to, że wejście kogoś do środka ich ocali, ale wcale tak nie musi byc. Może niech jeden z nich wejdzie, zobaczymy, co będzie…
- I w czym ma to pomóc?
- Robert zaczynał okazywać zniecierpliwienie. - Ergonomia urządzenia wskazuje na człowieka. Jak dziury na dłonie przy wejściu. Jaszczur prawdopodobnie w tym zginie bez żadnego efektu, lub co gorsza zepsuje mechanizm.
-A w czym pomoże ślepa wiara w słowa jaszczurów? Jaką mamy gwarancję że nie pojawią się następne drzwi lub kolejny mechanizm wymagający ludzkiej ofiary? Może właśnie tego im trzeba… trzech żywych kluczy.
-stwierdził równie poirytowany Gregory.- Skoro jesteśmy potrzebni, to jest szansa na wynegocjowanie czegoś lepszego… niż bycie posłusznymi pionkami w ich rozgrywce. Na litość boską, w czym pomoże robienie to co nam każą?!
- Prawdopodobnie zaraz się przekonacie.
- powiedział Robert, wchodząc do maszyny.

Proxy 17-08-2014 01:30

- Poradzę sobie, dam radę, nie potrzebuję pomocy… - powtórzyła swoje niegdyś częste słowa - Zawsze w tedy, gdy sobie nie radziłam, gdy nie dawałam rady i potrzebowałam czegokolwiek, by . Zawsze byłam uparta… Zawsze potrzebowałam pomocy. Nigdy nie byłam tak dobra, za jaką mnie uważaliście. Chcieliście by było najlepiej, nigdy też nie widzieliście żadnych problemów, czy nie dociągnięć. Ale mimo wszystko ja się musiałam uprzeć i wszystkimi siłami dążyć do urojonego ideału - wtulając się w swoje ramiona dziewczyna uśmiechnęła się niemrawo - Zawsze byłam uparta… A wszystko nie tak mogło wyglądać. Wszystko mogło się skończyć zupełnie inaczej.

Człowiek szczęśliwy jest to człowiek, który pod koniec swoich dni nie żałowałby żadnej swojej decyzji ani przeżytego dnia. Nawet przy propozycji cofnięcia czasu i otrzymania kolejnej próby - nie zmieniłby nic. May była wypełniona żalem do siebie o to, jak poprowadziła własne losy.

- O ile łatwiej byłoby gdybyś zaakceptowała własną siebie i nie próbowała na siłę stać się kimś innym… O ile łatwiej… - westchnęła z goryczą. W jej głowie zmienił się nieco temat. Z jednej strony odprężona od wypuszczenia od siebie wszystkich łez, z drugiej strony przygnębiona tym, co jej pozostało oraz tym, czego nie wykorzystała. Stracone szanse.

- Po cholerę mnie tu zaciągnęliście z tym wszystkim? - popatrzyła po sobie i zaczęła rozpinać kamizelkę. Z jej ubrań nie lała się woda tak, jak parę sekund po wyjściu z wody. Nie były też suche a pozostawały w jakimś przejściowym stanie. Ważąca troszeczkę kamizelka poleciała przed podkulone nogi. Clem patrzyła się na nią z wyrzutem. Wszystkie elementy do niej przypięte znała jak własną kieszeń. Wszystkie zastosowania i sposoby użycia. Nawet była w stanie przypomnieć sobie paręnaście sytuacji w których użyła danego narzędzia. O dziwo, nie była w stanie przypomnieć sobie niczego, co było bliskie jej prawdziwych ostatnich chwil. Swój wzrok zatrzymała na krótkofalówce, na której trzymało się parę jeszcze sporo kropli. Sięgnęła po nią i włączyła zostawiając na miejscu. Dla pozostawionej w samotności do końca istnienia czasu nawet trzeszczenie radia wydawało się kompanem dodającym otuchy. Sama mogła się tylko objąć własnymi ramionami i skupić się na sobie. Przynajmniej raz. Przynajmniej pośmiertnie.

Armiel 17-08-2014 09:24

EDWARD TAKSONY

Był w jakiejś jaskini, przynajmniej tak sądził, póki nie dotarł do metalowych schodów prowadzących gdzieś w górę. Potem skojarzyła mu się baza łodzi podwodnych. Widział już podobną infrastrukturę w filmach sensacyjnych.

Metalowe, pokryte rdzawymi plamami schody doprowadziły go do kolejnych drzwi przypominających te, które otworzył z takim trudem. Przez chwilę wahał się, lecz sytuacja nie pozostawiała mu wyboru i otworzył zardzewiały mechanizm.

Po chwili znalazł się w korytarzu, który wyglądał, jakby był korytarzem na statku. W nozdrza Eda uderzył znajomy odór gnijących resztek z dna.

Odwrócił się i ze zdumieniem ujrzał, że drzwi, którymi wszedł na statek znikły. Za nim była tylko ściana, zakończona okrągłym bulajem, przez który widział jedynie mgłę – ciemny, szary opar.

Coś zmieniło się w otaczającym go „bukiecie” smrodu. Przez oceaniczny odór rozkładu przebiła się wyraźnie mdląca woń gnijącego mięsa. Intensywność smrodu była tak duża, że nawet żołądek Eda, w związku z wykonywaną pracą przyzwyczajony do smrodu, o mało nie zaprotestował.

Po chwili do Eda dotarło, że ten smród dolatuje z jego pleców, na których z takim poświęceniem niósł kobietę z okaleczoną szczęką. Ostrożnie położył ją na podłodze upewniając się, że zamiast rannej, niesie gnijącego trupa. Napuchnięte ciało przegniło w wielu miejscach sącząc z siebie lepkie płyny, które zapewne przesiąkły przez materiał koszuli Taksonyego, pozostawiając na niej trupi smród.

Zohydzony Ted odsunął się kawałek od nieszczęsnej kobiety. Nie znał jej, nie zdołał poznać jej imienia, ale w tej właśnie chwili poczuł, że to cholernie ważne, wręcz najważniejsze. Uczepił się tej myśli wpatrując się w leżący na korytarzu, śmierdzący okrutnie kształt.

Przez chwilę siedział tak, na lepkiej podłodze czując się strasznie zmęczony- zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Chciał przetrwać, pragnął tego, jak niczego innego, lecz od Bóg wie jakiego czasu miał wrażenie, że miota się to w tą, to w tamtą stronę.

A jeśli nie było wyjścia z tego labiryntu omamów, koszmarów, złudzeń? Jeśli piekielny rejs nigdy się nie skończy?

Z tych dziwnych rozważań wyrwał go przeraźliwy, jękliwy dźwięk, poprzedzony potężnym uderzeniem, po którym zadrżał pokład.

Wyglądało na to, że „DESTINY” – bo tego, że jest na wycieczkowcu, Ed był pewny w stu procentach – uderzył o coś ze sporą siłą.

Pokład lekko przechylił się w lewą stronę.

A potem nagle usłyszał głos, który wydawał się rozbrzmiewać wprost w jego głowie.


NORA ROBINSON

Nora przekroczyła granicę, za którą nie było już niczego.

Bała się, ale bardziej niż strach, przytłaczała ją bezsilność. Wrażenie, że czegokolwiek nie zrobi, jakiej próby się nie podejmie, złośliwy los ciągle ciska ją do jej kajuty.

Nie miała pojęcia, co zrobić, by wyrwać się z tego koszmaru.

Wpadła do sąsiedniej kabiny, jak kiedyś, przez łzy i atak histerii, ledwie tylko ogarniając jej szczegóły.

Nie pamiętała, ile czasu płakała, siedząc na podłodze za łóżkiem, ale robiła to tak długo, aż zabrakło jej sił.

W pewnym momencie poczuła, że pokład pod jej nogami zadrżał lekko i przechylił się nieznacznie na lewą burtę.

Musiało wydarzyć się coś nieoczekiwanego, co zmieniło sytuację, tylko nie miała pojęcia, co to takiego było.

A potem nagle usłyszała głos, który wydawał się rozbrzmiewać wprost w jej głowie.

ROBERT TRAMP

Robert Tramp zdecydował. Dokonał wyboru.

Wnętrze sarkofagu było twarde, lecz nie nieprzyjemne.

Kiedy tylko znalazł się w środku wieko zasunęło się nad nim powoli. Ostatnim, co ujrzał nad sobą były twarze Carry i Gregory’ego. Którzy wpatrywali się weń z mieszaniną uczuć i emocji na twarzach.

Potem zniknęli i napłynęła ciemność. Ale nie taka zwykła ciemność nocy lub jaskini, lecz ciemność absolutna, jaka wypełnia przestrzeń międzygwiezdną.

Albo ciemność czarnej dziury.

Zassała ona Roberta. Pochłonęła łapczywie, jak spragniony po biegu maratończyk pochłania podaną mu wodę.

To wchłonięcie nie bolało. Robert nic nie poczuł, poza krótkotrwałym uczuciem konsternacji, jakie i tak często towarzyszyło mu w kontaktach z ludźmi.

Zniknął. Przestał istnieć.


CARRY MAY, GREGORY WALSH JUNIOR

Kiedy wieko sarkofagu zasunęło się nad Robertem, Carry i Gregory ujrzeli, jak przez ornamenty na kamiennej skrzyni przebiegają dziwaczne wyładowanie – zielonych i żółtych świateł. Trwało to, co najwyżej minutę.

Potem sarkofag wydał z siebie dziwne zgrzytanie i otworzył się cicho. Jego wnętrze było puste. Po Robercie Trampie nie pozostał najmniejszy ślad. Nawet kropelka krwi, fragment ubrania czy ząb. Nic. Jakby go nigdy nie było.

Jaszczur syknął najwyraźniej zadowolony, a przez świątynię przebiegło drżenie, kojarzące się z wstrząsem wtórnym.

- Dobssssze – syknął jaszczur. – Moszemy isszć.

Poprowadził ich tym samym korytarzem, którym przyszli, do miejsca, w którym pozostawił resztę pobratymców.

Jedna ze ścian na korytarzu znikła, a za nią ujrzeli kolejny korytarz, oświetlony tymi samymi dziwacznymi pochodniami.

Ten korytarz doprowadził ich do czegoś, co jak się domyślali, mogło być sercem budowli.

To była wielka komnata centralna z wysokim sklepieniem.

W samym środku, po ich wejściu, pojawił się niecodzienny obraz.

Wyglądało to jak mapa połączeń neuronowych lub też molekuł, albo dziwaczna wersja mapy kosmosu, lub cokolwiek innego. Rozświetlone punkty światła, z odchodzącymi od nich wypustkami lub mackami. Sieć.



Jaszczury stanęły przed tym czymś z wyraźnym szacunkiem. Przyglądały się niecodziennemu zjawisku z wręcz nabożną, religijną czcią.

- Asssyl – szepnął wódz.

Holograficzny obraz rozrastał się. Wypełniał coraz większą przestrzeń komnaty.

Jaszczur powiedział coś, do swoich i skierowali się oni do niewielkich wnęk, które ktoś utworzył w ścianach. Pierwszy jaszczur wszedł do środka i ściana zamknęła się za nim. Kolejni postąpili podobnie. Tylko szef wahał się przez chwilę wskazując ludziom puste niecki.

- Osssalenie.

Świątyni znów zadrżała wyraźnie. A oni usłyszeli znajomy głos w swojej głowie, dolatujący z daleka, jakby z .. innego miejsca lub czasu.

- Ossalenie – powiedział jaszczur i już na nich nie patrząc, wszedł do niecki w ścianie, która zasunęła się nad nim.

A oni stali w ogromnej komnacie wpatrując się w dziwaczny „hologram” i słysząc głosy w swoich głowach.

I gdyby nie doświadczali tego we dwoje, diagnoza byłaby prosta i oczywista.


CLEMENTINE MAY


Krótkofalówka zatrzeszczała. A potem z trzasków wyłoniły się jakieś dźwięki. Krzyki, wrzaski, jazgoty, ryki. Odgłosy prosto z piekła. Przez chwilę usłyszała także jakiś głos, który zaczął coś mówić.


WSZYSCY

- Zostało już niewiele czasu – to był głos Paavo. – Jestem ranny, zapewne umieram. Potrzebuję pomocy. Jestem tam, gdzie my, ludzie, szukamy pocieszenia, kiedy wszystko inne zawiedzie. Jagova, Montezuma, Orlov, Serpentowicz, Quazal, Tyss oraz Larysa Clark. To odpowiedzialni za to, co stało się na „DESTINY”. Ich prawdziwe imiona brzmią inaczej, lecz to teraz nieważne.

Głos przycichł. Przez chwilę myśleli, że zniknie zupełnie, ale jednak nie.

- To nie są ludzie. To przedstawiciele starożytnej rasy, która ukrywała się pośród nas, kiedyś wielka, teraz zmuszona do wegetacji. Wężowi ludzie. Wybrali „DESTINY”, jako swój cel i odprawili rytuał, który … wiem jak trudno w to wszystko uwierzyć, ale … jeśli ktoś mnie słyszy … rytuał, który miał otworzyć bramę do świata, w którym uwięziono ich boga. Demona. Istotę. Potrzebowali miejsca, na morzu, w Trójkącie Bermudzkim, bo tak ich świat i nasz stykały się ze sobą. Potrzebowali ofiar, bardzo dużo ludzkich ofiar. Ich strachu zrodzonego z bezsilności, z odrazy, z najgorszych ludzkich koszmarów. To co widzicie, czego doświadczacie na „DESTINY” to konfabulacje, zrodzone ze wspólnej jaźni pasażerów. Z ich i waszych przeżyć, dręczących was i ich wyrzutów sumienia, demonów przeszłości i lęków zrodzonych z przeczytanych książek, obejrzanych filmów, gier. Wszystko to wzmocnione przez czary wężowych ludzi i biotoksynę rozpuszczoną na pokładzie. No i rytuał. Zakrzywia czas i przestrzeń. W tej właśnie chwili „DESTINY” dryfuje nie tylko po oceanie, ale także przez morza czasu, przestrzeni, wymiarów, czegoś, czego nie potrafimy pojąć w swej ograniczonej ludzkiej percepcji.

Usłyszeli kaszel. Paavo kaszlał. Ostro, sucho, ciężko, nieprzyjemnie.

- Potrzebuję waszej pomocy, jeśli ktokolwiek mnie słyszy. Jestem tam, gdzie ludzie szukają pocieszenia w chwilach zwątpienia. Pamiętajcie, że kajuty z największą ilością powtórzeń liczby waszego pokładu w swoim numerze stanowią bramy. Nie wiem, czemu tak jest, ale chyba to jakiś efekt uboczny, którego wężowi ludzie nie kontrolują.

Paavo zakaszlał ponownie.Tym razem atak kaszlu trwał dłużej.

- Ktokolwiek mnie słyszy, jeśli ktoś mnie słyszy, potrzebuję waszej pomocy. Jeszcze nie jest za późno. Zawiodłem. Źle oceniłem intencje wrogów i ich siły. Ale jeszcze jest szansa. Proszę. Pomóżcie mi. Pomóż ....

Głos ucichł, a oni byli tam, gdzie wcześniej. Ed - gdzieś na korytarzu "DESTINY", Nora w kajucie, w której się skryła, Carry i Gregory - sami nie mieli pojęcia gdzie, a Clementine na szalupie, zagubiona i samotna.

Tylko Roberta Trampa nie było. On przestał istnieć.

Pipboy79 21-08-2014 16:13

Ed poruszał się z duszą na ramieniu. W każdej chwili obawiał się spotkać z czymś lub z kimś co będzie próbowało go zagnać z powrotem do celi. Lub po prostu zadźgać albo zeżreć. Obawiał się zwłaszcza tego skarmionego sterydami giganta który go tak urządził, że Amerykanin węgierskiego pochodzenia do tej pory pamiętał.

Zastanawiał się nad wystrojem wnętrz. Wyglądało jak schron dla okrętów podwodnych. Widział zdjęcia i filmy. Niemcy takie dla swoich U - Bootów budowali na atlantyckim wybrzeżu w II wojnie. A potem Ruscy no i oni podczas Zimnej Wojny. Czyżby statek wpłynął do takiego schronu? Nie mając czym sensowniejszym zaprząc umysłu rozważał to naprawdę poważnie. Doszedł jednak do wniosku, że to możliwe ale małoprawdopodobne. Przede wszystkim "Destiny" była za wysoka i za ciężka czyli "dziura" by ona wpłynęła musiałaby być naprawdę ogromna. Nie słyszał by ktoś kiedyś budował schron na tak duże jednostki. Byłoby to nieopłacalne. Przed bombami i rakietami lepiej chroniła obrona przeciwlotnicza i własne lotnictwo a nie beton. Poza tym to były typowe zabawy marynarek wojennych a nie prywatnych armatorów nastawionych na zyski z turystów.

~ A tak dokładniej to nie jest tu cały statek tylko ja sam... ~ skrzywił się nieco do własnych myśli poprawiając mocowanie kaftanu. Jedną osobę łatwiej było "zgubić" niż wielgachny statek. Był tym całkiem poważnie zaniepokojony bo oznaczało, że jakoś jest poza pokładem statku. Do tej pory łudził się, że może trafił do pokładowego magazynu teatralnego ale ta "scenaria" była cholrenie ralistyczna, w 3d i cholernie za wielka by była jakąkolwiek scenerią.

Przed drzwiami się zawahał ale ostatecznie... Co miał do stracenia? Wracać do celi? Nie po to się tak walczył by się z niej wydostać by teraz samemu wracać lub czekać aż ktoś znów go tam wrzuci. Z tym postanowieniem otworzył drzwi i przeszedł przez nie.

A po drugiej stronie już na pierwszy rzut oka wyglądało wszystko znajomo. Ale śmierć Kluczniczki całkowicie go zaaferowała. Co prawda spodziewał się, że umrze po takich obrażeniach, i to w każdej chwili. Ale nie spodziewał się czegoś takiego. Nie był może jakimś delkatnym emo by się przejmować byle czym ale i nie miał profesjonalnej oziębłości patologa by stan martwego ciała go nie ruszył. - O jasna cholera! - zaklął trochę w panice odwiązując kafltan. Jakoś instynktorwnie obawiał się, że to co się stało jej przejdzie i na niego. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło.

~ Co to ejst do cholery? Jakiś przyśpieszony rozpad... Jak przeszliśmy przez drzwi... Tamta strona jakoś trzymała ją przy życiu... Może nie była z tego świata? Albo za długo była po tamtej stronie? ~ wnioski nie były zbyt pocieszne. Mimo to żałował tej bezimiennej kobiety. Kimkolwiek była przez chwilę dzielili wspólnie celę i los. Tak samo jak z Joanną Berg. Też zostałą po tamtej stronie. Martwa. Teraz jednak już nic na to nie mógł poradzić. Przykrył jedynie martwe ciało swoim kaftanem i ruszył dalej.

Szukał i po chwili znalazł. Widział oznaczenia na ścianie. Znów był na "Destiny". Ta świadomość przyniosła mu dziwną ulgę. Wierzył, że by wrócić do domu musi być własnie na statku. Numery mówiły mu jednak, że jest o poziom niżej od "swojego" pokładu. Gdzieś tak bliżej dziobu niż śródokręcia.

- No cwaniaku? I co teraz? - spytał pod nosem sam siebie. Czuł się jakby grał w jakąś długą grę a właściwie planszę bez save'ów. I własnie mu zablili hirołsa i znów musi zaczynać od nowa cała planszę przechodzić. Właściwie to nawet jeszcze wcześniej... To było zdziebko zniechęcające... Był już tak daleko! A teraz znów cofka... I co dalej? Nadal próbować dostać się na mostek? Jak dobrz liczył to między nim tutaj a mostkiem było sześć pokładów a mostek był na siódmym. W chuj daleko jak na te warunki... To było... Naprawdę zniechęcające... Przymknął oczy, czuł, że ma kryzys. Kryzys wiary w swoje szanse na przeżycie i ocalenia. Czytał o tym. Wiedział, że to się przydaża prawie każdemu rozbitkowi. Ale czytać a przeżywać i odczuwać to komletnie inne rzeczy. Teoretycznie nie powinien się poddawać i z optymizmem patrzyć w przyszłość, planować zadania, oszczędzać siły, unikać niebezpieczeństw i w końcu się uratuje albo jego ktoś uratuje. Tylko to się tyczyło w miarę normalnych katastrof a jakoś nie zdarzyło mu się czytać co robić w jakichś zagubionych czasowymiarach...

- O ja pierdolę... - jęknął gdy jego uwagę przykuł jakiś bazgroł na ścianie. Zrobił kilka kroków z takim głupim uczuciem, że wie co to jest. Tak, to był jego znak. Ten co go wymyślił z Fiolecik. On miał swój a ona swój. Teraz też tu był. A o ile wiedział nie byłog o tu wcześniej. Obudził się poziom wyżej i cały czas wędrował ku górze, ku mostkowi. Na dół nie miał po co iść. A jednak był. Gdzieś kiedyś. - Kurwa ile razy już tu byłem... - teraz serio czuł się jak jakiś hirołs z gry ktury enty raz przechodzi dany level bo go wciąż zabijają... To było beznadziejne... Nie wydostanie się stąd. Ani nikogo nie wydostanie. Ani Fiolecik, ani JJ, ani Kristy, ani nikogo innego. I jego też nikt nie wydostanie ani nie uratuje. To koniec. Utknął tu na dobre. W końcu go ktoś zeżre, zadźga albo oszaleje i będzie takim dzikusem jak ci których spalił. Już raz mu odbiło więc nie był na to odporny a jak tu zostanie dłużej...

Więc co? Wygrać już nie mógł. Kombinował jak mógł i mimo to to co się tu działo przerastało go. Nie mógł wrócić do domu. A nie chciał zostać. Co mógł zrobić? Własciwie mógł zrobić użytek z brzytwy... Albo paska... Może nie mógł wygrać z nimi ale wówczas oni nie wygrają z nim. Remis. Nie zmienią go w sobie podobnego, ani nie da się skarmić potworom. Remis przy takiej ogromnej dysproporcji sił, środków i zaskoczenia to zdaniem Ed'a był całkiem przywoity rezultat. Siary by nie miał. W końću jego przeciwnicy mieli wszelkie możliwe atuty, liczebność, siłę, technologię, wiedzę, teren... Mimo to aż dotąd szczęście mu sprzyjało i im się wymykał. I własciwie co znaczyło "wrócić do domu"? Gdzie? Do kogo? Tak naprawdę nikt na niego nie czekał. Na Ed'a nigdy nikt nie czekał. Rodzice pewnie by się zmartwili. Ale przeżyją to. Tutaj na pokładzie też w sumie cały czas był sam. Poznał tą fajną JJ i Fiolecik, kto wie jak mogło by mu się z Kristy ułożyć jakby dłużej rejs potrwał i tam potem w Rio... Ale tak? Tak był sam. Nawet teraz tu na korytarzu był sam. W sumie więc nic by się nie stało... Przy takich rozmyślaniach złapał się, ze na zmianę obmacuje kształt złozonej brzytwy w kieszeni albo sprzączkę u pasa... W sumie to nie byłoby takie głupie... Wyszedłby na zero... Zrobił co mógł no nie? Może jakiś Einstein, Hawkins, czy inny pogromca mitów rozkminiłby jak się z tego wykaraskać ale on, zwykły szaraczek?

Tak, w ten sposób mógłby zwiać z tego statku swoim prześladowcom. Takie wyjście miało ręce i nogi. Tylko... Tylko, że... ~ Poddać się? ~ nie mógł tego wypowiedzieć na głos. Nawet w myślach z trudem mu się to słowo kształtowało. Na samą myśl o nim czuł, jak zaczynają go palić uszy i policzki. Czuł poporstu wstyd. Jakby pewnie powiedział jego dziadek: "Tak się nie robi Ed. Dlaczego? Bo tak się po prostu nie robi. ".

Bo to byłoby własnie to: kapitulacja. Kapitulacja miała sens ale gdy wyczerpano wszelkie metody prowadznia walki. Jak się miało lufę przy skroni. Tak, wtedy można było skapitulować, rzucić broń i zwinąć żagle. Ale nie wcześniej. Czy teraz miał aż tak beznadziejną sytuację? Z ociąganiem musiał stwierdzić, że nie. Wciąż mógł coś jeszcze zrobić. Wciąż mógł jeszcze coś im namieszać. Nasypać piachu w te ich przeklęte tryby. Nawet jakby go miało przy tym zmielić. Mógł jeszcze coś zrobić. Przypomniał sobie strach i niepewność tamtych prymitywów którym spalił kumpli. Bali sie go. Był sam ich całe stado i mimo to bali się go znaleźć. Przypomniał sobie Fiolecik, jak się go trzymała kurczowo. Wierzyła w niego. Że po nią wróci. Przypomniał sobie tego dragala co rozgniótł skrzypaczkę. Ed był pewny, że oczekiwał, że rozwali Kluczniczkę by się wydostać. Nie zrobił tego. Zaskoczył ich, nie spodziewali się tego. Może miało to zerowy wpływ na całokształt sytuacji na statku czy choćby jego własny... Ale nadal mógł coś jeszcze zrobić. Coś dobreg. Nasypać piachu w tryby. I może jednak przez przypadek uda się mu wrócić. Albo dzięki temu komuś uda się wrócić.

- No dobra... Spróbuję... Spróbuję jeszcze raz... - mruknął do siebie biorąc nowy oddech. Skoro się zdecydował już jednak nadal walczyć nadal pozostawało mu dobranie taktyki tej walki. Głowił się własnie nad tym gdy znów usłyszał głos tego dziwnego kolesia. Tak samo jak poprzednio nie miał pojęcia jak on to robi, ten trik z tym mówieniem. Wyglądąło jakby po prostu go słyszał we własnej głowie bez żadnych słuchawek, głośników czy co tam jeszcze.

Ed zamarł. Po czym chwilę zaczął chodzić nerwowo tu i tam gorączkowo myśląc nad tym co powiedział ten obcy koleś. Wymiary, demony, rytuały, wężowi ludzie, bramy w kajutach? Normalnie... To by o tym fajnie podyskutował gdzieś na imprezie przy browczyku z puszki albo plastikowego kubka, z fajną muzą w tle by poudowadniać swoje racje i poszpanić elokwencją przed laskami. Tylko, że... Teraz był gdzie i kiedy indziej. I przeżył co przeżył. Co więcej to co mówił ten koleś zgadzało się z tym co już sam widział.

Zagadka o ostatniej nadziei nie była trudna. O ile zmęczenie i znużenie nie brało góry to pewnie chodziło o kościół. Na pokładzie go nie było ale była kaplica. Teraz miał do niej trzy pokłady do pokonania w pionie i czwarty w poziomie. - No kurde jak zwykle... Bo jakby się odezwał jak ja tam byłem to kurde by zaproste było no nie? - mimo powagi sytuacji pozwolił sobie na mały żarcik i wybuch udanej irytacji. Poza tym i tak go nikt nie widział...

Tej gadki o bramach i numerach niezbyt jażył. Ok, nawet jesli faktycznie były to bramy to gdzie prowadziły? Do ich świata? Do innych? A może jak windy 3d gdzieś na inne miejsca na samym statku? Chuj wie... Postanowił się więc dostać tam tradycyjnie. Już raz mu się udało to i mogło drugi raz. Wtedy co prawda kolo mówił, że to niemożliwe no ale... Zostać tutaj nie mógł.

Tamten mówił szyfrem. Ostrzegał. Pewnie więc go ścigali, ci których wymienił. Z tym, że Ed'owi nic te nzawiska nie mówiły i w ogóle nie kojarzył ich z twarzami ludzi. A właścwie nieludzi jak mówił ten kolo... W sumie nieważne. Jeśli udałoby mu się do niego dotrzeć może coś by się wymyśliło. No dobra, może tamten by wiedział co robić. Trzeba go tylko odnaleźć i utrzymać przy życiu. Łatwizna...

- Dobra, do roboty stary, spadamy stąd. - mruknął sam do siebie i w końcu się ruszył. Ponownie zaczął od zwiększenia swoich szans na przeżycie poprzez dosprzętowienie się. Przeszperał pobliskie kajuty, schowki, szafki niektóre rzeczy znalazł wprost na korytarzu niektóre, jak porządny plecak, niestety musiał dopiero znaleźć ale jak tylko zajął się robotą od razu wróciła mu chęć do życia. Miał konkretny cel do zrealizowania i mu się poświęcił całkowicie. Znów był napędzaną żelazną wolą, żywą maszyną nastawioną na przetrwanie i zdrealizowanie planu. Ciało i umysł miał już pkancerowane przez statek ale nadal należały do niego i panował nad nimi. Teraz skumulował siłę ich obu na dotarciu do celu.

Nie minęło dużo czasu a znalazł apteczkę. Przmył nią swoje rany na palcach, karku i twarzy i opatrzył się jak dał radę. Przemył i napił się z pojemnika na wodę niegazowaną do picia jaki dziwnym trafem się odstał na korytarzu. Niestety był za duży i ciężki by go taszczyć a nie znalazł żadnej butelki, termosu czy słoika by przelać wodę więc tylko napił się na zapas do oporu.

Znów znalazł toporek strażacki, znów zmajstrował kolejne płonące i wybuchowe zabawki, znów znalazł sprawną latarkę. Znów wreszcie znalazł jakiegoś markera. Nad tym wahał się chwilę ale postanowił rzucić wyzwanie wszystkiemu co może go tu spotkać. I sobie samemu. Więc znów maznął swój diagram na ścianie w widocznym miescu. Tym razem na dole napisał małą 10 -tkę. Nie wiedział ile dokładnie walnął już takich znaków wcześniej ale pewnie coś koło tego. Z braku poczucia czasu i jego zakrzywień nie było co dat czy godzin pisać. Ale dzięki numerom mógł się chociaż poznać w chronologii. Uznał w końcu, że w tym rejonie statku ogarnął i zodbył co było do zdobycia więc ruszył w kierunku klatek schodowych na śródokręciu. Zamierzał się prześlizgnąć lub przebić do tej cholernej kaplicy przez cokolwiek miałoby mu stanąć na drodze. - Będzie dobrze. Wrócę do domu. Ale się wszyscy zdziwią jak wrócę... - przez chwilę wyobraźnia podsunęła mu tę scenę tych wszystkich zdziwionych spojrzeń gdy tak wróci i będzie przechadzał się po okolicy podczas gdy tylu cwańszych bogatszych współpasażerów nie wróciło. Dziwne ale wizja ta wydała mu sie dziwnie pogodna i radosna i bardzo poprawiła mu humor.

abishai 23-08-2014 17:13

Nie trzeba było być studentem medycyny, by dostrzec czym jest ta sieć. Gregory oceniał, że jest sieć neuronowa gigantycznego mózgu. I że Tramp nie dość, że poświęcił się na darmo, to jeszcze pomógł tym złym.
Młody lekarz potarł czoło w irytacji, zastanawiając się co sobie myślał analityk CIA.
“Nadmierna nieufność jest wrogiem efektywności”...- przypomniał sobie słowa Trampa, tak nie pasujące do kogoś z CIA. Kto jak kto, ale agenci wywiadu ufni być nie powinni. Z drugiej strony, nadmierna ufność nie bez powodu jest nazywana naiwnością. I nie bez powodu jest określeniem pejoratywnym.
Jaszczury ich wykorzystały… tak po prostu. A oni...dali się wykorzystać.
Patrząc na ten hologram tak idealny w swym pięknie, Walshowi chciało kląć… tym bardziej, gdy rozbrzmiał w ich głowach dobrze znajomy głos.


"To nie są ludzie. To przedstawiciele starożytnej rasy, która ukrywała się pośród nas, kiedyś wielka, teraz zmuszona do wegetacji. Wężowi ludzie. Wybrali „DESTINY”, jako swój cel i odprawili rytuał, który … wiem jak trudno w to wszystko uwierzyć, ale … jeśli ktoś mnie słyszy … rytuał, który miał otworzyć bramę do świata, w którym uwięziono ich boga."

A oni… im pomogli. A Tramp się poświęcił dla ich Boga, ich Demona, bo zaufał. Uwierzył w wytarty powtarzany w kółko slogan: “Ocalenie”.
Gdyby tu był z nimi, Gregory walnąłby go pięścią w twarz… mocno i boleśnie. Dla Gregory’ego jasne było co zrobili. Uruchomili mózg bóstwa. Byli jak włączniki… Tramp był pierwszy. Zapewne pełnił rolę móżdżku i rdzenia przedłużonego. Jaszczury były kolejne… dołączały do swego bóstwa stapiając swą jaźń z jego umysłem.
Pięknie… Walsh przyczynił się właśnie do przebudzenia bóstwa.
Gdyby mógł, to by klął… to by rzucał mięsem na prawo i lewo. Ale nie mógł. Był w towarzystwie młodej damy, a Martha Walsh dobrze go wychowała.
Mieli do wyboru niecki i los Trampa, lub opuszczenie tej przeklętej świątyni, której nie powinni otwierać…
Gregory wybrał to drugie.
-Chodźmy.- rzekł do towarzyszącej mu Carry, postał przez chwilę, a potem ruszył do wyjścia. Nie mógł wszak jej narzucić decyzji. Być może w tych nieckach… rzeczywiście było ocalenie. Ale cena za nie była zbyt wysoka. Gregory nie zamierzał jej zapłacić, ale Carry mogła zdecydować inaczej.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:27.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172