lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   REJS [Horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/14043-rejs-horror-18-a.html)

Armiel 31-08-2014 11:04

JULIA JABLONSKY

Julia ruszyła w stronę kajuty 6266. Ich kajuty. Korytarz „DESTINY” śmierdział zgnilizną. Śmierdział zepsutymi zębami i śmiercią.

Na pierwsze ciało natknęła się kilkanaście kroków dalej. Trup leżał przy ścianie i początkowo wzięła go za porzuconą kurtkę. Potem jednak rozpoznała w mijanym kształcie dziecko. Kilkuletniego chłopca, lub dziewczynkę. Gnijąca twarz wpatrywała się w idącą Julię z wyraźnym wyrzutem, jakby to ona winna była tego, że trup leży tutaj, na tym korytarzu i gnije.

Potem zobaczyła kolejne ciała. Ich liczba przytłaczała. Leżały wzdłuż całego korytarza, pośród brudnych zacieków na ścianach, zakrzepłych kałuż na ziemi i rozbryzgów na suficie. Kobiety, mężczyźni, dzieci – wszyscy nieruchomi, martwi, pozbawieni życia prawie w tej samej chwili, brutalnie, wręcz okrutnie.

Julia ostrożnie ruszyła pomiędzy umarłymi. Starała się nie patrzyć na zwłoki. Na jakiś czas miała dość widoku trupów. Może dlatego, że przed chwilą sama walczyła ze swoją paniką zagrzebana żywcem w grobie.

- Julia.

Szept wydobył się z ust jednego z trupów.

- Julia. Julia. Julia.

Jej imię. Wyszeptywane wielokrotnie przez zeschnięte, martwe usta. Niewiele głośniejsze od westchnienia szepty.

Przyśpieszyła, na skraju paniki.

Minęła korytarz z ciałami. Już tylko jeden zakręt dzielił ją od jej kajuty.

Minęła go i … ujrzała … korytarz z ciałami. Ten sam, który mijała poprzednio. Trupy szeptały cicho, chociaż ich usta nie poruszały się. Odwróciła się i zobaczyła, że korytarz, którym przyszła … znikł. Zamiast niego ujrzała jedynie szary opar, niczym gęsta mgła lub dym, który poruszał się w jej stronę, niczym jakaś świadoma istota.


GREGORY WALSH JUNIOR

Tropikalny las był ciemnym, przerażającym miejscem. Te nędzne resztki zachodzących słońc nie były w stanie już rozproszyć ciemności, jaka zapadła pod kopułą drzew.

Gregory zawahał się po przejściu kilku kroków w ciemnościach. Miał latarkę zdobytą gdzieś na DESTINY i zapalił ją. Szeroki snop światła przecinający mrok dżungli dodał mu otuchy.

Nie miał pojęcia, jak w tym lesie zdoła znaleźć drogę do „DESTINY”. Co więcej, nie miał pojęcia gdzie też może znajdować się transatlantyk, lecz czy cokolwiek tutaj miało sens? Gregory powątpiewał w to. Szedł więc przed siebie, z nadzieją, że znajdzie coś, co wskaże mu dalszą drogę.

Kilka razy potknął się o jakiś ukryty korzeń, lecz to go nie powstrzymało. Po prostu zwolnił i szedł ostrożniej.

Dżungla stała się dziwnie cichym, martwym miejscem. Ucichły wszystkie dźwięki, poza szumem wiatru i szelestem liści.

A potem nagle ziemia zatrzęsła się lekko, prawie niewyczuwalnie. Gregory nie miał pojęcia dlaczego, ale nagle poczuł się zagrożony.

Gdzieś, niedaleko dżunglę przeszył paskudny kwik, wrzask, pisk. Tak gwałtowny, że mężczyzna o mało nie wypluł własnego serca. Trudno było określić, co za istota wydała z siebie ten dźwięk, lecz było w nim tyle bólu, że oznaczać to mogło tylko jedno – jakiś drapieżnik właśnie odebrał jej życie.

Szelest nad głową Gregoryego zmusił go do zadarcia głowy. Odruchowo skierował w tamtą stronę blask latarki i ujrzał coś wielkości niedorostka, z błoniastymi skrzydłami, coś ciemnego jak noc, coś, co z piskiem odskoczyło w górę, ponad korony drzew. Coś, czego skóra zadymiła pod wpływem światła latarki!

Nagle zdał sobie sprawę, że nad tym dziwnym światem zapadły ciemności i najwyraźniej na polowanie wyszły stwory, które nigdy nie znały światła.


EDWARD TAKSONY

Cisnął butelkę prosto w plamę ciemności z wypustkami. Szkło rozbiło się, jakby trafiło na twardą przeszkodę, a nie eteryczną kałużę … czegoś.
Płomienie błyskawicznie rozlały się po czarnym cielsku, które zapłonęło, niczym żywa pochodnia a potem, w jednym ułamku sekundy, wybuchło niczym granat, rozrzucając wokół siebie płonące fragmenty.

Siła wybuchu była tak duża, że cisnęła Edem w dół, ze schodów.

Oszołomiony Taksony poczuł, że płoną mu włosy, a powietrze wypełnił charakterystyczny smród palonej tkanki. Fragment stwora trafił go w policzek, zostawiając paskudne poparzenie. Zapaliła się też nogawka spodni i rękaw ubrania Eda, i nim zgasił je w panice zaliczył kilka kolejnych poparzeń.

Najgorsze było jednak to, że schody przed nim płonęły bez przerwy. Ogień trawił metal, ściany, topił plastykowe elementy wypełniając klatkę schodową gryzącym, czarnym dymem. Co więcej, nie wyglądało na to, że zgaśnie sam siebie. Wręcz przeciwnie. Zaczął się rozprzestrzeniać z drapieżną żarłocznością.

Rozlewał się w dół i w górę, odcinając nie tylko klatkę, ale chyba zagrażając reszcie okrętu.

Czymkolwiek była ta czarna plama paliła się doskonale. Niczym ropa lub napalm.

Krztusząc się dymem, czując jak jego okaleczona szczęka znów zaczyna krwawić, Ed dopadł drzwi na najbliższy pokład i wytoczył się przez nie ciężko na drugą stronę.

Przez chwilę łapczywie łapał oddech. Potem rozejrzał się wokół i poza paskudnym korytarzem nie zobaczył niczego niezwykłego.

- Hej – usłyszał nagle jakiś męski głos.

Na jednym z korytarzy stał jakiś mężczyzna. W rękach trzymał prowizoryczną broń – kawałek drewna z czymś ostrym dowiązanym na końcu, jakimś szpikulcem lub czymś podobnym. Mężczyzna miał na sobie zniszczony, poszarpany i brudny garnitur oraz twarz zaszczutego zwierzęcia.

- Hej – powtórzył nieznajomy.- Jestem Tom Aspreen, a ty? Kim jesteś?


NORA ROBINSON

Ominęła meduzy i to, co być może czaiło się przy nich, korzystając z przejścia na górny pokład.

Dotarła do drzwi szybko i bez przeszkód i po chwili wspinała się już po oblepionych czymś lepkim schodach.

Szła powoli, ostrożnie, lecz poza dziwnymi, metalicznymi odgłosami dochodzącymi gdzieś z oddali, nie słyszała niczego dziwnego.
Wyszła na pokład wyżej i od razu ich zobaczyła.

Ludzi. Stali w przejściu, blisko schodów. Trzy, może cztery osoby.

Nieruchomo, jak sparaliżowani, lecz co jakiś czas przez ich ciała przebiegał jakiś gwałtowny skurcz, jakby system nerwowy tych ludzi został porażony czymś bolesnym i paskudnym. Z ust tych dziwnych ludzi wydobywały się bełkotliwe odgłosy. Przeciągłe, mlaszczące, gulgoty. Jakby w płucach zalegała im jakaś ciecz, którą ci nieszczęśnicy próbowali co jakiś czas, bez powodzenia, zwrócić.

Te podrygi, te jęki przypominały aż za bardzo tak popularne ostatnio w kulturze masowej zombie.

Wydawało się, że cały pokład na poziomie Verandah jest opanowany przez te stworzenia, bowiem odgłosy jęków, gulgoty i co jakiś czas głośniejsze pomruki dolatywały do Nory z różnych stron.

Do kabiny 8188, do której chciała się dostać, zostało jej kilkanaście metrów korytarzem. Niedaleko, ale musiał minąć przynajmniej tą jedną grupkę, jeśli chciała dostać się na miejsce.


CARRY MAY

Dziewczyna szła przed siebie niemal po omacku.

Nagle jednak poczuła, że …wszystko będzie dobrze. Że nic jej nie grozi. Że prowadzi ją jakaś siła, która – w razie czego – powstrzyma zagrożenie.
Ruszyła więc pewniej.

I wtedy ujrzała ciała.

Trupy leżały na podłodze – jedno ciało obok drugiego. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Na ile potrafiła to ocenić elegancko ubrani, w wieczorowe stroje.

Czuła paskudny smród unoszący się nad ciałami. Krwi, moczu i ekskrementów, jakby tuż przed śmiercią wszyscy stracili kontrolę nad swoją fizjologią.
Oszołomiona Carry szła dalej, starając się nie deptać po ciałach.

Jej stopa zahaczyła jednak o coś, co wydało z siebie metaliczny dźwięk.
Pochyliła się szybko, widząc poruszającą się „aurę” gdzieś z lewej strony.
W Sali bankietowej pojawiła się jakaś postać, którą otaczała zielono-niebieska poświata. Poszarpana aura kojarząca się Carry z czymś zimnym i paskudnym.
Wstrzymała oddech kucając za pobrudzonym krwią stole, na którym spoczywał jakiś mężczyzna. Człowiek wydawał się być pogrążony we śnie, gdyby nie kompletny bezruch ciała.

Gdzieś z daleka Carry usłyszała syk. Paskudny dźwięk przypominający odrobinę mowę, jaką posługiwali się spotkani przez nią w dżungli jaszczuroludzie. Ale inny. Bardziej … złowrogi? Starszy? Jakby wydobywał się pyska nie jaszczurki lecz węża.

Aura znikła, jakby jej właściciel cofnął się gdzieś.

Odczekała chwilę o ruszyła dalej, trzymając się ściany, w stronę kaplicy.
Po chwili dotarła do drzwi oznaczonych krzyżem. Widziała na nich jednak coś jeszcze. Dziwny znak, świecący złocistym, przyjemnym blaskiem. Wyglądał jak przekrzywiony pentagram, z okiem w środku i jakimiś arabskimi znaczkami wokół.

Chwyciła za klamkę, ale drzwi okazały się zamknięte.


CLEMENTINE MAY

Leżała bez ruchu, na dnie szalupy. Cicha, spokojna, bezpieczna, na ile można było być bezpiecznym w tym strasznym miejscu.

Wyraźnie usłyszała, jak coś dużego ociera się dno łodzi, przesuwa wzdłuż burty. Pewnie był to rekin.

Uniosła głowę bo wydawało jej się, że słyszy jakiś hałas blisko niej.
Ujrzała jasny kadłub „DESTINY”, który nie tak dawno temu podziwiała w Miami. Po nim, niczym zwinne małpy, wspinały się jakieś stwory.

To były rekiny!

Przynajmniej częściowo. Bowiem były dużo większe od ludzi. Miały charakterystyczne płetwy na grzbiecie, szponiaste łapy i trójkątne, szpiczaste pyski.

Przynajmniej dwie dziesiątki tych potworów wspinało się na pokład „DESTINY”.
Jeden z nich spojrzał w dół, na szalupę.

Clementine była pewna, że stwór zobaczył ją, leżącą na dnie łodzi, bo oderwał się od burty transantalntyku i skoczył w dół. Chlupot oznajmił, że rekino-człek znalazł się w wodzie i zapewne płynie teraz do niej. Do swojej zdobyczy.

Jego kompani nie zwrócili uwagi na zniknięcie pobratymca, bowiem większość z nich już znikała na balkonikach, tarasach, wchodziła na pokład wycieczkowca.

Zombianna 05-09-2014 11:51

Słowa Paavo nabrały sensu, puste do tej pory korytarze zmieniły się w istną fabrykę śmierci. Hałdy ciał leżały porzucone na butwiejącym dywanie, niczym nikomu niepotrzebne rupiecie. Złom, niewarty nawet minimalnej ilości uwagi. Zbędne elementy, będące niegdyś czującymi istotami. Każda z nich miała swoje plany, cele i małe marzenia, przekreślone w jednej chwili przez czyjąś złą wolę. Oddali swe życia, by banda pojebów z innego świata mogła wezwać tu swego boga - nawet wypowiedziana w myślach, idea wzbudzała konsternację, lecz Julia w nią wierzyła, musiała. Nieważne jak absurdalna by się nie wydawała, tamci byli gotowi w jej imię wymordować całą załogę i pasażerów “DESTINY”. I to właśnie zrobili.

J.J bała się głośniej odetchnąć, sama jej obecność uwłaczała pamięci pomordowanych. Wyrzut malujący się na mijanych twarzach, zastygłych w wyrazie czystej trwogi, mętne oczy w których odbijały się ostatnie, naznaczone cierpieniem sekundy ich życia - gdziekolwiek by nie spojrzała, widziała jedynie morze ofiar ku czci bezimiennego bóstwa.
Julia.
Imię, jej imię, wyszeptane przez usta kogoś, kto nie powinien już nigdy wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Do jednego głosu dołączył kolejny, a zaraz po nim jeszcze jeden. I następny. Los zgotował jej jednak niemiłą niespodziankę. Gdy już myślała, że odgrodzi się od hałasu drzwiami własnej kajuty...znalazła się ponownie na początku korytarza, a w pogoń za nią ruszyła szara chmura.

Przerażenie znów podniosło łeb ku górze i zawyło tryumfalnie. Ciało dziewczyny stężało, po czym zerwało się do biegu. Nieważne gdzie, nieważne jak. Byle dalej od chóru umarłych i siwego dymu. Potykając się co chwila o czyjąś rękę lub nogę, rzuciła się pędem przed siebie. Przebiegła kilka metrów...i ponownie znalazła się w punkcie wyjścia. Widocznie cofanie się nie wchodziło już w grę, bądź terroryści, jak roboczo nazwała odpowiedzialnych za ten cały syf wykolejeńców, też usłyszeli Paavo i skutecznie zablokowali możliwość skorzystania z jego rady. Dobrze chociaż, że zwłoki ograniczały swoją aktywność do powtarzania wciąż jednego słowa. Julia miała stuprocentową pewność, że gdyby nagle zaczęły się podnosić, to poszczałaby się w gacie...ponownie. Filmy George’a Romero, te o żywych trupach, nigdy nie należały do jej ulubionego gatunku.

Czuła się jak chomik zamknięty w pokręconej czasoprzestrzennej pułapce, rodem z gier komputerowych starej daty. Ile razy będzie w stanie pokonać tą trasę, nim opadnie z sił - sto razy...dwieście? Tylko po jaką cholerę? Kaplica, musiała dostać się do kaplicy choćby po to, by przekonać się ilu normalnych, zdrowych jeszcze na umyśle i zdolnych do działania ludzi jest na statku. Wsparcie drugiej osoby byłoby bezcenne - ze zgrozą stwierdziła, że tęskni za zwykłym, szarym i nudnym życiem sprzed ery handlu prochami, rozbojów i kurestwa. Za rodzeństwem, spokojnym domem, ba! Zatęskniła nawet za matulą...tą wiecznie zapracowaną suką, każącą mówić do siebie “pani matko” - jebane mentalne średniowiecze.

Owinięta pokrwawionym materiałem dłoń powędrowała do góry, palce zacisnęły się na złotym medaliku z wizerunkiem Matki Boskiej, wiszącym na szyi J.J. bardziej z przyzwyczajenia, niż jako symbol.
-Wiem, nigdy nie byłam wzorem cnót - zaczęła cicho, zwalniając na moment tempo do szybkiego marszu - a na sumieniu mam chyba wszystkie możliwe grzechy...w ilości hurtowej, ale jeśli mnie słyszysz...jeśli istniejesz i gapisz się na to wszystko to pizda z Ciebie, a nie Matka. Jeśli mnie, kurwa, słyszysz...zrób coś z tym pierdolnikiem. Pomóż mi ten jeden raz, a nie pożałujesz.- opuściła rękę, ale nie zrobiło się jej lżej na sercu, wcale a wcale.

Dwie drogi - przód, albo tył. Julia uśmiechnęła się pod nosem. Na szczęście nigdy nie lubiła podążać wyznaczonymi ścieżkami. Pokonała raz jeszcze przeklęty korytarz, ponownie lądując na początku trasy. Zamiast biec prosto, jak po sznurku, zboczyła na lewą stronę - prosto ku drzwiom najbliższej kajuty.

Pipboy79 05-09-2014 16:19

- Ups... - szepnął trochę przestraszony hukiem i eksplozją Ed. Co prawda skulił się na wszelki wypadek na schodach i okaząło się, że całkiem słusznie. Stwór bowiem "pyknął" aż huknęło zdrowo. Na szczęście ów edowy "na wszelki wypadek" podziałał jak trzeba i większość siły eksplozji poszła po najmniejszej linii oporu czyli wzdłuż klatki schodowej w górę i w dół. To czym dostał młody piromaniak było już osłabione po odbiciu się od ściany klatki albo bocznym odpryskiem tego co poszło nad nim. Ale i tak dzwoniło mu w uszach zdrowo.

Gdy jednak podniósł się ostrożnie i zerknął na górniejsze pieterko z satysfakcją zauważył wesoło jarające się płomienie zamiast mackowatej, cienistej galarety. Chyba było cholerstwo ulepione to coś na bazie metanu czy czegoś podobnego. A przynajmniej tak się jarało. Tylko, że... Efekt uboczny. - Kurde a na filmach to kurde wybucha epicko i spokój a u mnie to jak zwykle... efekt uboczny... - mruknął nieco speszony gdy zorientował się, że cholerstwo nie tylko "pykło" ale rozjarało się aż miło. Zaczęła się jarać nie tylka ta glutowata flegma rozpaćkana eksplozją po ścianach i podłodze klatki ale także farba na nich, wykładzina, poręcze, już to wszystko zaczynało się topić, ściekać powoli w na niższe stopnie, stapiać się płonącymi, ciężkimi kroplami plastiku z górnych schodów na dolne. Czyli tam gdzie stał Ed.

- No chłopie... Nie mów, że własnie podjarałeś statek... No cooo... To już i tak wrak był... - zagadał sam do siebie jeszcze licząc przez moment, ze może ma choć trochę szczęscia i się samo zagasi jak w sumie samo, no prawie samo... się zahajcowało. No ale nie. Wyszło jak zwykle... W sumie armator chyba powinien się cieszyć. Na pożar pewnie ubezpieczony był a na jakieś innowymiarowe rytuały? Na doświadczone oko Ed'a jednak ogień nie sprawiał wrażenia takiego który wypali się po kilku, no dobra, kilkunastu sekundach. A dłuższe czekanie oznaczało, że wypalić się nie zamierza i ma co się jarać.

Jednak nie po to walczył i torował sobie drogę ostatecznie wysadzając i paląc te mackowate coś by dać się powstrzymać płomieniom. Jakby się teraz cofnął to wróciłby do punktu wyjścia czyli musiałby zasuwać objazdem na następną klatkę czy windę a tego przecież chciał uniknąć. No i co się stanie jak na serio się cały statek czy chociaż pokład zjara? Na swój sposób było to nawet ciekawe. Może pozbawiony materialnego "bytu" czy bazy statek jakoś wróciłby do ich reala? No ale jak nie? Jak np. oznaczłoby to utknięcie na dobre? ~ Niech Paavo duma nad takimi detalami. Ma od tego łeb i wprawę to niech nad tym siedzi. Ale najpierw trzeba go znaleźć... ~ doszedł do takich wniosków. Rozejrzał się w poszukiwaniu wyjścia z sytuacji. Na szczęscie był na statku. Może przeszedł swoje ale nadal sporo rzeczy działało i było takie jak na wycieczkowym transatlantyku być powinno. Dajmy na to gaśnice pod ręką jakby np. komuś klatka schodowa się zajarała...

Ed nie wahał się ani chwili. Zerwał ze sciany sporawy pojemnik i ruszył do walki z płomieniami. Omiatał białawym obłokiem ogień po kolei go tłamsząc. Na szczęście okazało się, że gaśnica działa bez zarzutu a i dzięki szybkiej reakcji improwizowanego strażaga i piromana w jednym ogień nie rozszalał się tak by był nie do ugaszenia. Więc po minucie czy dwóch Ed z ulgą odstawił gasnicę na jeszcze dymiące schody. Było nieźle. Stwór go zaskoczył, zaatakował tak, że do tej pory nie wiedział jak i by go dopadł. Ale się wybronił, zniszczył wroga, co prawda z drobnym efektem ubocznym ale jednak no i utorował sobie drogę na wyższe poziomy. I wtedy mu skądeś wylazł jakiś koleś. ~ ...Jeszcze dwa poziomy w pionie i pół w poziomie... ~ odliczał w myślach przypatrując się mówiącemu mężczyźnie.

- Jestem Ed. Ed Taksony. Pasażer z kabiny 2287. Idę wyżej. Kim byłeś wcześniej? - były pasażer kabiny 2287 nie zamierzał schodzić na dół skoro ledwo sobie wywalczył drogę na górę i ściskać się z obcym ale nie zrobił krok w dół by podejść do dymiącej i ciepłej poręczy. Facet jednak prawie spanikował. Zdawało się, że jest o włos od dania dyla w długą na samą myśl, że Ed mógłby podejść bliżej. ~ Chyba nie lubi dobrze zbudowanych facetów z obitą gębą latających po schodach z siekierą i rozrzucających koktajle Mołotowa po klatkach schodowych... ~ Ed zdawał sobie sprawę, że zapewne nie sprawia obecnie zbyt dobrego wrażenia no ale kolo sam zaspecjalnie dobrze nie wyglądał. Mógł w końću być jakimś pomagierem albo naganiaczem tych których już raz Ed zjarał... Albo nawet jednym z tych o których mówił Paavo... W obu wypadkach raczej by się nie przyznał kim jest. Niespodzianka kurwa...

Facet zdawał się być na skraju paniki. Ed wahał się tylko chwilę. Normalnie by pewnie coś pogadał, przekonał czy co. Ale nie miał czasu. Bał się, że mu Paavo tam w kaplicy kipnie zanim go znajdzie i się wreszcie czegoś dowie. jak stąd wrócić do domu. Jak może to wszystko odkręcić. Dlatego rzucił mu krótkie, że idzie na górę i ruszył. I dlatego się zdziwił jak odkrył, że facet mimo wszystko zdecydował się iść za nim. To stawiało go w niekomfortowej sytuacji. Nie lubił jak tak ktoś mu sie czaił za plecami. Zwłaszcza jak nie był pewny jego statusu i celu.

- Tom? Tom tak? Słuchaj, długo się tu szwendasz? Spotkałeś może taką mała dziewczynkę? Tak jakieś 12 - 13 lat. Wygląda jak Hit Girl z "Kick Ass"? - starał się mówić łagodnie i powoli. Cicho i powoli i tak najłatwiej mu się mówiło z tą obitą przez giganta gębą. A przystanął by nabazgrać kolejne grafitti. Ten już miał numer "19". Przy okazji spytał Tom'a czy widział podobne. Ten jednak reagował wręcz histerycznie na każdą próbę rozmowy. Chyba Ed znalazł go w ostatnim momencie nim tamten ześwirował ze strachu do reszty. Coś tam reagował ale z wyraźną paniką i Ed nic konkretnego się od niego nie dowiedział. Za to za każdym razem miał wrażenie, że tamten spanikuje i albo zwieje albo mu przyleję tą improwizowaną dzido - pałką.

Mimo wszytko posuwali się naprzód. Ed w myślach kolejno odliczał pokłady, wysokość i odległość. jeszcze dwa pokłady... Półtora... jeden... Już... Jeszcze z pół w poziomie... Doszli do sali bankietowej. Byli już naprawdę blisko. Może 20 m? Może 50? Jakby to była jakas dłuższa i szersza prosta już by było widać. Czuł rosnące napięcie. Miał głupie wrażenie, że zaraz coś sie spartoli i go dopadnie tuż przed metą. Z jednej strony chciał ulec presji i rzucić się gwałtownie do przodu stawiając na prędkość a z drugiej ostrożność go hamowała i zwalniała. Im bliżej celu tym większe możliwe zagęszczenie pułapek i zasadzek bo opcji trasy do wyboru robią się mniejsze.

Sala bankietowa jednak zapaliła wewnętrzną czerwoną lampkę ostrzegawczą. Było w niej pełno ludzi. Martwych ludzi. Ale bystre oko Ed'a zuważyło, że jakoś dziwnie wszyscy razem leżą pokotem. Mają charakterystyczne wybroczyny wokół ust i siebie. Po chwili szukania dostrzegł charakterystyczny pojemnik do rozpylania substancji lotnych. Jak już go znalazł i pod tym kątem "przeskanował" resztę sali dostrzegł i inne. Zawahał się. Nie miał gazmaski przy sobie. A właściwie powinna ją mieć Fiolecik w jego plecaku jaki jej dał do poniesienia na chwilę. Gazmaskę zgarnął własnie na taką okazję choć raczej po to by coś robić niż po to, że na serio się liczył z tym, że się jednak przyda. No ale teraz nie miał żadnej.

Zawahał się ale jeden z pojemników leżał całkiem blisko. Kusząc los podszedł do niego i klęknął. "Krzaczkowego" języka śmiesznych kleksów nie rozpoznał. Pewnie jakiś chiński, koreański czy japoński. Ale znał się trochę na chemii, zwłaszcza tego typu. - Sarin. Gaz bojowy opracowany przez Niemców na bazie zwykłych pestycydów. - zastanawiał się. Raczej już szkodliwa dawka się ulotniła. Inaczej już by pewnie wypluwał własne płuca i resztę flaków w drgawach na podłodze. Gaz o ile nie był sztucznie podbarwiony, był niewykrywalny zapachowo i niewidoczny. Zatrucie nastepowało po kilu minutach lub wdechach albo przez kontakt na skórze a kitę odwalało się kilka minut potem. Działał właściwie na wszytko co oddycha dlatego na podłodze zauwazył też zdechłe pająki, muchy i szczura.

Miał właśnie zamiar dać znać, że można iść dalej. Została jeszcze ta sala bankietowa, korytarz za nią i już byli właściwie na miejscu. Gdy wówczas stały się dwie rzeczy na raz. Po pierwsze ze strony gdzie zamierzali się udać Ed usłyszał kroki. Ktoś brodząc w powalonych sarinem ciałach szedł w ich stronę. Zupełnie jakby ich usłyszał lub wiedział, że tu są albo ot tak se lazł... A po drugie Tom na widok sztywniaków i ich stanu zaczął puszczać pawia. I wcale nie sprawiał wrażenia, że się zadowoli skromnym rzygiem i potem będzie cicho. Ed w duchu przewrócił oczami. Po czym spiorunował swojego niewydarzonego towarzysza wzrokiem. To jednak pomogło tylko na kilka sekund po czym pawiowanie zaczęło się od nowa.

Trudno. Ed miał wielką ochotę go zostawić. Zwłaszcza, że już był tak blisko a koles okazał się mało przydatny a wręcz problemotwórczy. No ale... Na razie nie okazał się wrogiem. I może później się na coś przyda. Właściwie to nawet teraz.

Podjął decyzję. Zostawił rzygającego Tom'a samemu sobie. - Zostań tu! Sprawdzę to! - syknął cicho do niego i zniknął. Schował się za stołami z obrusami na sali. Miał ładny widok na tego kto wylezie z przeciwka. Miał naszykowaną toporek strażacki a jakby było to "coś" lub było tego więcej naszykował sobie swój pirotechniczny koktajl. Jakby się co rzuciło na Tom'a mógłby to przechwycić w przelocie i miałby raczej szanse na zaskoczenie. Zwłaszcza, że zataczający i puszczający pawie mężczyzna zdecydowanie bardziej rzucal się w oczy od skitranego kolegi. No i wyglądał naturalnie. A jakby trzeba było spadać to mógł wycofać się rakiem równoległą do korytarza jakim przyszli lub zaryzykować i uderzyć naprzód. Wówczas nadal trochę nie tak jak pierwotnie to jednak nadal mógłby się dostać do kaplicy. Choć już niekoniecznie z Tom'em pewnie...

abishai 06-09-2014 15:52

Walsh mimo wszystko gdzieś głęboko w sercu czuł ulgę. Czymkolwiek były te stwory, nie były ludźmi. To będzie po prostu walka z bestiami. Po tym wszystkim, co Gregory przeżył na tym statku, walka z drapieżnikiem wydawała się najmniej przerażająca. O wiele mniej niż zamknięcie się żywcem w trumnie.
Lekarz jednak zdawał sobie sprawę, ze swych przewag, jak i słabości. Miał dwie bronie, rewolwer i latarkę. Każda z nich jednak zawierała jedynie ograniczoną ilość „amunicji”: kilka nabojów w rewolwerze i baterie w latarce. Niewiele…

A gdy skończy się amunicja będzie bezbronny. Mógł więc zrobić tylko jedno. Znaleźć kryjówkę i przeczekać noc, która oby nie trwała wiecznie. Potrzebna mu była nora, w której mógłby się ukryć.
Nora do której prowadziłby tylko jeden tunel. Nora o której ścianę mógłby się oprzeć i przez to nie być narażonym na zajście od tyłu.
W takiej norze mógłby czekać i w razie pojawienia się drapieżnika, przepłoszyć go światłem lub zabić kulą.
Niczym dalecy przodkowie z czasów panowania jaszczurów Gregory wybrał wąską norę i jamę na swą kryjówkę. I tak jak oni przeczekali dinozaury, tak Walsh zamierzał przeczekać panowanie drapieżników podczas tej długiej nocy. Wszak nie miał dużego wyboru. Po ciemku i tak nie znajdzie żadnej drogi.

Ravanesh 06-09-2014 19:12

Pokład ósmy był dla niej wybawieniem od wyimaginowanych latających meduz i zła skondensowanego w istocie, która tym meduzom przewodziła. Nora uciekła stworom z pokładu numer siedem, ale nie zdołała dotrzeć do wybranej kajuty.

Tym razem przeszkodą okazały się nie przerażająco, ale jednocześnie niemądrze wyglądające stworzenia, ale ludzie.

W normalnych okolicznościach pani Robinson nie wystraszyłaby się trzech osób stojących na korytarzu, ale w obecnej sytuacji wybieganie prosto na grupę nieznajomych nie wydawało się rozsądną decyzją. Nora zatrzymała się i rozejrzała, sama skryta za zakrętem korytarza. Szybko takie nieufne podejście okazało się mądrym wyborem, gdyż owa grupa zachowywała się nad wyraz podejrzanie. Kobieta zmusiła się do pozostania w miejscu, chociaż dźwięki, jakie zaczęli wydawać z siebie ci nieszczęśnicy sprawiły, że wzdrygnęła się i przycisnęła mocniej do ściany.

Czekała obserwując i słuchając. Do gulgotów wydawanych przez tę grupę dołączyły kolejne od osób ukrytych w ciemnościach dalszych części korytarza. Nora wycofała się do schodów. Trzęsła się a po plecach spływał jej pot. Zatrzymała się na pierwszym stopniu schodów.

- Nie dam rady –przyznała się sama sobie.

Rzuciła się biegiem w dół schodów. Wprawdzie początkowo wyeliminowała szóste piętro ze swoich planów, jako najmniej dogodne do odszukania tej specjalnej kajuty, ale po obejrzeniu spektaklu z ludźmi wyglądającymi na produkt apokalipsy zombie zmieniła zdanie. Gdzieś wśród tych wszystkich pięter musiało być niechronione przejście, które umożliwiłoby kobiecie uniknięcia konfrontacji z koszmarami jej wyobraźni. Chociaż po ostatnim spotkaniu Nora zaczęła wątpić czy to były okropieństwa stworzone z jej lęków. Zawsze uważała zombie za całkowicie absurdalny i kompletnie niestraszny pomysł.

Spotkanie z mackowatym stworzeniem z poziomu siódmego dało jej do myślenia, a zombie tylko potwierdziły jej wcześniejsze przypuszczenia. To nie były konfabulacje stworzone z jej lęków. To były obawy kogoś innego.

Dlatego Nora nie chciała ryzykować zetknięcia się z tymi potworkami. Musiałaby grać według nieznanych jej reguł stworzonych w głowie obcego człowieka. Jeśli miałaby się z czymś zmierzyć to tylko z własnymi lękami, tak jak miało to miejsce tam, na tarasie jej kajuty, kiedy zobaczyła sparaliżowaną wersję siebie. To było przerażające doświadczenie, ale wiedziała jak powinna się zachować. Teraz była całkowicie zagubiona i nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Musiała odszukać swoją własną grozę żeby z nią wygrać.

Proxy 07-09-2014 02:06

Kłujący ucisk złapał ją za klatkę piersiową. Oddech zatrząsł się niespokojnie a palce złapały się własnego ciała, póki było jeszcze w jednym kawałku. Wszystko dało dupy. Właśnie kiedy było już spokojnie. Nie ma kryjówki. Nie ma drogi ucieczki.

Idiota pakowałby się do wody mając do czynienia z rekinem.
Idiota zostawałby w miejscu wiedząc, że chodzący po ścianach okrętu mutant właśnie oderwał się od grupy.
Idiota wmawiałby sobie, że wcale się nie zbliża.

Strach przez bólem popchnął ją do działania. Niewiele mogła zrobić, bo zaledwie to samo, co zrobiła po wylądowaniu na łodzi. Cicho i z roztrzęsieniem przeczołgała się na drugą stronę szalupy. Lina, której użyła wcześniej po raz drugi owinęła się o dłonie. Musiała zmieścić się między taflą wody a burtą, by pozostać w jednym kawałku.

Armiel 08-09-2014 11:47

Julia Jablonsky

Uśmiechała się, kiedy otwierała drzwi do kabiny, której numeru nie zapamiętała. Elektroniczny zamek nie działał, więc sforsowanie przeszkody nie stanowiło najmniejszego problemu.

Znalazła się w typowej kajucie pasażerskiej. Na pierwszy rzut oka nie widziała żadnych zmian. Nic nie gulgotało w toalecie, meble stały w należytym porządku, pościel była starannie ułożona. Tylko zapach świadczył o tym, że coś było nie tak – kajutę przenikał charakterystyczny zapach gnijących ryb, morskiego szlamu i wodorostów.

Pomieszczenie było interiorem – nie miało okien, ale – nie wiadomo skąd – miało jeszcze jedne drzwi. Być może kabina była apartamentem złożonym z dwóch połączonych ze sobą kajut. Julia wiedziała, że takie znajdowały się na „DESTINY”. Nie mając specjalnie wyboru podeszła do drugich drzwi i upewniając się, że spoza nich nie dochodzi żaden podejrzany hałas, otworzyła je szukając alternatywnej drogi do celu.

To co zdarzyło się potem, było równie przerażające, co odrażające.

Przez wejście przelała się potężna fala ciepłej, cuchnącej krwi. Posoka zwaliła Julię z nóg, pociągnęła za sobą, niczym upiorna rzeka. Przez chwilę Julia miała wrażenie, że tonie. W ustach i gardle poczuła charakterystyczny, metaliczny smak.

Kaszlnęła wypluwając z płuc obrzydliwą ciecz i zorientowała się … że znów znajduje się w swojej kajucie, cała zachlapana krwią.

Lampka nocna świeciła spokojnym, mlecznym blaskiem. Julia leżała na łóżku, w zmiętolonej pościeli, a z łazienki dochodził do niej charakterystyczny szmer prysznica.

Mimo, że wszystko w otoczeniu wydawało się takie zwyczajne, wręcz normalne, Julia czuła, że coś jest cholernie nie tak. Jakiś wewnętrzny instynkt mówił jej, że znów znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

EDWARD TASKONY

Ed, jak zawsze, ułożył w głowie plan. Wymiotujący dziwak miał stanowić wabik dla tego, który zbliżał się korytarzem, jeśli – oczywiście – stanowić będzie zagrożenie.

Trzymając się jak najbliżej ściany, ukrywając za stolikami, Ed lawirował między przeszkodami i ciałami leżącymi na ziemi, by potencjalny wróg nie zauważył go za szybko, a najlepiej, aby nie zauważył go wcale.

Rzygający za jego plecami koleś wydał z siebie paskudny, wręcz agonalny dźwięk, który musiał zaalarmować intruza. Z korytarza wyłonił się jakiś mężczyzna. Edward szybko przykucnął za stolikiem wstrzymując oddech. Serce biło mu szybko, energicznie, wręcz dziko, ale ręce miał spokojne, opanowane. Do czasu.

To, co wyłoniło się zza zakrętu nie było człowiekiem. Ale nie było też obce dla Eda. Widział już tą kreaturę o zielonej, wężowej skórze. To ją uchwycił na kamerze, kiedy nagrywał filmik ze statku.

Ale nie to było najgorsze. Nie to wywołało potworny skurcz strachu w ciele Eda.

Kilka kroków od niego, z twarzą wykrzywioną w agonii, leżał on sam. Edward Taskony.

Ubrany w swój wyjściowy strój, ten sam, który założył na pierwszą, oficjalną kolację. Z wybałuszonymi oczami, ustami oblepionymi poczerniałą krwią. On. Martwy. Zagazowany. Jak wszyscy inni ludzie w sali bankietowej.

Człowiek – wąż uniósł rękę i syknął coś przeciągle, wyrywając Eda z szoku.
Wymiotujący mężczyzna targnął się gwałtownie, a Ed ujrzał, jak jakaś niewidzialna siła rozrywa nieszczęśnikowi klatkę piersiową. W fontannie krwi serce wymiotującego mężczyzny poszybowało w stronę człowieka – węża, wprost do rozcapierzonej, szponiastej łapy.


GREGORY WALSH JUNIOR

Skryty w swojej norze nasłuchiwał tego, co działo się w ciemnościach. A działo się najwyraźniej wiele złych rzeczy, na ile mógł wierzyć swojemu słuchowi.

Skrzeki, wrzaski, ryki nieodmiennie kojarzyły się mężczyźnie z polowaniem zakończonym zazwyczaj gwałtowną, bolesną śmiercią. Nienasyconymi, zdającymi się nie mieć końca łowami. Prawdziwą orgią mordu.

Siedział w swojej kryjówce i drżał z zimna. Kiedy zaszły słońca, gwałtownie obniżyła się temperatura. Nie miał termometru, ale sądził, że jest co najwyżej kilka stopni powyżej zera w skali Celsjusza. Było tak zimno, że z każdym oddechem z ust wydobywała m się mgiełka oddechu.

Coś kilka razy przebiegło koło jego kryjówki. Drapieżnik ścigający ofiarę? Może ofiara szukająca sobie kryjówki? Nie miał pojęcia.

Powoli tracił rachubę czasu. Kilka razy chyba nawet przysnął, ale zimno budziło go dość szybko.

Nie wiedział, ile upłynęło godzin, od kiedy skrył się przed zmrokiem. Zaczynało mu burczeć w brzuchu. Burczenie powoli przeradzało się w uporczywe ssanie.

A noc nie kończyła się. Trwała. Czarna i straszna, jakby nigdy nie miała zamiaru się skończyć.


NORA ROBINSON

Znów zaczęła schodzić w dół, szukając alternatywnej drogi, tym razem z poziomu szóstego. Ani dziwnie zachowujący się ludzie, ani unoszące w powietrzu, świetliste meduzy nie wydawały się jej zachęcające do tego, by podjąć się próby pokonania tych przeszkód. Nie czuła się na siłach stawać do konfrontacji z nieznanym jej zagrożeniem.

Schody … zmieniły się od czasu, kiedy weszła nimi przed chwilą. Nie potrafiła powiedzieć, co się w nich zmieniło, ale … były jakieś inne. Bardziej … mroczne? Bardziej ciche? Bardziej śmierdzące. Wyczuła nawet swąd spalenizny przebijający się gdzieś, przez paletę standardowych odorów … szlamu, rybich wnętrzności i gnijących wodorostów.

Na wybrany pokład weszła jednak bez problemu. Ostrożnie zapuściła się na korytarz, gotowa szybko wycofać się, gdyby okazało się, że i tutaj czyha na nią jakieś zagrożenie.

Wszystko było jednak w porządku.

Ruszyła więc przed siebie – ostrożnie i powoli, jak zawsze.

I nagle usłyszała muzykę. Dźwięki walca wiedeńskiego dochodzący gdzieś z którejś z pobliskich kajut. Muzyka brzmiała tak, jakby ktoś puszczał ją z jakiegoś urządzenia odtwarzającego, była jednak przyjemna dla ucha i zagrana w sposób profesjonalny.

Zasłuchana dopiero w ostatniej chwili dostrzegła jakiś ruch w głębi innego korytarza, po drugiej stronie. Coś się do niej zbliżało. Pochylone, a może lekko przygarbione. Ciemniejszy kształt w ciemnościach.

Atawistyczny instynkt ostrzegał Norę, że czymkolwiek nie jest zbliżająca się postać to spotkanie z nią nie jest tym, co chciałaby Nora przeżyć. Coś w sposobie poruszania się przywodziło Norze na myśl polującego drapieżnika. Drapieżnika, który wyraźnie kierował się w jej stronę, a poprzedzała go fala smrodu – połączenie gnijących ryb i psującego się mięsa.


CLEMENTINE MAY


Clem pozostało już tylko jedno. Jeden fortel. Jedna sztuczka. Zwiesiła się za burtą szalupy, licząc na to, że człowiek-rekin nie zdoła jej znaleźć.
Szalupa poruszyła się gwałtownie, a ciało ratowniczki dotknęło fali chlupoczącej o burty. To potwór najwyraźniej dostał się na łódź.

Poczuła falę smrodu, kojarzącą się jej ze starymi rybami i gnijącym mięsem. Usłyszała chlupot lejącej się z ciała wody. I węszenie. Świst i gulgot, który brzmiał nieprzyjemnie i złowieszczo.

Zastygła nieruchomo, mając nadzieję, że nie zdradzi jej żaden ruch. Dłonie bolały ją od trzymanej liny, która paskudnie wrzynała się w jej ciało. Palce sztywniały.

Szalupa zakołysała się gwałtownie po raz drugi, wyraźnie przechylając na stronę te burty, pod którą się podczepiła.

Przestrzeń nad nią przesłonił jakiś cień.

Odruchowo spojrzała w górę i ujrzała zębatą paszczę do złudzenia przypominającą rekini pysk oraz dwa wielkie, czarne, zimne, bezduszne ślepia, wpatrujące się prosto w nią.

Mogła przysiąc, iż zębaty uśmiech stał się znacznie szerszy.

CARRY MAY

Żaden ze sposobów nie poskutkował, więc dziewczyna zrobiła ostatnią rzecz, która przyszła jej na myśl. Zapukała do drzwi. Najpierw cicho, potem nieco głośniej, zdecydowanie.

- Kto tam jest? – zapytał ją nagle cichy, wypełniony wyraźną nutą bólu głos.

- Nazywam się May. Jestem pasażerką. Proszę mnie wpuścić.

Usłyszała szczęk jakiegoś rygla lub zasuwy i drzwi otworzyły się niezbyt szeroko.

- Wchodź. Szybko. Oni są blisko. Aż cud, że ich ominęłaś, dziewczyno.

Jakieś ręce pomogły jej wejść do pomieszczenia. Drzwi za nią zamknięto szybkim, zdecydowanym ruchem.

- Jestem Paavo – przedstawił się mężczyzna. – Nie masz przypadkiem ze sobą opatrunku. Obawiam się, że jeśli dalej w tym tempie będę tracił krew, niewiele zdołam jeszcze zrobić, by spróbować nas ocalić.

Pipboy79 09-09-2014 23:49

Ed miał plan. Jak zwykle. Uważał, że jak na takie okoliczności to tak dobry plan jaki mógłby wymyslić. Przynajmniej z tych realistycznych. Skradał się pomiędzy stolikami. Wydawało się dobrym pomysłem bo dawały całkiem niezła osłonę. Jednak mimo, że do śmierci i trupów był raczej jakoś tam oswojony a przynajmniej miał wyższą od przeciętnej tolerancję to jednak poruszanie się pomiędzy tyloma martwymi ciałami sprawiało, że czuł się niesowjo. Gdyby nie nadciągająca niewiadoma czyli pewnie niebezpieczeńśtwo, to by przemknął przez salę nie szwendając się tu dłużej.

~ Nie mieli szans. ~ przeszło mu przez głowę patrząc na kolejne mijane ciało. Znał działanie sarinu choć nigdy nie widział by zastosowano go na ludziach. Wiedział więc, że ludzie ci mieli kilka - kilkanascie sekund by coś zrobić, i drugie tyle agonalnego rzężenia i może jeszcze potem pare minut śpiączki z której już się nie wybudzili. To jeszcze zależało od stężenia gazu, kubatury pomieszczenia i prądów przepływu powietrza ale wszystko wskazywało, że tak to się odbyło. Pojemniki były tak rozmieszczone by być maksymalnie skuteczne w swym trucicielstwie. Więc nie był to żaden wypadek z przemytem bronii chemicznej gdzie coś się opskło tylko celowe działanie nastawione na maksymalną liczbę ofiar.

Wszystko to przeleciało mu przez głowę jak w kalejdoskopie w ciągu kilkunastu sekund gdy przemykał pomiędzy stolikami. Zastanawiał się gdzie wybrac miejsce do postoju. Musiało być gdzieś na potencjalnej trasie pościgu aby mógł przechwycić kogoś kto by leciał na Tom'a. No i na tyle w tyle by w razie czego samemu móc się ulotnić nawet innym wyjściem. A jednocześnie w miarę blisko tych drzwi po drugiej stronie na wypadek gdyby to Ed musiał kogoś ścigać. W końcu z tej strony prowadziła najktórsza droga do kapliczki i pewnie Paavo.

W końcu wdało mu się, że znalazł odpowiednie miejsce. Z niepokojem i napięciem czekał na tego co wylezie. Kusiło go by rzucić koktajl profilaktycznie. Te czekanie szarpało mu nerwy i wystawiało na próbę opanowanie i cierpliwość. Jakby rzucił mógłby się odciąć od tego co nadchodzi albo trafić z zaskoczenia na wejściu. Ale to był jego ostatni koktail a to w końcu mógłb być taki ktoś jak on, kto też szukał Paavo. Może nawet sam Paavo. Więc czekał.

W końću z przeciwnej strony wyłonił się... ~ Kurwa to ten ufok co mi się nagrał! Wtedy pierwszego dnia! ~ Ed był kompletnie zaskoczony tym faktem. Jakoś teraz wydawało się to tak strasznie dawno temu i w ogóle nieprawda. W zupełnie innej czasoprzestrzeni. Mimo to odczuł moment triumfu jak osoba która ostrzega czy mówi o czymś napotykająca na mur obojętności czy niezrozumienia ze strony innych ludzi. Choć Ed był uczciwy wobec siebie i wiedział, że nikomu o tym nie mówił ani nawet nie pokazał nagrania. No ale w sumie własnie dlatego...

Przejechał trochę tempo oczami po całej sylwetce "ufoka" i spojrzał przy tym na podłogę. I zamarł wybauszając w zaskoczeniu oczy. ~ Przecież... Przecież... To... Ja... ~ widział kolesia leżącego nieruchomo na podłodze. martwego. W czerwonej koszuli w duże białe palmy. Koszuli z kolekcjonerskiej edycji "Far Cry". Kolesia z ciemnymi, krótkimi włosami. Widział siebie samego. Martwego...

Umysł próbował znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Że to sobowtór, że ktoś podobny, że to przypadek, klon czy jakieś alterego z innych wymiarów. Ale jakoś nie trafiało to do głebi jestestwa Ed'a. Wiedział, ze to on tam leży. Martwy. Zagazowany. Tego był pewny bo miał takie same objawy jak reszta gości.

~ Zabili mnie... Zabili mnie chuje jedne... Jak oni tak mogli!? Zabili mnie... Dlaczego!? Co ja im kurwa zrobiłem?! Co za chuje! ~ Ed po raz kolejny na tym cholernym statku był w szoku. Nie chciał uwierzyć w to co widzą jego oczy mimo, że w pogmatwanej logice tego wszechwymymiarowego rejsu wiedział, że to jest możliwe. Mimo to nie potrafił mysleć o tym zabitym kolesiu jako o jakimś sobowtórze, bracie - bliźniaku czy ojcu? Synu? Nie. Zdecydowanie nie. Czuł dokładnie to co widział czyli, że to jego właśnie zamordowano. Jego, Ed'a Taksony, pasażera z kabiny 2287, na statku "Destiny" płynącym z Miami do Rio przez ten cholerny Trójkąt... Ktoś czy cos zabiło tamtego Ed'a tak samo jakby zabiło i jego, co się tu kitrał za stolikiem z toporkiem strażackim i koktajlem w pogotowiu. Po pierwszym szoku i niedowierzaniu zaczął budzić się w nim gniew. I chęć odwetu.

Był czas najwyższy bo "ufok" zupełnie jakby zdajac sobie sprawę z zafrapowania i rozkojarzenia Ed'a wykorzystał sytuację i załatwił Tom'a. Ten tylko jeszcze krzyknął rozdzierajaco gdy klatka piersiowa mu wybuchła i serce wypłynęło na zewnątrz po czym zwalił się bezwładnie na podłogę. Tego Ed też się nie spodziewał. Jakoś liczył, że przyjdzie człowiek a więc albo będzie miał broń zasięgową jak jakąś spluwę albo nie i wówczas musiałby przejść obok skitranego Ed'a by zaatakować Tom'a. "Ufok" nie miał widocznej broni więc Ed nie przypuszczał, że może coś zrobić rzygającemu mężczyźnie przez cała szerokość sali.

Przez moment rozsądek i zimna krew walczyły jeszcze o palmę pieszeńśtwa. W końcu mógł pójść za ufokiem. Tom'owi już i tak nie pomoże. Ufok mógł się zająć swoimi sprawami i poleźć w cholerę. A on miał dotrzeć do kapliczki a już był prawie na miejscu. Obcy go zdaje się nie zauważył więc mógł pójść w pizdu a on nie musiał z nim walczyć... Tak. To miało swoje rację. Ale z drugiej strony nie było powiedziane, że ufok go nie znalazł lub zaraz nie znajdzie. Mógł zostać na miejscu a wówczas albo szachowałby Ed'a blokując mu ruch albo i tak zmuszał do ataku. A nawet jakby polazł nie wiadomo czy Ed'owi udałoby się przed nim skitrać drugi raz. No i mógł zlikwidować Ed'a ze sporej odległosci, dużo większej niż człowiek mógł go sięgnąć. A przed zabijaniem ludzi bez ostrzeżenia widocznie nie miał oporów co tragicznie udowodnił Tom. I wcale nie było powiedziane, że to ten ufok wypuścił ten gaz zabijając tego Ed'a w czerwonej koszuli. Ale ostatecznie... Ed cholernie chciał komuś przylać a ten pierdolony ufok się świetnie do tego nadawał!

- Zdychaj chuju! - wrzasnął rozpaczliwie ciskając swój koktail w kosmitę. Okrzyk był krótki ale treściwy i od serca. Ed zawarł w nim cały sówj gniew, wściekłość, żal i rozpacz jakie mu się nagromadziły na widok martwego siebie. Chciał załatwić tą wredną, okrutną gadzinę i oczyścić sobie drogę do kaplicy. Ale przede wszystkim poddał się uczuciu krzywdy i rodzącej temu chęci odwetu i zemsty. Swoją śmierć potraktował jak najbardziej poważnie i cholernie osobiście. I wcale nie zamierzał się z tym kitrać.

abishai 10-09-2014 22:16

Minęły sekundy? Minęły dni? Minęły godziny? Minęły lata?
Problem z siedzeniem w całkowitych ciemnościach polegał na tym, że czas rozciągał się w nieskończoność. Przez dłuższy czas był czujny… chyba. Potem zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać i przysypiał. Potem.. odezwał się głód.
Co mu więc pozostało, jak tylko wygrzebać się z nory i… iść dalej. Unikał włączania latarki, opierając się bardziej na słuchu i dotyku. Gregory trzymając w ręku latarkę, ruszył przez pogrążoną w mroku dżunglę na chybił trafił obierając kierunek. Lekarz trzymając w ręce jedynie nie włączoną latarkę, starał się iść cicho i nie zwracać na siebie. Był gotów w każdej chwili włączyć ją i snopem światła porazić napastników.

Konfabulacja czy nie… Walsh nie miał nadziei na wyjście z tego lasu żywy. Gdzieś w duchu czuł, że jego czas się kończył. Po ciemku błąkając się po lesie pełnym drapieżników, przywykłych do tych egipskich ciemności, jakież miał szanse jeden człowiek uzbrojony w rewolwer i latarkę?
Żadne…
Niemniej Gregory nie potrafił i nie zamierzał się poddawać. Postanowił walczyć do końca i umrzeć z hukiem niż z piskiem.

Zombianna 11-09-2014 17:18

Przerażenie, panika, a po chwili niedowierzanie.
Julia zamrugała, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, gdzie się znajduje. Jeszcze przed sekundą jej ciało porwała w swe objęcia upiorna, czerwona rzeka...a teraz? Teraz leżała rozwalona na łóżku we własnej kajucie i wszystko wyglądało poprawnie. Zerknęła w dół na swoje pokrwawione ubranie. No dobra, prawie wszystko…

Kajuta...po raz kolejny. Cokolwiek by nie zrobiła, zawsze wracała tutaj, do swojego punktu wyjścia. Pułapka w pułapce, zupełnie jak znikający korytarz, tyle że na większą skalę. Ciepły blask żarówek i śpiew wody lejącej się spod prysznica powinien uspokajać - przecież oznajmiał powrót do normalności, tylko czemu oszalałe serce chciało wyrwać się z piersi, a ręce trzęsły się niemiłosiernie? Strach nie opuścił J.J., oplatając ją dookoła niczym cuchnący wąż. Szeptał do ucha, by poderwała się i uciekała jak najdalej, byle dalej od tego miejsca.

Chciała wstać lecz nie zdołała tego zrobić. Ze zgrozą zorientowała się, że leży nieruchomo z dziurami po nożu w piersi, cała zakrwawiona, zapewne martwa. Nie mogła się poruszyć, nie mogła niczego powiedzieć, jak więzień we własnym ciele. Jednak słyszała wszystko. Widziała sufit. Czuła łóżko pod swoim ciałem. Była martwa - przynajmniej to mówiło jej ciało. Lecz zarazem była żywa - bo takie sygnały wysyłały jej zmysły. W końcu, niespodziewanie, poczuła impulsy przebiegające przez jej ciało, wypełniające jej mięśnie.
Wstała więc, lecz zamiast uciekać podkradła się na palcach do łazienkowych drzwi. Ktoś tam był, bo jak inaczej wyjaśnić ten szum? Ktoś…

Dziewczyna błyskawicznie sięgnęła po tkwiący za pasem nóż, starając się nie myśleć o drżących palcach, śliskiej od juchy rękojeści i niepewnym chwycie.Drugą ręką sięgnęła ostrożnie ku klamce.
Tylko jedna osoba mogła tam być.
Tylko jego śmierci tak naprawdę żałowała.
Rodriguez...

Szum wody ucichł. Za drzwiami dało się słyszeć dźwięk otwieranej kabiny prysznicowej. Ktoś skończył się myć. Julia odskoczyła. Mimo całej wiary w siebie i swoje możliwości nie miała złudzeń co do tego, jakby zakończyło się ewentualne spotkanie z Meksem twarzą-w-twarz. Nie miałaby najmniejszych szans - zawsze był szybszy, zwinniejszy i silniejszy. Jedyne co pozostawało to zaskoczenie, o ile twór mu podobny dało się zaskoczyć. Powinien nie żyć, do cholery!, sama przecież go zabiła...tylko czy na pewno? Kolejna pobudka, zupełnie nowa wersja historii. Tym razem to ona otworzyła oczy podziurawiona niczym sito, Rodriguez więc mógł mieć się dobrze.

Co za koszmar - pomyślała, stając przy ścianie i mocniej ściskając kuchenny nóż. Po co dała się namówić na tą wycieczkę? Będzie fajnie, rozerwiesz się, odpoczniesz...jasne. W dupie miała podobne rozrywki.
Wstrzymała oddech, zamierając bez ruchu, gotowa do ataku, gdy tylko drzwi się otworzą. Może panikowała, może przesadnie dała się ponieść emocjom, ale po tym co przeżyła przez ostatnie godziny strach, czujność i działania prewencyjne stanowiły już odruch. Jeszcze trzymała się w kupie, ale z każdą kolejną niespodzianką coraz trudniej przychodziło jej zebranie myśli. Utknęła wśród majaków, zapewne martwa, nic nie wskazywało, by kiedykolwiek dane jej będzie się z nich uwolnić. Pozostawało odgrywać swoją rolę z nadzieją, że schemat w końcu da się przełamać.

Drzwi otworzyły się, a ona ujrzała ... siebie samą. Owinięta ręcznikiem, z mokrymi włosami, wyraźnie rozluźnioną być może nawet lekko odurzoną narkotykami. Nie była to jej czarno - biała klisza, lecz osoba z krwi i kości, jak ona, bliźniacza siostra, klon, kopia.

- Kurwa! - wyrwało się z gardła J.J., tej pokrytej krwią i zmaltretowanej. Co tu się działo, była duchem? Przecież nie mogła istnieć, jednocześnie będąc kompletnie kimś innym. Kimś wyraźnie cieszącym się podróżą, spokojnym i chyba szczęśliwym. Poranionej Julii daleko było do szczęścia. Dłoń dzierżąca nóż mimowolnie opadła, oczy nie potrafiły oderwać się od okrytych ręcznikiem pleców.
Różne rzeczywistości, nakładające się na siebie wymiary - czy o to w tym wszystkim chodziło? Mogła przekonać się o tym tylko w jeden sposób.
- Julia! - krzyknęła, modląc się w duchu, by jej klon jednak nie zareagował. Wtedy spokojnie dałoby się to jakoś wytłumaczyć. W innym przypadku...co powiedziałaby samej sobie? Spierdalaj ze statku? Unikaj Rodrigueza? Wróć do domu i bądź lepszym człowiekiem?

Julia spod prysznica totalnie olała jej obecność i poszła w stronę łóżka, po drodze pozbywając się okrywającego ją ręcznika. Przez chwilę siedziała na krawędzi mrużąc oczy, jakby czegoś wypatrywała lub nasłuchiwała, albo nad czymś się zastanawiała. Potem rzuciła pod nosem “a chuj” i sięgnęła do szuflady szafki przy łóżku wyciągając z niej woreczek z kokainą. Wprawnym ruchem usypała sobie ścieżkę i wciągnęła narkotyk do nosa. Wyraźnie rozluźniona położyła się na łóżku w pozycji przypominającej zachętę do seksu. Julia - we - krwi znała doskonale ten nastrój. te potrzeby, które wtedy grały w jej ciele.

Jakby na zawołanie szczęknęły drzwi i pojawił się w nich Rodriguez.
Na widok rozłożonej Julii uśmiechnął się drapieżnie, jak dziki, wyposzczony kocur. Julię-we-krwi zignorował podobnie jak wcześniej zrobiła to Julia-spod-prysznica.
- Zerżnij mnie - rozkazała Julia na łóżku.
- Nie tym razem, chica - twarz Meksa zmieniła się. Zbladła, poszarzała. Na piersi pojawiła się ociekająca krwią dziura - tam gdzie wbiła w niego ostrze noża.
W dłoniach Rodrigueza pojawił się duży nóż.
- Tym razem cię zarżnę, nie zerżnę chica. Przykro mi.
Nagle kolor oczu jej kochanka zmienił się w żółte, wężowe oczy. Twarz martwego zafalowała, przeszła metamorfozę w coś, co z grubsza przypominała połączenie ludzkiego oblicza i pyska węża.
- Ofiary muszą zostać złożone, chica. Przykro mi. Bóg mojego ojca musi wrócić, by władza nad światem znów przypadła tym, którzy powinni ją sprawować zawsze. Rozumiesz, prawda?
Julia na łóżku zaśmiała się głupkowato. Wyraźnie wzięła jeden niuch za dużo. Rodriguez-wąż ruszył w jej stronę powoli, nieśpiesznie, jak wąż podchodzący do zdobyczy.

Myślała, że na tym przeklętym statku widziała już wszystko. Cholernie się pomyliła…
Diego nie będący Diego, a tak naprawdę jakimś pokręconym mutantem na wzór Lizardmana z komiksów Marvela. Potworem przed którym rozłożyła nogi w ciemnej, śmierdzącej klitce na zapleczu sklepiku kanibali...i ona mu...z nim...no żeś kurwa mać!

Fala obrzydzenia i wściekłości zalała J.J., z gardła wydobył się syk. Ile czasu wodził ją za nos? Czy proponując jej rejs do Rio był już tym czymś, a może przemiana nastąpiła dopiero na pokładzie? Lała na to. Pierwszy raz, od chwili w której wpakowała kosę w pokrytą tatuażami pierś Latynosa, wyrzuty sumienia zniknęły doszczętnie, wykurzone dziką, pierwotną nienawiścią. Czuła się oszukana, zdradzona na całej linii i znowu w śmiertelnym niebezpieczeństwie...chyba powinna się do tego przyzwyczaić.
- No me jodas, puto! - warknęła, rzucając się do przodu. Była jedynie duchem - echem którego najwidoczniej reszta nie mogła usłyszeć, ani zobaczyć, lecz stanie w miejscu i przypatrywanie się jak gadzia wersja Meksa szlachtuje ją niczym świnię w rzeźni...o nie, nie będzie biernym obserwatorem własnej śmierci, nie da na to przyzwolenia. Po prostu, kurwa, nie da. Żądza mordu odebrała dziewczynie resztki rozsądku, wzrok przysłoniła czerwona mgła. Nie wierzyła w cuda, ale nóż już raz zadziałał...może zrobi to i za drugim razem.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:37.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172