lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Frères de Sang [Zew Cthulhu] 18+ (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/15545-fra-res-de-sang-zew-cthulhu-18-a.html)

Armiel 19-04-2016 17:07

BERTRAND i LUIS

Zdobycie samochodu nie było problemem. Znajomy, znajomego kolejnego znajomego rodziny de Euge z przyjemnością odstąpił nowoczesny, jeszcze pachnący świeżością automobil. Cadillac model v16 .

Marzenie wielu miłośników motoryzacji. Wygodny I szybki szesnastocylindrowy samochód sprowadzany ze Stanów Zjednoczonych.
I tak dwaj panowie ruszyli w drogę do Nantes. Przed nimi blisko tysiąc kilometrów. Pełne dwa dni podróży. Z odpoczynkiem w Bordeaux. W sumie mogli pojechać pociągiem. Ale samochód pozostawiał niezależność i możliwość swobodnej rozmowy.

Podróż – męcząca i długa, po dość dobrych drogach międzymiastowych – minęła jednak bez najmniejszych problemów. Widoki za oknami i możliwość prowadzenia takiego cacka, jakim jechali w pełni rekompensowały wszelkie niedogodności.

W końcu dotarli do Nantes. Miasta, które podczas Wielkiej Rewolucji zasłynęło z dość drastycznych metod pozbywania się wrogów Ludu.
Nantes, podobnie jak Marsylia, było znaczącym ośrodkiem portowym Francji, jednak o typowo rzecznym charakterze. Stocznie, tawerny i przyklejona do rzeki zabudowa portowa tworzyła dziwną, przemysłowo- historyczną atmosferę.

Kiedy dojechali na miejsce zapadał już zmierzch i większość miasta pogrążona była w dziwnym półmroku. Bez trudu jednak znaleźli miejsce do spania w hotelu, które poleciła im nieoceniona Carrolyn . Zarezerwowane telegraficznie pokoje czekały na nich, podobnie jak kolacja i gorąca kąpiel.

* * *

Następnego dnia spotkali się ze wspólnikiem zamordowanego detektywa – Arturo Vespenem. Aruro okazał się być człowiekiem po trzydziestce, z imponującym, wywiniętym w górę wąsem oraz niesforną mierzwą włosów na głowie. Spojrzenie oczu detektywa było jednak czujne, taksujące, chociaż dość przeszywające i niespokojnie.
Spotkali się w południe, jak nalegał Arturo, w niewielkiej ale ruchliwej winiarni. Średniej wielkości, podpiwniczony lokal z chłodnym winem i wyśmienitymi serami tysiąca chyba smaków i gatunków.

Arturo przywitał ich z dystansem mierząc uważnie spojrzeniem.

- Mówcie! – wręcz zażądał a nie poprosił. – Co z Louisem? Domyślam się, że stało się coś strasznego, ale nie trzymajcie mnie panowie w niepewności.

I wtedy Bertrand to zważył. Eleganckie, gustowne spinki na mankietach koszuli. Takie same, jakie nosił Gonzaga. Z tego, co zdążyli się zorientować, był to symbol rozpoznawczy Bractwa którym zetknęli się w Carcassonne.

Czyżby kultyści czuli się tak pewnie, że zapomnieli o tym drobnym szczególe? A może po prostu nie wiedzieli ile wiedzą spadkobiercy.

Winiarnia wydała im się dziwnie ciasna. Dwudziestka, może i trzydziestka ludzi w różnym wieku wydawała się być przypadkową klientelą. Ale akordeonista przygrywający w kącie wydawał się, jak na gust Bertranda, coś za często na nich zerkać.

Podobnie jak inny typek, ubrany jak typowy przedstawiciel warstwy średniej niższej – w prosty, stonowany strój i z nieodłącznym beretem na głowie.


MARC, SOPHIE

Vernier i Sophie pozostali w Maryslii zajmując się zbieraniem informacji z przeczesanych do cna bibliotek – zarówno tej miejskiej, uniwersyteckiej jak i kilku prywatnych zbiorów. Szukali kolejnych informacji korygując i potwierdzając już te raz zdobyte. Weryfikując, odrzucając kolejne hipotezy badawcze, szukając kolejnych punktów zaczepienia.

Niestety, pracowali tylko we dwójkę, bowiem na spadkobierców spadło jeszcze jedno nieszczęście. Claude Levi-Strauss przeszedł rozległy zawał. Tak po prostu. Nocą. Jego stan był na tyle poważny, że badacz przebywał w szpitalu walcząc o życie. Jak na razie lekarze robili co mogli, lecz stan naukowca był poważny. Wiek i choroba robiły swoje, a ostatnie tygodnie życia w stresie i napięciu nie sprzyjały chorobie serca, na jaką cierpiał.

Charlotte De Voltau spotkała się z nimi tak, jak to miała w zwyczaju, popołudniem w dniu, w którym dwójka ich przyjaciół najpewniej właśnie spotykała się z partnerem zabitego detektywa.

- Znalazłam! – wykrzyknęła radośnie. – Nie uwierzycie co znalazłam?

- Co? – Marc, jak zawsze dał się podpuścić tej charyzmatycznej trzpiotce.

- Nie co, lecz kogo – rozpromieniła się spadkobierczyni w uśmiechu. – Nazywa się Albert Fernierun. I jest członkiem Zakonu, do którego należał mój wuj! A co więcej, mieszka stosunkowo niedaleko od Marsylii. W Gap. To niespełna dwieście kilometrów stąd. W klasztorze. Tak! Jest zakonnikiem. Opatem tamtejszego zboru braci Kapucynów Mniejszych.

Spojrzeli na nią nie za bardzo wiedząc, dlaczego jest taka radosna.

- Pamiętam go, z czasów kiedy miałam kilka lat. To znaczy może nie pamiętam, ale szperając po domu, w zapiskach i zdjęciach wuja trafiłam na jego ślad. Tak naprawdę nazywał się Sergio Antonio Escobar. I był przyjacielem wuja, aż do Wielkiej Wojny. Potem jednak ich ścieżki się rozeszły. Rozumiecie. Escobar poszedł do zakonu takiego religijnego, a wuj porzucił Zakon, ten tajemny, lecz nadal podtrzymywał te… no wiecie. Sprawy w piwnicy. Czy to nie ekscytujące? Mam zamiar udać się do Gap jutro, z samego rana. I liczę na to, że któreś z was, smutasy, będzie mi towarzyszyło. Mam przeczucie, że Escobar alias Albert może coś wiedzieć. Rzucić trochę światła na Bractwo, na Zakon i, co najważniejsze na bestię, której do tej pory strzegli.

W końcu nabrała oddechu.

- To jak, ruszacie ze mną czy macie coś jeszcze do zrobienia tutaj, na miejscu?

Anonim 27-04-2016 21:27

- Ja oczywiście ruszam. - powiedział Marc Vernier nagle przebudzony z marazmu jaki opanował go po otrzymaniu ciosu kosą od jakiegoś przpadkowego bandyty, czy tam fanatyka tajemnego kultu. Po tych wszystkich przeżyciach był gotów na śmierć niemal tak bardzo jak na ziemi niczyjej pomiędzy dwoma nieskończenie długimi rowami, w których kryły się demony plujące ołowiem. I to iście niezdrowe powietrze, które jedyne bezpieczne przystanie na morzu szaleństwa zamieniały w śmiercionośne jamy.

Ostatni miesiąc minął całkiem szybko. Oczywiście kontaktował się ze swoją rodziną, a także ze współpracownikami. Niestety, ani policji, ani jego ludziom nie udało się odnaleźć sprawcy zamachu. Z tego co wiedział to każdy powiązał atak na jego osobę z wcześniejszymi wybrykami kultystów. Co sprytniejsi zaczęli podejrzewać, że istnieje spisek, choć żaden oficjalny organ tego na pismo nie przeniósł. Jak zawsze prawne środki zawodziły, gdy napotykały się z czymś szczególnym - z czymś wymykającym się poza ustalone reguły. Czymś takim niewątpliwie był Chaugnar Faugi i jego kult.

Marc Vernier zdawał sobie sprawę, że balansuję na wyjątkowo cienkiej linie rozpiętej ponad niewysłowionymi czeluściami, z których mroczne cienie łypały na niego i wzywały go swymi plugawymi dialektami. Nie chciał spaść. Nie chciał korzystać z przeklętych wersetów i rytuałów. Cała ta sprawa wydawała mu się niezwykle parszywa i najlogiczniejszą rzeczą jaką mogli zrobić to uciec zanim kultyści przyzwą demony. Vernier myślał o ucieczce, ale jeszcze nie - jeszcze był ciekaw, jeszcze chciał zobaczyć jak inni skończą i ewentualnie pomóc im żyć dłużej. Jedną z osób, której śmierci nie życzył była niewątpliwie Charlotte De Voltau.

- Nie jestem smutasem. - powiedział Marc Vernier i uśmiechnął się tak jak nie uśmiechał się odkąd zaczęła się ta cała kabała. Prawdę mówiąc to wciąż trwała i oberwanie przez niego nożem nie było tak złe jak to co spotkało innych: więzionych, poniewieranych i z mocno nadszarpniętą reputacją. Marc Vernier nie mógł sobie na to pozwolić, choć pewnie niektórzy nie mieli o nim dobrego zdania to zdrowy ekscentryzm, a nawet i chwila ekspresji przepełnionej złością w miejscu publicznym to zupełnie coś innego niż siedzieć kilka tygodni w celu pod kryminalnymi zarzutami.

- A moglibyśmy odwiedzieć jeszcze Eugenio De Voltau? Na przykład w drodze powrotnej? Ten to dopiero smutas... ale myślę, że ma powody. - w sumie jak tak Charlotte zapytała, czy mają coś jeszcze do zrobienia w Marsylii to w sumie Marc Vernier chciał uzyskać informację na temat tego, czy jeszcze trwało śledztwo w sprawie śmierci biednej Carrolyn de Euge.

Zombianna 29-04-2016 06:58

Cisza, spokój i zatęchła woń starego papieru wniosły w życie Sophie odrobinę tak potrzebnego ładu. Ostatnimi czasy praktycznie nie opuszczała biblioteki, a od otrzymania wiadomości o ciężkim stanie Claude’a zamknęła się w sobie, ograniczając kontakty z innymi do niezbędnego minimum. Milczała jak zaklęta, wertując kolejne księgi, od czasu do czasu zmuszając zaciśnięte usta do wyduszenia z siebie paru zgłosek, ot dla zadośćuczynienia powszechnie przyjętym zasadom kultury oraz dobrego wychowania. Zresztą prócz Verniera, którego nie darzyła cieplejszymi uczuciami, nie potrafiąc wykrzesać z siebie nawet odrobiny współczucia ze względu na jego niedawną kontuzję, trzymała sie na uboczu, woląc towarzystwo przedmiotów nieżywionych.
Kolejne zakurzone strony ksiąg, pożółkłe i kruche - przewertowała ich setki, zbierając marne okruchy informacji, skryte zazdrośnie pomiędzy tysiącami rzędów zapisanych prasą drukarska znaków… a nieprzyjemne wrażenie bycia w niebezpieczeństwie nie odstępowało jej ani na krok. Czyżby popadała w paranoję? Nie potrafiłą jednoznacznie stwierdzić.

Tym bardziej odczuła konieczność obcowania z Charlotte. Irytowała ją hałaśliwość i dzika energia, buzująca w drugiej kobiecie. Przypatrując się jej miała wrażenie, że lada moment siła ta rozerwie tkanki, nie mogąc dłużej pomieścić się w pojemniku z krwi, mięsa i kości. Ludzie zaczynali L’Anglais męczyć, bardzo zły znak.
Skrzywiła się nieznacznie i odstawiwszy filiżankę kawy na spodeczek, przywołała na usta blady uśmiech. Kolejna wycieczka… tak, im więcej sposobności na opuszczenie Marsylii tym lepiej. Miasto przyprawiało ją o niekontrolowane ataki migreny. Wątpiła, by po zakończeniu sprawy - o ile uda się to uczynić i przeżyć - zakończy również narastający w trzewiach obłęd.
Niektórych rzeczy nie dało się wymazać z pamięci. Część pytań już na zawsze pozostawała w człowieku, rozdzierając go od środka ostrzami niepewności i wciąż rosnącym głodem. Tyle jeszcze zostało do odkrycia, świat wciąż skrywał przed ludzkimi oczami tak wiele tajemnic...
Zmilczała kłębiące się na końcu języka uwagi, poświęcając więcej uwagi parującym w porcelanowej skorupie resztkom kawy, mięśnie twarzy drgnęły. Powinna odwiedzić starego bibliotekarza, nim ruszy gdziekolwiek, zobaczyć jak się czuje po zawale.
- Więc… pociąg? Czy inny środek transportu? - przeniosła wzrok, wieszając go na towarzyszach. Vernier i Charlotte. Decyzji pożałowała jeszcze nim wypowiedziała pierwsze słowo - Na wszelki wypadek powinniśmy przygotować się na najgorsze, ot profilaktyka. Wypadałoby zorganizować broń. Któreś z was potrafi jej używać?

Tom Atos 29-04-2016 11:02

Bertrand wyciągnął papierosy, by zyskać na czasie i jednocześnie kopnął lekko Luisa pod stołem w kostkę.
– Pan wybaczy drogi Panie Arturo, ale po ostatnich wydarzeniach nie czuję się swobodnie pod dachem. Jeśli nie ma Pan nic przeciwko, może się przejdziemy? Może nad rzekę? Nikt nie będzie nam przeszkadzał i zachowamy dyskrecję, o co tutaj trudno. Sam pan przyzna. – powiedział z rozbrajającym szczerością.

Arturo uśmiechnął się lekko, niemal szczerze. Podkręcił wąsa - czyżby był to jego odruch nerwowy, a może zwykłe przyzwyczajenie? Nie wiedzieli. W każdym razie robił to co jakiś czas od kiedy się z nim spotkali.
- Rozumiem. Ale… proszę nie mieć mi tego za złe… nie znam panów. Nie wiem, czy faktycznie jesteście tymi, za których się podajecie… Specjalnie wybrałem ten lokal. Ludzie mnie tutaj znają. Tutaj czuję się względnie bezpieczny. Wolałbym dokończyć naszą pogawędkę tutaj, jeżeli panowie nie mają nic przeciwko.
Palec zawinął się wokół wąsiska. Akordeonista zmienił muzykę, na nieco szybszą, bardziej energiczną. Czy to coś znaczyło? Czy może byli przewrażliwieni.

- My również dzielimy podobne obawy, lecz akurat nikogo tutaj nie znamy. Może więc spacer jedną z większych ulic? Przechodnie będą zajęci swoimi sprawami, a ich obecność pozwoli na względne bezpieczeństwo. Jeśli o komfort idzie to raczej bym się go w podobnych sprawach nie spodziewał. Luis wyciągnął z kieszeni cygaro, powąchał je wolno i odpalił, wyraźnie delektując się dymem. - Gdzie moje maniery… Zapali pan? - Zapytał, patrząc w oczy rozmówcy.

- Z przyjemnością - odpowiedział wąsacz biorąc jedno cygaro. - Spacer główną ulicą Nantes brzmi… rozsądnie. Możemy przysiąść gdzieś, na jakiejś ławce w ruchliwym parku, czy gdzieś tam. Popatrzeć na rzekę. Pogawędzić.
Palec znów wywinął wąsa. Przez chwilę jego końcówka była oplatana, skręcana, niemalże masakrowana w wyjątkowo energicznym geście.
Mężczyzna w berecie, który zwrócił uwagę Bertranda, wstał zostawiając kilka monet na szynkwasie, przy którym stał i ruszył w stronę wyjścia z piwniczki.
Gdy wszyscy trzej wyszli z winiarni Bertrand tak pokierował spacerem, by przechodzili koło zaparkowanego niedaleko citroena. Gdy znaleźli się przy samochodzie otworzył drzwi i trzymając w kieszeni rewolwer przystawił lufę do boku Arturo, by ten poczuł twardość stali.
– Proszę wsiadać. Może Pan być spokojny. Nic Panu nie grozi, o ile nie będzie Pan robił głupstw. Nie mamy ochoty rozmawiać w towarzystwie pańskiego goryla.
- Nie radzę. - Luis odchylił marynarkę pokazując rewolwer. - Wszyscy wolimy uniknąć incydentów i wieczorem, możliwie znaleźć się w domu. Czyż nie? Zakończył przyjaźnie.
Mężczyzna zawahał się. Zesztywniał. Na chwilę. Potem ocenił swoją sytuację i wsiadł do samochodu.
Luis zajął miejsce kierowcy i jak tylko Bertrand znalazł się w aucie, ruszył przed siebie.
- Raczy pan wybaczyć niedogodności. Tak to już w tym fachu bywa. Więc skąd znał pan Luisa? Ostatnio mocno oberwał. Prawie jak za starych czasów w lotnictwie. Okazuje się że dawno temu poznaliśmy się w wojsku.
Zagadał, wypuszczając kłąb dymu.
- Pracowaliśmy razem od tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego. Poznaliśmy się dość przypadkowo. Przy pewnej sprawie, gdzie dwaj klienci wynajęli nas, można powiedzieć, po przeciwnych stronach barykady. Ale my dwaj dość szybko znaleźliśmy wspólny język. Po tej sprawie zaczęliśmy pracować razem. Ale, z tego co wiem, to Louis nie służył w lotnictwie. Był kawalerzystą. Nawet w naszym biurze wisi jego szabla. Więc… mogę dowiedzieć się, co się z nim stało? Nie mam o nim żadnej wieści od ponad miesiąca. Prawie dwóch, jeśli policzyć dobrze. Panów telefon był dość niespodziewany. Rozbudził nadzieję. Ale… chyba niepotrzebnie, jak sądzę. Rozumiem, że to panowie mieli coś wspólnego z jego zniknięciem. Musze jednak panów uprzedzić, że podjąłem się pewnych kroków zapobiegawczych, na taką ewentualność. Gdyby mi się coś stało, gdybym zniknął podobnie jak Louis, policja otrzyma stosowne informacje i stosowną dokumentację.
– Gdzie Genefis ma biuro w Nantes? – spytał Prunier. – Powiedział Panu po co jedzie do Carcassonne?
- Niedaleko stąd, przy bulwarach - odpowiedział spokojnie. - Szczegółów wyjazdu nie znam. Unikał mnie ostatnimi miesiącami, a nagabywany wspominał tylko o jakiejś “grubej rzeczy”. Z tego jednak, co udało mi się ustalić, szedł wątkiem kilku zaginięć w okolicach. Zlecenie kogoś, kogo nie znam.
– Ma Pan klucze od biura? Jak tam dojechać? –
spytał swobodnie Prunier.
- Mam przy sobie. Proszę skręcić w lewo na najbliższym skrzyżowaniu. I za kolejne dwie przecznice ulicą w dół.
- Już jadę. Potwierdził Luis. - Proszę tylko pamiętać że nie zależy nam na konflikcie, nawet jeśli to my obecnie mamy broń. Proszę nie brać tego osobiście.
- Trudno tego nie brać osobiście, monsieur - mruknął z przekąsem wąsacz. - Trudno też po takim wstępie panom zaufać.
– W naszych czasach zaufanie, to towar deficytowy, ale pozory często mylą. –
odparł tajemniczo Bertrand.

Armiel 01-05-2016 12:17

MARC, SOPHIE

W drogę wyruszyli dzień później, pozostawiając na miejscu krotką informację, gdzie się udają, na wszelki wypadek, gdyby dzwonili ludzie z Nantes.
Dzień wcześniej Marc wybadał sprawę postępów w śledztwie dotyczącej zamordowanej panny de Euge. Niestety, dobił się o mur proceduralny, ale przynajmniej dowiedział się tyle, że śledztwo nie zostało zamknięte, a ich grupka nie jest traktowana już, jako podejrzani. Coś więc musiało pójść do przodu. Przynajmniej tyle.

Drogę do Gap pokonali samochodem. Jak się okazało miasteczko leżało w cieniu Alp i kierując się w jego stronę cały czas mieli widok oddalonych szczytów przed oczami. Ruch na drodze był niewielki, szczególnie gdy zjechali z najważniejszej arterii łączącej Marsylię z Grenoble i Lionem i odbili na wschód.

Do celu dojechali po niespełna pięciu godzinach,. Akurat dochodziła pora obiadowa.

Gap urzekało zwartą, nadrzeczną zabudową
i wąskimi uliczkami, którymi z trudem przeciekał się ich samochód. Wydawało się być sennym, spokojnym miejscem, w którym człowiekowi łatwo było odpocząć od zgiełku codzienności i pośpiechu.

Obiad zjedli w urokliwej knajpce, na świeżym powietrzu, rozkoszując się powietrzem, zapachem ziół chętnie hodowanych przez mieszkańców Valencii oraz smakiem potraw. To właśnie od obsługi restauracji dowiedzieli się, że zakon Kapucynów Mniejszych znajduje się na obrzeżach miasta. W części klasztornej. I że jest tylko jeden problem. Tutejsi zakonnicy przestrzegają reguły izolacji i niechętnie kontaktują się ze światem zewnętrznym, a jedynymi osobami, które mają ten przywilej jest furtian i praczki.

- No cóż.. – powiedziała Charlotte chciała zapewne coś powiedzieć, kiedy nagle pozieleniała, łapiąc się z brzuch.

- Ser pleśniowy… Nie mogę jeść… sera.

Kilka chwil później już siedziała w toalecie, hałaśliwie oddając zawartość żołądka. Wezwany pośpiesznie lekarz zajął się nią jak najlepiej potrafił ale i tak Charlotte wylądowała w łóżku, blada i słaba.

- Musicie zająć się tym sami... Proszę…

Wiedzieli już, że klasztor znajduje się niewielkiej kamienicy, zwieńczonej dzwonnicą – jedynym elementem nadającym mu sakralnego charakteru. Wiedzieli też, że jest zamknięty na solidne drzwi.


BERTRAND i LUIS


O dziwo Arturo nie próbował żadnych sztuczek. Zaparkowali samochód na ulicy, z której widać było rzekę, weszli do pobliskiej klatki schodowej nieco śmierdzącej szczurami i wilgotną piwnicą, i po krzywych schodach weszli na pierwsze piętro, gdzie za zwykłymi drzwiami opatrzonymi stosowną tabliczką znajdowało się biuro detektywów.

Biuro robiło całkiem przyzwoite wrażenie.



Utrzymane w stylu, który mógł budzić zaufanie klientów. Stylu, który świadczył o zamożności prowadzących je detektywów, a więc i o ich skuteczności w tym, co robili.

Na jednej ze ścian wisiały zdjęcie Arturo, z jego niesamowitym wąsem i Louisa, wyglądającego niemal tak samo, jak w Carcassonne. Nie było wątpliwości, że człowiek, który z nimi pogrywa, człowiek, który nosi w mankietach spinki Bractwa, to ten sam człowiek, który przyjaźnił się z zabitym śledczym.

Arturo ruszył w stronę biurka, lecz Bertrand pracował już z podobnymi do niego ludźmi. Dwulicowymi padalcami węszącymi spiski i intrygi. Wyprzedził mężczyznę i w ten sposób stał się posiadaczem krótkiej strzelby obciętą lufą, popularnego obrzyna, który Arturo trzymał pod biurkiem podczepiony na skórzanych pasach.

Widząc broń w rękach porywaczy Arturo wyraźnie oklapł. Ale były to tylko pozory. W oczach detektywa pojawiły się niebezpieczne, aczkolwiek tłumione iskierki. Jakaś budząca się, złowroga pewność siebie, zupełnie nie przystająca do sytuacji.

Luis już widział takie zachowanie u antykwariusza w Carcassonne i nie podobało mu się ono, podobnie jak teraz.

Połączenie obłędu, desperacji uśpionej furii nie mogło doprowadzić do niczego dobrego.

Cattus 30-05-2016 15:59

– Nieładnie Panie Arturo. Bardzo nieładnie. – powiedział Bertrand sprawdzając, czy znaleziony obrzyn jest nabity. Był.
– Niech Pan siada. – wskazał kanapę – A teraz skoro nikt nam nie przeszkadza … Proszę powiedzieć, czy zna Pan niejakiego Gonzagę? Prowadzi w Carcassonne hotel i restauracje Le Grande.

Spojrzenie Arturo powiedziało więcej, niż zwięzłe słowa. Lęk, obawa oraz zwierzęcy spryt - to wszystko pojawiło się nagle gdzieś w głębi jego oczu, zamaskowane udawanym, lekceważącym półuśmieszkiem.
- Owszem. Znam. Dla Luisa był to główny podejrzany. Ale zweryfikowałem jego podejrzenia i muszę powiedzieć, że pan Gonzaga okazał się być dla mnie niezwykle pomocny w samym Carcassonne.

– Pomocny? W jakim sensie? – spytał Bertrand.

- Pomógł w poszukiwaniach. Załatwił wejście do tamtejszego komisariatu. Był bardzo zaangażowany w sprawę, tym bardziej, że podejrzewaliśmy mojego wspólnika o współudział w morderstwie.

– O jakie morderstwo podejrzewaliście go razem z Gonzagą? – spytał uprzejmie Bertrand. – I co chciał w zamian za pomoc?

- Morderstwo antykwariusza z Carcassonne. Najpewniej na tle rabunkowym ponieważ zginęło wtedy kilka cennych przedmiotów. Gonzaga zgłosił sprawę w prefekturze i z tego co wiem prowadzone jest w tej sprawie stosowne śledztwo. Jako, że pan Gonzaga i zamordowany byli przyjaciółmi, a ja udałem się do Carcassonne w celach odszukania Luisa, nasze drogi przecięły się.

– Nigdy wcześniej Pan go nie spotkał? Czy słyszał Pan kiedyś o Bractwie Krwi? – Prunier uśmiechnął się lekko, lecz jego oczy pozostały zimne.
Arturo kłamał, to wydawało się Bertrandowi oczywiste, lecz chciał go pogrążyć w jego kłamstwach.

W czasie gdy Bertrand przesłuchiwał coraz bardziej podejrzanego Arturo, Luis okrążył biurko pod którym schowana była strzelba i przyjrzał się przedmiotom na nim leżącym. Spojrzał jeszcze na reakcję Arturo i powoli otworzył jedną z szuflad, zaglądając do srodka. Drugą ręką poprawił rewolwer przy pasie, upewniając się że nic go nie blokuje.

- Bractwo krwi - Arturo uśmiechnął się z ulgą i podkręcił wąsa. - A więc panowie wiecie, co ułatwia sprawę. Pozostaje tylko pytanie, co panowie z tym macie zamiar zrobić. Czy posłuchacie głosu rozsądku, czy ... - zawiesił głos.

Przeszukiwanie nie wykazało niczego podejrzanego - ot - rzeczy, które powinny znajdować się w biurze i w biurze się znajdowały. Notatnik z telefonami, pudełko z amunicją, jakieś dokumenty i umowy.

– Na ogół jestem rozsądnym człowiekiem. Rozumiem, że Pan niejako … również okazał się … rozsądny? Co zatem mówi Panu głos rozsądku? – spytał Prunier.

- Byście nie walczyli z czymś, czego nie rozumiecie i czego nie macie szans powstrzymać, czy nawet pojąć swoimi … - zakręcił wąsa, zamilkł. - No w każdym razie, może rozważycie… zaniechanie nierozważnych działań. Monsieur Gonzaga wynagrodzi wam to zaniechanie. Finansowo czy jakkolwiek inaczej. Nie musi ginąć już nikt więcej. Tak jak Louis, który był głupcem i mnie nie posłuchał. Rozumiecie…
Spojrzał na nich ze zrodzoną z fanatyzmu pasją neofity. Niedawnego nawróceńca, który doznał religijnej ekstazy i której to ekstazie oddał się z pełną pasją i szaleństwa.

– Proszę mi wytłumaczyć, co takiego wyjątkowego jest w tym bractwie? Jak Pan do nich dołączył? Wprowadził Pana Gonzaga? Kto jest jego szefem? – Prunier starał się stworzyć wrażenie zaciekawionego i życzliwego.

- Gonzaga pokazał mi rzeczy. Rzeczy wielkie i przerażające zarazem. Otworzył mi oczy na prawdę i obdarł inne religie z kłamstw. Bo bractwo to nie kult, jak zapewne sądzicie, lecz prawdziwa religia. Religia, która oddaje cześć prawdziwemu bogu. Takiemu, który nie jest obojetny na błagania swych wiernych. Takiemu, który zstąpił pośród nich. Pośród nas. Was. Mnie.
Słowa detektywa coraz bardziej zmieniały się w jakiś pseudo-mistyczno religijny bełkot. Oczy traciły czujność wypełniając się mętnym fanatyzmem neofity.

- Bogu, który bez armii poddanych byłby niemal bezsilny? Deullin przestał przeglądać biurko. Wyglądało na to że w tym miejscu nic ciekawego nie znajdzie. Na pewno nie po tym jak Arturo posprzątał dokładnie biuro. - Bogu, który może być powstrzymany przez zwykłych ludzi, co już historia pokazała. Mówił spokojnie, niemal wyliczając. - Z punktu widzenia szczura, człowiek jawi się istotą boską, lecz czy ten punkt widzenia sprawia że jesteśmy czymś więcej? Może i to coś jest potężne, ale to bardziej potwór niźli bóg. Luis miał nadzieje że zbytnio nie sprowokuje Arturo. Szamotanina to ostatnie czego potrzebowali.

Arturo spojrzał gniewnie. Zraniony konwertyta mógł być nieobliczalny. Milczał jednak zaciskając zęby i nerwowo szarpiąc wąsiska.

– Proszę mi wierzyć, daleki jestem od żartowania, czy kpienia z Pańskich przekonań. – powiedział Prunier starając się załagodzić sytuację – Co więcej uważam, że po tak wielkiej traumie, jak Wielka Wojna stare religie zużyły się i nic dziwnego w tym, że ludzie szukają nowych dróg. Często nie do zaakceptowania, przez ludzi o węższych horyzontach.
Bertrand starał się mówić po przyjacielsku.

– Ale w jaki sposób ów bóg miałby zstąpić na ziemię. Jak go zamierzacie przywołać? I spełni pragnienia swych wyznawców? – ostatnie zdanie wypowiedział z niedowierzaniem, by sprowokować Arturo do zwierzeń.

- Nie wiem - oznajmił konwertyta z rozbrajającą szczerością. - Powiedziane jest jednak, że powracający do nas bóg naznaczy swych wrogów, których pożre zaraz po powrocie. Naznaczy ich symbolem swej siły i swego gniewu. Podczas wybranej nocy zostaniemy zawezwani do pierwszej świątyni na tych ziemiach, gdzie odprawiony zostanie rytuał połączenia przez czterech wielkich kapłanów pod okiem najwyższego z wyniesionych Braci. Wtedy to, co zostało rozerwane i osłabione, znów się połączy i odzyska moc, a my, wierni będący świadkami i inicjatorami jego powrotu, staniemy się najważniejszymi spośród ludzi w nowym świecie, jaki nastanie.
Mówił z przekonaniem, wyraźnie nadrabiając braki w wiedzy pasją nawróceńca.

Choć Prunier bardzo się starał mimowolnie wzdrygnął się, gdy usłyszał, iż naznaczeni wrogowie zostaną pożarci. Pomyślał o tajemniczych znakach jakie mieli na przedramieniu.
– Zechce Pan mnie oświecić, czy prócz Carcassonne i Nantes jeszcze gdzieś działa bractwo? Z kim mielibyśmy się skontaktować, by zgłębić tajemnicę Waszej wiary?

- Moim mistrzem oświecenia jest monsieur Gonzaga. Innych osób nie znam. Ale wiem że są i czekają na noc, w której odmienią oblicze tego świata.

Gdy padło imię Gonzagi, Luis odkaszlnął delikatnie zwracając na siebie uwagę Bertranda. Następnie postukał palcem w prawe przedramię, co dla większości ludzi oznaczało przypomnienie o godzinie, lecz w ich przypadku Deullin zadawał inne, nieme pytanie.

– Ładne spinki Panie Arturo. Od kogo je pan dostał? – spytał Prunier.

- Podarunek od monsieur Gonzagi. Na początek dobrej znajomości. Symbol naszego pana i władcy. I mój znak pojednania z nim.

– Interesujące. – Prunier wyciągnął z kieszeni kartkę z rysopisem domniemanego zabójcy Carollyn – Widział Pan kiedyś tego człowieka? – spytał.

- Tak. - Odpowiedział po chwili namysłu. - Nie wiem jak się nazywa, lecz wiem że pracuje z monsieur Gonzagą.

– Może Philipe Gastange? A czy zna Pan niejakiego Joachima Lacoste?

- Może. Nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Joachim Lacoste? Nie. Chyba ze chodzi o Joachima La Costę? To owszem. Bardzo bogaty człowiek i bardzo wpływowy.

– Dobrze Panie Arturo, ale trochę mało. Jest właścicielem hotelu i restauracji Le Grande, gdzie pracuje Gonzaga. La Costa jest jego przełożonym. Przynajmniej w biznesie.
Prunier przystawił sobie krzesło i usiadł na nim nie spuszczając broni z Arturo.

– Chce mi Pan wmówić, że nie zna nikogo więcej z Bractwa Krwi i że zdradził Pan wspólnika, bo Gonzaga był przekonującym rozmówcą? Uwierzył Pan jemu, a nie Louisowi? Co obiecał Panu w zamian Panie Arturo, jak Pana przekonał? Od jak dawna naprawdę Pan dla niego pracuje?

Przesłuchiwany mężczyzna zamrugał powiekami i nerwowo skubnął wąsa. Zbyt nerwowo. Przez chwilę obaj spadkobiercy myśleli, że zaraz sobie oderwie tą imponującą ozdobę twarzy. Ponownie zamrugał.
- Ja… ja nie wiem… - odparł w końcu, z wyraźnym wahaniem i nutką zagubienia lub paniki w głosie.

- Wie Pan przynajmniej kogo szukał Louis w Carcassonne. – spytał Prunier uważnie przyglądając się mężczyźnie.

- Kilka osób, z tego co mi wiadomo. Nie znam szczegółów.
Zakręcił wąsa.

– Powiedzmy ... panie Arturo, jak Pan sam widzi jesteśmy praktycznymi ludźmi i gotowi jesteśmy, jak Pan się był łaskaw wyrazić “zaniechać nierozważnych działań”. Nasze stosunki z Panem Gonzagą stały się jednak ostatnio delikatne i wdzięczni bylibyśmy za Pana pośrednictwo. Proszę przekazać, że za sumę 50 tysięcy franków gotowi jesteśmy zapomnieć o całej sprawie.
Prunier uśmiechnął się najmilej jak umiał.
– Proszę nas nie szukać. Zgłosimy się do Pana.

Przesłuchiwany detektyw uśmiechnął się i zakręcił dziko wąsa, tak dziko, ze przez chwilę wyglądało tak, jakby miał zamiar go urwać.
- Cieszę się, że pojęliście panowie sytuację, w jakiej jesteście. Przekaże mistrzowi wasze oczekiwania i zaręczam, że zapewne dojdziecie do porozumienia.


***



Powrót do posiadłości upłynął Luisowi na rozmyślaniach. Natrafili w końcu na sprawę która okazała się być większa niźli mogli przypuszczać. Czy te pare przypadkowych osób może skutecznie przeciwstawić się rozbudowanej i silnej grupie fanatyków? Nie wiedział. Jeszcze...

Gdy na powrót spotkali się całą grupą w domu Castora, przekazali reszcie wyniki ich małego śledztwa. Nie były one może zbyt optymistyczne, choć mogły dawać cień szansy. Otwierać możliwości.

- Pewnie teraz będą chcieli nas kupić, lecz dalej nie wiem w jaki sposób się do nich dobrać. Zdają się mieć zbyt wiele wpływów i władzy żeby można było zrobić to konwencjonalnymi środkami. Może trzeba by pomyśleć o przeniknięciu w ich szeregi? Ryzykowne, lecz jakie opcje nam pozostały? Zafrasował się i sięgnął po kolejne cygaro.

Tom Atos 31-05-2016 12:43

Kolejny niedopałek wylądował w popielniczce, a dopita lampka porto bynajmniej nie poprawiła humory Bertrandowi. Nie był zadowolony z rozmowy z Arturo. Niewiele się dowiedzieli, a co gorsza Prunier miał niemiłe wrażenie, że nie poprowadził tej rozmowy dobrze, że gdyby zadawał inne pytania dowiedziałby się czegoś więcej. Teraz jednak było już za późno.

Nie mieli żadnych konkretów, no prawie żadnych.
Juan Hoserejro z La ciudade de La Jonquera. Tylko że sprawdzenie tego tropu wymagało zapuszczenie się do Hiszpanii, a to nie było bezpieczne.

Rozmyślając Bertrand postanowił mimo wszystko jeszcze spróbować dowiedzieć się czegoś o Joachimie La Costa. Czuł że ten człowiek odgrywa tu ważną rolę. Nie wiedział tylko jaką.
W tym celu zamówił rozmowę do redakcji „Le Canard enchaîné” w Paryżu. Przedłożył swoją prośbę wujowi Maurice’owi Maréchal. Szczególnie interesował go adres La Costy i jakieś szczegóły z życia osobistego.
Poprosił o oddzwonienie wieczorem i spokojnie poszedł coś zjeść.
W miarę spokojnie.

Anonim 31-05-2016 19:13

KLASZTOR
16 sierpnia 1932
Gap

Marc Vernier ciężko odetchnął. Zapowiadał się bardzo długi dzień, a miał jedynie nadzieję, że nie otrzyma ciosu bardzo długim nożem. Właściwie najlepiej by było jakby w ogóle już nie otrzymywał ran kłutych, bo są dość irytujące. Choć po zastanowieniu należy stwierdzić, że chyba są lepsze niż obuchowe. Otwartą ranę da się zamknąć, a zamknięta rana obuchowa... no już jest zamknięta, więc trzeba by otworzyć, a potem znów zamknąć. Dużo czasu. Z tymi ponurymi myślami Marc Vernier zbliżał się do klasztoru. Słyszał za sobą kroki L’Anglais, ale nawet nie odwracał się do niej. Nie mieli aktualnie nic sobie do powiedzenia - w szczególności po tym, gdy L’Anglais wykazała się zamkniętym umysłem na sprawy nadprzyrodzone. Z drugiej strony kobieta ze swoich powodów (prawdopodobnie związanych ze "zbyt otwartym" umysłem Verniera, ale tego Marc mógł jedynie domyślać się) również nie zamierzała zaczynać jakiejkolwiek konwersacji. W końcu oboje dotarli do całkiem sporej wielkości wrót klasztornych.

Marc Vernier zapukał do środka.
Za bramą nie było słychać żadnych dźwięków do momentu jak bliżej nieustalony mężczyzna o wyjątkowo monotonnym i jakby znudzonym głosie odpowiedział na pukanie słowami:
- Niech będzie pochwalony. Czym mogę służyć. - pomimo, że drugie zdanie najwyraźniej było pytaniem to było wypowiedziane w tak flegmatyczny sposób jakby było stwierdzeniem "czymś mogę służyć". Marc Vernier spojrzał na towarzyszkę. Ta miała przyklejony uśmiech do twarzy. Powoli doszła pod bramę i uniosłszy brew, spojrzala to na Marca, to na wrota. Ciekawiło ją, czy jako kobieta, w ogóle zostanie wpuszczona do środka. Początek konwersacji zostawiła więc towarzyszowi. Wolała skupić się na podziwianiu okolicy, jakże innej od Marsylii chociażby przez fakt braku nawiedzonego dworu Castora w polecanych atrakcjach.

Marc Vernier oczekiwał, że Sophie odezwie się, ale nie doczekał się. Może i słusznie postępowała. Nie wiadomo było jak zareagują mnisi na kobietę… sam Vernier był trochę zbity z tropu. Charlotte powinna być z nimi. W końcu odpowiedział głosowi zza drzwi:

- Dzień dobry. Poszukujemy Alberta Fernieruna, chcielibyśmy z nim porozmawiać o naszym wspólnym znajomym. Czy mógłbym go prosić, aby wyszedł do nas? A jeżeli nie może to moglibyśmy wejść do niego? - powiedział w końcu kilka pytań. Miał nadzieję, że słowa te wystarczą i nie będzie musiał pisać podania o przyjęcie, tudzież skargi na przewlekłość otwierania drzwi.

- Szukacie brata Alberta? - odpowiedział głos lekko ożywiając się i przy okazji zdradzając ramolowatość jej właściciela. Vernier pomyślał "nie, jego brata bliźniaka, który tak samo nazywa się", ale odczekał dłuższą chwilę na kontynuację tego jakże wybitnego pokazu zdolności oratorskich starego mnicha - Można spytać, czemu? Co takiego ważnego dzieje się za tymi murami by niepokoić sędziwego człowieka?

Marc Vernier przyłożył dłoń do twarzy usłyszawszy te pytania. Nawet przez sekundę pomyślał, żeby powiedzieć prosto z mostu, że braciszek Albert zadawał się z satanistą, który miał w swojej piwnicy cholerne demony i teraz one zagrażają światu, ale powstrzymał się. Drugą sekundę poświęcił na rozmyślanie o zakupie broni palnej. W końcu w trzeciej odpowiedział jak najbardziej przekonującym głosem żarliwego głosiciela prawd objawionych:

- Czymże jest spokój psychiczny, gdy chodzi o duszę ludzką? Sprawa jest… najwyższej wagi. - powiedział Marc Vernier akcentując ostatnie dwa słowa wystrzeliwując je z prędkością błyskawicy. Nie krzyczał jednak, a chciał po prostu zapewnić odpowiedni dramatyzm sytuacji. Dla lepszego efektu, gdzieś w oddali powinien uderzyć grom, ale takie rzeczy dzieją się wyłącznie w powieściach. Właściwie czuł się trochę jak przed wrotami zamku Doktora Frankensteina. Plus jedyne co miał do stracenia takim sposobem mówienia to to, że go nie wpuszczą do środka, a przecież aktualnie i tak był na zewnątrz. Charlotte tu powinna być! - krzyknął w myślach po czym na głos dodał nie schodząc z nuty dramatyzmu, a jednak zwalniając tempo do takiego normalnego, mówionego: - I mogę o niej rozmawiać wyłącznie z bratem Albertem. Proszę przekazać mu, że chodzi o naszego wspólnego znajomego Castora de Overneyesa. - "szalonego demonologa" dodał w myślach.

- Przekażę. Racz poczekać. - wypowiedzenie tych trzech słów zajęło jakby wieki ramolowi za bramą. Prawdopodobnie gdzieś na świecie w tym czasie jakiś robak zamienił się w motyla i zdążył przeżyć całe swoje życie zanim ostatni dźwięk wyżej wymienionych słów opuścił usta starego mnicha. Marc Vernier nawet przez chwilę obawiał się, czy dożyje kolejnej, fascynującej rozmowy z osobą po drugiej stronie wrót.

Właściwie to niewiadomo było, czy tamto indywiduum oddaliło się po tego brata Alberta, czy po prostu tam stało - tak jak nie było słychać jak podszedł do wrót tak i teraz nie było słychać, że odszedł. Mógł tam stać i uważać to za cholerny żart. Żart nie żart trwało to niemiłosiernie długo. Co prawda na zegarku minął jakiś kwadrans, ale czas się dłużył. Vernier i L’Anglais w ogóle nie rozmawiali ze sobą. Gdy Marc już otworzył usta, żeby zagadać do Sophie to rozległy się pierwsze dźwięki zdania wypowiadanego przez Ramola Zza Wrót jak zaczął go w myślach nazywać Vernier:
- Brat Albert spotka się z panem. - i po chwili drzwi jakby w magiczny sposób i z niemiłosiernym skrzypieniem otworzyły się. Gdzieś w pobliżu musiał być ukryty mechanizm otwierania, ale był całkiem dobrze zakamuflowany. Podziwianie drzwi chwilę zabrało i nagle Vernier ujrzał "Ramola Zza Wrót" - tak nagle, że niemal krzyknął. Okazało się, że stała przed nim wyjątkowo przebiegła i mała jednostka o haczykowatym nosie, siwych, krótko przystrzyżonych włosach i dużych uszach. Oczy miał głęboko zasadzone w czaszce i tak blisko siebie jak to było możliwe w przypadku człowieka. Był tak szczupły, że jego dłonie przypominały te szkieleta. W jednej z tych dłoni trzymał kaganek. Ubrany był w tradycyjny habit zakonu. Poruszał się tak bezszelestnie, że Vernier prawdopodobnie nie usłyszałby jakby tamten wszedł mu na głowę. Piekielnie ramolowatym głosem jakby sam czas zatrzymywał się Ramol przemówił:
- Jest bardzo słaby. Coraz bliższy Stwórcy. Dlatego też będzie pan miał tylko kilka minut. I proszę go nie denerwować. Młoda dama może panu towarzyszyć. Tylko proszę nie opuszczać celi brata Alberta. - Marc Vernier kiwnął głową lekko przerażony całą sytuacją. Oczywiście, że nie miał zamiaru opuszczać celi brata Alberta - w ogóle to miał nadzieję, że wyjdzie z tego przerażającego miejsca żywym.

Potem szli krużgankiem, ogrodem, kilkoma korytarzami aż dotarli do drzwi, za którymi znajdowała się niewielka, surowa cela klasztorna z małym oknem ze wspaniałym widokiem na rzekę i góry. O dziwo Ramol poruszał się niezwykle zwinnie i niemalże nadprzyrodzenie cicho. Vernier zaczął nawet wątpić, czy jego nowy znajomy w ogóle ma nogi pod tym habitem, czy po prostu lewituje jedynie udając poruszanie ciała tak jakby miał stopy... Marc Vernier zdecydował się nie podziwiać żadnych widoków, bo obawiał się, że gdy tylko straci z pola widzenia Ramola to ten rozpłynie się w powietrzu jak fatamorgana. Odmiennie towarzysząca mu kobieta - ta rozglądała się na wszystkie kierunki.

W końcu dotarli do "celi brata Alberta". W prostym łóżku leżał starszy mężczyzna, na oko grubo ponad osiemdziesiątkę. Zapadnięte policzki, pomarszczona skóra i plamy na niej przywodziły na myśl bardziej trupa, niż człowieka. Podobnie nieliczne, zniszczone zęby, które mężczyzna szczerzył w jakimś odrobinę groteskowy sposób, kojarzący się z upośledzeniem umysłowym. Mętny wzrok mężczyzny wpatrywał się w gości, ale nie mieli pewności czy starzec ich widzi.

Poziom gazów w powietrzu tak bardzo drażnił nozdrza, że jedynie cud powstrzymywał zapłon od stojącego przy łóżku kaganka. Marc Vernier postanowił być twardym i w ogóle nie dał po sobie poznać, że w celi po prostu cuchnęło. Moczem, starym człowiekiem, bliżej nieokreśloną chorobą, no i oczywiście piardami. Z poważną miną podszedł do okna i je otworzył.

W tym czasie pomiędzy Ramolem, a bratem Albertem wywiązała się krótka wymiana zdań, z której można było wywnioskować, że brat Albert ledwo, ledwo przypominał sobie, że Marc i Sophie przyszli w sprawie Castora. Na domiar złego na koniec brat Albert pozwolił wejść do celi Vernierowi i L'Anglais, choć przecież już byli w pomieszczeniu. Brat Albert albo był ślepy albo głupi albo to stary zgrywus.

Chwilę Marc siłował się z oknem, aż je otworzył. Gdy się odwrócił to już Ramola nie było w pokoju i został jedynie brat Albert i Sophie. Kobieta wyglądała jakby miała za chwilę zwymiotować i po otwarciu okna szybko przeniosła się w jego rejony, a z kolei Vernier zanurkował w nieświeże powietrze i usiadł obok łóżka na prostym stołku prawdopodobnie pamiętającym podboje Napoleona.

Rozmowę zaczął brat Albert. Pomimo faktu starszeństwa przed Ramolem jego sposób mowy był o wiele szybszy niż tamtego. Naturalny.
- Niech mówią. Co u niego? Jak się miewa? - powiedział starzec, a Vernier postanowił zachować fason i pokazać kto tu zadaje pytania, a jednocześnie nie chciał być nie miły:
- Witam pana. Nazywam się Marc Vernier, zamieszkiwałem u niego przez pewien czas po wojnie… byłem żołnierzem wie pan… - Marc trochę posmutniał co było widać na jego twarzy. Wspomnienia wojny wróciły do niego i te wszystkie trupy, które widział, z którymi rozmawiał, z którymi jadł na kilka chwil przed ich końcem - Ostatnio zostałem dźgnięty nożem w związku z tym co jest w domu drogiego Castora. Pan wie co on tam trzymał? W piwnicy? Ja wiem, nie musi pan mówić wystarczy potwierdzić lub zaprzeczyć.

- Castor? Co z nim - starzec spojrzał w ich stronę mętnym wzrokiem. - Co z bratem krwi? W piwnicy, mori pan! trzeba szybko... - zakasłał sucho, rzężąco. - Boże, zmiłuj się nad nami... grzesznikami. W piwnicy... trzeba... to zło! Zło wcielone! Żądne krwi... z krwi zdaje się być ... narodzone.... trzeba... karmić....zapiski....świętego...Dionizego... Jego... towarzysze....oni...

Nagle uspokoił się. Spoważniał. Marc Vernier ze względu na swoje zainteresowania potrafił wyczuć fanatyka i oto właśnie jeden leżał przy nim. Zresztą nie trzeba było żadnych zainteresowań, a po prostu dobrze słuchać. "Brat krwi" - Vernier miał ochotę wołać policję i egzorcystę, ale niczego nie dał po sobie poznać. Wcześniej wiedział w jakim towarzystwie obracał się Castor i jemu samemu udawało się trzymać od nich z daleka. To bardzo niebezpieczni ludzie, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego, choć... choć bardzo chciał przywrócić swojego brata i tych wszystkich, którzy odeszli. Wszystko jednak miało swoje granice.

- Kim są ci, którzy milczą, wypowiedz ich imiona? - starzec odżył. Wyraźnie odżył. Był przytomny bardziej niż Vernier, gdy zorientował się z czym miał do czynienia w domu Castora. Czy to Marc Vernier przyzwyczaił się, czy to spowodowało otwarte okno, ale i powietrze stało się jakby rześkie... chłodne... mroźne. Wydawało się jakby z duszy Alberta Fernieruna bił chłód eonów. W jego oczach było coś uwięzione. Jakby otchłań pochłaniała świetlne nici i równocześnie świetlne nici oplatały otchłań. Marc Vernier spotkał wielu ludzi, ale jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Wyraz twarzy starca stał się poważny, a im dłużej Marc zwlekał z odpowiedzią tym wyraźniej malowała się na niej wyższość i pogarda. Uśmiech stawał się co raz bardziej złowieszczy, choć mijały ledwie sekundy.

Początkowo Marc Vernier nie wiedział co odpowiedzieć, ale po chwili przypomniała mu się lektura Zakazanych Kultów. Jednak warto było przeczytać to "dziełko". Wyrecytował poważnie:
- Król, Byk i Dziewica. Jean, Maurycy i Elissa.

Armiel 05-06-2016 11:01

BERTRAND i LUIS

Jeszcze przed wyjazdem, po wieczornym telefonie, Bertrand miał już skrzętnie odnotowany w kajeciku adres Joachima La Costy. Bogaty biznesmen, potentat handlowy, kory dorobił się majątku stosunkowo niedawno dostarczając odzież, buty i skórzane utensylia armii francuskiej na froncie Wielkiej Wojny. Skokiem w jego interesach było pozyskanie intratnego kontraktu na produkcję masek przeciwgazowych, szczególnie kiedy broń chemiczna stała się koszarem żołnierzy w okopach. To pozwoliło Joachimowi podjąć się jeszcze kilku dość ryzykownych lecz lukratywnych kontraktów i w przeciągu trzech lat po zakończeniu wojny, dorobić się fortuny stawiającej go na liście dwudziestu pięciu najbogatszych ludzi we Francji. W 1925 roku La Costa sięgnął po politykę, ale szybko się z niej wycofał po dość bulwersującym skandalu obyczajowym dotyczącym jego niespotykanych preferencji seksualnych. Nie powiedziano niczego wprost, ale chodziło o to, ze został przyłapany w dość jednoznacznej sytuacji z nieletnimi chłopcami. Pieniądze pozwoliły zmienić wyrok na społeczny ostracyzm i Joachim La Costa wycofał się z polityki, co jednak nie przeszkodziło mu w robieniu skutecznych biznesów. Teraz jednak stał się mistrzem działań „z drugiego siedzenia” i swoje interesy w wielu przypadkach prowadził dzięki właściwemu lokowaniu kapitału w młode, dobrze się zapowiadające inwestycje i spółki. To pozwoliło mu w zeszłym roku wejść na dziesiątą pozycję najbogatszych ludzi we Francji.

Zdobycie adresu było nieco trudniejsze, bo La Costa najwyraźniej nie ma jednego domu. Swój czas i swoją obecność dzieli na rezydencję w Bordeaux, na posiadłość pod Tulusą, na letnią rezydencję w Beziers na kamienicę w Paryżu (tę ostatnią odwiedza jednak dość rzadko) i na willę w Barcelonie (w Hiszpanii). Bertrand od razu zauważył że poza Paryżem wszystkie lokalizacje mieszczą się w zachodnio lub południowo-zachodniej części Francji. Nie było też trudno zdobyć zdjęcia La Costy .

I chociaż życiorys Joachima La Costy nie różnił się, poza incydentem pedofilskim, z życiorysami wielu innych bogaczy, Bertrand intuicyjnie wyczuwał w nim jakieś drugie dno, jakąś ukrytą tajemnicę, być może wiążącą się ze sprawą, nad którą obecnie pracował – jeżeli śledztwo, które prowadził on i reszta spadkobierców, można było nazwać pracą.

Nie chcąc pozostawać w Nantes dłużej, niż to było konieczne, wsiedli do samochodu i wyruszyli rankiem do Marsylii. Kolejna podróż, która zamiast dać wyjaśnienia, zbliżała ich … donikąd, przynajmniej tak to odczuwali.
Został im jeden ślad i mnóstwo poszlak, niesprawdzonych hipotez. Oczywiście mogli iść za znalezioną receptą, dowiedzieć się czegoś więcej. Mogli też zagrać innymi kartami. Próbować przekonać kult, że chcą się do niego przyłączyć. Musieli doprecyzować swoje plany i wcielić je w działanie, jeżeli chcieli jakichkolwiek efektów.

MARC i SOPHIE

Sophie milczała, podobnie jak starzec konający w łóżku. Mówił Marc. A jego słowa musiały być niezwykle celne ponieważ staruszek ożywił się wyraźnie. Otworzył powieki a zamglone z bólu i starości oczy spojrzały jakoś tak jaśniej, bardziej przytomnie.

Słowa wypowiedziane przez Marca zdawały się być kotwicą, której starzec uczepił się. Liną, która pozwoliła mu podciągnąć się bliżej życia.

- Więc wiesz… rozumiesz – wychrypiał kierując słowa wyraźnie w stronę Marca, lecz potem przeniósł wzrok na Sophie. – Wiecie… rozumiecie… To dobrze… To znak… Szukajcie… w rezydencji… pod… znakiem krwi… on wskaże wam drogę… do celu… Inaczej… nastaną mroczne czasy…

Zamilkł, oddychając ciężko, chrapliwie, jak chory na płuca, który wspiął się na wysoką górę.

- Zakonu… już nie ma… Nie ma… ludzi wiary… którzy wiarę … potrafią … zrozumieć… Demony krwi… ich król… ich władca… znów są tutaj… czuję … ich… cuchnący śmiercią… oddech…

Zakasłał. Zarzęził.

- Robiłem… złe rzeczy… bardzo złe rzeczy… Wszyscy je … robiliśmy… wierząc. I do czego… to … doprowadziło…. ?.... Do czego?

Nie wiedzieli co powiedzieć, więc milczeli dając się wygadać starcowi.

- Castor… był najmądrzejszy … z nas… Najuczciwszy… Rozumiał…. Więcej… Robił… tyle… dla nas… dla ludzi… niedoceniony… okrutnie potraktowany przez…. Boga… Los… życie. Ale on wiedział…. Przeczuwał to…. Przewidział?... Ukrył pod śladem krwi… to… co może… pomóc… w …rezydencji… pod … śladem … krwi… inaczej… nastaną mroczne czasy…

Zakaszlał raz jeszcze. Tym razem dłużej, mocniej, aż przyciągnął tym odźwiernego, który czekał na zewnątrz celi.

- Nastaną… mroczne… czasy…

Wyszeptał starzec a potem zamknął oczy. Oddech stał się bardziej rzężący, straszny, aż w końcu ucichł zupełnie. Wychudzona, rachityczna klatka piersiowa przestała się poruszać pod zgrzebną koszuliną. Starzec nie oddychał. Umarł.

- Musicie odejść… - powiedział odźwierny.

Cattus 22-06-2016 16:23

Marsylia przywitała ich nieznośnie ładną pogodą. Dwadzieściakilka stopni ciepła. Wręcz wstrętnie idealnie. Bertrand przyjemną bryzę znad Morza Śródziemnego i zapach drzew pomarańczy przyjął, jak okrutną kpinę. Świat który widział przed oczyma dramatycznie rozmijał się z tym jaki, jakim poznał.
Spadkobiercy spotkali się na naradzie. Prunier starał się mówić rzeczowo i bez emocji. Zrelacjonował szczegółowo wizytę swoją i Deullina w Nantes.
– Możemy pociągnąć wątek współpracy z Bractwem Krwi, ale sądzę, że kluczem do ich rozgryzienia może być ten La Coste. Trzeba się z nim skontaktować, pod pozorem … powiedzmy chęci pozyskania inwestora dla mojej gazety. Jeśli jest powiązany z Bractwem może przez niego się wślizgniemy do ich struktur. Jeśli zaś nie i Gonzaga działa na własną rękę, to możemy uzyskać cennego sojusznika, by bractwu pobruździć. Tak, czy siak rozkład posiadłości La Costy sugeruje, że miejsce rytuału połączenia czterech posągów jest gdzieś na południu Pirenejów bliżej Morza Śródziemnego, niż Atlantyku.

- To może być dobry pomysł. Tropy zaczynają się kończyć, a do Hiszpanii wcale mi się nie spieszy. Nie rozumiem tylko dlaczego rozkład posiadłości La Costy miałby wskazywać na cokolwiek. Wszak nie jesteśmy pewni czy ma coś wspólnego z tym wszystkim, choć mógłbym się założyć że nie ma on czystych rąk. Zgodził się Deullin.

- Wślizgnięcie się w ich szeregi to… nierozsądny pomysł. -
Ottone przełknął siłę i przeleciał wzrokiem po zebranych. Wyglądał niewiele lepiej niż po powrocie z Hiszpanii. Nie zgolił, ani nie przyciął od tamtego czasu brody nawet odrobinę. Zarost zasłonił zupełnie jego policzki i podbródek, pociemniał i nadał jego twarzy kwadratowego kształtu. Ubrania, wyciągnięte z głębi szafy, miał pomięte. Kulał, rekonwalescencja była powolna. Był wyniszczony wspomnieniami, koszmarami i morfiną, którą brał, żeby móc zasnąć, żeby nie bać się własnego łóżka. Schudł jeszcze bardziej, był zesztywniały. Pomimo szkieł okularów osłaniających oczy, widać było, że źrenice miał rozszerzone. Kiedy pozostali spadkobiercy kontynuowali poszukiwania, on wegetował w Marsylii. Pod pretekstem pilnowania Claude’a i tak też faktycznie było. Lèmmi odwiedzał szpital, ale nie miał wielkich szans na kontakt z chorym mężczyzną.

- Nie pozwolą nam jakby nigdy nic poruszać się wewnątrz kultu. Będą chcieli od nas dowodów zaufania. To szaleńcy. Tak samo spotkanie się z La Costą pod jakimś pretekstem. Dostał nasze podobizny, opis, jeśli tylko jest w to zamieszany. Jestem pesymistą, być może. Ale boję się, że brniemy w ślepy zaułek. Że choć wmawiamy sobie inaczej, to jednak w ostatecznym rozrachunku, jesteśmy zbyt bezsilni.

- Nierozsądnym jest sprzeciwianie się bractwu, jednak wszyscy tutaj knujemy przeciw niemu. Jak widać rozsądek nie jest naszą mocną stroną. Mamy jakieś inne pomysły? Ten z przeniknięciem do ich szeregów jest szaleństwem, ale może się udać. Jeden z nas został by przeciągnięty na ich stronę i starał się przekonać jakąś nie do końca pewną osobę. Choć niepokoi mnie że jako potwierdzenia wiary zażądają czegoś… koszmarnego. Zasępił się Luis.

- Niestety nie bardzo wiem o czym panowie mówią. - powiedział w pewnym momencie Marc Vernier siedząc wygodnie w jednym z foteli - Odkąd wyjechaliście i zostawiliście mnie z Claudem i Sophie to coś się w was zmieniło. Nie wiem czy to zauważyliście. No we mnie też, ale to wynika z ostrza, które ktoś mi wbił na ulicy. Przechodząc jednak do tematu zebrania to odwiedziłem, razem z Sophie, jakiegoś mnicha, znajomego Castora, z którego przed śmiercią zdołaliśmy wydusić, że był głupszy i bardziej zwichrowany psychicznie niż Castor. W każdym razie ten mnich powiedział, że w rezydencji pod śladem krwi ukrył coś co może pomóc i tylko mam nadzieję, że nie miał na myśli sznura, żebyśmy się powiesili. - Vernier na koniec uśmiechnął się - Wszyscy zginiemy, więc serio nie ma problemu, żeby zająć się kultem, czy czym tam jeszcze chcecie się zajmować. Mam wrażenie, że staroświeckie metody polegające na zabójstwach i torturach zdałyby świetnie egzamin przeciwko tym, którzy chcą przywoływać demony, czy o co właściwie tutaj z tym wszystkim chodzi. Fajnie by było jakbyście streścili co wiecie… powoli i spokojnie, żebym zrozumiał. Jak pewnie już zdążyliście zorientować się to mnie nie dziwią żadne nadprzyrodzone zjawiska, więc teraz jest czas, żebyście wyjawili swoje najbardziej szalone obserwacje, czy teorie… zacznijmy od tego: kim jest Gonzaga? A dalej mówcie wszystko. Nie ma się co wstydzić.

– Pod śladem krwi? Coś ukrył? – Prunier podrapał się po brodzie – Powinniśmy tego poszukać, może nam pomoże. Sprawdźmy zatem krwawe znaki w rezydencji. Widzieliście gdzieś coś podobnego?
Sam Prunier nie bardzo kojarzył, by gdzieś widział coś podobnego.
– Powinniśmy się do tego zabrać systematycznie i sprawdzać razem. Im więcej par oczu, tym większe szanse, że ktoś coś dostrzeże. Zajmie to więcej czasu, ale może doprowadzi do sukcesu. Mark powiedz dokładnie co powiedział ten szalony mnich.
Bertrand zapalił papierosa i skrzywił się, jakby zjadł soloną cytrynę.
– Pan Gonzaga jest kimś w rodzaju przywódcy, być może nawet głównym przywódcą Bractwa Krwi w Carcassonne. To on zlecił kradzież kła z rezydencji Castora. To on prawdopodobnie zlecił lub wie kto zabił Carollyn de Euge. To bardzo niebezpieczny sukinsyn, a po za tym prowadzi restaurację i hotel Le Grande. Infiltruje miejscową policję i ma znajomości w establishmencie Carcassonne.

- Są rzeczy gorsze niż śmierć, Vernier - Ciszę przerwała L’Anglais, chrypiąc nieprzyjemnie, jakby od dłuższego czasu nie używała głosu. Poniekąd było to prawdą. Sama zdziwiła się, że zaciśnięte kurczowo szczeki rozluźniły się na tyle, by wydobyć spomiędzy zębów kilka słów. Siedziała sztywno i nieruchomo, wpatrzona apatycznie w splecione na podołku dłonie. Blada skóra oraz podbite ciemnymi sińcami oczy zdradzały niewyspanie, tak samo jak pomięta, napięta twarz z drgającymi nerwowo kącikami ust. Kobieta drgnęła i przejechawszy po zebranych nieco nieobecnym wzrokiem, ponownie zawiesiła go na własnych rękach.
- Mamy szukać pod znakiem krwi, reszta brzmiała jak… ostrzeżenie. Mówił, że Zakonu już nie ma. Że nadejdą mroczne czasy - ciagle to powtarzał. Demony krwi? Bał się, stracił nadzieję. Żałował Castora. Kazał szukać w rezydencji. Pod tym przeklętym znakiem. Coś jeszcze? - zakończyła pytaniem skierowanym do Marca.

- Jeszcze to, że milczącymi są Król, Byk i Dziewica. Jean, Maurycy i Elissa., ale w sumie to ja powiedziałem, ale on o to pytał. To pewnie było jakieś hasło. Znałem odpowiedź, bo przeczytałem Nienazwane Kulty. Ciekawa lektura. - odpowiedział Marc po czym dodał, bo pamiętał pytanie Bertranda - No, tak jak powiedziałem wcześniej plus to co powiedziała L’Anglais. Mi jednak wydaje się, że chodziło dosłownie o znak krwi w rezydencji Castora.

- Lecz nic takiego nie udało nam się znaleźć w domu. Odpowiedział Luis. - Chyba że będzie to poza nim. Ogrodu chyba nikt nie sprawdzał, odkąd tu przybyliśmy? Zapytał, upewniając się. - Zerknijmy jeszcze tam. Zaproponował Deullin.



***


Pomysł Bertranda wydawał się możliwy do zrealizowania. Wydawał się również wejściem do leża lwa, będąc obwieszonym świeżym mięsem. Czyste szaleństwo. Niestety to czego szukali zdawało się spoczywać gdzieś w tym leżu. Cóż, jak dotąd tropy urywały się jeden po drugim, a lepszej propozycji nie mieli.

Właśnie teraz Luis ponownie odczuwał że kładzie swoje życie na szali. Tym razem jednak nie był to front Wielkiej Wojny, a podchody z demonicznym kultem. Jednak cóż było robić? Nawet ucieczka nie gwarantowała bezpieczeństwa przed tym co chcieli sprowadzić kultyści.

Pomimo że Luis nie był żadnym pismakiem, a z gazetami miał wspólnego tyle że regularnie je czytywał, to rolę współpracownika takowej mógł zagrać bez większego wysiłku. Przynajmniej tak mu się zdawało.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:58.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172