lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Frères de Sang [Zew Cthulhu] 18+ (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/15545-fra-res-de-sang-zew-cthulhu-18-a.html)

Fyrskar 07-02-2016 00:34

Antykwariat, Ottone Lèmmi

- Panie LaCaille… - Ottone nie spodziewał się, że detektyw tak bezpośrednio podejmie temat. Ale było mu to na rękę. - Pan Gonzaga przywiózł tu skrzynkę lub pakunek. Jego zawartość nie należy do niego. Nie chcę panu robić problemów, ale wygląda na to, że pewien człowiek wykorzystał pana, by przechować pewne niewygodne przedmioty. Nie musimy mieszać w to pana i policji. - Spojrzał najpierw na antykwariusza, a potem na detektywa.

Detektyw kiwnął głową w uznaniu.

- Właśnie tak. - Potwierdził Louis. - Myślę, że jest pan niewinny, tylko trudni się, zapewne nieświadomie, paserką. Kradzione rzeczy trafiają do pana magazynów, być może do innych nabywców. Gonzaga jest głównym podejrzanym. Pojawia się w wielu miejscach, gdzie znikają ludzie, gdzie ktoś kradnie cenne dzieła sztuki. To niebezpieczny człowiek.

- Niebezpieczny? - najwyraźniej antykwariusz chwycił się tej myśli. - Co panowie sugerują?

- Gonzaga, bądź ktoś działający z jego polecenia, dokonał brutalnego morderstwa na młodej kobiecie w Marsylii. - Ottone zważył w dłoni zdobiony puchar. - Współpracuję z tamtejszą policją - dodał spokojnie Włoch.

Antykwariusz wyraźnie był wstrząśnięty. Zasłonił usta, nieco nazbyt teatralnie, ale głos drżał mu wyraźnie gdy odpowiedział.

- Mój Boże.... To... To ... straszne ... Jak... jak mogę pomóc?

- Proszę cię, byś pokazał mi przesyłkę, czy może skrzynię, którą pozostawił tu Gonzaga. To jedno. - Spojrzał na Louisa i z powrotem obrócił się do antykwariusza.. - Poza tym oczywiście musi pan pomóc panu Genfiesowi.

Armiel 07-02-2016 09:39

Bertrand Prunier, Luis Deullin

Witryna sklepowa przyciągała uwagę. Kapelusze różnych barw i kształtów – od zupełnie modnych, po tradycyjne wzory. Wszystkie wyrabiane, jak głosił napis na szkle, przez okolicznych modystów i kapeluszników.

Oczywiście to nie wytwory tych rzemieślników interesowały obu spadkobierców, lecz to, co działo się w antykwariacie. A wydawało się, że dzieje się tam niewiele. Najwyraźniej zarówno Ottone jak i Louis zadawali pytania. I tyle.

Również ulica powoli się wyludniała, gdy słońce wkraczało na sam szczyt zaganiając ludzi w cień, pod mansardy lub szerokie parasole okolicznych kawiarenek. Życie zamierało. Zwalniało obroty.

Tylko gdzieś tam, niedaleko, przygrywał niewidoczny kataryniarz.

I wtedy ich zobaczyli. Dwóch wysokich, postawnych chłopaków. Jeden o znajomej twarzy kelnera, który usługiwał im przy śniadaniu. Stali, podobnie jak Bertrand i Luis, przy wylocie ulicy i wyraźnie obserwowali ich dwójkę. Nawet z daleka Prunier i Duellin wyczuwali wbite w siebie spojrzenia. Nieprzyjazne. Wręcz wrogie. Jak na razie jednak obaj mężczyźni ograniczali się, podobnie jak spadkobiercy, do obserwacji.


Ottone Lèmmi


Nim antykwariusz zdążył odpowiedzieć na kontuarze rozdźwięczał się telefon. LeCaille zerknął pytająco na detektywa, a ten skinął głowo przyzwalająco.

- Antykwariat, słucham? – LeCaille przyłożył słuchawkę do głowy.

- Nie jeszcze tego nie mam, monsieur.

- Tak, monsieur. Mi również przykro.

- Tak. Oczywiście. Zadzwonię, jak tylko będę coś wiedział.

- Również życzę miłego dnia.

Krótka rozmowa, zapewne o interesach i słuchawka znalazła się na widełkach.

- Piękne zapinki – Luis spojrzał na LeCaille’a zwracając uwagę na eleganckie zapięcie do mankietów. Eleganckie, z masy perłowej lub wypolerowanej kości, przypominające kieł jakiegoś zwierzęcia. – Taka nietypowa robota. Mogę zapytać, skąd pan je ma?

- Również je ukradziono? Niemożliwe… - żachnął się antykwariusz. – Dostałem je w prezencie. Od …

Nie dokończył, bowiem Louis bez słowa racji czy ostrzeżenia, doskoczył do niego i potężnym ciosem w szczękę posłał na podłogę. Przeskoczył kontuar i poprawił kopniakiem w głowę, spoglądając na oszołomionego zajściem i jego brutalną gwałtownością Ottone’a.

- Niech pan zamknie antykwariat. – Poprosił, lekko zdyszanym głosem.

Powalony LeCaille jęknął cicho i Louis de Genefies przyklęknął przy nim, przycisnął do ziemi.

- Prezencie, tak? – wydyszał detektyw. – Prezencie, merde, tak! Jesteś jednym z nich, bydlaku. Jednym z nich! To ty, merde! Ty ją…

Tyradę przerwało uderzenie. Tym razem detektyw uderzył kolbą rewolweru. W twarz. Rozbijając nos do krwi. LeCaille jęknął, próbował się bronić, ale krew ze złamanego nosa zalewała mu usta.


Sophie L'Anglais

Wieczór minął szybko, pośród rozmów i naukowych dywagacji. Trzej astronomowie obrócili jej słowa o składaniu ofiar w żart, tylko pękaty Aristide Trentino poczuł się urażony i nie odzywał się niemal przez resztę wieczoru. Wyraźnie wierzący w Boga astronom kierował się w swoim życiu nakazami Biblii i jakakolwiek sugestia, ze mógłby robić coś wbrew Pismu Świętemu podziałała na niego tak, że nie dał się udobruchać kolegom ani uśmiechom Spohie. Za to Galeazzo Morett, Flavio Carabessi oraz Rufinno Zetticci okazali się aż nadto towarzyscy i naprawdę szarmanccy. Średnia wieku panów grubo przekraczała pięćdziesiątkę zbliżając się raczej pewnie do sześćdziesiątki, więc nie w głowie im były amory czy nieprzyzwoite dykteryjki. Za to w głowie były im tablice astronomiczne, konstelacje, planety, koniunkcje i wszelkie sprawy z nimi związane.

Żarcik Spohie pochwycili, przemieniając go w gorącą dyskusje o wpływie astronomii i obiektów na nieboskłonie na religię. Zaćmienia słońca i księżyca, ale także wiedzę posiadaną przez szamanów plemion afrykańskich czy amerykańskich. Wiedzę, która nieprawdziwa i oparta na błędnych przesłankach, często odwoływała się do mitów i legend, do istot, które przybyły z nieba czy gwiazd.

- Niech sobie pani wyimaginuje, - zapalił się do tematu Flavio Carabessi - że moi dwaj przyjaciele – antropolodzy Marcel Griaule i Germaine Dieterlen zaczęli badać afrykańskie plemię Dogonów, dzikusów, jakich mało, a tutaj okazuje się, niespodzianka. Ci prymitywni czarni opowiadali o podwójnej gwieździe Syriusza. Stamtąd, rzekomo mieli przybyć ich bogowie. Z dwóch gwiazd. I tak sobie świętowali nadejście tych bogów od ładnych klikuset lat, mówiąc o dwóch gwiazdach. Tylko, że, moja droga przyjaciółko, dopiero w oparciu o obserwacje ruchu własnego Syriusza, przeprowadzone w latach 1833-1844, niemiecki astronom Friedrich Wilhelm Bessel w 1844 roku doszedł do wniosku, że Syriusz posiada gwiazdę towarzyszącą. Niemal dwie dekady później, w roku 1862 amerykański astronom Alvan Graham Clark odkrył Syriusza B, testując nowy teleskop w obserwatorium Dearborn na Uniwersytecie Northwestern. Niespełna dwadzieścia lat temu astronomowie ustalili, że Syriusz B jest białym karłem, drugą gwiazdą tego typu, jaka została odkryta przez ludzkość! I co pani na to powie, panno L'Anglais?

Dyskusje, mimo ze ciekawe i mądre, nie dały jej jednak odpowiedzi na interesujące ją pytania. Chachur Fughurru nadal pozostawał zagadką. Chociaż – wydawało jej się – zbliżyła się do rozwiązania tajemniczej kwestii komety rozdzielającej się na cztery kawałki.

I tak do późna w nocy, kiedy – po sutym posiłku – udali się na obserwację gwiazd.

* * *

- Miliardy gwiazd. Niczym rozrzucone na czarnym płótnie diamenty. Większe i mniejsze. Odległe iskierki światła, które przecież wyemitowano wiele lat temu, ba setek lat temu, czy nawet tysięcy lat temu. Światło lecące tutaj, na Ziemię, musiało przebyć niezmierzone odległości, co zajmowało mu otchłanie czasu. Mogło się zdarzyć, że obserwując jakąś gwiazdę obserwujemy coś, czego już nie ma. Czyż to nie wspaniałe.



Gwiazdy faktycznie były wspaniałe. Sama ich obserwacja już mniej. Okular teleskopu mocno ograniczał pole widzenia a gwiazdy… cóż.. gwiazdy nadal były małymi kropeczkami światła.

Astronomowie skierowali teleskop na interesujący Sophie fragment nieba i ujrzała tam takie właśnie kropeczki i inną, maleńką, z ogonkiem. To była interesująca ją kometa.

I wtedy poczuła przerażenie. Niezapowiedziany niczym atak paniki. Jakby …. Jakby coś nienazwanego, pradawnego i plugawego spojrzało na nią przez ten wąski okular, przez tą tubę teleskopu stamtąd … z odległych gwiazd! Cofnęła się z gwałtownym drżeniem serca, ze stłumionym krzykiem. Omal nie wywróciła, ale na szczęście któryś z astronomów pochwycił ją w porę.

Wrażenie minęło. Niebo znów było zwyczajnym niebem upstrzonym drobinkami i skupiskami gwiazd.

- Może powinna się pani położyć? – zasugerował. – Odprowadzę panią.

Cattus 13-02-2016 09:59

ANTYKWARIAT


Ottone potrzebował chwili, by zareagować na szybki zwrot akcji. Nie na długo, do drzwi dopadł zanim detektyw rozwalił antykwariuszowi nos. Włoch poszukał w zamku i przy drzwiach klucza i wyjrzał przez uchyloną szparę drzwi na ulicę, na zewnątrz.

Naprzeciwko antykwariatu, przy sklepie z kapeluszami ujrzał Luisa i Bertranda, którzy udawali zajętych ekspozycję na witrynie. Poza tym panował raczej leniwy bezruch spowodowany słoneczną pogoda i upałem.

Włoch po chwili wahania wychylił się i machając ręką spróbował zwrócić uwagę towarzyszy. Nie zamykał jeszcze przez chwilę drzwi, oczekując, aż się zbliżą.

- Moi towarzysze - rzucił do detektywa.

- Wołaj ich, jeśli trzeba.

Gdy tylko drzwi do antykwariatu się uchyliły, a w szczelinie pokazała się twarz Ottona, od razu można było poznać po jego wyrazie twarzy że coś ciekawego dzieje się w środku.
Nie pokazując po sobie pośpiechu, Luis podszedł do drzwi antykwariatu i wszedł do środka, rozglądając się po pomieszczeniu.

- Mamy coś? Zapytał bez ogródek Deullin. - Bo z pewnością mamy ogon. Dwójka. Jednego widziałem przy śniadaniu. Niezbyt przyjaźni, ale też i niezbyt przebiegli. Łatwo ich było wypatrzeć. Jak na razie trzymają dystans, ale coś czuje że niedługo się to zmieni. Wyjaśnił, zerkając na ulicę przez szybe wystawową.

- Prawdopodobnie mamy naszą zgubę. - Ottone poczekał, aż obaj jego kompani wejdą do środka i zamknął drzwi na klucz. - A na pewno współpracownika Gonzagi. Hm... skoro macie ogon, to wiedzą, że tu jesteśmy. Panie Genfies, mamy mało czasu.

Zombianna 14-02-2016 10:01

Nocne niebo miało w sobie coś mistycznego. Patrząc na jego ogrom, wiszący wysoko ponad głową, człowiek odruchowo poczynał się zastanawiać nad tym, jak mały i nieistotny jest w rzeczywistości. Mógł dokonywać wielkich odkryć, tworzyć wiekopomne wynalazki, lecz na dobrą sprawę cała jego praca, trud, jak i samo życie, były nic nieznaczącymi drobinkami w nieskończonej materii kosmosu. Magia widoku niezliczonej ilości gwiazd, zawieszonych na niebieskim firmamencie, od wieków przecież wyzwalała w ludziach chęć poznania niepoznanego. Skąd się tu wzięli, byli sami we wszechświecie? Czy gdzieś za morzem lśniącego pyłu skrywała się inna cywilizacja, lub Bóg, albo bogowie - jeśli tak, to którzy? Kto miał rację: starożytni wyznawcy politeizmu, współcześni chrześcijanie… a może nikt z nich? Co znajdowało się poza granicami poznania? Wciąż mieszkańcy Ziemi wiedzieli tak niewiele…

Strach ocierający się o granicę czystej paniki. Chwila pierwotnego przerażenia, zatrzymującego serce i ścinającego krew w żyłach… ale czemu? Zdezorientowanie. Chęć zniknięcia tajemnemu obserwatorowi z widoku przyprawiła Sophie o zawroty głowy. Co, jak… dlaczego? Skąd ten strach, przecież nie pierwszy raz spoglądała w gwiazdy, lecz pierwszy czuła całą sobą, że oto i one zwracają na nią swą uwagę, zaś zainteresowanie to podszyte zostało niewypowiedzianą groźbą, jawną wrogością.

W co ona się wpakowała? Czy w grę wchodziła autosugestia, zestresowany mózg płatał kobiecie figle, wykorzystując moment osłabienia… a może chodziło o coś kompletnie innego?
- Proszę wybaczyć. - próbowała się uśmiechnąć, lecz zdrętwiałe mięśnie twarzy odmówiły współpracy. Oparła się ciężko o balustradę, z całych sił unikając spoglądania w górę. Poczucie irracjonalnego lęku powoli mijało, zbyt wolno jednak. Tak, chyba rzeczywiście powinna się położyć. - To… to przez ten pełen wrażeń dzień. Podróż z Marsylii, potem z miasta aż tutaj. Odwykłam od podobnych przepraw. Ta kometa… wiadomo co z stało się z częściami, które się od niej odłączyły? Przed śmiercią Castor zostawił notatkę. Cytując: “gdy jeden, który okaże się czterema, przejdzie obok oka Kullat, nastąpi pora przebudzenie tego, co uśpione czeka”. Dałby pan radę dokładnie wyliczyć kiedy dokładnie to się stanie? Co wydarzy się 12 października? Podobno wtedy dane nam będzie obserwować układ planet, jaki zdarza się raz na pięćset lat.

Mistycyzm, przepowiednie i wieszczenie szalonego starca. Gdzie kończył się obłęd, a zaczynała prawda? Najgorsze było to, że obie rzeczywistości mogły się wzajemnie przenikać. Duchy, demony, bogowie... jak śmiertelnik mógł mierzyć się z czymś takim?
Lub z paranoją i schizofrenią.

Armiel 14-02-2016 11:13

Bertrand Prunier, Luis Deullin, Ottone Lèmmi

Znaleźli się w środku antykwariatu, zamykając drzwi na ulicę. Widok rozwalonej twarzy właściciela powiedział im od razu, że to nie przelewki.
Obserwujący ich kelnerzyna nie zrobił jeszcze żadnego kroku. Zresztą, trudno było sobie wyobrazić, jaki krok mógłby podjąć w biały dzień, kiedy po ulicach kręciło się leniwie zbyt wielu ludzi.

Szybko zamknęli drzwi na zamek. Antykwariat miał też kraty w oknach i zamykaną kratę na drzwiach, co dawało im poczucie względnego bezpieczeństwa.

- Na zaplecze – Louis Genefies podniósł szarpnięciem pobitego antykwariusza.

- Prowadź! – popchnął go. – Niech ktoś pilnuje wejścia.
Poprosił już spokojniejszym tonem.

Po chwili z zaplecza doszły ich odgłosy szarpaniny, a kiedy wpadli do środka zobaczyli, że antykwariusz wykorzystał chwilę nieuwagi detektywa i teraz obaj mężczyźni szarpali się ze sobą w pomieszczeniu, które wyglądało jak spora rupieciarnia lub pozastawiany w przypadkowy sposób magazyn.

Kiedy wbiegali do pomieszczenia huknął stłumiony wystrzał. Stłumiony przez czyjeś ciało. Nim minął pierwszy szok, zobaczyli, jak antykwariusz, wyginając spazmatycznie twarz i ręce osuwa się w dół, kuli na betonowej podłodze, a obok jego ciała pojawia się krew szybko rosnąca w coraz większą kałużę.

- Merde… - nawet Louis wydawał się być wstrząśnięty tym, co teraz się wydarzyło. – Jeżeli czegoś szukacie, to pośpieszcie się. Policja nie uwierzy w nasz scenariusz zdarzeń, więc jesteśmy wspólnikami w zbrodni, za którą trafia się na szubienicę. Chyba, ze jakoś uratuję skurczybyka!

Detektyw zajął się zwijającym w agonii antykwariuszem.

Zadzwonił dzwonek do zamkniętych drzwi. Kelnerzy chyba zdecydowali się zadziałać szybciej.


Sophie L'Anglais

- Z przyjemnością spróbuję wykonać obliczenia – zapewnił Rufinno. – Przy śniadaniu, bo chyba nie zamierza nas pani opuścić z pustym żołądkiem, je pani otrzyma. A teraz, myślę, znajdziemy pani pokój. Warunki są skromne, ale …

* * *

Warunki faktycznie były skromne. Niemal surowe. Ale w czasach, gdy była młodsza i poszukiwała skrawków wiedzy porozrzucanej w niegościnnych zakątkach świata, znosiła większe niewygody niż ściany z nagiej cegły, krzywe łóżko, twardy siennik i miska wody zamiast toalety. No i zimno, które w górach było nocnym gościem, a przed którym nie chroniły nawet grube, lekko pachnące stęchlizną koce, które otrzymała do snu.

Nic więc dziwnego, że spała bardzo słabo. Męczyła się, nie mogąc zmrużyć oka. Słyszała naukowców, którzy powrócili do swoich pokojów bardzo późno, niemal o świcie. I dopiero, kiedy ich dyskretna krętanina w innych pokojach ucichła, Sophie zasnęła.

I zeszła dopiero na późne śniadanie będąc, jak się okazało, drugą osobą przy stole był Astride Trentino, który – mimo religijnych podstaw – okazał się jednak dość dobrym towarzyszem przy stole, szczególnie jeśli chodziło o tematy codzienne, jak – skąd biorą zapasy, jak długo zamierzają pracować w tym miejscu i czym konkretnie się zajmują.

Przy takiej konwersacji zastał ich Rufinno. Po grzecznościowych powitaniach i kubku mocnej, aromatycznej kawy, włoski astronom wręczył jakąś kartkę Sophie. Były na niej dość skomplikowane obliczenia wykorzystujące nieznane jej wzory. I mimo tego, że same obliczenia były dla Sophie nieczytelne to ich wynik przyprawił ją o gęsią skórkę. Rufinno przywidywał, że interesująca ich kometa przejdzie przez określony układ gwiezdny w tym roku, gdzieś w okolicach między 6-11 października.

- Mam nadzieję, że pomogłem? – zapytał.

- O, tak – zapewniła.- Dziękuję.

Okazało się, że astronomowie mają spisane wszystkie połączenia z Montgenevré. Pociąg na wybrzeże i do Marsylii miała dopiero o trzeciej popołudniem. Ale i tak musiała dostać się do miasteczka na pieszo. Z miejsca, w którym się znajdowali, nie było możliwości wezwania żadnego środka transportu. Niemniej jednak mężczyźni zaproponowali jej kompanię do samego Montgenevré.

- Wystarczy nam godzina, by dotrzeć na miejsce – zapewnili. – Zrobimy sobie jednak pół godziny zapasu. Wyjdziemy o w pół do drugiej.

Cattus 19-02-2016 13:34

Antykwariat


- Putain de bordel de merde! Zaklął szpetnie Luis na dźwięk wystrzału i doskoczył do walczących. Choć sama bójka właściwie dobiegła końca.

- Uciśnij ranę, ja rozepne mu koszulę. Zobaczymy gdzie dostał. Zakasał rękawy Deullin i zabrał się do pomocy rannemu. - A ty tak nie jęcz! Nie takie rzeczy ludzie przeżywali… choć z drugiej strony i nie od takich ginęli. Trzeba było się szarpać!? Powiedział z wyrzutem do postrzelonego. Ten incydent poważnie komplikował ich śledztwo.

- Otto, Bertrand! Nie stójcie tak. Rozejrzyjcie się tu. Przejrzyjcie papiery, księgi rachunkowe. Może znajdziecie jakiś trop. Piwnica? Zobaczcie też czy czasem nie uda wam się powiązać go jakoś z tymi porwaniami. Spojrzał na swojego imiennika, klęczącego przy rannym. - Jakieś rady na co zwrócić tu uwagę? Nie mamy za wiele czasu. Tamci pewnie niedługo wezwą policję. Przynajmniej ja bym tak zrobił na ich miejscu. Skomentował oglądając ranę.

Usta rannego pokrywała krew zmieszana ze śliną. Wybałuszone bólem oczy wwiercały się w twarz Luisa z dziką nienawiścią na wykrzywionej twarzy. Zwierzęcą żądzą mordu, mimo tego, że przecież Deulllin próbował mu pomóc, ocalić, uwolnić od bólu, zyskać czas.
Krew plamiła dłonie. Zlepiała palce. Gęsta i czarna. Z narządów wewnętrznych lub jelit, aż tak dobrze się nie znał.
- Jesteś … trupem ....- wydyszał ranny, jękliwie lecz zrozumiale.
Luisowi udało się spowolnić upływ krwi. Przysłonić poczerniałą ranę wlotową przez którą uciekało życie. Jednak prowizoryczny bandaż szybko przesiąkał, nasączał się, nim zwarł brzegi rany.
- Wszystkich … was … zabije… gdy…. się …. przebudzi…. Wszystkich …. pozbawi…. krwi….
Zajęczał, zaśmiał się, zapluł krwią. Szaleńczo i dziko, jakby ból był czymś, czym się nie przejmował. Jakby śmierć była tylko … wybawieniem?
Zimny dreszcz przeszedł przez plecy Luisa, gdy zrozumiał, że postrzał i rana zerwała maskę obłudy z twarzy antykwariusza i ukazała oblicze kogoś …innego... kogoś złego? Zimne oczy. Wąskie źrenice. Jak u człowieka w amoku. Ale to nie był amok. Antykwariusz był świadomy mimo cierpienia, jakie zapewne sprawiała mu rana.
- Wszyscy… zdechniecie… a … on … wypije ...waszą … krew….
Zaśmiał się. Zakrztusił tym, co wypływało jego ustami.
- Wypije…. do… ostatniej….. kropli!

- Bredzi, stracił za dużo krwi - skwitował słowa antykwariusza Ottone i zaczął gorączkowo rozglądać się po wnętrzu antykwariatu. W księgach rachunkowych nikt normalny nie zapisałby niczego, co mogłoby mu nie zaszkodzić. Włoch popatrzył dookoła. - Bertrand, wiesz może już, co Gonzaga zabrał z Marsylii? Czego powinniśmy szukać? *

- Co się przebudzi? Jak będziesz miał pecha to z ciebie nie będzie miał już co wypijać. Skomentował Luis zagadując rannego. - Przebudzi się z tego posągu, tak? - Dobrze że postrzelony na czymś się koncentrował, a i stał się nieco bardziej rozmowny. Ciekawe co jeszcze mógł im wyjawić?

Dziki, zły uśmiech nie znikał z twarzy rannego, który krztusił się krwią i śmiał na przemian. Oczy uciekły mu białkami do góry, przez co wyglądał teraz jak nawiedzony kaznodzieja.

- Kiedy … czterech… stanie się … jednym…. zacznie się…. czas przemian…. czas….rzezi… kiedy…. wielki kieł …. przebudzi się… z uśpienia…. ujrzycie… jego mroczną...potęgę…. i …. umrzecie pozbawieni…. krwi…. niewierni… pokarm….

Najwyraźniej umysł antykwariusza poruszał się po obcych, tylko jemu znanych orbitach.

- O jakim posągu mówisz, Luis? - Ottone odwrócił się i zerknął zaciekawiony na towarzysza.

Posągu.... - ranny spojrzał odrobinę przytomniej, na ile oczywiście pozwalał na to jego stan. - Posągu … - powtórzył.
Potem zaśmiał się jeszcze głośniej, kaszląc i plując ciemną krwią.
Głupcy … - wydyszał, a wielkie krople potu spływały mu po czole, mieszały się z krwią wokół ust i na ubraniu. - wielki … kieł…. to… nie …. posąg…. poczekajcie…. zakon … już … nie …. da… rady go strzec… przed … bractwem…
Na zewnątrz dało się słyszeć szamotanie z drzwiami. W tej samej chwili rozdzwonił się telefon na kontuarze w sklepie. Słyszeli jego dzwonek. Denerwujący, świdrujący uszy, nerowy dźwięk.
Ranny zakaszlał, zaczął krztusić się krwią.

- Merde! Zaklał ponownie Deulin. - Niech ktoś odbierze ten telefon i wezwie ambulans bo on nam się tu wykrwawi. Po czym ponownie skupił swoją uwagę na antykwariuszu. - A więc to Bractwo stoi za tymi porwaniami, tak? Teraz nabiera to więcej sensu. Pozornie zmienił temat. - Po co te porwania?

Ranny wykrzywił się opętańczo - nie wiadomo, z bólu czy postępującego obłędu człowieka stojącego nad grobem i wyraźnie chyba przeczuwającego nadchodzącą śmierć.

Brasza ...muszą … jeszcz….picz… - wybełkotał niewyraźnie, każde słowo okupując kolejną porcją krwi łykanej w płuca, krwi, którą musiał potem wypluć, a kaszel przyśpieszał pracę mięśni brzucha i upływ krwi z rozerwanego ciała w tym miejscu.
Frères …. de …. sang … Braftwo … khwhy....
Słowa stawały się coraz słabsze i mniej zrozumiałe, przegrywały z kaszlem i krztuszeniem się. Ranny pluł krwią, jak prostak jedzeniem przy stole.

Luis spojrzał porozumiewawczo na detektywa. - Uciskaj ranę i odwróćmy go na bok. Będzie mu łatwiej odkrztuszać. Gdzie ten ambulans?! Niemal krzyknął.

- Już! - Ottone skupił się na potoku niezrozumiałych z pozoru słów, które wysypywały się z ust LaCaille’a i zapomniał o telefonie, ambulansie i całej reszcie. Skoczył do telefonu i zerwał słuchawkę. - Antykwariat, słucham.

- Kto mówi? - w słuchawce rozbrzmiał jakiś głos. - Mogę prosić właściciela?

- Valéry Giroux przy słuchawce. - Ottone zaryzykował. - Dostawca. Bardzo chciałbym panu pomóc, ale pan LaCaille źle się poczuł i zabieramy go do szpitala. Proszę zadzwonić jutro, naprawdę przepraszam, jeśli to pilne. Do widzenia. - Rozłączył się i wykręcił numer do szpitala. - Co mam powiedzieć w szpitalu? - zapytał towarzyszy.


***


Bertrand wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Skierował się do piwnicy szukając tam czegoś, co rozmiarami przypominałoby ukradziony z domu Castora ładunek. Do tej pory zakładał, że to spory posąg, ale teraz mogło to wyglądać jak kieł.

Na zapleczu niczego takiego nie było chociaż spadkobiercy widzieli różne ciekawe rzeczy: posążki, statuy - różnych form i rozmiarów, żadne jednak nie wyglądało tak, by pasowało do domniemanego przedmiotu. Były tam też obrazy, meble, dużo mebli, podobnie jak w głównej sali sklepu. Musiało być coś jeszcze!
I było!
Zejście do piwnicy znalazł bez trudu. Przypominało dwuskrzydłowe drzwi - klapę w podłodze. Solidnie zamknięte na dobry zamek. Jednak znalezienie do niego klucza nie było trudne. Właściciel antykwariatu położył go tuż obok, na zabytkowej beczce. Niespodzianka czekała na Bertranda zaraz po otworzeniu przejścia. Schody. Szerokie, ciągnące się w głąb ziemi, pod fundamenty Carcassonne. Z piwnicy biło chłodem lekko wilgotnych kazamatów i czymś jeszcze. Jakimś trudnym do zidentyfikowania zapaszkiem. Nieświeżym, jak dawno nieuprane ubrania. I na schodach w ozy rzucały się wyżłobienia. Dziwne rysy, jakby stosunkowo niedawno ktoś przeciągnął tędy jakiś obiekt o znacznej masie i zapewne solidnych gabarytach.

Bertrand rozejrzał się za jakimś włącznikiem. Co jak co, ale światło w piwnicy pan antykwariusz musiał mieć.
– Louis! Ottone! – zawołał – Poszukajcie jakiegoś tylnego wyjścia w razie czego!
Zapewniwszy sobie oświetlenie ruszył przed siebie podążając tropem wyżłobień. W ostateczności miał jeszcze zapałki i numer miejscowej gazety w kieszeni marynarki, na pochodnię to się średnio nadawało, ale przynajmniej można było użyć jako papier toaletowy. Niby nic, a dodaje odwagi.
Poczuł dreszcz przechodzący po plecach. Był blisko celu poszukiwań. Czuł podniecenie i coś nieuchwytnego, coś jak … strach.

Zombianna 20-02-2016 13:53

Wyglądało na to, że nie tylko Vernier popadł w macki obłędu. Paranoja nie ominęła również Sophie, a wydarzenia poprzedniej nocy tylko potwierdzały ową tezę. W blasku dnia kobieta raz jeszcze analizowała etap po etapie całe niewygodny incydent, myśli automatycznie wróciły do ponurego domostwa Castora, wraz z jego widziadłami, wieloznacznymi manifestacjami i tą dziwną obecnością, którą odczuła zarówno na schodach, jak i w bibliotece. Wrażenie bycia obserwowaną, zagrożoną.

Jakże nie chciała tam wracać, podświadomie lękała się ponownego stanięcia na kamiennych stopniach i przekroczenia zdobionego progu. Dopijając kawę w towarzystwie niezwykle uprzejmych astrologów, L’Anglais obiecała sobie, że gdy tylko sprawa spadku zostanie rozwiązana, jej noga nigdy więcej nie postanie w Marsylii. Znajdzie sobie własną, górską samotnię. Zaszyje się w niej, poświęci badaniom… i po pół roku dostanie kompletnego bzika, więc ponownie wyląduje w Paryżu. Może najwyższy czas przenieść się gdzieś na południe? Kair, z tego co pamiętała, nie był aż taki zły. Przede wszystkim zaś nie zaglądała tam zima - plus największy z możliwych.

W tej chwili jednak podobne plany pozostawały w strefie pobożnych życzeń, wciąż wszak spadkobiercy nie rozwiązali sprawy posągu, układu planet, a także dziwnego zwrotu, jakim de Overneyes pożegnał się z nimi w liście ogólnym. Chodziły plotki, że przed śmiercią mocno związał się z towarzystwem ezoterycznym i choć twardo stąpająca po ziemi Sophie z przymrużeniem oka traktowała tabliczki ouija, wróżenie z fusów oraz podróże astralne, z bólem serca stwierdziła, że chyba najwyższy czas sięgnąć do notatnika z adresami i wizytówek pozostawionych w rezydencji, jako że sama nie posiadała dostatecznej wiedzy, mogącej pomóc w interpretacji listy wskazówek pozostawionych przez zmarłego. Gdyby chociaż ufała Vernier’owi… ale nie ufała.

- Dziękuję. Są panowie nad wyraz uprzejmi. Naprawdę nie wiem jak sie panom odwdzięczę. Panów pomoc i wsparcie są dla mnie nieocenione. - mimo krążących nad głową czarnych chmur, kobieta zdobyła się na cieplejszy uśmiech, nie pozbawiony odrobiny zażenowania. Napadła na biednych naukowców całkowicie niezapowiedziana. Oderwała od pracy, narobiła masy kłopotów, a teraz jeszcze, przez wzglad na dobre wychowanie i kulturę, zafunduje spacer aż do miasta. Odstawiła filiżankę na stół i westchnąwszy cicho, zadała kolejne ze swoich niekończących sie pytań. - Monsiuer Rufinno, czy słyszał pan wcześniej zwrot R’lyeh...wgah nagi fhtagn? Chyba tak to brzmiało… może Castor go używał?

Nie sadziła, by Włoch wiedział o czym mówi, wolała jednak profilaktycznie o to spytać i odhaczyć na liście pytań nurtujących. Raz jeszcze skinęła w podzięce głową, za ostatni z punktów stawiając wywiedzenie się przed samym wyjazdem wszystkiego o łowcy komet nazywanym E. E. Barnard.

Armiel 21-02-2016 11:32

CARCASSONNE

Dobijanie do drzwi antykwariatu stało się coraz bardziej natarczywe, agresywne. Przez szybę widzieli, że do środka próbują się dostać kelnerzy z hotelu, w którym spędzili noc.

La Caille, mimo prób udzielenia mu pomocy, kaszlał coraz słabiej, już nie złorzeczył, nie przeklinał, po prostu dyszał ciężko, spazmatycznie. W tym samym czasie Ottone czekał przy telefonie, aż telefonistka połączy go ze szpitalem. Louis Genefies zaskoczył go. Podszedł do telefonu i rozłączył połączenie.

Spojrzał na Ottone’a z napięciem na poszarzałej twarzy.

- To nic nie da. On umrze. – Powiedział suchym głosem, w którym pobrzmiewały jakieś niepokojące nutki. – Nie uwierzą nam, że to był wypadek. Nie mam zamiaru iść pod gilotynę lub na stryczek. Nie za to ścierwo.

Spojrzał na konającego Le Caille’a.

- Nie byłem z wami do końca szczery – przyznał detektyw z ciężkim westchnieniem. – Ale nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Powiem tylko tyle, że … to kult. Ci zaginieni… oni raczej nie żyją. Zamordowano ich i ta gnida tam, brała w tym czynny udział. Gonzaga jest ich szefem lub ma jeszcze kogoś nad sobą. Tego chciałem się dowiedzieć.

Le Caille zarechotał, krztusząc się własną krwią… Zagulgotał… Zarzęził i zamilkł.

Jeszcze żył, ale utrata krwi doprowadziła go do utraty przytomności.
- Musimy uciekać. Iść stąd. Nim wedrą się ludzie Gonzagi, bo to pewnie szli za nami. Oni mają zbyt wiele do stracenia. My również! Nie wezwą policji. Będą chcieli… domyślacie się.

Patrzyli na niego, jak na wariata.

- Naszą jedyną szansą jest znaleźć dowody ich zbrodni… nim je zatrą i dopiero potem wezwać policję.

Detektyw pochylił się i wyjął z nogawki mniejszy pistolet. Damski i łatwy do ukrycia, niemniej jednak nadający się do walki.

- Proszę. Niech któryś z panów go weźmie. Tak na wszelki wypadek.

– Louis! Ottone! – zawołał Bertrand stojący przy wejściu do piwnicy – Poszukajcie jakiegoś tylnego wyjścia w razie czego!

Luis nie musiał już pilnować rannego. Ten był zbyt słaby, aby cokolwiek przedsięwziąć przeciwko nim, a jego stan – niezależnie od tego czy będzie przy nim klęczał, czy nie – niewiele się zmieni.

Deullin zatem zajął się poszukiwaniem innej drogi, od zaplecza. Znalazł ją dość szybko. Niewielki korytarz kończył się krótkimi drzwiami, zapewne prowadzącymi gdzieś na podwórze kamienicy w której mieścił się antykwariat. Luis wyjrzał na niego i zmartwiał. Wyraźnie widać było, że drzwi uchylają się cicho. Na tle słonecznego blasku wyraźnie odcinała się męska sylwetka w jasnej koszuli. Zakradający się od tyłu człowiek jeszcze nie zobaczył Luisa, który szybko cofnął głowę. Jednak Luis wyraźnie ujrzał, że w charakterystycznie ułożonych dłoniach intruz trzyma ciężki rewolwer. I ze nie jest sam, bo za nim do wejścia szykował się jeszcze przynajmniej jeden człowiek.

* * *

Bertrand znalazł światło, więc – jak na razie – kwestia zaimprowizowanej pochodni nie wchodziła w rachubę. Zwykłe kable i żarówki o niewielkiej mocy prowadził w głąb średniowiecznego tunelu, aż do kolejnych schodów, a te zaprowadziły Bertranda do sporej, pozbawionej okien, podziemnej sali. To musiała być jakaś kaplica lub coś podobnego. Nie było w niej światła, ale zapalona gazeta pozwoliła Bertrandowi namierzyć klasyczne pochodnie na węgiel drzewny zatknięte przy wejściu. Dzięki nim mógł zorientować się w szczegółach otoczenia.

Pośród skaczących cieni ujrzał … kaplicę. Świątynię.

Stare trumny, na których ustawiono czaszki, wielkie koło na którym wisiały dziwne resztki, przypominające uszytego z gałganów lub szmat manekina. Dopiero po chwili Prunier zorientował się, ze to nie szmaty lub jedwab lecz doskonale wypreparowana skóra. Szczątki człowieka, sądząc po budowie, kolorze i włosach. Rozciągnięte na kole zawieszonym nad ścianą. W centralnym miejscu stał posąg. Przedstawiał dziwaczną kreaturę.

Skrzyżowanie słonia z przerośniętymi kłami i opasłego mnicha. Istota miała trąbę, która kończyła się jednak zębatą paszczęką i sprawiała wrażenie … złej.



Widok posągu spowodował, że po plecach Bertranda przebiegł dreszcz. Miał wrażenie, że istota przedstawiona na nim jest … jednocześnie żywa i martwa. Świadoma i odlana z jakiegoś metalu.

Szybko jednak uświadomił sobie, że to nie tego szukają. Posąg owszem, był duży, ale nie aż tak, by pasował do gabarytów skrzyni. Co więcej, wyglądało na to, że stał tutaj już sporo czasu. Uwagę Bertranda przyciągnęły jednak jakieś szczątki porzucone pod ścianą, na lewo od wejścia.
Pogruchotane deski i … dwa wysuszone, obciągnięte starą, pomarszczoną skórą trupy. Szczątki leżały pośród desek w zadziwiająco nowych uniformach, jakie często noszą pracownicy fizyczni.
Bertrand zrobił krok w przód i nagle pod butem zgrzytnęło mu coś lekko, metalicznie. Spojrzał w dół i zobaczył mały, metalowy przedmiot. Monetę lub znak… Najwyraźniej ktoś zgubił go w progu tej upiornej komnaty.


Sophie L'Anglais

Spacer do miasta okazał się dość męczący dla Sophie ze względu na górski teren. Samo zejście z góry wymagało nie lada wysiłku i skupienia. Dopiero na drodze do Montgenevré, krętej i z licznymi podejściami, mogli zamienić kilka zdań.

Sam Edward Emerson Barnard nie żył już. Według słów Rufinno zmarł gdzieś w Ameryce, w dwudziestym drugim a może kilka lat temu. Było o tym sporo informacji w tym mniej więcej czasie w prasie naukowej poświęconej astronomii.

- Nie powinno być pani trudno odszukać tych informacji w każdej większej bibliotece z rozbudowanym księgozbiorem poświęconym astronomii.

Słowa w bełkotliwym języku nie powiedziały nic ani Rufinno, ani pozostałym naukowcom. Na pewno nie było to nic związanego z astronomią, bo cała czwórka astronomów wydawała się znać wszystkie nazwy ciał niebieskich, zjawisk fizycznych, pojęć astrofizycznych i konstelacji, jakie do tej pory zapisano. I chociaż zapewne zdarzało im się zapominać imion swoich żon, czy zapastować buty na wyjście do kościoła, lub zjeść śniadania, to raczej nie zapominali wiedzy z zakresu swojej dziedziny nauki. Tego mogła być pewna.

Do Montgenevré dotarli na pół godziny przed odjazdem pociągu. Tyle czasu wystarczyło, aby zjeść jeszcze lekki posiłek i napić się wyśmienitej kawy z widokiem na Alpy. Rufinno i Flavio Carabessi, bo tylko ci dwaj panowie towarzyszyli Sophie w drodze powrotnej, z przyjemnością dotrzymywali jej towarzystwa do samego przyjazdu pociągu, pomogli jej zająć miejsce, i poczekali, aż pociąg ruszy w podróż do Marsylii. I mimo, że Spohie znała tych panów tylko przez kilkadziesiąt godzin, to odjeżdżając czuła się tak, jakby opuszczała starych, dobrych znajomych.

Cattus 25-02-2016 19:37

Ottone przyjął rewolwer od Luisa, zaciskając dłoń na rękojeści i przyjrzał się nowej broni.

Deullin w tym czasie zatrzasnął drzwi i zasunął skobel. - Luis! Pomóż z drzwiami. Zastawmy je meblami, bo dostaną się tyłem. Przynajmniej dwóch, uzbrojeni. Zakomunikował i prowizorycznie podparł klamkę krzesłem, nim zabrał się za przesuwanie innych mebli.

Detektyw najpierw upewnił się, że nic im nie zagraża z innej strony a potem wziął się za przesuwanie ciężkiej komody stojącej na zapleczu. Stękając z wysiłku dopchał ciężki mebel do drzwi, w samą porę bo właśnie w tym momencie ktoś naparł na nie z drugiej strony ze zduszonym okrzykiem.

- To ich zatrzyzma …. na chwilę - wydyszał zmęczony wysiłkiem detektyw. - Ale … musimy… poszukać innej drogi… lub wezwać …. policję…. jeśli …. tylko na dole znajdziemy jakieś obciążające dowody. Macie jeszcze jakąś broń? - Zapytał wprost.

- Ja mam mojego starego Lebela. Odpowiedział Luis wyciągając rewolwer z kieszeni. - Chodźmy do tej piwnicy zobaczyć co tam trzyma i pomyślimy co dalej. Zaproponował Luis ruszając na dół.

- Wytrzyj pistolet chusteczką i podłóż potem antykwariuszowi - powiedział detektyw. - Moja broń jest zarejestrowana na moje biuro. Powiemy, że szarpaliśmy się i wtedy wystrzeliłem. W obronie własnej. Jeśli znajdziemy coś, co obciąży antykwariusza. Panie Ottone, idzie pan z nami?

- Najlepiej zrobić to jak najszybciej. - Zgodził się Deullin i podłożył broń antykwariuszowi, uprzednio upewniając się że dokładnie wytarł rewolwer i odcisnął na nim rękę denata.

- Wciśnij mu w dłoń. Ubrudź krwią. Upewnij się, że nie strzeli ci w plecy.
Detektyw wydawał polecenia pewnym, twardym głosem. To budziło jakiś niepokój w Luisie i Ottonie. Wydawało się, że ich nowy kompan bywał juz w takich sytuacjach. I radził sobie w nich w zadziwiająco zimny i pewny sposób.

Po spreparowaniu śladów, Luis kopnął broń poza zasięg ręki postrzelonego. - Jak upadał to wypadł mu z ręki… Skomentował jakby starając przekonać samego siebie.

Po zejściu do piwnic, na widok mumii wzdrygnął się mimowolnie, ale już po chwili przyglądał się im z bliska. - Jakies to dziwne. Niby mumie, ale ubrania współczesne. Coś czuję że nie było by łatwo ubrać tak zeschnięte zwłoki, ale w takim razie jak? Pokręcił głową. - Czy możliwym jest… że to jedni z zaginionych? Chyba jako dowód nam to nie wystarczy.

- Wyglądają na dość stare - powiedział Louis. - I na jakiś robotników czy tragarzy. Poszukiwani przeze mnie ludzie byli podróżnikami. Spędzali wolny czas zwiedzając Francję. To raczej nie oni. No, ale mamy tutaj dowody zbrodni. Więc ….

Przerwał mu rumor dobiegający z góry.
- Oho… - zmrużył oczy. - Chyba jednak sforsowali przeszkodę szybciej. Niedobrze.

- Bardzo. Zgodził się Deullin i momentalnie pożałował porzucenia rewolweru. - Merde! No i teraz nie mam broni… Nie ma czasu, musimy uciekać. Tamto przejście. Wskazał na wąskie drzwi i jak najszybciej ruszył wąskim korytarzem. Brak światła skutecznie spowalniał ucieczkę ale przynajmniej można było iść po omacku.

Na schodach prowadzących do krypty rozległo się głośne tupanie, widać napastnicy zorientowali się dokąd uciekli intruzi. Detektyw spojrzał na drzwi, wymierzył w nie swoją broń gotów zatrzymać każdego, kto odważy się wybiec i ich zaatakować.
Widzieli już cienie, rzucane przez napastników, kiedy Luis pierwszy wszedł przez drzwi i zanurzył się w wąski tunel opadający lekko w dół. Czuł jeszcze zapach wody kolońskiej Bertranda, który musiał iść tędy niedawno.


Ottone wskoczył za nim widząc, że Louis strzela w wejście, gdzie właśnie pojawili się ścigający. Huk strzału odbił się echem po bluźnierczej komnacie. Któryś z napastników krzyknął z bólu. Cofnął się. Odpowiedzieli ogniem. Sprawnie zasypując uciekającego Ottone’a i Louisa. Ottone ukrył się w przejściu. Louis strzelił jeszcze raz, drugi. Przeciwnicy odpowiedzieli strzałami.
- Idź! - ponaglał Włocha detektyw. - Szybko! Zraniłem jednego, ale jest ich więcej. *


***


Całe szczęście, że sporą część życia Bertrand obracał się wśród archeologów i tym podobnych dziwaków, i miał okazję oglądać wszelkiego rodzaju mumie. Toteż widok spreparowanych zwłok niespecjalnie nim wstrząsnął. Dopiero uświadomienie sobie, że to ktoś musiał zrobić niedawno sprawiło, że poczuł się nieswojo.
– No to żarty się skończyły. – mruknął do siebie rozglądając się.
Na lewo od wejścia leżały dwa trupy. Wyglądały na dość stare i wysuszone. Jednocześnie miały całkiem nowe ubrania. Bertrand ruszył w ich stronę nadeptując na coś małego. Schylił się i ujrzał coś jak znaczek, albo monetę. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wziął przedmiot do ręki. Na znaczku słoniopodobny stwór przypominał tego z posągu. Bertrand obejrzał dokładnie przedmiot z obu stron i zawinąwszy go w chusteczkę schował do kieszeni.
Podszedł do trupów przeszukując ich ubrania. Szukał czegoś co pozwoliło by ustalić ich tożsamość.
Potem chciał przyjrzeć się śladom na podłodze. Kieł musiał być w potrzaskanej skrzyni i z niej przeniesiony. Może do posągu? Słoniowaty miał dwa duże kły, ale czy na tyle duże i ciężkie, by mogło o nie chodzić? Zastanawiał się.

Ubrania zostały przeszukane już wcześniej, lecz w kieszeniach nadal znajdowały się jakieś drobiazgi, czy to przeoczone, czy pozostawione specjalnie - nie wiedział. Drobniaki o niskich nominałach, jakaś metalowa blaszka wyglądająca jak narzędziowa marka, zgięta kartka na obiady pracownicze, kilka zwykłych kulek do gry.
Kły wyglądały na spore, ale nie na tyle spore, aby pasowały do gabarytów skrzyni. Bertrand uważnie przyjrzał się deskom i utwierdził się w przekonaniu, ze pochodzą one ze skrzyni przewozowej z Marsylii za którą tutaj trafili. Był nawet jeszcze na nich naklejony list przewozowy.
Jego uwagę przykuły również kolejne drzwi. Zbyt wąskie, aby dało się nimi wynieść coś ciężkiego i wielkogabarytowego. Prowadziły zapewne gdzieś w głąb podziemnej części Carcassonne.

Prunier wziął blaszkę i kartki obiadowe. To mogło wystarczyć do identyfikacji. Najwyraźniej tu trafił kieł, ale już go tutaj nie było. Ktoś musiał go wynieść, może przez te drzwi? Bertrand podszedł oglądając je i lekko popychając. By sprawdzić, czy są otwarte.

Były otwarte, o dziwo. Od strony “kaplicy” zabezpieczał je tylko prosty do przesunięcia rygiel. Za nimi zaczynał się wąski, ciemny tunel, coś jakby przejście pod starym zamkiem, lub inną średniowieczną fortyfikacją. Wyłożony nierównym kamieniem osadzonym w jasnej zaprawie. Chłodny, pachniał lekko wilgocią i zatęchłym, piwnicznym powietrzem.

Mężczyzna zawrócił do szczytu schodów i zawołał do towarzyszy.
– Tu jest jakaś świątynia i przejście dalej. Idę to sprawdzić.
Nie czekając na odpowiedź wziął jedną z pochodni na węgiel drzewny ze ściany komnaty i zaopatrzony w światło ruszył ciemnym tunelem.

Było wąsko. Tak wąsko, że płomień pochodni smagał sufit, a barkami Bertrand niemal zahaczał o ściany. Korytarz wyraźnie opadał w dół, ale pod dość łagodnym kątem. Prowadził w dół, w trzewia pod Carcassonne. Po około minucie Prunier dotarł do rozgałęzienia. Bliźniaczy korytarz odchodził w prawo, a ten, którym szedł dalej prowadził prosto, i dalej w dół.

Bertrand wyciągnął z kieszeni klucz i spróbował na rozgałęzieniu wyskrobać na ścianie strzałkę w korytarzu na wprost, po czym ruszył w tym kierunku. Liczył, że boczny korytarz prowadzi do jakiegoś wyjścia. Główny mógł prowadzić do poznania tajemnicy podziemi.

Korytarz opadał dalej aż w końcu doprowadził go do miejsca, gdzie kiedyś była ściana. Ściana, którą ktoś jednak wyburzył stosunkowo niedawno, przebijając się w jeszcze starsze tunele. Te z kolei wyglądały jak kazamaty lub krypty. W blasku pochodni Bertrand ujrzał kilak czaszek, jakieś kości w tym charakterystyczne kości miednicowe i kręgosłupy. Raczej stare, na ile potrafił to ocenić w niepewnym świetle łuczywa i z posiadaną przez siebie wiedzą w tym zakresie.

Bertrand podniósł wyżej pochodnie obserwując płomień. Ciekaw był, czy jest tu jakiś ruch powietrza. Wszedł do środka by się rozejrzeć.

Znalazł się w zdecydowanie starszej części podziemi. Powietrze wypełniała tutaj zatęchły, trudny do rozpoznania zapach. Kojarzył się jednak jakoś nieprzyjemnie z jakąś bagienną pleśnią czy czymś podobnym. I rozkładającymi się szczątkami organicznymi, bardziej jednak roślinnymi - grzybnią, pleśnią, butwiejącym drewnem - niż intensywniejszymi odorami “mięsnymi”.
Tunel był nieco wyższy, bardziej spękany, poprzecinany licznymi pęknięciami, jednak na tyle chyba solidny, że raczej nie groził nagłym zawaleniem. Prowadził w dwóch kierunkach - prawym i lewym. Oba korytarze wyglądały niemal identycznie, jakby komuś udało się przebić w połowie długości korytarza.
Było cicho. Bardzo cicho. Jeśli nie liczyć hałasów jakie sprawiał Bertrand, podziemia wypełniał grobowy spokój. Martwota.
Dlatego Bertrand szybko usłyszał ten dźwięk. Jakieś ni to szuranie, ni to pełzanie, ni to przesypywania które doleciało go z prawej strony nowego tunelu. Powoli zbliżał się w stronę Bertranda.

- Jesteś tam? Zapytał Luis podniesionym głosem. - Są tu! Musimy uciekać. Deullin nasłuchiwał odpowiedzi.

Prunier obejrzał się słysząc z daleka nawoływanie. Chciał już zawrócić, ale ciekawość wzięła górę. Trzymając przed sobą pochodnie ruszył w stronę nowego tunelu. Skoro przebijali się tędy, to musiało być tam coś ciekawego.

Zrobił kilka kroków i bardziej wyczuł niż zobaczył, że coś tam było. Coś wielkości człowieka, może nawet większe. Coś niezgrabnego. Poruszającego się powoli, szurając brzuchem o podłoże, rozrzucające drobne kamienie które odpadły od sklepienia. Przesuwające się w ciszy, leniwie, nieustępliwie.

Bertrand pchany ciekawością ruszył do przodu zdecydowany poznać kto to jest.

Blask pochodni padł w końcu na pełzające … stworzenie? Tak. Inaczej tego nazwać się nie dało.
Pełznące coś było … ohydne. Wynaturzone. Z grubsza przywodziła na myśl okaleczonego człowieka. Miało nawet na sobie podarte szczątki ubrania. Przez liczne dziury w szmatach Bertrand ujrzał łuszczące się, popękane ciało. Skóra stworzenia wydawała się obwisła, sflaczała i jednocześnie wysuszona. Kreatura przemieszczała się do przodu chwytając się ziemi wychudzonymi rękami, wbijała szponiaste paluchy w teren przed nią i podciągała kawałek dalej wyraźnie nieruchome ciało. Szorując brzuchem po ziemi, w ciszy, bez jęku, chociaż taka forma przemieszczania na pewno nie była przyjemna. Nogi stworzenie ciągnęło za sobą, bezwładne, splątane, ciągnące się niczym niewykształcony ogon. Kreatura uniosła głowę w stronę pochodni. Bertrand ujrzał zdeformowaną, niemal ludzką twarz, puste oczodoły i zaszyte usta. Głowa stwora pokryta była splątaną mierzwą, długich, skołtunionych włosów.
I wtedy Bertrand ujrzał usta. Zaszyte brutalnym, prostym ściegiem, i zrozumiał, ze pełzający koszmar jest … był… kobietą. Młodą dziewczyną… Niedawno.
Groza ścisnęła mu gardło, nogi ugięły w kolanach i musiał podtrzymać się ściany wolną ręką, by nie ulec tej chwili słabości.

Tego się nie spodziewał, bo czyż można spodziewać się czegoś takiego? Zaczął się powoli cofać.
– Louis! Ottone! Musicie to zobaczyć! – zawołał za siebie.
Starał się, by stwór go nie dotknął.

Luis ruszył w kierunku dźwięku gdy tylko usłyszał słowa kompana dochodzące z oddali. - Idziemy! Ale mamy mało czasu. Znalazłeś wyjście? Krzyknął.

- Hej, zwolnijcie … - powiedział Louis. - Dostałem.
Stanęli przy odnodze. Korytarz odbijał w prawo, drugi, z którego nawoływał Bertrand, dalej prowadził w przód lekko opadając w dół. Detektyw zatrzymał się na rozwidleniu. Osunął po ścianie z jękiem. znacząc ją smugą krwi.
- Merde… - zaklął.

Luis nie zwlekając wyminął Ottona na odnodze i wrócił się do Louisa, podpierając go ramieniem.
- Pomogę ci iść, nie możemy tu zostać. Gdzie oberwałeś? Zapytał Deullin, przeciskając się z rannym wąskim przejściem.

- Gdzieś z tyłu… W bark lub w plecy… - stwierdził detektyw.

- Wyjdziesz z tego, a teraz chodźmy. Bertrand coś znalazł i miejmy nadzieje że to wyjście.

Louis poczłapał przed siebie, dość mechanicznie. Z tyłu, z wąskiego tunelu dobiegły do nich jakieś głosy. Ścigający chyba spierali się o coś. Niestety, odległość nie pozwalała zrozumieć przedmiotu sporu.

Po chwili, pół niosąc, pól prowadząc rannego Luis dotarł do wybitej dziury. W tym samym czasie Bertrand cofając się przed pełzającą istotą zdążył się już cofnąć niemal pod samo przejście. Co gorsza. miał wrażenie że z drugiego korytarza również słyszy pełzanie. Podobne do tego, które przyciągnęło go do … do tej … no … do … dziewczyny. Najwyraźniej okaleczonych ludzi, czy czymkolwiek teraz byli, było tutaj więcej.
Widok pełznącej maszkary wstrząsnął Louisem, który jęknął coś i byłby się zwalił na ziemię, gdyby nie podtrzymujący go Luis. Inżynier lotnictwa zadziwiająco dobrze zniósł widok okaleczonej, zdeformowanej kreatury, Tylko lekkie drżenie rąk zdradzało jego wzburzenie emocjonalne.
“Na Boga - przemknęło mu przez myśl. - Czym było to.. to … coś…?”

Luisa zupełnie zamurowało na krótką chwilę. Stał tam wpatrzony w okaleczoną “istotę”, której w tak okrutny sposób ktoś odebrał człowieczeństwo.
- Jedna z porwanych? Jezu… co tu się tak właściwie dzieje? Zapytał i nie czekając na odpowiedź, kontynuował. - Musimy ruszać, pościg jest niedaleko. Jakoś t.. ją ominąć, albo sami tak skończymy. Jeśli tu zginiemy nic ich nie powstrzyma. Stwierdził, zaciskając dłoń w pięść. Tej kobiecie już nic nie mogło pomóc.
- Bertrand, pomóż mu iść. Przekazał rannego detektywa towarzyszowi, choć sądząc po jego minie i bladości, przez chwilę miał wrażenie że jego też trzeba by podtrzymywać. - Macie jakiś pomysł gdzie może być wyjście? Choć jeśli idą za nami nie mamy już innej drogi. Spojrzał jeszcze raz na okaleczoną kobietę i stawiając duży krok, spróbował wyminąć przeszkodę.

Armiel 27-02-2016 15:46



Carcassonne okiem jastrzębia nie wyglądało groźnie. Drapieżny ptak widział tylko dachy budynków. Wypatrywał gołębi. Polował. Nie widział koszmaru, który rozgrywał się pod ziemią, w zapomnianych tunelach pod średniowiecznym miastem i twierdzą, w którym czwórka mężczyzn próbowała wymknąć się śmierci. Nie każdy jednak miał taką szansę…

* * *

Bertrand był gentelmanem. A gentelman nie zostawia kobiety w potrzebie.
Przełamując opory duszy i ciała Bertrand odszukał zapomniany scyzoryk w kieszeni i pochylił się nad pełznącym koszmarem. Dopiero wtedy poczuł, jak bardzo cuchnie nieszczęsne stworzenie – bo tak właśnie próbował myśleć o tym, co widział przed sobą. Nie jak o potworze, nie jak o nie mającym prawa egzystować bycie, lecz o ofierze szaleńca, okrutnie powykrzywianej i okaleczonej.

Louis stracił przytomność. Czy to z upływu krwi, czy na widok pełznącej potworności, ciężko było pozostałym mężczyznom orzec. W każdym razie teraz ów zdecydowany przecież mężczyzna siedział oparty o ścianę tunelu, nieruchomy i bezradny i tylko lekki, płytki oddech zdradzał, że detektyw jeszcze żyje.

Luis stał obok niego, Ottone zamykał grupę, zostając w ariergardzie, nasłuchiwał czy napastnicy nie idą za nimi. I to on pierwszy usłyszał dziwny dźwięk, który przetoczył się przez tunele. Brzmiał niczym granie jakiegoś rogu czy sygnałówki o głębokim, niepokojącym tonie.

Bertrand przeciął więzy na ustach okaleczonej dziewczyny w tym samym czasie, kiedy przez korytarze przetoczył się ten dziwny, świdrujący dźwięk.
I wtedy usta dziewczyny rozerwały się, na dwie połowy, jakby jej anatomia przeczyła zupełnie ludzkiej i z powstałej, obrzydliwej, czerwonej jamy wystrzelił przypominający zębatą mackę jęzor.

Bertrand odskoczył odruchowo, zohydzony, przerażony i zaskoczony jednocześnie tym widokiem. Zbyt wolno, bo zakończony zębami organ przebił jego ramię, rozerwał ubranie i Bertrand poczuł, jak wbija mu się w skórę. Czuł, jak ostre kły zagłębiają się w ciało. Popłynęła krew i monstrum zaczęło łapczywie ją zasysać przez tą wynaturzoną, plugawą trąbę!
Bertrand szarpnął się, odskoczył, oderwał. Szorując w panice ziemię, na czworakach rzucił w panice do ucieczki.

Z paszczy dziewczyny śmignął jęzor, wystrzeliwując daleko na ładnych kilka kroków ale tym razem trafiając tylko w podłoże.

Ottone pobladł, Luis zadygotał cały widząc rozgrywające się na jego oczach okropieństwo.

I wtedy zobaczyli kolejną pełzającą postać. Tym razem wynurzała się z tunelu przeciwległego do tego, z którego przybyła dziewczyna.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:29.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172