Mikołaj zasnął bez większych problemów. Kilka łyków piwa dla zmęczonego organizmu działało jak najlepszy środek usypiający. Przyjemnie ciężka głowa i zmęczone mięśnie spowodowały, że chłopak w momencie kiedy dopiął suwak swojego śpiworu usnął jak kamień. Spał dobrze, głęboko. Organizm regenerował siły przed kolejnym ciężkim dniem. Jednak spokojny sen nie trwał długo. Mikołaj wchodząc w fazę REM zaczął się intensywnie pocić, a poza ruchami gałek doszły mimowolne skurcze mięśni nóg i rąk. Znów koszmar, znów to samo uczucie. Chłopak nie rozumiał obrazów, które uśpiony umysł rejestrował, nie umiał wyłapać żadnego kształtu ani dźwięku, jednak doskonale czuł niepokój, strach, stres. Czuł jakby na klatce piersiowej ktoś postawił mu kilkutonowy głaz, który uniemożliwiał oddychanie. Dusił się we śnie, unieruchomiony strachem. Nagle zerwał się jak oparzony i szybko usiadł. Był w namiocie, obok niego leżał Connor, który spokojnie spał, oddychając miarowo. Mikołaj rozpiął śpiwór, pozwalając ostygnąć swojemu ciału, gdyż spocił się jak mysz. Przetarł twarz dłońmi - Ja pierdole, co to było? - powiedział do siebie po polsku. Sięgnął po telefon, sprawdził godzinę. Chciał włączyć Facebook'a, przejrzeć wiadomości, jednak jak na złość na komórce brakowało zasięgu. "Tylko połączenia alarmowe" wyświetlał się komunikat. -Nie no, koszmar to nie powód żeby dzwonić po GOPR czy co oni tu mają - zaśmiał się do siebie Mikołaj. Sięgnął do plecaka, z którego wyciągnął bukłak z wodą. Napił się i ułożył do snu. Długo leżał, wsłuchując się w odgłosy lasu, które nie brzmiały kojąco, a jego serce biło zdecydowanie szybciej niż powinno. Jednak wreszcie udało mu się zasnąć po raz kolejny... *** Po krzyku, który wydobył się z Mikołaja przyszedł kolejny - Co to kurwa jest?! Niedźwiedź? Connor, wstawaj, kurwa wstawaj! - krzyczał po polsku. Szarpał się z zamkiem od śpiwora, gdy go finalnie rozpiął skoczył w kierunku suwaka, który spinał wejście do namiotu. Rozsunął go szybkim ruchem i odwrócił się. Jedną ręką złapał latarkę, a drugą pomógł Connorowi wywlec się z namiotu. - Spierdalamy! - krzyknął po angielsku i wyskoczył z namiotu. Szybko rozejrzał się w okół. Gdy zobaczył co ich zaatakowało i Connor jest za nim ruszył wraz z nim w kierunku linii drzew, im dalej od obozu tym lepiej. Jeśli jego współlokator nie chciał uciekać Mikołaj zwlekał tylko chwilę, po czym sam ruszył we wcześniej obranym kierunku. W razie ewentualnego pościgu biegł dalej, natomiast gdyby okazało się, że jest stosunkowo bezpiecznie to postanowił się zatrzymać i spróbować rozeznać w sytuacji. |
Złowieszcze porykiwania i podniesiony głos kompana zrzuciły mu z powiek resztki snu. Zerwał się z miejsca, widząc czarne pazury tnące materiał i wypadł niczym poparzony ze śpiwora, niemal się przewracając. Zgarnął szybko plecak i ubrania, po czym wyskoczył za Nickiem na zewnątrz. Inni również krzyczeli, co oznaczało, że pozostałe namioty również musiały zostać zaatakowane. A przecież niemożliwym było, by do obozowiska wpadła grupa niedźwiedzi atakująca, niczym wilki. A może było? Nie znał się na tym zupełnie. No chyba, że był tylko jeden niedźwiedź i wszyscy się darli, co też było prawdopodobne. Connor ocenił na gorąco sytuację - dużo się działo, panowało zamieszanie. W takich chwilach - co wbito mu swego czasu do głowy w pracy - należało zebrać się w jednym miejscu, z dala od zagrożenia. Nie wiedział, czy to poskutkuje w tym przypadku, ale warto było spróbować. Gdy zobaczył, że Nicholas ucieka w stronę linii drzew, krzyknął do niego tylko: - Do lasu?! W nocy?! Zły pomysł, Nick! Zarzucił plecak na ramię i zaczął machać ręką, wysoko nad głową. - Zbieramy się przy kajakach! Kto może, niech rusza do kajaków, z dala od namiotów! - Krzyknął gardłowo, choć nie był pewien, czy wszyscy go usłyszeli. Sam został jeszcze przez dłuższą chwilę mniej więcej na środku obozowiska, wspomagając towarzyszy, którzy mogliby być ranni, zbyt przerażeni, bądź po prostu potrzebowali innej pomocy. Jednocześnie baczył na to, co może wyjść zza namiotów i był przygotowany do szybkiej ewakuacji z miejsca zagrożenia. |
Frank Jackson - małomówny optymista. - Za pieczenie miśków pewnie byśmy dostali mandat i wezwanie do sądu. - uśmiechnął się do John'a na jego uwagę. Ale zrobiło mu się raźniej zwłaszcza jak ten też ruszył nazbierać drewna. Poza tym we dwóch mogli nazbierać go więcej. Nastepną godzinę więc przetuptali na zmianę pomiędzy lasem a obozem przy rzece. - Ale śmieszne. - mruknął Frank mijając powalonego przez John'a Bruca. Tamten go zaskoczył i gdy odruchowo odskoczył trochę drewnianego złomu mu się ulało z dłoni. Ale machnąl na to ręką, jak Bruce był taki rozrywkowy niech sobie sam dozbiera resztę. Zresztą trzeba było kończyć bo już się całkiem ciemno zrobiło. - Ej, to było niezłe. Chodzisz na jakieś karate albo coś takiego? - rzucił zaciekawiony do drugiego zbieracza chrustu gdy zostawili za sobą Bruce'a i wchodzili do obozu. Musiał przyznać, że widok powalonego żartownisia i błyskawiczna reakcja łysego brodacza całkiem go usatysfakcjonowały. --- Akurat jak skońćzyli nosić reszta też chyba skończyła swoje zadania. Płonęło już ognisko i dolatywał zapach jedzenia. Po tym całym dniu Frank czuł sie głodny jak wilk i bardzo chętnie wreszcie spoczął na jakimś kawałku powalonego pnia. - Dobre było. - rzucił chwaląc wysiłek kuchenny Bobby'ego i Ange których widział wcześniej jak się za tym krzątają. W sumie nieźle im chyba poszło. Każdy zajął się jakoś kwałkiem roboty to się i nie narobili za specjalnie i jakoś ten obóz "się zrobił". Kto wie, może się całkiem niezła ekipa zebrała i będzie co potem wspominać. Ale prawie od razu gdy miłe ciepło posiłku rozlało mu się przyjemnie w żołądku gdzie promieniowało energią na resztę zmęczonego ciała poczuł jednak charakterystyczny efekt uboczny. Czyli zachciało mu się spać. Zresztą cały dzień na wodzie też miał pewnie coś z tym wspólnego. - To ja spadam do siebie. To do rana. - rzucił jeszcze razem z machnięciem reki na pożegnanie reszcie towarzystwa, wstał i poszedł do swojego namiotu zagrzebać się w spiwór i spać do rana. Nie wątpił, że nawet jakby zaspał to reszta go obudzi. A jakby wszyscy zaspali i ruszyli później też by się nie pogniewał. --- - O kurwa! Co jest!? - pobudka była ale nie taka jakiej się spodziewał. Słyszał jakieś ryki dzikiej bestii. ~ Kurwa to ten grizzly! ~ pomyślał z bijącym ze strachu sercem. Za cholerę nie chciał dać się złapać w pułapce namiotu zamotany w swój spiwór! Nie usmiechało mu się zdawać na łaskę i pomysłowość niedźwiedzia. Słyszał też co gorsza trzask rozszarpywanego materiału zupełnie jakby niedźwiedź dorwał się do jakiegoś namiotu. Słyszał wrzaski i bieganinę na zewnątrz. Słyszał kogoś, chyba teco Connora jak coś darł się o kajakach. To dobry pomysł był. W razie czego odpłynął na wodę a potem się pomyśli. Ale najpierw... Odpiąć plecak i złapać lighstick. Złamać gdy się nim podpierał wygrzebując się z posłania. Już sie zaczynał żarzyć żółtawą poświatą więc ku wyjściu z namiotu. Teraz już coś widać. Złapać za kurtkę i buty. Przejśc przez wejście namiotu. Chłód nocnego powietrza, sylwetki namiotów, jakies biegające sylwetki i ognisko. Nawet teraz widział żar jaki z niego się dobywał. Szybko do niego! Pare kroków już jeden rękaw kurtki na sobie. Dobrze wyjąć latarkę. Ale potrzeba wolnej reki. Ktoś tam się drze, chyba "Bear". Ma kłopoty. Cisnąć w tamtą stronę lighstick to sie zwolni dłoń. Przyklęknąć przy ogniski, włożyć buty bez wiązania. Odpalić latarkę. I sięgnąć po większe polano z ogniska. Już znowu na nogach. Pomachać kijem może się rozpali. Zwierzęta boją sie ognia przecież. I poświecić jeszcze światłem latarki. Może się przestraszy. W końcu ostre, skumulowane światło. Albo oslepi na chwilę. A potem do kajaków i w razie czego to na wodę. |
Przy gotowaniu Bobby nie odzywał się za wiele. Tak było łatwiej. Robić polecenia w milczeniu i z uśmiechem na twarzt. Pomagał przy gotowaniu na tyle ile mógł. Robił już takie rzeczy gdy był młodszy.. choć składało się na to częściej oprawianie zwierzyny, niż szatkowanie warzyw. Było miło tak siedzieć blisko Ange i patrzeć jak się krząta.Było coś uroczego w jej energicznych ruchach. Piwa nie wypił za wiele, jeszcze mniej mówił siedząc przy ognisku i słuchając jak reszta rozmawia. Bear nie był typem salonowego lwa, a choć już dawno wyleczył się z wstydu za swą wadę wymowy (dając łomot każdemu dzieciakowi który się z niego naśmiewał) to bynajmniej nie stał gadułą. Z Bruce’m też nie bardzo wiedział o czym ma rozmawiać. Ot… płynął w parze z jego siostrą. To zbyt mało, by Bruce musiał z nim przeprowadzić poważną męską rozmowę. A sytuacja w jakiej się znajdowali sprawiała, że przyzwoitka w ogóle nie była potrzebna. Bardziej to “Bear” współczuł Bruce’owi, który pewnie wolałby być ze swoją dziewczyną w bardziej romantycznym miejscu. Co to bowiem za zabawa udać się z dziewczyną na wyprawę, by ostateczności okupować namiot z brodatym facetem, którego się nawet nie znało. Ryk, trzask materiału. Cholera! Niedźwiedź? Tutaj? Cholera! Bobby klął w duchu, bo ciężko było mu ustami. Mount tego nie wiedział? Powinien wiedzieć, że na szlaku można było spotkać drapieżniki. Powinien ustalić warty przy ognisku. Powinien… Nieważne. Spokój. Trzeba pomyśleć. Co robić? Co robić? Co robić?! Wiedział! - Cccicho…-wydukał Bobby szukając na oślep w bagażu małej skrzyneczki. Latarka na baterie słoneczne wylądowała w dłoniach Bruce’a. - Ppoośw..ieeć.- rzekł Bear i dalej przeszukiwał nerwowo bagaż, aż w końcu pochwycił rękojeść. Pistolet na race sygnałowe. Amunicji miał ledwie na trzy strzały. I sam pistolet nie służył jako broń, ale huk i światło powinny zaskoczyć i odstraszyć drapieżnika. Jeden strzał w powietrze, drugi w niedźwiedzia… choć Bobby liczył, że drugi strzał nie będzie potrzebny. - Mmasz nnóż? Wyccinaamy… dździuurę z drugieej strrony nnamiottu.- Bobby’emu ciężko było zapanować nad strachem, tym bardziej że wiedział z czym ma do czynienia… prawdopodobnie. Niedźwiedź… stary samiec chyba. Bo tylko takie mogły wedrzeć się do obozowiska z taką furią. Schorowany na tyle by nie móc polować na szybszą i zdrową zwierzynę. Pchany głodem wybierał łatwe ofiary, ludzi. Przed takim zagrożeniem… nie dało się specjalnie uciec. Był za szybki, wspinał się dobrze po drzewach i pływał lepiej niż ludzie. Kajakiem można było uciec, o ile zdoła się nabrać prędkości zanim niedźwiedź do niego dopłynie. |
|
Dziewczyna z uśmiechem przyjacielskiego politowania patrzyła na Bruca. Z jej ust nie wyleciały żadne kąśliwe uwagi, ironiczne komentarze, czy zabawne złośliwości. Była od tego daleka. Facet wydarł się na tyle głośno, że musiał to poczuć, acz nie wyglądał na wymagającego specyficznej opieki. Nie trzeba było go pouczać, czy drążyć tematu. Powinien już wyciągnąć wnioski, że następnym razem, albo będzie musiał sobie odpuścić, albo bardziej postarać... albo mieć oko na przypakowanego brodacza buraka. |
- It’s just a prank bro. Just a prank! - krzyczał przyciśnięty do ziemi Bruce. Ze wszystkich możliwych reakcji, nie spodziewał się, że to on zostanie zaskoczony przez Johna. - Puść mnie! |
Zamglonym, sennym wzrokiem oglądał scenę jak ze starego horroru. Oglądał ją obojętnie tak jak i obojętnie ogląda się kiepski film. Musiało minąć kilka chwil, kilka uderzeń serca nim proste impulsy przesyłane przez oczy zostaną zmienione w wyraźna informację i trafią do świadomości. Jeszcze chwila by powrócił odpowiedź. Dla Arona czas zwolnił, czuł powoli narastającą panikę kiedy do świadomości dobijało się wściekle jedno słowo: - Niedźwiedź! Krzyknął ile sił w płucach i oszalały ze strachu próbował się wydostać ze śpiwora. Miotał się niczym ryba wyrzucona na brzeg. Wszystkie zmysły krzyczały jak oszalałe “UCIEKAJ!”. Nie mogąc znaleźć zapięcia śpiworu po prostu go rozerwał. Rzucił się do ucieczki nie zważając na nikogo i na nic, byle jak najdalej od zagrożenia. Wpadł na ścianę namiotu i w panice, pół przytomny wierząc, że i jego złapała bestia zaczął drzeć się ze wszystkich sił. Szamotał się przy tym i coraz bardziej zaplątywał przez co jego panika jeszcze bardziej narastała. |
W środku nocy obudziły ich czyjeś wrzaski. Pierwszą myślą jaka przebiegła przez głowę Johna było to, że któryś z obozowiczów za dużo wypił i po prostu drze mordę, korzystając z tego, że są w środku lasu. Niektórzy byli od niego sporo młodsi, był w stanie zrozumieć, że musieli się wyszaleć, ale po tak ciężkim dniu, zwyczajnie chciał się wyspać. Dlatego też podniósł się z posłania z kolejną myślą w głowie, a ta brzmiała tak, że wcześniej odpuszczał im straszenie i głupie kawały, ale tym razem bez dania w ryj się nie obejdzie. Coś jednak było nie tak, kiedy przetarł oczy i jego umysł opuściła przysłowiowa "senna mgiełka", zauważył, że Frank jakoś dziwnie się zachowuje. Tym razem coś naprawdę się stało, więc trzeba było działać. Któryś z kolegów wydzierał się pokrzykując coś o niedźwiedziu. Smith odruchowo zaczął grzebać w swojej torbie, na samym wierzchu miał schowaną dużą latarkę, którą od biedy można było dać komuś w łeb. Chwilę później włączył ją oświetlając wnętrze namiotu, w którym jeszcze siedział Frank i kombinował coś ze swoim bagażem. John zastanowił się jak najprościej przepędzić niedźwiedzia, scyzoryk raczej odpadał... Jego wzrok spoczął na jego grubym, skórzanym pasie. Pochwycił go i złapał w taki sposób jakby chciał nim stłuc dupę niegrzecznego dziecka, aż do gołej kości. Nie marnował czasu na zakładanie spodni. - Gdzie ta kurwa?! - Zakrzyknął bojowo wyskakując z namiotu w samych gaciach i t-shircie. Uzbrojony w gruby, prowizoryczny pejcz, który trzymał w swej prawicy i zapaloną latarkę, dzierżoną w drugiej ręce. W ostateczności był gotów kilka razy zdzielić niedźwiedzia pasem, i miał nadzieję, że tamten ucieknie. Drugą częścią strategii którą na spontanie obmyślił było świecenie zwierzęciu po oczach co też mogłoby go zdezorientować i odstraszyć. W ostateczności, był też skłonny rzucić się do ucieczki tak jak część towarzystwa, która z tego co mu się zdawało, pobiegła w stronę kajaków. Wszystko zależało od tego jak bardzo duży okaże się ten tajemniczy zwierz. |
Dupa, nie niedźwiedź! To była pierwsza myśl, jaka pojawiła się w głowach tych osób, które miały okazję wyjść przed namiot i zobaczyć to, co czaiło się w ciemnościach. Światło rzuconej pałeczki świetlnej oraz latarek ukazało COŚ. Jakieś zwierzę, nieznanego im gatunku, ze świecącymi jak piekielne latarnie ślepiami, z rogatą czaszką, nieco przypominającą czaszkę użytą, jako talizman. Poza tym nie miało pyska, lecz nagą kość, zakończoną szczęką z zębiskami, niczym dłuta. Stwór wyglądał jak przerośnięty człowiek w masce – półnagi, okryty jakimiś trudnymi do zidentyfikowania szmatami – ale w jego zachowaniu trudno było dopatrzyć się czegokolwiek ludzkiego. Pochylony nad śpiworem rozrywał go, rycząc dziko, na drobne kawałki. Łapskami, które kończyły długie, mordercze szpony. COŚ. Wszyscy wybiegli z namiotów. Ci którzy wybrali główne wyjścia – Connor, Mikołaj, Frank - mieli okazję zobaczyć stwora. Przyglądali mu się tylko przez ułamek sekundy – tej groteskowej pokrace rozdzierającej na kawałki śpiwór w dzikim zapamiętaniu. I to oni pierwsi zorientowali się, że potwór ma towarzysza. Gdzieś, pośród drzew, w ciemnościach nocy wrzeszczał z bólu Mount, a jego wrzaskom towarzyszyły ryki i przyprawiający o mdłości, wilgotny, śliski odgłos rozrywanego ciała i chlustającej krwi. Światło latarki Franka zatrzymało się na rogatym stworze, który w tym momencie przerwał niszczenie śpiwora i uniósł kościaną czaszkę, wpatrując się gorejącymi ślepiami prosto w trzymającego latarkę człowieka. I wtedy potężny blask – światło wystrzelonej racy – trafił rogatą kreaturę, a kiedy flara wystrzelona przez Bobby’ego rozbłysła niczym mała gwiazda – bestia wydała z siebie przeraźliwy wrzask i … rozwiała się, niczym … niczym dym. Bear mógł tylko stanąć z rozdziawioną buzią, ja zresztą inne osoby, które – chociaż niezbyt wyraźnie przez nagły rozbłysk flary – widziały to, co stało się z kreaturą. Arisa i Angelique zamarły, zapomniały o tym, ze mają biec w ciemność, do kajaków. Zobaczyły Bruce’a, który stał z tyłu namiotu – najwyraźniej wyciął sobie w nim przejście – i wypatrywał ich rozglądając się dziko wokół. Szybko się znaleźli. Zwrócili uwagę krzykami. Aaron i John wyszli ze swoich namiotów najpóźniej, ze wszystkich. Potężny John rozglądał się z pasem w jednej ręce i latarką w drugiej za zagrożeniem i nawet fakt, ze jest w samych bokserkach, nie odbierał mu waleczności. Tylko, nie miał przed kim się opędzać. Nie miał przed kim bronić. Nie miał z kim bić. Z gęstwiny krzaków, w której znikł Mount rozległ się cichy, bolesny, przeciągły jęk. A potem nagłe ni to skowyt, ni to skrzek, ni to wrzask, który paraliżował wolę, studził zapał, by pobiec z pomocą, by poświecić latarką w mrok, pomiędzy drzewa. I nagle wrzask ucichł. I pozostał tylko cichy jęk dochodzący do nich z krzaków. Jęk poranionego człowieka. Księżyc przebił się przez ciężkie chmury i drzewa wypełniając przestrzeń czarnego lasu srebrzystą koroną światła. Gdzieś, spomiędzy drzew znów usłyszeli dziwne poświstywania, szepty, klekotania. Jak wcześniej, gdy zasypiali w namiotach. Wizgi. Szelesty. Szurania. Dochodzące z ciemności. Spomiędzy drzew. Niepokojące. Złowrogie. Nienaturalne. Szszszszsz….sssss…. Klek-klik-klak. Klik-klek-klak Wiiii-wiiuuu-wiiiuuu Trzask. Trzaaaask. Trach. Ssą …. Tutaj…. Sssssmmmaczne….. Nassszzeeeeee…. Sssssąąą…. Tuuuuuuu….. Ostatni dźwięk blisko, jak dęcie w szyjkę butelki wydobywające się wprost z zawieszonego na pobliskiej gałęzi łapacza snów. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:58. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0