Frank Moore - optymistyczny surwiwalowiec - Cholera! Spływamy! - Moore był całkiem zadowolony, że udało im się dobiec do lasu i to nawet w komplecie. Zawsze kawałek do przodu prawda? Przystanęli tylko na chwilę. By złapać oddech, ogarnąć czy właśnie są w komplecie i jak wygląda sytuacja za plecami. Może ktoś jeszcze zdołał się uratować i pójść ich śladem. W pewnym sensie tak. Chociaż jako, że ten program od początku był zdaniem Franka źle prowadzony to i tym razem wyszło to bardzo szybko. Jak te mackowate coś rozwaliło drzewo w lesie. Jak na gust surwiwalowca to zbyt blisko nich by był to przypadek. Dlatego dał sygnał do kontynuacji tego chaotycznego odwrotu. Więcej wskazówek, że stwory maja broń zasięgowa o mocy bazooki czy coś koło tego i sprzęt do obserwacji nocnej nie potrzebował. Jeśli jednak stwory miały sprzęt albo zmysły podobne do ludzkich lub ich urządzeń to nadal była szansa, że dżungla zwiększy szanse by się przed nimi ukryć. Dlatego wolał dać dyla w las, w ta cholerną dżunglę. A jednak zatrzymał się gdy usłyszał charakterystyczny dźwięk. Odrzutowiec!? Tutaj?! Co on tu robi!? Jako ekipy ratunkowej to prędzej oczekiwałby śmigłowca, może jakiś transportowiec no ale nie odrzutowca. Odrzutowiec był bez sensu do niesienia pomocy, ewakuacji albo zrzutów z pomocą humanitarną. Nawet jakby wylądował na tym samym lotnisku co i oni to co? No radio pewnie by miał... A wyjaśniło się jeszcze szybciej po co przybył tutaj odrzutowiec. Strzelał się z ufokami! - Yeeaaahhh! Daajeeszz! Rozwal gnojków! Rozwal! - napięcie jakie towarzyszyło Frankowi od czasu gwałtownej pobudki i widoku otumanionej dziewczyny balansującej na brzegu parującego basenu w końcu znalazł ujście. Frank wydarł się wreszcie dając upust tym emocjom. Darł się i wygrażał oszalałemu, nocnemu niebu trzymając kciuki za podniebnego obrońcę. Zupełnie jak na meczu. Tylko bardziej, żywiej głębiej i mocniej. - Yeeaaahhh! Trafił! Dorwał go! Rozwalił!- Frank z dziką radością obserwował koniec podniebnego pojedynku. Musiał się toczyć dość blisko sądząc na słuch ale i tak dostrzegał głównie światełka i kreski na oszalałym niebie. Ale płonący po trafieniu ufok był mimo to całkiem dobrze widoczny. - O kurwa trafił! Cholera na ziemię! - Moore dostrzegł niejako skutek uboczny tego trafienia gdy na własne oczy, razem z pierwszą powietrzną walką, pierwszym widzianym UFO dostrzegł też swój pierwszy w życiu wybuch nuklearny. O kurwaaa! Na to już nie miał co poradzić innego niż na każdy inny wybuchu. Czyli rzucić się na ziemię, za osłaniający pień drzewa, złapać za sobą kogo się da i liczyć, że ufok spadł odpowiednio daleko. Jeśli tak to się jakoś wygrzebią. Jeśli nie no to w sumie też po problemie. |
Dwoje to para, troje to tłok... A pięcioro? Pięcioro to było dużo za dużo, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że dwójka z tej trójki była - delikatnie mówiąc - dziwna. Faktem było, iż Madueke była dziwna od samego początku, ale teraz była jeszcze dziwniejsza, co jeszcze mniej niż poprzednio zachęcało do kontaktów z nią. Mark nie sądził, że Murzynka podążała za Kelly i Philem z powodu nie okazywanej wcześniej sympatii. Wprost przeciwnie - był pewien, że nie żywi przyjacielskich zamiarów. I gdyby tak podeszła bliżej do niego, to miast podania ręki na powitanie potraktowałby ją solidnym ciosem kija bejsbolowego. A potem drugim i kolejnymi, by nie mogła już wstać. Być może ruszyłby w sukurs uciekinierom, gdyby nie Obcy, podążający krok w krok za Madeuke. A z tym czymś Mark nie czuł się na siłach zmierzyć. Dlatego też odwrócił się na pięcie i najszybciej jak mógł zaczął się oddalać od szosy. I miał cichą nadzieję, że tamta dwójka będzie uciekać w inną stronę. Nie zatrzymał się nawet na dźwięk samolotowego silnika, chociaż miał wrażenie, że odrzutowiec przemknął tuż nad jego głową. Nie wyglądało to na wizytę ciekawskich 'podglądaczy' życia w Domu, co chcieli z góry obejrzeć, jak się bawią wybrańcy losu. Dobiegające z góry, spomiędzy chmur, odgłosy sugerowały raczej, że to jakiś samolot typu F, broniący przestrzeni powietrznej Stanów Zjednoczonych przed inwazją z Kosmosu. Bo Mark był przekonany, że mackowate stwory to nie najnowszy wytwór Hollywoodu, eksperyment, który wymknął się z tajnego laboratorium czy dzieło Ruskich czy Chińczyków. Ktoś musiał się zorientować, że źle się dzieje w Domu Koszmarów i wysłał na pomoc USAF. Z jakimiś tam pozytywnymi skutkami, bo jakieś UFO oberwało i jak spadająca gwiazda poleciało w dół. Nim jednak Mark zdołał wypowiedzieć życzenie silnik odrzutowca zamilkł... Nie było jednak czasu na wylewanie łez. UFO, pędzące niczym kometa z pięknym ogonem, walnęło w ziemię z efektem, jakiego Mark się nie spodziewał i jakiego sobie zdecydowanie nie życzył. Widok co prawda znany mu był tylko z filmów, ale to i tak wystarczyło, by Mark rzucił się na ziemię, z nadzieją, że las osłoni go przed skutkami nuklearnego wybuchu. |
Uratowali w końcu Franka, tego całego "survivalowca". Tylko Triple gdzieś zniknął, największy mieśniak najprędzej uciekał, czemu go to nie dziwiło? Miał nadzieję, że nie będą tego żałować, ranny ich opóźniał. Wątpił, by ktoś docenił heroizm, jeżeli jakimś cudem przeżyją ten koszmar. |
Cytat:
Tak, naprawdę powiedział to na głos. To coś nie było już Tornadem. Słowo na "z" pojawiło się w ustach Patricka samo, irracjonalne, nieodpowiednie, głupie - ale jedyne, które zdawało się oddawać istotę sprawy. Zombie sunęło w ich stronę. Gdzieś z tyłu głowy White'owi tliła się nadzieja, że ożywieni członkowie programu po prostu ich miną i pójdą w cholerę przez mur w ślad za swoją czarnoskórą koleżanką. Ale na wszelki wypadek spróbował odnaleźć w gruzie jakiś kawałek pręta zbrojeniowego. W głowę.. trzeba im rozbijać mózgi. Tak, wiedzę czerpał z filmów, ale nie miał żadnej innej wiedzy, więc ta musiała wystarczyć. |
|
|
|
KELLY, PHIL Zaraz po wybuchu Phil pociągnął za sobą przerażoną Kelly i razem znaleźli się w błocie. Nie tak odległa eksplozja przetoczyła się potwornym hukiem po okolicy. Rozmokła ziemia drżała pod nimi w konwulsji. Trwało to chyba wieczność. Tak przynajmniej wydawało się dwójce przerażonych ludzi. W końcu jednak podnieśli się z błota, umorusani niczym siedem nieszczęść i nie oglądając się za siebie popędzili w popłochu pomiędzy drzewa. Przez las. Byle dalej od przerażającej, mackowatej kreatury i jeszcze straszniejszej Madueke. Las był ich sprzymierzeńcem i wrogiem jednocześnie. W zwodniczym świetle burzy niewiele potrafili dojrzeć pomiędzy drzewami. Trzymali się za ręce – rozpaczliwie, nie chcąc puścić. Jak dwa przerażone zwierzęta, a nie ludzie I uciekali. Uciekali na oślep przed siebie, potykając się i wstając, potykając i wstając, ślizgając i wstając. Co więcej – ta taktyka wyraźnie się sprawdzała. Aż w końcu zabrakło im sił i po którymś upadku po prostu zostali tam, gdzie się przewrócili. W środku lasu tropikalnego. Zalewani przez strugi deszczu, mokrzy, wyziębieni, ubłoceni, podrapani i posiniaczeni. Lecz żywi. Nad nimi burza wyraźnie oddalała się gdzieś i niebo się przejaśniało. Nad ich głowami zalśniły gasnące gwiazdy a na wschodzie pojawiła się łuna przedświtu. MARK Mark upadł odczekując, aż ziemia przestanie drżeć d nie tak dalekiego wybuchu. Huk, jaki przetoczył się nad okolicą był przytłaczający. Kiedy odważył się podnieść głowę z błocka ujrzał wokół siebie niezmienioną przestrzeń, zalewaną deszczem. Dziurę w płocie, przy której pojawiły się dwie postacie – charakterystyczna sylwetka Triple Kaya i byłego łyżwiarza. Nie byli jednak sami. Bili się z kimś, lecz Mark nie za bardzo wiedział z kim. I wtedy kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Dosłownie koło siebie – może z dziesięć czy piętnaście kroków, pomiędzy drzewami. Spojrzał w tamtą stronę i zamarł. To było to maskowate COŚ. Szło przez dżunglę – zapewne podążając śladem uciekających Kelly i Phila. Mark słyszał to coś. Wydawało z siebie dziwaczne dźwięki – jakiś pomruk, kojarzący się z maszyną działającą na zwolnionych obrotach. Morderczą i bezduszną. Bestia szukała. I szła prosto na niego. Niebo nad jego głową powoli się wypogadzało i Mark zaczłą zauważać pierwszą zapowiedź budzącego się przedświtu. Nadal było jednak bardzo ciemno. APRIL Wybuch przetoczył się potwornym grzmotem po okolicy. Wcisnął April w Alfa. Zgwałcił uszy niemal rozsadzając bębenki. Do fizycznego bólu. Przez puszczę powiał wiatr. Ziemia zadrgała w konwulsjach. Alf chciał współpracy. Widać było, że potrzebuje drugiej osoby. Nie było powodu, by miała wprowadzać swój plan w czyn. Helikopter to było coś. Szczególnie że ten Alfie wyglądał na dzianego faceta. I skurwysyna. A takich łatwo było przejrzeć i nimi manipulować. Dalila płakała. Wyła z przerażenia, jakby ktoś ją obdzierał ze skóry. - Złaź ze mnie, April - . Alfie chyba doszedł do siebie. – Idziemy. Tylko, kurde, ucisz tę małą, bo jeszcze nam coś na kark ściągnie. Niebo nad ich głowami powoli się wypogadzało i widzieli pierwszą zapowiedź budzącego się przedświtu, chociaż nadal było bardzo ciemno, szczególnie pomiędzy drzewami. JACK, FAITH, DIXIE, ALICJA, FRANK Pobiegli w las, uciekając w popłochu przed ścigającą ich poczwarą. Niedaleko, bo wybuch kilka kilometrów d nich, zmusił ich do rzucenia się na ziemię. Nie było tak źle, jak myśleli. Owszem. Huk był potworny. Owszem, ziemia zatrzęsła się gwałtownie pod ich ciałami. Ale nic poza tym. Żadnej fali uderzeniowej. Żadnych łamiących się drzew. Opadu radioaktywnego i skóry palącej się w atomowym ogniu. Tylko deszcz lejący się na nich z góry i błoto wlewające przez ubrania, gdy leżeli. Instynkt poderwał ich do ucieczki, gdy tylko przebrzmiało echo wybuchu. W samą porę, bo bestia z mackami nie traciła czasu. Gdy oni wciskali się w błoto, potwór zbliżył się aż za bardzo. Pobiegli pomiędzy drzewa, a potwór za nimi. Było niemal pewne, że – jeśli będą trzymać się razem – nie zrezygnuje i w końcu dopnie swego. No i dochodził jeszcze ten przeklęty laser, czy inne gówno, które miał w swoim arsenale. Niebo nad ich głowami powoli się wypogadzało i widzieli pierwszą zapowiedź budzącego się przedświtu, chociaż między drzewami nadal było bardzo ciemno. PATRICK, TRIPLE Musieli poczekać chwilę, aż mackowaty potwór, przejdzie przez dziurę i dopiero wtedy odważyli się skorzystać z tej samej drogi. I wtedy dopadł ich Tornado. Rzucił się na nich, bez najmniejszego dźwięku, z rozcapierzonymi łapami. Źle wybrał. naprawdę źle. Triple Kay umiał się bić, nawet jeśli większość jego walk to były symulowane widowiska. A Patrick był zdesperowany. W ruch poszedł pręt, gruz i pięści. Spadły na Tornada, który jednak zdawał sobie z tego nic nie robić. Nawet solidny cios w czaszkę, zadany kawałkiem cegły, który wgniótł kość nieszczęsnego uczestnika show, nie powstrzymał ataków. Co więcej, pod skórą widzieli tę przypominającą cement substancję, która nie wyciekała, lecz zasklepiała rany, twardniejąc i zmieniając trupa Tornada w niepowstrzymaną maszynę do … właściwie ciężko było powiedzieć, do czego. Ataki trupa były tak zawodne, że ciężko było odgadnąć, co zamierza. Powalić ich? Przytrzymać? Obezwładnić? Bo zabić, to raczej nie. Najgorzej jednak było, że za Tornadem szli inni – „Generał”, Kenneth Griffin i … zdyszany Patrick przełknął ślinę – Bethany. Zabici uczestnicy kierowali się w stronę dziury, przy której oni zmagali się z Tornadem. I nie tylko uczestnicy. Przez dziurę widzieli też drogę na zewnątrz, biegnącą niedaleko muru. I widzieli zbliżające się nią postacie – kilku, może nawet kilkunastu podobnie zachowujących się ludzi. Niektórzy w kolorowych koszulach nocnych, inni w piżamach, a część chyba całkowicie naga. Musieli zaryzykować i uciekać – w las czy gdziekolwiek. Bo jeszcze chwila i będzie za późno. Niebo nad ich głowami powoli się wypogadzało i widzieli pierwszą zapowiedź budzącego się przedświtu. |
A po nocy przychodzi dzień, A po burzy spokój Brzask oznaczał jedno. Nadchodził świt a ona ciągle była daleko od ocalenia a to coś co przybyło z kosmosu żeby ją zabić coraz bliżej. Mackowaci kosmici, wybuchy, dwa rozwalone samochody i rozhisteryzowana nastolatka. I jeszcze niedojebany czarnuch, który najwyraźniej zamierzał jej rozkazywać. - Tak jest księciuniu... - warknęła wstając z Donovana. - Mamusia April uciszy swoją córeczkę. Wytarła mokre czoło ręką, zdając sobie sprawę, że ciągle trzyma w niej nóż. Przejechała płaskim ostrzem po własnej szyi. Chłodny metal przyjemnie pieścił skórę. Zjechała czubkiem noża niżej, między piersi... - Skaaaarbie! - krzyknęła przeciągając samogłoskę. ...i dalej do sutka. Nacisnęła lekko, ostre ostrze przecięło koszulkę nacinając skórę. Zaszczypało. Przez ciało przeszedł dreszcz. Krew zabarwiła materiał... - Daaalili, mamusia iiidzie do cieeebie! ... Przymknęła oczy. Ostrze tańczyło po jej ciele sunąc powoli w dół, do lewej ręki, znacząc drogę krwawymi śladami. Westchnęła. To nie był czas na zabawę. Otworzyła oczy. Spojrzała na leżącego ciągle, patrzącego na nią w osłupieniu mężczyznę. Podeszła i wymierzyła w bok mocnego kopniaka. Wysokie, podbite glany nadawały się do tego doskonale. Gdy zwinął się z bólu przysiadła obok wycierając ostrze w biały garnitur. - Chyba niedokładnie przeczytałaś sobie moje dossier tatuśku! Rusz czarną dupę! Ucisz małą! I prowadź kurwa do tego helikoptera! Wstając szarpnęła go za marynarkę, przywracając do pionu i wtedy gdy ich twarze znalazły się blisk siebie, szepnęła wprost do ucha. - Nie wiem gdzie jest to coś co przybyło z kosmosu aby nas zabić ale ja będę tuż obok. |
Jak nie urok... Czy ktoś potraktował najeźdźców małym ładunkiem atomowym z gatunku taktycznych, czy może latające ustrojstwa miały silniki o napędzie atomowym - tego Mark nie wiedział. Widział za to, że wielkie BUM! było mniejsze, niż się tego spodziewał i że osławiona fala uderzeniowa nie zmiotła z powierzchni ziemi całego lasu, z nim na dodatek. Co prawda coś kiedyś obiło mu się o uszy słowo 'promieniowanie', ale o wiele bliżej było coś o wiele bardziej realnego, niż jakieś alfa, beta czy gamma. Mackowaty stwór tuptał sobie radośnie przez las, a Mark, oczami wyobraźni, już widział, jak kosmiczny przybysz rozdeptuje go na miazgę. Co prawda to pewnie byłby to lepszy los, niż to, co spotkało Tornada, ale Mark zdecydowanie wolał żyć, chociaż ten świat do idealnych nie należał. On osobiście nie narzekał i zdecydowanie wolał, by jego życie pozostało takie, jakie było. Gdyby to była Madeuke, to stawiłby jej czoła, ale machina miała za dużo macek i porywanie się na nią z toporkiem byłoby czynem mało inteligentnym i zdecydowanie samobójczym. Woląc pozostawić obronę Ziemi w rękach osób, którym za to płacą (i na dodatek lepiej uzbrojonych) nie porwał się więc z motyką na słońce i nie zaszarżował, niczym don Kichot na napotkany wiatrak. Był w maskującym stroju do paintballa, miał więc nadzieję, że w panującym w lesie mroku machina go nie zauważy. Nie ruszając torby i korzystając z osłony drzew i krzewów podniósł się i przywarł do najbliższego, dość okazałego drzewa. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:06. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0