Wszystkie mięśnie Ann napięły się w jednym momencie, gdy stanęła sztywno, całkowicie nieruchomo. Nie chciała zrobić złego kroku w tym momencie. Zakładała, iż przybycie Cyrila oznacza, że zapewne został wysłany do Stillwater w zamiarze poniżenia go. Musiał czuć się fatalnie w tej chwili...
Jak chłopiec na posyłki, pośledni kainita. Nie mogła ryzykować jego złości.
Nie była w stanie odezwać się, patrząc na Cyrila szeroko otwartymi oczyma. Zalały ją emocje zasiane krwią Tremere - wampirza wersja miłości. Nie mogła myśleć trzeźwo, jak zobaczyła tego, za którym tak tęskniła, którego straty tak bardzo się bała...
Po chwili otrząsnęła się na tyle, aby skłonić głęboko przed starym wampirem.
William widział, że Ann nie będzie zbyt pomocna, rażona słodkim uwielbieniem kajdanów. Jej myśl musiała teraz pływać w różowej mgiełce oszukiwanego szczęścia…
Ann poczuła jak czyjaś dłoń mocno zaciska się na jej. Dłoń Blake’a… jakby chciał dopilnować, by nie zrobiła czegoś głupiego. A Cyril… wydawał się jej nie zauważać. Rozejrzał się dookoła z kwaśną miną, uśmiechnął “dyplomatycznie” i ruszył w ich kierunku. Raze tuż za nim, nie bawiąc się w odstawianie limuzyny w miejsce bardziej odpowiednie dla tego pojazdu.
- Witamy w Stillwater. Zapytałbym czy podróż minęła przyjemnie, ale… stąd do Nowego Jorku jest obecnie ledwie parę godzin.- zażartował Toreador na powitanie.
- Parę nudnych godzin. Ściągnęła mnie tu dramatyczna plotka o renegackim Tremere.- odparł uprzejmie Cyril i westchnął. - Nic tu się nie zmieniło, odkąd byłem tu ostatnio.
- No… nic. Z tego co mi wiadomo… zatrzymasz się tu na dwie lub trzy noce? - zapytał William.- W każdym razie na dłużej.
- Na tyle, na ile będę potrzebował, by dogłębnie zbadać sprawę. Czyli co najmniej dwie noce.- przyznał Tremere i westchnął. - Lukrecja nadal gości nas w ołowianych grobowcach?
- Tak. Łatwiej je sprzątać.- przyznał Toreador.- Tak twierdzi.
- Ech… zapłacę za wersję luksusową.- rzekł z wyraźnym żalem Cyril, a William zwrócił się do Ann. - Idź, powiadom Lukrecję.
- Tak, oczywiście. - wydusiła z siebie, z bólem zdejmując spojrzenie z Cyrila. Szybko odwróciła wzrok i usilnie chcąc odciągnąć uwagę od Tremere, skierowała się szybko do Elysium Stillwater.
Przeszła przez główną salę z barem. Obecnie już pełne gości i ruszyła w kierunku schodów. Znała już dobrze każdy “publiczny” zakamarek budynku i kilka “niepublicznych”. Miała jednak świadomość, że lekko paranoiczna Ventrue z pewnością zaplanowała w swoim leżu kilka niespodzianek znanych tylko sobie.
Ann doszła w końcu do drzwi i zapukała. Usłyszała.
- Kto tam?
Paranoiczna Ventrue jest paranoiczna...
- Ann. - odparła wampirzyca ciągl trochę mając Cyrila przed oczami - Gość przybył.
- Mhmm… i co z tego?- odparła beznamiętnym głosem wampirzyca poprzez zamknięte drzwi. Po czym dodała. - Wejdź.
I co z tego?! Cyril to nie jest "nic z tego"! Weszła, starając się panować nad niechcianymi i niepotrzebnymi teraz emocjami.
Lukrecja była zajęta pracą w postaci gapienia się w monitor komputera. Przelotnie spojrzała na Ann dodając. - Coś jeszcze chcesz dodać na temat owego gościa?
- Będzie badał dogłębnie sprawę tego młodego, mówi że co najmniej dwie noce zostanie w mieście.
- Mhmm…- zaś zainteresowanie Ventrue sięgało dna. - Mamy sporo wolnych puszek. To nie tak, że turystyka wśród Kainitów rozkwita.
- Zapłaci za opcję Lux. - spojrzała uważnie na Lukrecję - Gdzie jest ten magiczny?
- Zamknięty i bezpieczny. Bez Joshui Tremere nie ma do niego dostępu. Polecenie naszego księcia. - odparła Ventrue.
- Biorąc pod uwagę, że wysłał tak silnego Tremere, to pewnie Augusto się przejął jednak sprawą. - zahaczyła.
- Najwyraźniej na starość zaczyna robić z igieł widły.- stwierdziła kwaśno wampirzyca. - Ten Panders nie jest warty pakowania się w konflikty.
- Miałaś kontakty z Augusto w Nowym Jorku?
- Oczywiście że miałam. Coś tam znaczyłam. - odparła sarkastycznie Lukrecja.
- To pewnie znałaś też Cyrila Sauveterra?
No i pojawił się tik nerwowy na twarzy Ventrue.
- Czy znałam? Czy znałam? Oczywiście, że znałam… któż go nie znał. - odparła chłodno. - Zginął może?
- Em... To ten wysłannik. - powiedziała krótko, klnąc w myślach.
- Hmmm… to ciekawe. - zadumała się Lukrecja.
- Co w tym ciekawego? - zapytała zdziwiona.
- Augusto dobrze wie, że Cyril od lat próbuje zająć jego miejsce za pomocą różnych intryg. Nie posłałby do ważnej dla niego misji. Bo nie ufa mu w ogóle. - stwierdziła Ventrue.
- Mam mu powiedzieć, żeby przyszedł do ciebie czy sama pójdziesz? Pani?
- Niech się przespaceruje. W jego wieku i profesji, ruch to zdrowie. Czarownicy zwykle nie ruszają się poza swoje pracownie. - odparła z ironicznym uśmiechem Lukrecja.
- Czy nie byłoby jednak lepiej pierwszej stanąć mu na drodze? - Ann kombinowała, jak nie drażnić dalej Tremere.
- Nie. - odparła dumnie i władczo Lukrecja podkreślając ten fakt całą mimiką swojego ciała. To był jej zamek, tu ona była władczynią i z pewnością chciała by petent Tremere to odczuł.
- Dobrze... - wampirzyca poddała się z nietęgą miną. Nawet gdyby to nie był ten wampir, ale inny równie silny... nie uśmiechałoby się jej mu przynosić takich wieści.
Pozostało tylko powiadomić rozmawiających przy barze Kainitów o tej sprawie. To znaczy Williama i Cyrila, bo Raze siedział w milczeniu i popijał “krwawą Mary” szukając wzrokiem potencjalnych zagrożeń dla Tremere pośród miejscowych typków. Na nieszczęście dla niego, jego masywna sylwetka Gangrela odstraszała wszystkich potencjalnych kandydatów do rozróby.
Caitiffka podeszła do stolika i automatycznie skierowała uwagę na Cyrila.
- Pani Lukrecja Borgia przyjmie cię w swoim gabinecie, panie... - mówiąc to zachowywała kontakt wzrokowy z Tremere... a spojrzenie Ann ukrywało w sobie tłumione uczucia.
- Nadal stroi fochy? Po tylu latach mogłaby dać sobie spokój.- odparł ze zrezygnowaniem i wyraźnym brakiem zaskoczenia Cyril, a William wzruszył ramionami.- Ma prawo być zgorzkniała.
- Niektórzy nie potrafią ruszyć z miejsca.- przyznał ironicznie Tremere.- Ciągle tkwią w mentalnych okowach swoich poprzednich zwycięstw i porażek.
- Zaprowadzić cię do niej, panie? - zapytała usłużnym tonem.
- Znam dobrze drogę. Zadbaj o to, by mój pokój był odpowiednio przygotowany. Znasz jej służbę.- Kainita wstał powoli, a Raze wstał wraz z nim. Jedynie William pozostał przy stoliku, wodząc spojrzeniem po miejscowych przystojniakach, zabijając tym czas.
Ann za to od razu skierowała się w stronę jakiejś pracownicy, która skieruje ją do pokoju dla Cyrila. Oczywiście, w pewnym stopniu zignorowała istnienie Williama i Raze'a.
Najlepszym wyborem była to tego Patty. Która, choć teraz awansowała na wampirzycę, nie zmieniła statusu. Nadal była pracownicą tego przybytku i podwładną Lukrecji.
- Wysłannik Tremere weźmie płatną opcję pokojową. - stwierdziła, gdy podeszła do nowego Dziecka Ventrue, które omiotła wzrokiem - Jak ci się istnieje w nowym-starym świecie?
- Cudownie. - odparła z uśmiechem Miracella i skinęła głową, a potem dłonią by Ann podążyła za nią. - Uczę się jak korzystać z moich talentów. Mistrzyni mówi, że mam duży potencjał.
- Mam nadzieję, że twoja nauka nie polega na biciu cię? Za ładna jesteś na to. -stwierdziła z uśmiechem, idąc za dziewczyną.
- Nie. I nie bardzo rozumiem skąd ten pomysł.- zdziwiła się Kainitka prowadząc Ann przez korytarze, po drodze zabrała z kasetki przy drzwiach klucze do jednego z “apartamentów”.
A gdy dotarły na miejsce otworzyła go. Był to schludnie urządzony pokój o lepszym standardzie niż przeciętne hotelowe pokoje. Z żelaznymi żaluzjami na oknach, oraz z solidną dębową trumną w miejscu łóżka ukrytą za masywnymi kotarami otaczającymi ją ze wszystkich stron.
- Jak widzisz… jest tu całkiem ładnie.- rzekła wampirzyca prezentując pomieszczenie przed Ann.
Caitiffka rozejrzała się uważnie, myśląc czy Cyril będzie zadowolony, czy marudny... Z nim nie było pewności.
- Sądzę, że przypadnie do gustu.
Odwróciła się do rozmówczyni.
- Powiedz mi... - ściszyła głos - Zmiana imienia na stałe to ty, czy Lukrecji się bardziej podobało?
- Wiesz… prędzej czy później musisz umrzeć. - “świeżo upieczona” wyjaśniła Kainitka wzruszając przy tym ramionami.- Śmiertelnicy nie żyją wiecznie, więc ty też nie możesz. I wtedy trzeba sobie pomyśleć nad nową tożsamością. Nowym imieniem w mroku. Miracella bardzo mi się podoba, ale pewnie porzucę je po dziesięcioleciu lub dwóch.
- W sumie... jak masz pozycję to wypada... Choć przyznam, że im rzadsze imię, tym ciężej. No i czy masz zamiar zmieniać także dla innych wampirów? Tu nie ma sensu.
- Zamierzam z tego imienia korzystać w Stillwater. W Nowym Jorku będę miała nowe, lepsze imię.- odparła wesoło Miracella.
- Więc już są plany powrotu? - zapytała, zastanawiając się jak wiele Lukrecja jej powiedziała.
- Zawsze są jakieś plany. A poza tym, szefowa może i ma zakaz, ale nie ja. - odparła żartobliwym tonem młoda Ventrue.
- Rasowa Ventrue. Już myśli znaleźć sobie niszę na własny zamek. - pokazała język dziewczynie.
- Cóż poradzić… mam to we krwi.- zaśmiała się wampirzyca i spytała. - A Ann to twoje prawdziwe, czy przybrane imię?
Westchnęła kręcąc głową.
- Używałam go i za życia, choć nie urodziłam się Ann. Tak znajomi skracali moje imię, co poparcia w rodzinie nie miało, więc... zaczęłam go używać. Prawdziwego nie lubiłam nigdy. Zbyt pompatyczne. - machnęła ręką - Annabelle.
- Według mnie… ładne. - przyznała z uśmiechem Miracella i zapytała.- Czy wszystko ci tu pasuje? To znaczy… w tym pokoju?
- Tak, tak. - skinęła głową - Mogę oddać klucz Tremere.
- To chodźmy. - zaproponowała Ventrue kierując się do wyjścia z pokoju, a Ann chętnie podążyła za nią.
Sytuacja przy barze zmieniła się znacznie w czasie gdy obie dziewczyny plotkowały w pokoju wynajętym przez Tremere. Po pierwsze, Cyril skończył rozmowę z Lukrecją i schodził z nią właśnie do baru. Jego ochroniarz podążał tuż za nim. Po drugie, William rozmawiał przez telefon i ta rozmowa nie była chyba wesoła. A przynajmniej tak mogła sądzić Ann obserwując mimikę Toreadora. Nie był może przerażony, ale z pewnością zafrasowany.
Caitiffka podeszła w stronę Toreadora, nie chcąc wyskakiwać przed szereg, jak Cyril schodził tu z nią. Nie odzywała się też do Williama, nie chcąc przeszkadzać w rozmowie.
- Będę za kilka minut, bo już schodzą.- najwyraźniej przyszła już na koniec rozmowy, bo William się rozłączył, schował komórkę i ruszył ku Lukrecji i Cyrilowi z nerwowym uśmiechem.
- Jest taka sprawa.- rzekł zbliżając się do obojga.- Smith dzisiaj się nie pojawi, coś ważnego wypadło nagle i ja też muszę was opuścić.
- Co może być ważniejszego ode mnie… od tej sprawy związanej z jeńcem ? - zdziwił się Tremere, także i Lukrecja była zaskoczona.
- Tego dokładnie nie wiem. To nie była rozmowa na telefon.- wyjaśnił Blake. - Joshua przeprasza i mówi że całą tą sprawą zajmiemy się jutrzejszej nocy. Dziś… Lukrecja może przekazać wszystko co się dowiedziała od Pandersa.
Cyril nie był z tego powodu zadowolony, ale wydawał się też zaintrygowany.
- Więc wybaczcie i do widzenia. - rzekł Toreador, kłaniając się, a Tremere spojrzał na Ann i ruszył głową jakby ją… ponaglając.
Ann tylko na sekundę skrzyżowała wzrok z Cyrilem nim nie ruszyła za Williamem, aby na zewnątrz go dogonić.
- Co się dzieje? - zapytała - Czy coś z wilkołakami?
- Nie… nie wiem. Coś poważnego.- rzekł William wsiadając do swojego samochodu. - Joshua wspominał o dużym problemie.
- Więc jedziesz na komendę z nim pogadać? - zapytała - Mogę z tobą jechać?
- Nie na komendę. Na miejsce wypadku.- wyjaśnił wampir i spojrzał na Ann nieco podejrzliwie. Następnie wzruszył ramionami. - No dobra… wsiadaj.
Nie trzeba było tego powtarzać.
- Zabijać nudę: zawsze. - wsiadła do wozu Toreadora.
- Powiedzmy…- mruknął ironicznie William i ruszył z miejsca.
- ... szeryf Martha Smith dziś ogłosiła wyniki śledztwa dotyczącego pożaru starego tartaku. Znalezione na miejscu zwłoki sugerują zaprószenie ognia w wyniku pijackiej balangi gangu motocyklowego…- ogłaszała spikerka radiowa. Ann już wiedziała, że Martha jest ghulem, oficjalnie szeryfem i żoną Joshui. Książę był dla śmiertelników pantoflarzem i zastępcą szeryfa. No cóż… maskarada na całego.
Ann i Williama przysłuchiwali się radiowym wywodom spikerki na temat zacierania śladów po ich akcji w lesie. Toreador był zamyślony i niechętny rozmowom.
Ann nie naciskała. Niech wydarzenia same się toczą, ona wybierze moment.
Wkrótce dojechali do miejsca wypadku. Niby nic niezwykłego. Ot duża limuzyna rąbnęła w drzewo. Tyle że wrak wyglądał jakby… coś go rozerwało, jakieś zwierzę? Takie było jej skojarzenie, gdy się zatrzymywali.
Gliny się tu kręciły, a Joshua z wyraźną wprawą wydawał rozkazy. Ani William, ani Ann nie byli zatrzymywani przez miejscowych.
Jakiś Lupin zirytował się na warczącą limuzynę? Tylko kto jeździ taką? Snoby z Nowego Jorku?
Dziewczyna była zaciekawiona, ale milczała idąc za Toreadorem.
Podążając za nimi, potknęła się o kawałek metalu… część drzwi. Spojrzała w dół i zamarła.
Na drzwiach było dobrze jej znane logo.
Idąc dalej zastanawiała się, czy znaleźli szkielety w bagażniku…
- Kto to zrobił?- zapytał się tymczasem William zbliżając do Joshui. A ten rzekł wzruszając ramionami. - Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz. Niby wygląda na robotę wilkołaków, ale… nawet one chyba nie są w stanie zrobić czegoś takiego. A poza tym, nie powinno ich tu być. To nasz teren.
- I na nas spadnie odpowiedzialność. Giovanni się wkurzą. - podrapał po karku Toreador.- Gdzie Garry?
- Na odlocie. Tak się uchlał krwią swoich wyznawców, że nie kojarzy prawej dłoni z lewą.- stwierdził sarkastycznie Smith. - Dziś na niego nie możemy liczyć.
Spojrzał na Ann. - A ty co tu robisz?
- Jak typowy seryjny wracam na miejsce zbrodni. - sarknęła - Co w sumie tu Giovanni robili? - zapytała, unikając własnej odpowiedzi.
- Byli przejazdem… - stwierdził Joshua.- … to był ktoś ważny. Jego ochrona została przerobiona na mielonkę, ale żaden z trupów nie pasuje mi na potencjalną dużą szychę. Tu zginęły tylko karki.
- Nie poinformowali nas. To możemy wykorzystać jak już wpadną z wizytą.- ocenił William.
- Trudno powiedzieć co zrobią Giovanni. Limuzyna wygląda na drogą i cenną. Nie jechał nią szeregowy Kainita. I właśnie on zaginął. Jego szczątków tu nie ma.
- Postaram się coś pomóc, ale… moje zmysły są niczym w porównaniu z pupilkami Garry’ego.- westchnął William. - Cyrila przysłali.
- Hmmm… ciekawe czy Augusto chce sprawdzić jego lojalność, czy może wpakować na minę. - zastanowił się głośno Smith, gdy William kucnął i przymknąwszy oczy zaczął… węszyć.
Ann nie skomentowała czynów Toreadora. Nie były najdziwniejszym, co się działo wokół.
- Prawdopodobnie i jedno, i drugie. Przyszły…- William wskazał kierunek.- … stamtąd.
- Jesteś pewien? Orientujesz się co to za stwory?- zapytał Joshua, któremu wskazywany przez Blake’a kierunek nie bardzo się podobał.
- Nie jestem dobry w tropieniu. Mało futra w każdym razie. Kilka… zapachy bardzo… podobne.- westchnął cicho Toreador.
- Co tam takiego jest? - zapytała, patrząc we wskazywaną stronę.
- Problemy… - odparł Joshua zerkając na niebo i na księżyc.- … zwłaszcza, że dziś jest pierwsza kwadra.
- Pamiętasz szpital, o którym ci mówiłem? On jest właśnie tam. - wskazał palcem Toreador. Clyde już raz pokazał Ann szpital, ale z daleka… i cóż… dojeżdżali wtedy do niego inną drogą.
- McElroy będzie potrzebny...? Mogło coś... stamtąd... er... wyjść? - zapytała niepewnie.
- Jeśli coś wylazło… mógłby być potrzebny. Z drugiej strony mógłby pogorszyć sprawę.- zastanowił się Joshua i westchnął. - Zadzwonisz do niego William? Niech się tu zjawi. A my się rozejrzymy i miejmy nadzieję, że cokolwiek stamtąd wylazło… ma alergię na ołów. Bo niczym innym nie dysponujemy w tej chwili.
- Ok. Czekamy na niego?- zapytał Toreador wybierając numer.
- Nie. Chcę ocenić sytuację jak najszybciej i musimy mieć pewność, że kreatura… kreatury nie zdążą rozproszyć się po lesie.- zadecydował szeryf. Następnie zwrócił się do jednego z kręcących się po miejscu wypadku policjantów. - Ej Johnesy, przynieś tu wszystkie śrutówki z aut. Ja i moi znajomi robimy rekonesans. Jakbym się nie odzywał przez… dwie godziny, powiadom o wszystkim moją żonę.
Caitiffka zastanawiała się czy Cyril chociaż ruszy dla niej kącikiem ust, za to niebezpieczeństwo, w które ją wkopał...
- Wiadomo jak wyglądają te kreatury?
- Hmm… nie mam zielonego pojęcia. Ale raczej nie spodziewaj się nic ludzkiego. Trudno powiedzieć co wypełznie z czystego absurdu i koszmaru. - wyjaśnił Joshua, a William dzwoniąc wyjaśnił.- W szpitalu rzeczywistość po prostu… pękła jak lustro i przez jej szczeliny czasem przechodzą… istoty z innych wymiarów. Fairfolk, upiory, widma… demony… coś…
- To czemu Tremere nie oblegają tego miejsca, tylko piramidę? - zdziwiła się.
- Z tego powodu… że magia Tremere jest bardzo powiązana z rzeczywistością. Nie radzą sobie w ogóle z innymi wymiarami. I cóż… boją się szpitala. Zresztą słusznie. - przyznał William.- Owszem jakiś głupi Tremere mógłby się zapuścić w lustrzane wymiary szpitala i przekonać, że cała jego magia krwi jest równie użyteczna co pistolet na kapiszony. Piramida kryje w sobie przynajmniej tajemnicę. Szpital… tylko śmierć ostateczną.
- Czy w takim razie nasz Książę ma teraz skłonności samobójcze? - uśmiechnęła się do Joshui.
- Nie idziemy do szpitala. Obejrzmy tylko jego najbliższą okolicę na wypadek gdyby coś stamtąd wypełzło. Nie powinno. Magowie co jakiś sprawdzają i poprawiają nałożone przez siebie bariery.- wyjaśnił szeryf, a William rozpoczął cichą rozmową z McElory’em.
- Stillwater może być nudne, ale jak coś się dzieje to chcesz, żeby nuda wróciła... - westchnęła.
- No właśnie. W Stillwater uczysz się doceniać nudę.- uśmiechnął szeryf, podczas gdy jeden z pomocników wrócił z dwoma mossbergami.
- Wybierz swój oręż pani.- dodał z uśmiechem szeryf, a William zakończył rozmowę.
- Już tu jedzie.- poinformował pozostałą dwójkę.
Ann wzięła jeden z mossbergów, starając nie uśmiechać się jak głupia, że Książę, nawet w żartach, ją nazwał "pani". Zachowa radość dla siebie.
- Po pierwsze, trzymaj mocno broń. Po drugie… nie wdawaj się w walkę wrecz jeśli masz okazję strzelić. Po trzecie… nigdy nie kąsaj i nie pij posoki tego co stamtąd wychodzi. - Joshua wyjaśnił zasady, gdy cała trójka zagłębiała się w las. On miał rewolwer, a ona i Blake śrutówki.
- Po czwarte nie wahaj się strzelać… jeśli oberwę śrutem to i tak zmartwi mnie to mniej niż pazury, macki, język… czy inny organ potwora próbujący mnie zabić.
- Takie przebicia bariery zdarzają się bardzo rzadko.- wtrącił William.- Raz na kilkadziesiąt lat i zazwyczaj podczas pełni.
- Myślałam, że podczas pełni to wilkołaki wariują…
- To mit…. chyba…- odparł szeryf i wzruszył ramionami. - Choć rzeczywiście… bardzo cenią i czczą Księżyc.
- Rytuał, który załamał rzeczywistość, był odprawiany podczas krwawego księżyca. To rzadki rodzaj pełni, gdy światło przechodzące przez atmosferę barwi księżyc na rdzawo. Wtedy jest najgorzej… ale podczas zwykłej pełni też. Oczywiście… jeśli się jest na tyle głupim, by wejść do szpitala.- wyjaśniał William.
Ann pokiwała głową, ale nic więcej nie mówiła. Wolała skupiać się na otoczeniu.
Minęło chyba z pół godziny, gdy cała trójka przemierzała wirgiński las. Wysokie drzewa, nocna mgiełka, porosty zwisające z drzew niczym zielone całuny. Ann czuła się jakby była aktorką w jakimś niskobudżetowym horrorze, co było zabawne zważywszy, że tym razem to ona powinna być potworem polującym na napalonych i głupich nastolatków. Tymczasem, szła z dwójką podobnych do niej potworów i… czuła się jak potencjalna ofiara.
- A pamiętasz tą zabłąkaną duszę… z nią było sporo kłopotów… tylko dlatego, że ty uparłeś się jej pomóc. I te jej… ciało z gluta…- wtrącał Joshua, zajmując ich uwagę wspominkami. Niezbyt głośnymi, bo i on się rozglądał dookoła.
- Nie należy strzelać do wszystkiego, co wygląda nieco… inaczej.- wtrącił William nieco nadąsany tym, że Joshua poruszył najwyraźniej jakiś drażliwy temat.
Ann… nie zwróciła na to uwagi, bo doszli w okolice szpitala, tak blisko jak jeszcze nigdy nie była wcześniej. I to w okolicach pełni… Clyde zawiózł ją gdy Księżyca nie było.
Teraz przyglądając się budynkowi zauważyła, że coś było z nim nie tak. Niby wszystko było w porządku, ale miała wrażenie, że widzi przed sobą trójwymiarowy obraz i to popękany lekko. Jakby ktoś rozbił kawałek świata i mozolnie poskładał go na nowo.. tylko teraz kawałki nie do końca pasowały do siebie. Nie widziała co prawda żadnych rys na tym “obrazie”, ale instynktownie wyczuwała, że być powinny.
Dziewczyna rozglądała się, czując niespokojnie. Trzymała silnie broń w pogotowiu.
- To tak... zawsze jest w pełni?
- Mniej więcej.- przyznał Książę rozglądając się dookoła. - Wystarczy do niego nie wchodzić i będziemy… bezpieczni.
- Ktoś wcześniej już to kiedyś zrobił...? - zapytała.
- To znaczy… wszedł tam? Podczas pełni? Zdarzyło się parę razy.- przyznał Książę.- Nie został po nich żaden ślad.
- To nie oznacza, że ich nie ma... Czy odkryto co się stało z Tremere w Piramidzie?
- Z zewnątrz czasami widać jak… taka osoba… znika. Tam przy każdym kroku można przejść do… innego świata. I niekoniecznie z niego wrócić.- tłumaczył William, a Joshua dodał. - Nie jest aż tak źle. Można zaryzykować wejście i czasami udaje się wyjść. Jeśli księżyc nie jest w pełni… gdy wpływ jego słabszy to i szpital jest bezpieczniejszy… nieco.
- Czemu go po prostu nie zburzyć? - zaproponowała.+
- A co to by dało? To miejsce jest zaburzonym obszarem, a nie sam budynek.- wyjaśnił William węsząc od czasu do czasu.
Nagle cała trójka posłyszała głośny szelest nad głowami i zauważyła jakiś kształt przeskakujący pomiędzy konarami. Coś co miało pękaty tułów, coś jakby szyję bez głowy i… zdecydowanie za dużo kończyn.
Pierwszym odruchem Ann bez zastanowienia wystrzeliła w stwora. Śrut poszarpał gałęzie i liście, ale nie dosięgnął stwora kryjącego się wysoko w drzewach. Bestia zaczęła przeskakiwać z drzewa na drzewo z małpią gracją i nadnaturalną szybkością. William i Joshua też wystrzelili… równie celnie co Ann.
W ten sposób tego stwora nie załatwią...
- Zajmijcie uwagę. - syknęła do wampirów, sama odsuwając się i korzystając z okazji, znikając z widoku.
Nie wiedziała czy usłyszeli, nie miało to jednak znaczenia. Szeryf próbował strzałami z rewolweru dosięgnąć przeciwnika. Podobnie czynił William. Zaś sama bestia, skacząc zwinnie z gałęzi na gałąź, z konara na konar zbliżała się coraz bardziej do nich.
I Ann mogła wreszcie się jej przyjrzeć.
Stwór był dziwaczny i nawet… pocieszny. Z długimi zwinnymi łapami, jedną dziwaczną strukturą nad torsem na którym to znajdowała się “twarz” i z jedną tylko nogą. Co nie przeszkadzało mu być małpio zwinnym. Nie wydawał się szczególnie groźny, dopóki… nie otworzył szeroko paszczy oblizując fioletowym olbrzymi jęzorem rzędów stożkowatych przypominających szpikulce zębów. Wtedy tracił swój urok, no i łatwiej było zauważyć, że każdy z długich palców kończy się pazurem.
Ann wiedziała, że największą szansę da jej strzał z zaskoczenia, gdy stwór będzie się chciał zająć Joshuą i Williamem.. czekała więc w gotowości, by oddać celny strzał w tego pysk.
Pozostałe wampiry nie przemieszczały się widocznie próbując skusić potwora. Wszak Ann wiedziała, że i szeryf i William potrafią być nadnaturalnie szybcy. Bestia też była, ale nie aż w takim stopniu. Wreszcie… zraniona dwoma kulami z rewolweru, odbijając się stopą od pnia skoczyła ku szeryfowi.
To był moment, na który czekała. Nim bestia dopadła Księcia, strzał z broni trafił potworka w dolną paszczę, przy okazji ujawniając Ann.
Chmura śrutu uderzyła w pysk bestii, orając go głębokimi ranami. Potwór pisnął straciwszy impet skoku i uderzając ciałem o ziemię. Zanim zdążył się pozbierać do kupy, William dopadł go i uderzeniem kolby przewrócił, a następnie strzelił. A potem szybko odskoczył unikając pazurów jego dwóch łap. W tym czasie Joshua przeładowywał pospiesznie rewolwer.
Nie przybliżając się, Ann oddała znowu strzał w tors stwora, aby nie miał on szansy skrzywdzić wampirów.
Potwór zapiszczał otwierając szeroko poszarpaną gardziel, w którą to tym razem William wpakował mu garść śrutu. Niebieskozielona posoka spływała z wielu ran bestii, która będąc już w desperacji rzuciła się do ucieczki w stronę szpitala.
Na odchodne, dziewczyna strzeliła stworow w plecy.
Poraniona bestia straciła sporo krwi i dwiema łapami ciągnęła po ziemi. Ale nadal była szybka. Ani Wiliam, ani Joshua nie mieli ochoty za nią podążać.
- Tylko jedna?- zapytał szeryf, a Toreador potwierdził skinieniem głowy i słowami. - Tylko jedną wyczuwam.
- Jesteś zawiedziony, Książę? - caitiffka była zdziwiona.
- Nieco… ale nie z tego powodu co sądzisz. Z drugiej strony… - zamyślił się Joshua. - Nastąpiła przebitka na szpitalu. Parę potworów wyskoczyło z niego i pognało w dół. Przypadkiem natknęły się na jadących Kainitów i zaatakowało pojazd, zabijając ochronę i zabierając szychę Giovannnich na przekąskę. Jak to brzmi?
- Brzmi jak… podejrzanie dużo nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. - odpowiedział William odprowadzając potwora spojrzeniem. On zaś dotarł do szpitala, jego sylwetka zafalowała przez moment. Dotarł do zmurszałych drzwi budynku i znikł nagle, zanim je zdążył otworzyć.
- Myślę że Giovanni pomyślą tak samo. - zgodził się z Toreadorem Książę.
- Jak chcą, to mogą przyjść i sprawdzić szpital osobiście. - przewróciła oczami - Fakt, sporo zbiegów okoliczności, ale... Giovanni są dziwni. Może uznamy, że sami chcieli tu być, zdjęcia porobić?
- Obawiam się, że ów klan narobi nam nieco kłopotów w najbliższej przyszłości z powodu tego wypadku na moich ziemiach.- westchnął ciężko Joshua przeładowując rewolwer. - Bywają nieobliczalni i niebezpieczni.
- I są bardzo bogaci. Co ma znaczenie nawet w świecie Kainitów.- dodał Blake.
- Czy to prawda, że sypiają z własną rodziną, myślę o rodzonych krewnych, i mają szkielety w szafach? - zapytała, powtarzając co na ulicach Nowego Jorku usłyszała.
- Szczerze powiedziawszy nie wiem. Są bardzo skryci.- przyznał Blake pocierając podbródek.- Ale te plotki krążą odkąd pamiętam, więc musi być w nich ziarenko prawdy.
- Jest cały worek. To jedna wielka banda kazirodców i zboczeńców. Niewiele klanów jest od nich gorszych. Może ci czciciele węża, albo… Baali. - odparł Joshua wzdychając ciężko. - William ty tu czekaj na czarownika. Ja wracam do swoich ludzi. I tak tu nic nie pomoże, niepotrzebnie go wzywaliśmy.
- Może trzeba coś połatać? W tym mógłby pomóc... - zaproponowała.
- Co dokładnie połatać?- zapytał William.
- Skoro stworek wyszedł, a to nie dzieje się ciągle, to może magiczne mury siadły, o których mówiłeś?
- On w tym nie pomoże. Tu trzeba prawdziwego maga.- wyjaśnił Toreador, podczas gdy Brujah zaczął się oddalać.
- Ciekawe jak Lukrecja i Cyril sobie radzą. Ona go nie darzy sympatią... - mruknęła - Miała nadzieję, że zginął...
- Lukrecja go nie zabije. To że kogoś nie lubisz, nic nie znaczy w naszym małym klubie. Interesy są ważniejsze od osobistych urazów, zwłaszcza gdy jest się ambitną Ventrue. A nasza Lukrecja nie ma interesu w śmierci Cyrila, nawet jeśli podejrzewa go o to, że ją wydał Księciu Nowego Jorku. - wyjaśnił Toreador.
- Więc dlatego tak nerwowo zareagowała jak dowiedziała się, że to on przyjechał! Naprawdę to zrobił? - zapytała zaciekawiona.
- Nie wiem. Może? Jeśli miałby w tym interes uczyniłby to na pewno. Rzecz w tym, że nie wiadomo dokładnie kto wydał spiskowców, do których należała nasza droga Lukrecja. - odparł z uśmiechem Blake.
- Ale skąd by wiedział...? - zastanowiła się. Czy dzięki tej zagrywce, teraz posiada plusy u Księcia? Czy dzięki temu Ann dostała szansę?
- Nie wiem.- wzruszył ramionami Toreador spoglądając w kierunku, z którego szedł już widoczny czarownik. - Ale Cyril ma swoją siatkę agentów.
Ann patrzyła na nadchodzącego czarownika, chcąc wrócić w końcu do Cyrila... tylko wpierw musiała wiedzieć co się stanie dalej.
Toreador podszedł do czarownika i zaczęli cicho rozmawiać. Ogólnie William streszczał wydarzenia McElroy’owi. Ten słuchał uważnie i w milczeniu, od czasu do czasu tylko zadając pytania. Po czym stwierdził, że się rozejrzy i popyta miejscowych duchów. Może nawet coś… przepędzi. Ale na ewentualne szczeliny w barierze nie miał żadnego remedium.
Potem się rozdzielili. William wrócił z Ann do miejsca wypadku, a James został przy szpitalu. Cóż… on mógł przetrwać w świetle dnia. Oni nie…
A dużo już nocy zdołało przeminąć.
- Myślisz, że długo mu zajmie? - zapytała Williama.
- Co zajmie?- zapytał Toreador, gdy dochodzili do pojazdu. - Aaaa… to co ma robić? Nie wiem dokładnie. Może kilka, może kilkanaście godzin.
- Więc wracamy do hotelu?
- Raczej chyba do domu.- odparł z uśmiechem Toreador, otwierając drzwi samochodu.
- No tak... - spojrzała w niebo na chwilę - Wiesz... Mam taką silną chęć... - odwróciła wzrok - Być tam…
- I tak prawdopodobnie szykuje się do snu.- odparł William i dodał z uśmiechem. - Jutro go zobaczysz.
Dziewczyna weszła do samochodu, walcząc z przybitym wyrazem.
- Mam ciągle takie poczucie.... - odezwała się, gdy Toreador też wsiadł - ...że może mnie nie zechcieć widzieć....
- Z pewnością nie będzie chciał, byś mu teraz zawracała głowę. - przyznał Toreador. - Jeśli pojedziemy do hotelu, to i tak niewiele już nam czasu zostanie na… rozmowy.
- To ciężkie, wiesz... ale poczekam do jutra…
- Z pewnością… ale cóż… cierpienie jest też częścią miłości.- pocieszał ją William, jadąc w kierunku swojej willi i oddalając od Ann od Cyrila.