lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Mag: Wstąpienie] Wakacyjna Mistyka (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/5938-mag-wstapienie-wakacyjna-mistyka.html)

Sheverish 04-08-2008 18:58

Zbudził się.

Marzenia odpłynęły znacznie szybciej niż przybyły do zbierającego się powoli z podłogi szamana. Chwiał się. Zmęczony i słaby. Tak jak się spodziewał coś było nie tak i nie przekonały go o tym sny, a ból głowy, który nastąpił po wyjściu z marzeń. To było bolesne Przebudzenie.

Zgarnął ręką dawno wypalone świecie i wyrzucił je do śmietnika, a następnie zwinął kocyk. Pokruszone ostrze zostało na nowo owinięte płótnami i trafiło z powrotem do torby, torba zaś - po wyjęciu z niej świeżych ubrań - do szafki. Wciąż półprzytomny i chwiejący się na nogach obolałych jak nigdy po sennych marzeniach udał się do łazienki.

Woda.

Prysznic był słodki niczym deszcz na stokach wzgórz Abisynii. Delektując się odświeżających chłodem wciąż pamiętał, że ten przyjemny, naturalny aspekt jego świata zamknięty był w pokrywie z metalu i szkła, a woda płynęła przez szpecące grunt rury i kanały. Przyjemność mieszała się z bólem. Marzenie wróciło ponownie, a wraz z nim następna fala migreny. Szaman ugiął się lekko. Wyszedł spod prysznica niemalże przewracając się o metalowy próg brodzika. Zostawił włączony natrysk pozwalając wilgoci przesiąknąć do pomieszczenia. Wyłączył maszynerię dopiero, gdy wytarł swe ciało, nie chcąc by marnowało się więcej drogocennej wody.

Ubrał się powoli. Wszystko robił powoli co jakiś czas przysiadając na łóżku, bądź krześle by odpocząć i potrząsnąć głową. Oddalić na chwilę migrenę. Gdy poczuł, że siły powoli mu wracają postanowił wyjść. Niepewne kroki bosego szamana po korytarzu doprowadziły go do jednej z wywieszonych tam kartek. Przetarł oczy i zaczął czytać powoli nie mogąc sobie ciągle poradzić z nieprzyjemnym bólem.

- Czeka nas wycieczka.

Mruknął do siebie pod nosem. Rozejrzał się za jakimś zegarem i powrócił do pokoju by resztę czasu odpocząć. Zadzwonił po mięsny posiłek załatwiając to szybko, nie chcąc wdawać się w dyskusje jaki ma być ten przeklęty stek, krwisty czy.. nie ważne. Otworzył okno i usiadł naprzeciwko niego. Wyciągniętą ręką głaskał płatki stojącej na parapecie doniczkowej rośliny. Duchy pogłębiały jego rządzę dziczy z każdą chwilą. Postanowił, że za kilka godzin zmierzy się z dziczą na wyspie...

- Wycieczka.

Chłonąc ciepłe powiewy powietrza cicho mruknął.

Highlander 04-08-2008 20:58

Pan Creed pożywił się jak należy. Spokojnie odłożył sztućce na talerz, po czym powstał od stolika, wycierając chusteczką twarz i rzucając tą pierwszą, także na element porcelany. Przeciągnął się, niewiele dbając o to jak będzie postrzegany przez innych., zebranych na sali. Następnie zaś, podsunął krzesło pod stół i opuścił pomieszczenie. Normalnie zastanawiałby się jakie kroki teraz podjąć, jednak…kiedy pożerał jedzenie w najlepsze, zdecydował się poświęcić nieco czasu na…jakże nikczemny plan. Kroki pokierowały go tym razem do wyjścia z hotelu, w kierunku tej nietypowej „dżungli” za oknem. I tak nie miał ochoty wracać do pokoju, a musiał się upewnić odnośnie kilku rzeczy. Po paru chwilach był więc na zewnątrz. Choć może źle ocenił odległość, bo musiał przecież minąć jeszcze wszystkie „rozrywkowe” zabudowania, które otaczały ich miejsce zatrzymania. I przy okazji niezmiernie go irytowały. W końcu jednak dotarł do pasma zieleni. Ostatnią rzeczą jaką dało się zobaczyć był błysk metalu między drzewami. Czas działać.
***
Minęło nieco ponad godzinę. Zamiast odpowiedzi zostało zasiane znacznie więcej wątpliwości i pytań niż posiadał wcześniej. Przed wejściem w gąszcz. Jednak w jego umyśle…z wolna, nakreślał się jakiś większy kształt. Widać było linie. Szkic. Odmienny rezonans tych dwóch zjawisk sugerował że nie powołał ich ten sam osobnik, choć…mistrz Pierwszej posiadał przecież odpowiednie…umiejętności, żeby nieco pokolorować swój rezonans losową kredką. Minął inne zabudowania i wszedł do głównego budynku. Wciąż kombinował. Choć z drugiej strony…tak wiele…szaleństwa, nieskoordynowanego chaosu. Musiał poddać to wszystko poważnej analizie. Ciekaw był także reakcji dwójki pozostałych magów na terenie resortu wypoczynkowego, kiedy (lub jeśli) dowiedzą się tego, co on już zdołał pojąć. „Dzwoneczek” na pewno będzie wniebowzięty kiedy w końcu pojmie co ma tu miejsce. Automatyczne drzwi zamknęły się za nim w windzie. Nawet nie słuchał monotonnej, nudnej jak flaki z olejem muzyki pseudo-klasycznej dochodzącej z głośniczków. Kiedy wszedł do pokoju, była 11:23. Małej ani widu, ani słychu, jednak wątpił, że posiadał tyle szczęścia aby się zgubiła. Jednak do wycieczki pozostało jeszcze nieco ponad dwie godziny, a on chciał zadać „Monoklowi” kilka pytań. Ta rozmowa będzie musiała trwać wyjątkowo długo, będzie zarazem skrajnie męcząca, jeśli ma się dowiedzieć tego, czego potrzebuje. Creed obmył się z brudu, przebrał. Ręka delikatnie odsunęła szklane wrota i wyszedł na krótką chwilę na balkon, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.
- A myślałem, że to ja mam potrzaskany światopogląd…ale to, co się tu wyprawia. Heh…nic nie szkodzi. Lubię ciekawe wyzwania. I rozsądną konkurencję…
Wyszeptał niesłyszalnym szeptem. Niemal na wdechu, do samego siebie. Zniknął w pokoju, po czym wyszedł ponownie na korytarz. I zrobił jak mu podpowiedziano wcześniej. Choć wydawało się to idiotyczne.

Ayame 04-08-2008 22:18

Mała Evans skończyła swój posiłek w niespełna 20 min. Najedzona, w dość bojowym nastroju nie chciała już czekać na „dobrego” kelnera który chciałby „dobrze” za nią posprzątać i wyszła( o ile półbieg można nazwać „wyjściem”) z jadalnio-restauracji. Ruszyła wzdłuż korytarza do pokoju zarządzającej jej kolonią. Istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo że poszukiwana będzie dokładnie tam popijając herbatę albo w ogóle jeść (drugie?) śniadanie bo nie chciało jej się zejść na dół.
Po przejściu dość krętymi i zawiłymi ścieżkami Leila dotarła wreszcie do celu. Zapukała powoli trzy razy w piękne (nowe?) białe drzwi, które otworzyły się bez epickich skrzypnięć i weszła do środka. Pokój był niemal idealną kopią jej tyle że nie z widokiem na morze lecz na miasto.
Dziewczynka podeszła do kobiety w średnim wieku o długich brązowych włosach związanych w kok ubranej w zieloną spódnicę, pasujący do niej żakiet i śnieżnobiałą nieskazitelnie wyprasowaną biała bluzkę. Pierwowzór złośliwych sekretarek i wrednych nauczycielek miał założoną nogę na nogę i wymachiwał tę pierwszą beztrosko w powietrzu. Jak Leila podejrzewała opiekunka jadła właśnie drugie śniadanie, które rozstawione było na przenośnej dużej tacce- wózku. Najprawdopodobniej przyniósł ją jeden z lokai zanim weszła bo pokarm był dopiero co napoczęty. Kobieta uśmiechnęła się chłodno. Zmarszczki na jej twarzy spotęgowały wrażenie wyniosłości dystansu.
- W czym mogę Pani pomóc Panno Evans?- powiedziała wyniośle.
- Czy widziała Pani ogłoszenia wiszące na korytarzach Panno Stewart?
- I owszem. Co z nimi?
- Zafascynowały mnie. Chcę iść na tę wycieczkę.

Starsza z kobiet zmarszczyła czoło w wyrazie zatroskania. Leila wiedziała że najchętniej odmówiłaby jej lecz świadomość że odmowa mogłaby nie spodobać się młodej dziedziczce rodu Evans musiała tkwić w jej głowie i dziewczynka była tego świadoma. Pieniądze jej rodziców potrafiły działać cuda. Jeżeli mała nie będzie zadowolona nie będą zadowoleni i jej rodzice. A niezadowoleni rodzice to kłopoty dla niej. To prosta filozofia.
Na twarzy Panny Stewart zajaśniał wymuszony cieplejszy uśmiech który wyglądał na jej pomarszczonej facjacie karykaturalnie. Leili przyszedł na myśl mistrz Yoda. Tyle że z uśmiechem.
- Ależ oczywiście droga Panno Evans. Jak Panienka sobie zażyczy. O której znowu była zbiórka?
- O 14.32 przed Biblioteką.
- Doskonale. Powiadomię pozostałe dzieci.
-Hn. Jak Pani uważa.
- to powiedziawszy wyszła z pokoju z lekkim trzaskiem drzwi. Nigdy nie lubiła tej sztucznej kobiety ale jak długo spełnia jej widzimisię nie widziała z jej obecnością żadnych problemów. Teraz pozostawała jedynie kwestia zagospodarowania sobie reszty czasu. Leila postanowiła udać się do biblioteki i poczytać sobie coś. W ten sposób nie będzie musiała gnać aby zdążyć na tak dziwną godzinę. A może znajdzie się coś co przykuje jej uwagę ?
Przez resztę drogi towarzyszyła jej przyjemna pustka w głowie. Nie miała ochoty na rozmowę z nikim. Nie miała ochoty na nucenie sobie czegokolwiek w głowie. Przyjemne uczucie nieistnienia owładnęło nią i zaprowadziło nieświadomie do biblioteki. Mała weszła do środka rozejrzała się i sięgnęła po jedną z książek, której tytuł ją zafascynował. „Tajemnice Księżycowych Ogrodów.”

Highlander 06-08-2008 18:52

Dźwięki wyemitowane przez gardło Adama nie zdążyły jeszcze odejść w zapomnienie, gdy zza najbliższego rogu wyłoniła się charakterystyczna sylwetka. Zupełnie tak, jakby był tam od zawsze.
- Tak, Dobry Panie Creed?
- Zgodnie z tym, co powiedział pan wczoraj, chciałbym zamienić parę słów na temat, który zdaje się był dla pana nie co niewygodny przy innych osobach.

Uśmiechnął się, eksponując zadowolenie utkane we wzór „doskonale pamiętam co mówiłeś ty…”. Rzucił jeszcze okiem na drzwi za swoimi plecami, jednak były szczelnie zamknięte, wobec czego mógł całkowicie pogrążyć się w konwersacji z „Alfredem”...tak, ten pseudonim artystyczny zdecydowanie dobrze do niego pasował.
- Oczywiście. Przy czym mogłem blednie wyrazić swoje intencje ostatnim razem; nie dla mnie temat ten jest niewygodny...tylko dla Drogiego Państwa, które mogłoby go słuchać. Dobry Pan ma problemy z rozmowa na korytarzu, czy woli jakieś inne miejsce?
Creed skrzywił się. Perspektywa złamania dziadkowi karku wydawała się kusząca jak nigdy, jednak mężczyzna, choć był młodszym rozmówcą nie należał do osób, które łatwo ulegają pokusom. Przynajmniej…na poziomie świadomym.
- Sądzę, że jeśli zna pan jakieś dobre miejsce, z chęcią usiądę i napiję się czegoś, podczas naszej…tor…pogawędki…
Mężczyzna zamilkł na chwile, pozostając w całkowitym bezruchu.
-To zależy jakie tematy Dobry Pan chciałby poruszyć. Pewne materiały pomocnicze mogłyby być dla Dobrego Pana...przydatne.
- Cóż…nie ukrywam, że interesują mnie te wszystkie zaginięcia i wypadki, które miały tu miejsce od momentu otwarcia hotelu…dość nietypowe, pozwolę sobie stwierdzić…

Creed przytaknął, kończąc swoją kwestię. Uśmiechnął się nieznacznie, jak jeden hobbysta do drugiego, choć „znaczki” o których rozmawiali zdecydowanie nie należały do typowych przedmiotów filatelistyki, oj nie.
-Wiec Dobrego Pana zapewne najbardziej ucieszą okazy i prezent...
Monokl zamilkł, co prawda bez najmniejszego cienia emocji w glosie i twarzy, jednak...cos mogło komuś sugerować, ze to co go zaskoczyło, było co najmniej niespodziewane. Nie mówiąc już o fakcie wspomnienia o „okazach”. Czy prezencie. Jakim do stu diabłów prezencie? Hmmm. Ten mężczyzna był kimś znacznie więcej niż tylko zwyczajnym służbistą o angielskich korzeniach, lub po prostu miał…wyjątkowo…absurdalnie dobre źródło informacji, choć pierwsza opcja zdawała się nieść znacznie więcej sensu. A gdyby tak…
-Dobry Pan nie obrazi się chyba, jeśli ruszymy. Jest jeszcze cos, co chciałbym załatwić przed wyprawa.
Bez zbędnej i pozbawionej wartości gadaniny, rozmówcy ruszyli. Wędrówka trwała krótko -wręcz zaskakująco krotko, bo Creed mógłby przysiąc na Przedwiecznego, ze spacer do jadłodajni trwał minimum kilka razy dłużej niż teraz, a i więcej zakrętów chyba przebył, nim ujrzał schody. A może to tylko takie warzenie? Nie negował oczywiście możliwości tego, że ktoś bawi się kształtem przestrzeni. Będzie musiał dokładnie sprawdzić potem.
Na sali, poza kobietą, która padła ofiara przesłuchania porannego, nie było nikogo. Monokl skinieniem głowy wskazał Adamowi stolik.
-Dobra Pani. Dobry Pan Creed zjadłby cos dobrego. Dobrze...Dobry Panie Creed. Nim udzielę odpowiedzi i zaprezentuje kilka rozrywkowych faktów, podzieli się Pan pańskimi teoriami?
- Nie dziękuję. Już jadłem. Poproszę tylko o jakiś sok, czy coś podobnego. Zaś co do moich teorii, są budowane na rzeczach niewiarygodnych, więc wolałbym zachować je dla siebie. Choć oczywiście chętnie poszerzę moją kolekcję o przedstawione przez pana fakty…

Bo co mu powie? Że Coś z samego centrum tej kotłującej się masy zieleniny sprawia, że natura wokół obumiera i nie lubi gości popołudniową porą? Ogólnie, musiał uważać, aby zbytnio nie socjalizować się z „Alfredem”. Tego typu osoby stanowiły niejednokrotnie puszki Pandory, a Adam nie zdziwiłby się ani trochę, gdyby ten okazał się Maruderem, trzymającym w ryzach cały ten resort turystyczny. Wszystko jedno. Przynajmniej na razie…dopóki jest przydatny.
- W takim wypadku nie wiem, czy mogę Dobremu Panu pomoc. Mimo wszystko, Pańskie pytanie jest bardzo...ogólne, z tego co pamiętam.
Sukinsyn. Pojedyncze słowo przecięło myśli jak nóż masło.
- Opowiedzenie mi o przypadkach zaginionych i rannych osób jest ogólne?
-Oczywiście.
- Więc co, według pana skupiło by się bardziej na pojedynczym aspekcie tej sprawy. Chętnie wysłucham. Od czegokolwiek zdecyduje się pan zacząć.
- Hmmm. Pański sok. Życzę miłego delektowania się. A wiec...Zaginięcia. Sadzi Pan, ze ludzie odwiedzający Księżycowe Ogrody znikają, tak?
- Cóż…właściciel raczej nie wygłasza frazesów o „braku odpowiedzialności za…” ponieważ uważa to za dobry chwyt marketingowy, a biednego, amerykańskiego frytkożercę zaatakowało stado dzikich mrówek. Jak już sam pan stwierdził…skłoniło go do tego kilka dziwnych przypadków.
-Och. Równie dobrze mogła być to metoda zainteresowania sprawa pewnych indywiduów. Skuteczna, prawda, Dobry Panie? Prawda jest odrobinę inna. Ludzie nie znikają z Wyspy. Oni tutaj zostają. Niektórzy, od razu dodam.
Zostają? W formie kogo? Mieszkańców? Pracowników? Niewolników? Ciał…erm. No tak. Szybko zogniskował swoje myśli i zadał kolejne pytanie
- Nie widziałem tutaj żadnego miasta…osiedla…tylko te budynki rekreacyjne Więc wątpliwe jest, aby zdecydowali się tu zamieszkać…poza tym, klientela składa się z bogatych, opasłych turystów…którzy nie zdecydowaliby się na cokolwiek innego niż prywatna willa. Więc…jaki charakter ma ich dalszy pobyt…

-Cóż...
-Podać panu cos jeszcze?
-Proszę spojrzeć.
Panna ze służby zastygła mniej więcej tak, jakby była tylko obiektem nagranym na wideo, które ktoś właśnie postanowił zatrzymać.
- Widzi Dobry Pan, nasza Dobra Pani jest w wyjątkowo dobrym zdrowiu, prawda? Załóżmy jednak, ze teoretycznie zdecydowała się na opuszczenie naszego ośrodka...
Dobra Panna nagle stała się odrobinę wybrakowana. Dosłownie. Jej wyuczony uśmiech i ogólnie postawa wyglądały śmiesznie i...groteskowo, gdy brakowało jej mniej więcej polowy co ważniejszych części ciała. Bardzo to przypominało widoki z pewnego...terenu zielonego. Konkretniej z cmentarza. Jako osoba, która widziała wszystkie stadia dekompozycji ludzkiego ciała, oraz znała bardziej artystyczne metody wywoływania takiego stanu, Adam nie drgnął nawet o milimetr. Co więcej, dokładnie lustrował ciało, oraz zastanawiał się, co mogło wywołać tego typu stan. W końcu zadał swoje pytanie, jednak…inne niż można było się spodziewać.
- „Alfred” kim ty właściwie jesteś…bo w to, że zwykłym pracownikiem hotelu uwierzy każdy…bachor do lat trzech, jednak nie ja.
Po czym uśmiechnął się i napił soku, jakby upewniając, czy nie zostały w nim jakieś…kawałki po obsługującej go przedstawicielce płci pięknej.
-...Rozumie wiec Dobry Pan, dlaczego mimo wszystko tutaj zostają. Mimo moich najlepszych chęci, efekt poza Wyspa zaprzestaje działać. Przynajmniej póki przyczyna ich przykrego stanu rzeczy stoi. A póki stoi, musze się Dobrym Państwem opiekować. W końcu jestem Opiekunem. To chyba Pańską ciekawość...zaspokaja na czas najbliższy? Mam kilka obowiązków do spełnienia.
- Więc ostatnie pytania. Chociaż i tak nie zadowala mnie to bzdurne wyjaśnienie. Ile ofiar do tej pory? Stanowią całą obsługę hotelu, czy tylko część?

Palce muskały koniec pustej szklanki, w chwilowym zamyśleniu. Oczy jak dwie szpile wbijały się w Monokla, drążąc w poszukiwaniu wyjaśnień.
- Wydaje mi się, ze odpowiedz brzmi dwie piąte obsługi. Jeśli Dobry Pan wybaczy...
- Wybaczę, wybaczę…ale tylko tym razem. Heh…

Całkowicie zignorował wstającego od stołu dziadka, przyglądając się wracającej do względnej „normalności” kobiecie. Zaawansowane stadium rozkładu. Poharatana. Utrzymanie takiego efektu dla jednej osoby było by kłopotliwe. Stworzenie go dla dwóch piątych obsługi…hmmm…”Alfred” posiadał niebagatelne zdolności magiczne. Zamaskowanie własnej aury. Modyfikacja umysłu. Stała kontrola wzorca i organizmu. I jeszcze te przeklęte korytarze, które uginały się jak im zagrał. No, no…zapowiadało się ciekawie. Miał do czynienia przynajmniej z dwoma stronami konfliktu, z czego ta pod której opieką znajdował się obecnie…pozostawała w zdecydowanej defensywie, tracąc pozycję z dnia na dzień. Pozostawało pytanie co z drugą. I możliwie z innymi. Heh. Przeklęte biura podróży.

Ayame 07-08-2008 22:38

-Hey, Young Girl!
Czytanie jakże tajemniczej lektury dziewczynce przerwał glos należący do kogoś, kto zdecydowanie znajdował się za nią.
- What?!- powiedziała z irytacją Leila. Nie znosiła kiedy ktoś przerywał jej jakiekolwiek czynności. Stała dalej w tym samym miejscu, odrywając nieznacznie wzrok od lektury. Na twarzy miała maskę pod tytułem" nie wiem co do mnie masz ale lepiej się streszczaj".
-Hej!...malutkie kobietki są trudniejsze od tych dorosłych z tego co widzę. Eh eh eh... Glos z pewnością należał do kogoś młodego i pełnego wigoru. Wiem! Ha-haah! Dobrze, dobrze. Jesteś indywiduum z którym trzeba się liczyć. Co powiesz na Negocjacje?
Czego ten palant chce? Nie widzi że jest zajęta? A co gorsza jeszcze śmie sobie z niej kpić. Odwróciła się ze złością i spojrzała na nieznajomego. Zlustrowała go wzrokiem który och! gdyby mógł zabijać....
- Powtórzę się jeszcze raz. Czego chcesz? Byle szybko. - powiedziała z jeszcze większą złością w głosie.
Zielonooki brunet] niezbyt był przejęty groźbami dziewczynki. Był bardziej... podekscytowany. Ponownie, nie dziewczynką.
-Ahh, wiedziałem że ktoś ją ma!
Nie trzeba było być Sherlockiem, by zgadnąć, o czym mówił. Palec wycelowany w okładkę książki był wystarczającą poszlaką.
-A Ty się tak nie irytuj, złość piękności szkodzi. Zamilkł na chwilę, najwyraźniej w myślach imaginując kogoś zupełnie innego. Wierz mi, wiem co mowie. Moja koleżanka z pracy wścieka się diablo często... Miał prawdopodobnie kontynuować, jednak nagle machnął ręką. Albo lepiej nie, bo jeszcze usłyszy. Wracając...książka. Zamienimy się... Sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej imponujących rozmiarów pudełko. Ja dam Ci te dropsy, a Ty dasz mi książkę. Co Ty na to, mała panno?
Ten facet to chyba sobie w kulki leci! Przebiegło jej przez myśl. Ale z druguej strony... Jej wzrok powędrował na puzdereczko. Uwielbiała słodycze... Książka za słodkości, książka zasłodkości... Powtarzała to w głowie jak mantrę kiedy nagle doznała olśnienia. Zaraz zaraz! Po co mu ta książka. Najpierw chciała wiedzieć.
- Być może i się zgodzę- spojrzała wygłodniale na pudełko.- [/i] ale najpierw chcę wiedzieć po co to tobie? [/i] Irytacja odebrała jej całkowicie dobre wychowanie.
-Eh...? Jak to po co? Rozdawacz cukierków został wyraźnie wytrącony ze ścieżek logiki. Żeby odkryć tajemnicze Tajemnice Księżycowych Ogrodów, oczywiście.
- Hn. Tyle to i ja chcę. Po to wzięłam tę książkę. Uważasz że tak łatwo mnie przekupić? - No no... Jak dobrze to rozegra to może dostanie cukiereczki i ... Nikczemny uśmieszek pojawił się w jej umyśle a stworzonko na jej ramieniu poruszyło się nerwowo. Najwidoczniej nie lubiło widzieć swojej Pani w takim nastroju.
Mężczyzna nie odpowiadał, drapiąc się ręka po karku. W końcu jednak uśmiechnął się przebiegle i sięgnął do kolejnej kieszeni.
-Podbijam.
Tym razem była to paczka batonów.
Hmm... Jest nieźle. Ale nie warto kusić losu. Z drugiej strony sama była ciekawa zawartości książki. A może by tak połączyć przyjemne z pożytecznym...? Małą uśmiechnęła się zawadiacko.
- Ja też mam propozycję. Za paczkę cukierków i batona... usiądziemy i poczytamy tę książkę razem?
Nie odpowiadał. Założył wcześniej trzymane w ręce okulary przeciwsłoneczne na nos, skrzyżował ramiona na piersi i w wyrazie najwyższego zastanowienia wbił wzrok w sufit. Przechylał głowę raz to na lewo, raz to na prawo; zacisnął mocno usta, robiąc z nich prosta linie, która raz za razem unosiła się w gore to z jednej, to z drugiej strony. Brakowało tylko pary uciekającej mu uszami.
W końcu jednak jego facjatę na chwile wykrzywił wyjątkowo...dziwny wyraz, połączony z czymś w rodzaju samozadowolenia.
-Hee hee hee...nie wiedziałem, ze mój urok działa tez na tak młode panny...eheh. Hrm-hrm. Odchrząknął, przyjmując poważny wyraz twarzy, spoglądając w okolice swoich butów.
-Stoi. Jestem Ralph, a Ty?
Uśmiechnął się, tym razem zupełnie naturalnie, ściągając okulary i chowając je do kieszeni. Usiadł obok dziewczynki, kładąc pomiędzy nimi słodycze.
Nie twój urok osobisty dziwaku tylko paczka cukierkow pomyślała Leila a w myślach pojawiła jej się wielka animkowa kropla potu. No cóż ale przynajmniej upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu. Podeszła do nieznajomego ( Ralpha ) włożyła cukierki do torby a batonik rozpakowała i powolnymi kęsami zaczęła konsumować. Humor poprawiał jej się z każdym kęsem. Z każdym gryzem na jej twarzy malował się co raz większy uśmiech. W końcu po spałaszowaniu batonika byłą w tak dobrym humorze w jaki mogła ją wprawić tylko i wyłącznie inna rzecz z kategorii słodkości. Uśmiechnęła się milutko i wgramoliła się brunetowi bez pardonu na kolana.
- A ja Leila. Miło mi poznać - rzekła z najsłodszą miną na świecie i nikt absolutnie nikt nie poznałby jej wtedy. To niewiarygodne co słodycze potrafią z nią zrobić. Ale zaczynało jej się robić co raz weselej. Zapragnęła nagle pobawić się z nowo poznanym kolegą. Spojrzała na niego błagalnymi oczkami.
-Awww...!
Ralph jedna dlon przytulil do wlasnego policzka, a druga pogłaskał małą po głowie.
-Taka słodka! Aż chciałbym Cię do domu zabrać ze sobą! To w której jesteś klasie?
- W pierwszej! Pobawimy się? - była najwyraźniej zadowolona z traktowania.
-Hm? A w co?
- W berka! Ty gonisz! To powiedziawszy zeskoczyła mu z kolan i odbiegła kilka metrów z radosnym uśmiechem na twarzy.
-Hej...nie fair! Jak ja Cię dorwe...!
Gniew w glosie bruneta był tak udawany, jak się tylko dało. Zabawa trwała w najlepsze przez dobre kilka chwil i być może przeciągałaby się tak długo, aż któraś ze stron znudziłaby się, jednak jej zakończenie było...zdecydowanie przedwczesne.
-Dobrzy Państwo...
Ralph zastygł w zaskoczeniu ułamek sekundy przed pochwyceniem uciekinierki. Spojrzał na człowieka z monoklem. Nastała cisza. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, brunet wyprostował się i nacisnął spust broni, która wprawnym i zawodowym ruchem wydobył niewiadomo skąd. Pocisk przeszył powietrze nim ktokolwiek zdołało zareagować, uderzając w mięsną powłokę członka obsługi. Krople uderzyły o podłogę.
-...Sebastianie, jak mogłeś!...Leila, co nie że tak powinien nazywać się każdy lokaj?
Sam wywołany do odpowiedzi był...zaskoczony, jednak teraz uśmiechnął się lekko, przecierając twarz. Mimo wszystko, pistolet na wodę nie był bronią niosącą śmierć.
-...Nic, Dobre Państwo. Miałem pewne obawy, zwyczajnie. Za chwile rozpocznie się zbiórka.
-Jasne.
Zaatakowany miotaczem wody kiwnął nieznacznie głową, po czym oddalił się od bawiących się dużych dzieci.
-Hej, Leila. Mam Cię tam zanieść na barana?
Co się właśnie stało? Dziewczynka była w niemałej konsternacji. Ale śmiesznym wydało jej się że taki duży facet nosi przy sobie pistolet na wodę. Ale z drugiej strony co sobie wyobraża ten Monokl że przerywa jej zabawę. Byłą tak pochłonięta złością na lokaja że nie usłyszała pytania odnośnie typowego dlań imienia. Dialog minął dal niej niepostrzeżenie. Z frustracji wyrwało ją dopiero kuszące pytanie.
- Taaaaaaaaaaaak!!!!!!!!!!!! - aż podskoczyła z radości. Jej ojciec nigdy nie miał czasu dla niej. Rzadko brał ją na barana a ona to na prawde lubiła. - Weż książkę to ją poczytamy w trakcie. Powiedziała z dużym uśmiechem na twarzy. Chyba ten facet nie jest taki zły.
-Oookej... Złapał dziewczynkę. Hii...jaaa! I sprawnym ruchem umieścił ja w odpowiednim miejscu widokowym, poprzedzając to komiczna koncentracją mogącą kojarzyć się z charakterystycznym dla niektórych anime gromadzeniem energii do jakiegoś epickiego wyczynu.
-No to w drogę!

Nemo 09-08-2008 20:20

Mniej lub bardziej precyzyjnie pod względem czasu, kolejne osoby zbierały się w miejscu zbiórki. Zdecydowanie najwcześniej pojawiła się tam grupka skośnookich, wesoło paplając pomiędzy sobą po ichniemu. Było ich mniej niż wcześniej-ino czwórka, za to ich wigor i ogólny duch walki starczył na oddział komandosów. I jeszcze trochę. Byli naprawdę gotowi iść w bój, zaś ich bronią były aparaty i kamery. Po nich, minutę przed godziną zero, z Biblioteki wyszedł Ralph, niosący małą pannicę na barana, która miała idealny widok na Adama, który właśnie zmierzał ku nim. Właściwie to nie ku nim konkretnie...
W tej samej chwili, w której Creed pojawił się przed Biblioteką, zjawił się tam też pan z monoklem. Była dokładnie godzina zbiórki. Obsługa precyzyjna niczym zegarek...
...która mimo wszystko nie rozpoczęła wyprawy zgodnie z terminem. Nie była to jednak jej wina, oj nie.
-Prze...przepraszam! Dzieci chciały jeszcze zrobić zakupy po drodze...i Melody musiała...sam pan wie, jak to jest!
-Rozumiem. Dobre Państwo z pewnością miało swoje powody.
-Tak ta...eh? A ten dżentelmen to kto?...
I tak, pośród hałasów generowanych przez dzieci mniejsze i większe, wyprawa w Dzicz na czele której stał spokojny pan z monoklem, ruszyła.


Wędrówka była długa. Przewodnik, rzucający krótkie i zwięzłe hasła na temat czegoś, co właśnie minęli, prowadził dzielnych badaczy krętymi ścieżkami, nie posiłkując się żadnego rodzaju mapą czy kompasem. Zupełnie tak, jakby znał drogę na pamięć, co było raczej niezwykłym wyczynem zważając na to, że ilość zakrętów i nagłych zmian kierunku jakich dokonali była naprawdę spora...i powrót do części zabudowanej trwałby wieczność, a jego powodzenie zależałoby chyba tylko od szczęścia. Ile czasu już minęło? Godzina? Dwie? Trzy?
Dzieci średnio to znosiły, co objawiło się w marudzeniu ich opiekunki. Monokl najwyraźniej wziął to pod rozwagę, gdyż przerwał swoją usypiającą litanię, zatrzymując się na chwilę. Pierwszy raz od kilku godzin. Tylko po to, by po chwili zastanowienia, ruszyć dalej. Jednak, tym razem nastąpiła miła odmiana od ciasnoty wywoływanej przez wszędobylskość tutejszej flory.
Grupka została wyprowadzona na zupełnie wolny od jakichkolwiek wysokich przedstawicieli roślinności kwadrat ziemi. Nie był jednakże pusty. Wręcz przeciwnie-po całej przestrzeni...porozrzucane były obiekty, których zarówno wygląd, jak i sposób rozmieszczenia sugerował jedno-resztki jakieś budowli, w środku której dawno temu eksplodowała bomba. Część ruin była bardziej w całości niż mniej-takie ściany idealnie nadawały się jako coś, przy czym można było pozować do zdjęcia, co błyskawicznie wykorzystali skośnoocy. Mimo wszystko jednak, by dowiedzieć się czegoś więcej, trzeba byłoby poświęcić "ruinom" coś więcej niż powierzchowne spojrzenie. Choć i tak pewnie były sfabrykowane do właśnie takich okoliczności jak ta, powtarzając słowa ledwo żyjącej (w przeciwieństwie do dzieci...) opiekunki kolonii małych diabląt.
Z centrum przystanku wydobył się głos przewodnika.
-Kierując się sugestią Dobrego Państwa, zatrzymamy się na chwilę. Prosiłbym o pozostanie w obrębie tegoż miejsca, a szczególnie nie udawanie się na dalszą eksplorację w kierunku wschodnim. Udamy się tam w przeciągu najbliższego pół godziny.
Mówiąc to przejechał po wszystkich wzrokiem, po czym bez słowa odwrócił się na pięcie i zniknął za jedną z niewielu pozostałych w całości ścian.
Trzydzieści minut wolnego...
Istnieje na pewno wiele ciekawych sposobów ich spędzenia, prawda? Chociażby pstrykając sobie zdjęcia.

Highlander 09-08-2008 22:20

Adam wszedł do pokoju, spoglądając na rozgardiasz w postaci walających się puszek po piwie, jaki to sam, niedawno powołał. Cicho westchnął i pokręcił zrezygnowany makówką, odnośnie tego…chlewu. Zakasał rękawy i zebrał z podłogi wszystko co nie miało wiele wspólnego z wytwornym dywanem, po czym usiadł na łóżku i otarł nieistniejący pot z czoła. Złapał za pilot i przerzucił kilka kanałów. Do jego uszu dotarło MSI z kawałkiem „What do they Know”. A raczej jednym z miliona jego remixów. Wsłuchał się w ciężkie brzmienia pomieszane z jęczeniem wokalisty, jakie dochodziły z magicznego pudła. Odpakował plecak, który to cały czas nosił ze sobą, przyglądając się parze błękitnych ślepi.
- Co o tym wszystkim sądzisz? Jakieś uwagi? Sugestie?
- To jakimi sferami on się posługuje. Dodajmy do tego fakt, że nie mogłeś go wykryć. Jest dosyć potężnym magiem…nietypowym w swoim zachowaniu idioty, przyuważę.
- Więc fakt, że nie mogą opuścić wyspy, bo powrócą im objawy…
- Jest co najmniej dziwny i irracjonalny. Ale nie zauważyłam żeby kłamał odnośnie swoich umiejętności…na Marudera też mi nie wygląda…
- Doprawdy moja droga? Z jego aparycją? Sprawia wrażenie osobnika, który urwał się z zakładu dla psychicznie chorych…
- A to mówi już wiele w ustach seryjnego mordercy…
- Otóż to ma miła. Otóż to. Heheheh…gotowa na naszą wycieczkę?
- Weźmy po jednym orzeźwiającym napoju na drogę i…sądzę, że możemy ruszać.

Ostry uśmiech wykwitł w mroku plecaka, akompaniując skrzącym ślepiom. Creed przytaknął, w sumie zgadzając się z ciekawym pomysłem swojej towarzyszki, rzucił jeszcze jedno spojrzenie na pokój, który był przykładem pedantyzmu, następnie zaś zgasił telewizor i zamknął za sobą drzwi na klucz, ruszając na umówione spotkanie, po drodze zaopatrując się ( i nie tylko siebie) przy jednej z chłodziarek. Wziął kolejne, schłodzone puszki, z czego do plecaka włożył tylko jedną, mając doskonałą świadomość, że jeżeli uczyni to z drugą, dla niego nie zostanie nic, prócz wspomnienia. Ot takie uroki współpracy z alkoholikami. Kiedy dotarli na dół, rzucił dość pobłażliwe spojrzenie zarówno znajomej już, rudej dziewczynce, jak i…mężczyźnie, którego ujeżdżała. Heh. Wzrok Adama, jak zawsze przenikliwy, dopatrzył się kilku…niezwykłych cech w tym jegomościu.
- Kolejny…jak słowo daję…wyrastają jak grzyby po deszczu…
Mruknął pod nosem czarnowłosy z cynicznym uśmiechem. Odpowiedział mu prawie niesłyszalny pomruk z kostki podróżnej. Poza tym, wyglądało na to, że ten delikwent tutaj posiadał nie tylko własne umiejętności, ale także wsparcie kogoś innego, zapewne z bardzo daleka, co…w wolnym tłumaczeniu…znaczyło, że robi się już nieco tłoczno, jeśli chodziło o stężenie nadnaturalnych efektów zawieszonych w powietrzu. A taka atmosfera mogła być bardzo…ale to bardzo niezdrowa. Jednak zanim zdążył pogrążyć się głębszemu zamyśleniu nad tym faktem, wycieczka ruszyła. Creed wsłuchiwał się w jęczenia zarówno dzieci, jak i ich opiekunki…z nutką dobrze skrywanej satysfakcji. W końcu sami byli winni swojej głupoty i braku kondycji. Jeśli chodziło o niego, mógł swobodnie kontynuować marsz przez długie godziny. Lubił tego typu wyprawy, co więcej, często podejmował je na własny rachunek. W końcu jednak nastał czas postoju i większość frajdy odpłynęła w zapomnienie. „Alfred” zniknął za winklem zanim zdążył go o cokolwiek zapytać. Przebrzydły sukinsyn.
- No…może i ja trochę odpocznę. Co mi tam…
Powiedział z udawaną obojętnością i niezdecydowaniem, siadając na kamieniu nieopodal ruin i uważnie je lustrując. W tym momencie nieznacznie się zachwiał i byłby się przewrócił. Być może ta eskapada wymęczyła go bardziej niż sądził do tej pory…albo po prostu zobaczył coś, czego niestety inni z zebranych uświadczyć swym prymitywnym i pozbawionym darów wzrokiem nie mogli.

Ayame 10-08-2008 16:42

Tak zwany sugar rush był nieustannie utrzymywany przez Lelię dzięki zjadaniu kolejnych cukierków ofiarowanych jej w zamian za podzielenie się książką... Która tymczasowo przestała małą interesować. O wiele bardziej fascynowała ją dżungla dookoła. Za punkt honoru obrała sobie wypatrywanie wszelkiego rodzaju stworzeń leśnych, których ani widu ani słychu. Dodatkową atrakcją było również dla niej unikanie co niższych gałęzi które mogły z łatwością spowodować że spadłaby z ramion swojego nowopoznanego kolegi a także na swego rodzaju daremna próba zapamiętania ilości i kolejności zakrętów podczas wycieczki. Nie zamierzała nawet na chwilę zejść mu z ramion. Świat widziany z góry miał o sporo plusów. No… Pierwszym, rzecz jasna, było to że nie trzeba było iść samemu. Kolejne zahaczały o ten punkt a były to miedzy innymi patrzenie na wszystko z innej niż dotychczasowa perspektywy, śmianie się w duchu z kolegów i koleżanek którzy musieli iść na piechotę ale przede wszystkim satysfakcja z tego że dopiekło się starej wiedź… to znaczy opiekunce kolonii. Zrzędziła niepomiernie zapewne kląc ją na potęgę, zasłaniając własną niesprawność fizyczną dobrem podopiecznych.
Kiedy dotarli na polankę Ralph zdjął małą pannę Evans z ramion i postawił na ziemi. Efekt działania słodyczy zdążył już lekko odejść jako że przez pewien czas dziewczynka nie jadła słodkości ( nie żeby było jej za słodko… po prostu nie chciało jej się sięgać do torebeczki… byłą zbyt zajęta obserwacją otoczenia) i zaczął wracać do niej dawny humor.
- Hej Ralph?- zaczęła mało słodkim tonem.
-Mhmpf?
- Co to za miejsce? Wydaje mi się jakieś dziwne... – ciągnęła powoli i niepewnie - Nie uważasz że ludzie tutaj też są jacyś dziwni?
-Pewnie mieszkali tutaj jacyś źli Chtulysci kultyści i składali krwawe ofiary z ludzi. Albo z cukierków. Nie jestem pewien.
Leila nadęła się jak mały balonik. Ofiary z cukierków?! Po co? Przecież i tak lepiej jest zjeść je samemu. Co za marnotrawstwo.
Sam Ralph zaś położył się w cieniu jednego z wystających z ziemi bliżej niezidentyfikowanego kawałka metalu, wzdychając w sposób "jak życie jest wspaniale". Spod wpółprzymknietych powiek posłał kilka spojrzeń kolejnym to wycieczkowiczom-opiekunce dzieci, samym dzieciom i...Adamowi, na którym zatrzymał się dłużej.
-Jakie lody lubisz najbardziej?
Dziewczynka przechyliła głowę lekko w prawą stronę. Czy jej się wydaje czy zignorował totalnie jej drugie stwierdzenie? Dlaczego? Hmm... Spróbuje jeszcze raz.
Z wyrazem głębokiego zastanowienia na twarzy przytknęła wskazujący palec do ust. Na jej czole pojawiły się maleńkie zmarszczki. Widać było że trudno jej podjąć decyzję.
- Z owocowych to chyba cytrynka... a z czekoladowych straciatella. A twoje? - wyraz zamyślenia się rozpłynął szybciej niz powstał- Nie uważasz że ludzie tutaj są jacyś dziwni?
Ralph ziewnął, po czym spoglądnął na Leilę jednym okiem.
-...odezwała się normalna. Spojrzał w niebo. Uśmiechnął się, zaczął nucić.- Cukierkowy potwor, cukierkowy potwor...Ja tam wole, mm. Hmm. Wanilie. Tak. Wanilia, truskawka i karmel. Ultimate Combo. Mfpmh.
Hmpf. O co mu chodzi. To że lubiła... nie... uwielbiała słodycze to jeszcze nie znak żeby uważać ją za dziwoląga. To normalne dla każdego zdrowego dziecka. Swoją drogą Ralph ma dziwny gust. Lekko kwaśna truskawka nie pasuje do karmelu ani do wanilii. Ale jedzone oddzielnie z innymi smakami... To czemu nie? Swoją drogą na prawdę coś z otoczeniem było nie tak. Z ludźmi było coś nie tak. Czemu on tego nie widzi? Pomału zaczęła się przyglądać ruinom, znajomym... i nieznajomym zmierzającym na wschód!
- Proszę Pana! Tam nie wolno jeszcze iść!- krzyknęła za oddalającą się sylwetką.
Ralph mruknal tylko cicho...ciszej niz zawsze.
-Cii. Niech idzie. I tak w końcu...ktoś by poszedł. Chcesz dropsa?
Nieznajomy najwidoczniej usłyszał to co powiedziała i odwdzięczył się jej międzyplenarnym gestem pojednania. Delikatnie rzecz ujmując ta postawa rozjuszyła Lelię do tego stopnia że zaczęła iść szybko w jego kierunku chcąc powiedzieć mu coś od siebie i ignorując kuszącą propozycję jednej z nielicznych osób których mogła nazwać kolegą.
-Sugar Rage, ehh?...tylko uważaj na siebie. Bo mam jeszcze kilka ciekawych słodyczy, hm hm...może jednak zostaniesz i je skonsumujesz?
Mała zatrzymała się. Czy aby dobrze słyszała? Jeszcze trochę słodyczy? Uszy poruszyły jej się jak małe sonary. Powoli odwróciła głowę. W jej oczach był wygłodniały blask.
- Jakich?- ciekawość przezwyciężyła chcę zemsty. Facet może jeszcze poczekać. I tak dorwie go jak wróci... a wtedy... hihi...
Końcówki palców Ralpha trzymały kolejne opakowanie pocky, truskawkowego pocky, które kusząco kołysało się, wręcz krzycząc "zjedz mnie!"...
Jej patrzałki przypominały teraz dwie całkiem spore monety. Nie czekając na dalsze zachęcenia przybiegła jak błyskwica do Ralpha, usiadła po turecku a jej mina wyrażała jedno : "daj mi daj mi daj mi ". Z wyglądu przypominało to trochę małego pieska błagającego o kość. Z tą różnicą że Leila nie miała ogona.

Highlander 10-08-2008 17:33

Znalazł źródło swoich przypuszczeń. Pieprzony dzieciak oddalił się od reszty. W istocie brakowało przynajmniej jednego.
- Stary zgred mówił chyba, żeby się nie oddalać, nie?
Rzucił Adam, mając dziwne przeczucie, że nie wszystko jest tu tym na co wygląda, ale jednocześnie nie chcąc sobie psuć frajdy z odkrycia niespodzianki. Może okaże się to dobrym momentem aby stwierdzić, że nienawidził niespodzianek z całego serca. Podobnie jak miliona innych rzeczy. Ale to standard, naprawdę.
Dzieciak podskoczył jak oparzony, odwrócił się przestraszony, mruknął coś wulgarnego pod nosem, dodając sobie odwagi, po czym pokazał Creed’owi jęzor i zaczął biec w głąb, by się wywalić...i zniknąć mu z pola widzenia. Jasna cholera. Czarnowłosy pstryknął w srebrny kolczyk w akcie zdenerwowania i wytężył wzrok, starając się dostrzec co dokładnie ma miejsce w kotłującej się zieleni. To co zobaczył, przerosło nieco jego oczekiwania. Roślina, która na dobrą sprawę przypominała wielki, kanibalistyczny kwiat, sparaliżowała dzieciaka, owijając go swoimi korzeniami i przystępując do podjęcia procesów na nim procesów trawiennych. Creed wyciągnął z kieszeni plecaka batonik, po czym, całkowicie spokojnie, odwinął go ze sreberka i wgryzł się weń, przyglądając tejże dziwnej scenie. Opanowanym, analitycznym wzrokiem. Westchnął.
- A mówiłem ci gówniarzu…nie oddalaj się. Nie ukierunkowana buta jest niezdrowa. Heheh…i co ja mam z tym zrobić. Zasłużyłeś na śmierć.
Powinien zostawić tego małego gnojka aby strawił go badyl. Powinien. Widok był naprawdę pokrzepiający. Wyrównujący obrazę, której przed chwilą dostał. Wyjął z kieszeni 50 centówkę. Podrzucił do góry. Warknął, bijąc się sam ze sobą i zacisnął dłoń. Ta moneta była przeklęta. Musiała go nienawidzić. Dzieciak został wyrwany z objęć kwiatu, zupełnie jakby ktoś wystrzelił go z katapulty. Chłopak był nieprzytomny i trochę blady. Creed podniósł go do góry. Kiedy się odwrócił, zobaczył Monokla. Mimowolnie się skrzywił.
- Dziękuję, Dobry Panie.
- Ta. Nie ma za co Alfredzie…

Po czym bezceremonialnie upuścił dzieciaka i zasadził mu kopa pod żebro, sprawiając, że ten potoczył niczym rolka papieru pod nogi Monokla. Tam jednak się nie zatrzymał. Creed zahaczył dolną wargę siekaczem, pozbywając się resztki czekolady. Smakując ich po raz ostatni.
- Dalej już sam sobie poradzisz…
Miał już odejść, wracając do obozu i pozostałych idiotów, jednak coś go tknęło, w skutek czego gwałtownie się odwrócił. Musiał zadać to pytanie.
- Ten szczeniak też został dodatkiem do Nocy Żywych Trupów?
Monokl odczekał chwile, czekając aż dziecko potoczy się ku niemu, po czym odsunął się i pozwolił by stanęło kawałek dalej. Dopiero wtedy podszedł i schylił się, by podnieść je...bez zbytnich emocji.
- Nie, Dobre Państwo. Tak stałoby się dopiero, gdyby umarł; na szczęście dzięki interwencji Dobrego Państwa nie ma takiej potrzeby.
- Heh. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Może następnym razem. Te piękne, botaniczne okazy to…jak sądzę, nie jedyne zagrożenie w tym miejscu?

Creed nieco zbastował, wentylując swoją wcześniejszą irytację i z rzucającego mięsem, zmieniając się ponownie w pełnego samokontroli, elokwentnego osobnika.
- Póki Dobre Państwo stosuje się do zaleceń Obsługi, nie ma żadnych zagrożeń.
- Heh. Jak chcesz Alfredzie. Miej swoje tajemnice. Ale wiedz jedno…

Adam przeszedł kilka kroków w stronę obozu, jednak zatrzymał się na moment, kończąc myśl i rzucając Monoklowi spojrzenie przez ramię.
- Nie przepadam za tajemnicami…a ktokolwiek jest za to odpowiedzialny ma więcej kreatywności i finezji niż ty. Cenię ludzi przejawiających te cechy.
Postąpił dalej, pozwalając mężczyźnie z Obsługi interpretować te słowa jak tylko sobie zamarzył. Naprawdę nie dbał o to. Papierek cisnął za siebie. Kiedy wrócił, usiadł na kamieniu, który już ostatnio pełnił funkcję jego fotela.

Nemo 12-08-2008 17:42

Jakiś czas po powrocie Adama w "obozowisku" pojawili się także przewodnik i chłopiec, idący tym razem na własnych nogach. Wycieczka ruszyła dalej, stawiając kroki w rytm słów wylewających się z ust opiekunki niczym wściekły wodospad, rozbijający się o czoło biednego uciekiniera.
Kolejne godziny upłynęły podczas spaceru, jednak mimo kolejnych zatrzymań, nie wydarzyło się nic ciekawego. Nic nikogo nie wciągnęło pod kamień, nikt nie stracił ni to oka ni to dłoni...
A może po prostu nikt tego nie zauważył?

Wszyscy za to zauważyli fakt, że jeśli nie zawrócą teraz, to w hotelu będą nad ranem. A baterie witalne dzieci powoli się wyczerpywały; nie było innego wyjścia. Trzeba było wracać. Mimo, że atmosfera była teraz zupełnie inna ze względu na późniejszą porę, ponownie było nienaturalnie spokojnie. Ciekawe czemu nie spotkali po drodze żadnych żyjątek?

Tak jak było zapowiadane, w momencie w którym grupa rozeszła się w hotelu, na dworze panował mrok całkowity. Dzieci praktycznie spały jeszcze zanim doszły do swoich pokoi. A co z resztą "turystów"? Oni równie dobrze mogli nie iść spać tak szybko...
W końcu byli dorośli.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:41.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172