lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

emilski 23-10-2010 00:08

Numer Waltera ze skoczkiem na niewiele się zdał. I ścisły umysł też mu w niczym nie pomógł. Dwight miał rację: Jason to był rzeczywiście sneaky bastard. Kilka szybkich ruchów, których możliwości Chopp się nawet nie domyślał i już był mat. Szach i mat. Jak w Bostonie. Szast prast i Walter jest spalony, a Dwight chce, żeby księgowy zaszył się w jakiejś dziurze. Jak to? Tak by miało się to skończyć? Nigdy!

Dom Jasona okazał się całkiem sporą rezydencją, w której przy dobrych wiatrach można się nieźle napocić, żeby znaleźć się nawzajem. Na razie jednak gościnność gospodarza ograniczyła się tylko do salonu, w którym Walter dostrzegł niezwykle wygodnie wyglądające fotele i natychmiast zapragnął zanurzyć się w jednym z nich. Rzeczywiście, ich wygląd nie kłamał. Chopp już dawno nie siedział w czymś tak wygodnym. Pomyślał nawet, że gdyby miał taki fotel... -Achhh... ten Nowy Jork. Chyba właśnie to miasto powoduje, że czuję się tak dobrze - uśmiechnął się do Jasona i przepił do niego, przygotowanym wcześniej przez Jasona odpowiednim na taką chwilę, napitkiem. - Właściwie to nie mam pojęcia od czego powinienem zacząć wypytywać, Jasonie. Proszę może mi opowiedzieć, skąd znasz Victora Prooda i co sprawiło, że zaangażowałeś się w tę sprawę.

- Honorowy dług do spłacenia. Ocalił mi życie. Mi i kilku innym osobom – Brand zaczął opowieść o Pożeraczu z Long Island. Walter siedział wsłuchany i nie dowierzał, że te wszystkie okropieństwa dzieją się znowu. Co więc będzie dalej? Nawet, jeśli ich powstrzymają ryzykując własne życie – ba, może je tracąc, to i tak pójdzie na marne, bo ta cholerna sekta znowu się odrodzi? A tymczasem Brand kontynuował: - Sam więc widzisz, Walterze, że nie miałem innego wyjścia, jak sprawdzić niewinność kogoś, komu zawdzięczam tak wiele. Jednocześnie domyślasz się zapewne, iż niewiele więcej wiem na temat prowadzonego przez Garretta śledztwa, niż ty zapewne wiesz. A jeśli masz zamiar pytać o te .. te kreatury, to Victor zwał je ghulami i na tym moja wiedza na temat tych okropieństw się kończy. Spożytkowałem odziedziczone pieniądze w działalność na rzecz molestowanych seksualnie dzieci. Prowadzę fundację, której celem jest walka o godność dzieci skrzywdzonych przez dorosłych. Mam szerokie koneksje w mieście w tych kręgach i mogę pomóc jedynie w tym zakresie. Ale, jak myślę, nie takiej pomocy chyba oczekiwałeś, prawda? Oczywiście Dwight Garrett pozostanie do waszej dyspozycji, ze swoim potencjałem i wiedzą tak, jak dotychczas, chyba że nie wyrazi woli dalszej współpracy. Ale znam go dobrze. Pracował już dla mnie kilka razy przy zupełnie innych sprawach i nigdy się na nim nie zawiodłem. Teraz, kiedy owi straszni ludzie grożą wam, obecność specjalisty tej klasy może wam pomóc. Pamiętajcie też, że dopóki nie złamiecie prawa, policja będzie po waszej stronie. A pobicia i wymuszenia, Walterze, są ścigane prawem. Ten element, nazwijmy go, nadprzyrodzony, nie zmienia niczego. Wtedy, w sprawie Pożeracza z Long Island to ludzie stali za wszystkim. Owe ... ghule ... wypełniały jedynie ich wolę.

-Myślę tak samo, że to wszystko i tak skupia się na ludziach i to nimi trzeba się zająć. Widzę, że nie jesteś zbyt mocno zagłębiony w tematykę guli. Prawdę mówiąc, liczyłem po cichu, że te stwory pomogą mi odnaleźć moją zamordowaną żonę, ale teraz zaczynam dostrzegać, że to ślepa uliczka i że Lafayette miał chyba rację studząc moje zamiary bliższego z nimi poznania. Makabryczne jest to wszystko, co opowiadasz. Najgorsze jest to, że się znowu powtarza. A te nazwiska: Tołoczko, Walenjew, Wagonow? Czy one też się wtedy pojawiały?

- Z tego co mi wiadomo te stwory żywią się nieboszczykami Walterze zatem może nie powinieneś liczyć na to, iż odnajdą twoją żonę - powiedział nieco okrutnie, ale również chciał ostudzić zapędy księgowego w tym kierunku. - Współczuję jej straty ale .... - nie dokończył jakby brakowało mu słowa.
- Co do nazwisk- kontynuował po namyśle - to żadne z nich nie wydaje mi się znajome. Jednak nazwisko tego przywódcy kultu brzmiało nieco podobnie - Corpeczko.

-Corpeczko... Corpeczko... -powtarzał pod nosem Walter. -Kolejny Rusek. Co z nimi jest nie tak, że bawią się w takie rzeczy... Ta sprawa... te wydarzenia... one pewnie zupełnie zmieniły twoje życie. Nie chodzi mi o zmianę zajęcia, tylko wewnętrznie. Dalej śni ci się to po nocach?

- Czasami - powiedział poważnie - Ale żyję z tym jakoś. Najważniejsze to znaleźć sobie cel w życiu. Poczuć się potrzebnym, To pomaga zapomnieć. Żałuję tylko jednego. Że nie dorwałem drani wcześniej. I zginęło tyle dzieci. Victor jednak powiedział, że powstrzymaliśmy coś naprawdę dużego. Że dzięki temu, że przerwaliśmy jakiś straszny rytuał, wiele setek, jeśli nawet nie tysięcy ludzi przeżyło. Nie chciałem wiedzieć więcej. Teraz żałuję. - westchnął. - Victor jest niezwykle silny, skoro wytrwał w tym wszystkim - dodał wznosząc szklaneczkę do ust. - Widział to wszystko i żył dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Gdzież ten Garrett? Już dawno powinien do nas dołączyć.

-Myślisz, że powinniśmy w to wciągnąć policję?

- Jeszcze nie. Nie macie żadnych konkretnych dowodów. Jedynie poszlaki i potencjalne słowo przeciwko słowu, co w sądzie może nie wystarczyć. Potrzebne są wam mocne dowody zbrodni. Pamiętajcie jednak, że dla mnie osobiście głównym celem jest wyciągniecie Victora z tarapatów. Prowadzę już odpowiednie rozmowy poprzez podstawioną kancelarie prawniczą, by zmienić mu obrońcę. Ten, którego ma obecnie, jest zbyt ... szablonowy. Nie ma w nim wiary w niewinność klienta. Może przez to doprowadzić Victora na stryczek. Ja zadbam, by tak się nie stało. Jeśli wy i Garrett zdobędziecie dowody jego niewinności, wszystko jeszcze może zakończyć się pomyślnie.

-Najgorsze jest to, że Victor rzeczywiście przyznał się do zamordowania tej dziewczyny. Powiedział, że zrobił to własnymi rękami, ale ktoś siedział w jego głowie i kazał mu to robić. Ktoś, czy coś, nad czym zupełnie nie mógł zapanować. Dosłownie wczoraj jeden z naszych był u niego w psychiatryku. Jest odurzony lekami, w ogóle nie wie co się dzieje, ciężko się z nim dogadać. Boję się, że wkrótce, to może być już zupełnie za późno dal niego.

- Victor był w szoku, Walterze - Jason zmarszczył czoło myśląc nad czymś głęboko, jak zwykł to czynić podczas gry w szachy. - Zeznawał w stanie skrajnego napięcia psychicznego. Takie zeznania są warte tyle, co funt kłaków. Moi prawnicy szybko podważą ich wiarygodność. A szprycowanie wyjdzie mu jedynie na dobre. Podczas rozprawy, do której zapewne dojdzie niebawem, jego odurzenie będzie działało na naszą korzyść. Victor uratował mi życie na Long Island. teraz moja kolej by mu się odwdzięczyć. Moi adwokaci są dobrzy, Walterze. Cholernie dobrzy. Zamykałem za kratki ojców - bigotów, którzy pękali i przed sądem i zeznawali, co robili swoim dzieciom. Więc uszy do góry. Uratuję go - mówił pewnie i szczerze i wzbudzał zaufanie tymi słowami. - W najgorszym przypadku trafi do zakładu dla obłąkanych, a jak sprawa przycichnie i nie będzie już wzbudzała takich emocji publicznych wtedy wyciągniemy go stamtąd lub zapewnimy prywatną opiekę - dodał z uśmiechem tryumfu, jakby przewidział już wszystkie możliwe warianty.

-On to powiedział swojej kuzynce, której zostawił list z instrukcjami co robić, gdyby coś mu się stało. To, że ją zabił, to niestety prawda. To, że ktoś inny był w jego głowie - też. Vincent pomógł mi bardzo, kiedy miałem ciężkie chwile i teraz też chcę mu się za to odwdzięczyć. Mam nadzieję, że rzeczywiście twoi adwokaci są cholernie dobrzy.

- Na pewno głosy w głowie nie czynią z Victora człowieka wiarygodnego przed sądem. Stawiają go na równi z ludźmi pokroju Corpeczki, a obaj wiemy, że Victor nie skrzywdziłby muchy. Niestety, zła nowina jest taka, że nie mogę działać bezpośrednio. Fundacja, którą prowadzę, nie może pozwolić sobie na oficjalne angażowanie się w ratowanie osoby pokroju Victora, ale Victora takim, jakim widzą go obecnie zwykli ludzie. To mogłoby zburzyć wiarygodność Fundacji “Dzieci Szczęśliwe” i zmniejszyć zaufanie do niej, co z kolei przełożyłoby się na osobiste tragedie wielu bezradnych istot, Walterze. To dla tego nie rozmawiałem z tobą inaczej niż osobiście, bojąc się prowokacji dziennikarskiej lub tym podobnych prób podejścia. Obecnie prowadzę naprawdę trudną sprawę przeciwko mocno wpływowej osobie, której upodobania erotyczne daleko odbiegają od normy, lecz ciężko ją na tym przyłapać. Każdy mój błąd i ... sam rozumiesz. Dlatego moja pomoc musi być dyskretna. I absolutnie nieoficjalna.
-Prowadzisz więc swoją prywatną krucjatę, Jasonie - Walter uśmiechnął się do niego. Słysząc informację o osobie, której upodobania seksualne odbiegają od normy, nie mógł powstrzymać się od zadania głupiego pytania. -Ale tą osobą, przeciw której prowadzisz teraz sprawę, nie jest Dominic Duvarro?

- Nie. Nie znam tego nazwiska w innym kontekście, niż jako nazwiska zamordowanej. Zajmuję się ludźmi, którzy krzywdzą dzieci w najstraszniejszy znany mi sposób, Walterze.

W tym momencie pojawił się Garrett. Detektyw dołączył do rozmawiających, a widząc ich pytające spojrzenia wyjaśnił:
- Wybaczcie. Przez te całe parady, tłumy na ulicach, obserwacja was z daleka była nieco utrudniona. Do tego musiałem jeszcze uzupełnić zapasy papierosów, karton w samochodzie mi się kończył... Jason mnie zna, przy braku nikotyny potrafię być groźny...Co straciłem...?

-Fakt, trochę zaczynaliśmy się martwić. Ale, mam nadzieję, że nie wypatrzyłeś ogona. Jason opowiedział mi o poprzedniej sprawie i skąd zna Victora. Generalnie wszytko, co już wiesz, Dwight - tak myślę. Może nalejmy sobie jeszcze po szklaneczce i zastanówmy się co robić dalej. Na początek, jestem ci winien trochę informacji, co wydarzyło się w Bostonie, podczas twojej nieobecności – i tak Dwight dowiedział się o odwiedzinach gula u Hiddinka i o tym, czego ten gul szukał według słów Prooda. Dowiedział się też, że Leonard odwiedził Victora i w jakim ten znajduje się stanie. Nowa praca Lyncha i informacja, że Kuturb coś buduje w Duvarro. Dopiero teraz Walter się zreflektował, że to przecież tylko jedna cholerna niedziela, a tyle się wydarzyło. -A jak tam Kuturb sobie poczyna w Nowym Jorku? Znalazłeś coś ciekawego? - zapytał z kolei Dwighta.

Detektyw opowiedział im o tym, czego zdołał się dowiedzieć z pobieżnego przeglądu biura. Oczywiście pominął fakt, w jaki sposób znalazł się w posiadaniu takich informacji. Na koniec wyciągnął z teczki jakieś papiery oraz kopertę.

- Walterze...- podał mu pokaźny plik kartek - ...oto dokumenty finansowe Kuturba, przelewy, kontakty biznesowe, adresy ważnych kontrahentów. Przyda się tu twoja magiczna umiejętność patrzenia między cyferkami, jak sądzę. Mam nadzieję, że coś z tego wydobędziesz. Byłoby świetnie, gdybyśmy mieli na nich jakiegoś haka.

Odpalił nowego papierosa i wyjął z koperty zdjęcia, rozrzucając je niedbale na stole.
-Mam jeszcze to. Niektórzy wyglądają znajomo, prawda? Co do innych, może wy mi powiecie, kogo widzą tu moje piękne oczka...

Dał im czas na przyjrzenie się fotografiom, a zanim się odezwali detektyw wymienił jeszcze głośno nazwy zapisanych w swoim notesie firm.

-A może takie nazwy coś któremuś z Was mówią, hmmm? - usiadł ciężko w fotelu i odchylając głowę do tyłu wypuścił w powietrze kłąb dymu.

-Nie, ale mogę zagonić moich pracowników do pracy. - powiedział Brand przyglądając się fotografiom uważnie i w skupieniu. - W dzień - dwa ustalą wszystko na ten temat. Co do tych zdjęć. Żadne nikogo mi nie przypomina, no poza Victorem rzecz oczywista.

-Dzień, dwa - byłoby świetnie. - odezwał się cicho Dwight - Potem wyjeżdżam. Zajrzę przed wyjazdem, może coś wyniuchają...

I Garrett zaczął się zbierać. „Zaraz, ale co ze mną?”. -Hej, Dwight, a co ja mam robić? Czy to, że nie miałem ogona świadczy o tym, że jestem bezpieczny?

-Walter – detektyw zatrzymał się w pół kroku i spojrzał spod kapelusz, który już zdążył nałożyć. -Jedyne, co ci mogę powiedzieć, to naprawdę człowieku zaszyj się gdzieś w jakiejś dziurze i nie wychylaj głowy. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich w tym momencie.

-To może będziesz miał jakąś robotę dla mnie tutaj, w Nowym Jorku?

Garrett popatrzył na Waltera bardzo dziwnym wzrokiem. Po dość długim milczeniu i paru nieznacznym drgnięciom mięśni na zastygłej twarzy nieoczekiwanie powiedział: - Spotkajmy się jutro o dziewiątej tam gdzie grałeś dziś w szachy. Może będę miał dla Ciebie małą robótkę...

I nawet nie wiedział, jak tym rozradował Waltera. Tak, teraz mógł już iść. Ważne, że Chopp będzie dalej potrzebny. A to, że Jason zaproponował mu dłuższą gościnę, bo zahaczającą również o kąpiel i nocleg, wyszło jakoś zupełnie naturalnie.

Kąpiel dobrze mu zrobiła. Gorąca woda ukoiła jego skołatane nerwy i miło połechtała obolałe ciało. Czuł się na tyle dobrze, że odważył się zdjąć na chwilę opatrunek z nosa. Wreszcie stanął twarzą w twarz z tym, co zrobił mu Tołoczko. Początkowo wezbrała w nim znowu agresja i chęć zemsty, ale za chwilę przypomniał sobie, że ci ludzie robią znacznie gorsze rzeczy i to przede wszystkim za to, trzeba im się dobrać do skóry.
Później, z pomocą Jasona, wymienili opatrunek na nowy, a Walter, czując się prawie jak u siebie zamówił rozmowę z Bostonem. Pogawędka z Teodorem nie była długa. Walterowi głównie chodziło, żeby przekazać mu, że jest bezpieczny, a sprawy idą wciąż do przodu. Ponowił prośbę, żeby Stypper odszukał tę wiejską chatę ze zdjęcia. Sekta musi mieć jakieś miejsce, gdzie trzymają największe swoje plugastwa, których później używają w bardziej publicznych miejscach. A skoro Victor mówi, że Artur Hiddink jest tu tak ważną postacią, to jeśli zdjęcie tej chaty było w jego posiadaniu, musi to być ważne miejsce dla tych popaprańców.

W okolicach 6 po południu, sen sam przyszedł do Waltera i zastał go oczywiście siedzącego w jednym z tych foteli. Było mu błogo. Dobre papierosy, dobra szklaneczka i miękki szlafrok gospodarza. Ocknął się w okolicach północy. Dom zdawał się być pusty. Cisza i ciemność skrywały powolne kroki Choppa w kierunku sypialni, którą jeszcze za dnia, wskazał mu Jason. Udało mu się trafić na szczęście bez problemu i z radością powitał czekającą na niego świeżą pościel. Położył się wygodnie i rozłożył przed sobą papiery Kuturba, które przyniósł Dwight. Zanim zaczął je przeglądać, wrócił jeszcze w rozważaniach do historii, jaką usłyszał od Jasona. Pomyślał znowu o Dominicu Duvarro i o tym, w co ten mięczak się wpakował. Zdecydował, że ktoś powinien go chyba w tym uświadomić. Zaraz, to chyba nawet Hiddink wspominał, że rozważa taką sytuację. Właśnie, trzeba będzie wysłać mu anonim, w którym będzie opisana cała ta historia. Łącznie z Pożeraczem z Long Island. Postanowił, że to zrobi i nikomu tego nie powie. Może ten człowiek wreszcie się obudzi i przeciwstawi. Przecież to wszystko dzieje się w jego fabryce.

„Dobra, dobra, Walter, nie emocjonuj się tak. Teraz czas na przejrzenie tych dokumentów, żeby było co opowiedzieć jutro o 9 Garrettowi” - uspokoił sam siebie.

Tom Atos 26-10-2010 08:50

Noc. Czas snu i odpoczynku, gdy dniu pełnym wrażeń porządni obywatele kładą się spać, by dać odpocząć swym umysłom i ciałom przed kolejnym dniem. Śpią spokojnie w oczekiwaniu jutrzejszego święta. Chyba, że … chyba, że pod poduszką mają nabity rewolwer i otwierają oczy na najcichszy nawet dźwięk, a gdy w końcu wykończeni, gdzieś tak o czwartej rano zasypiają po pięciu minutach budzą się z krzykiem, bo przyśniło im się koszmar. Koszmar który widzieli na własne oczy.
Po bezsennej nocy Hiddink był wykończony. Najbardziej denerwowało go to, że mógłby pospać bo są święta, a nie może.
- Coś muszę z tym zrobić. – mruknął do swojego odbicia w lustrze podczas golenia.
Miał nadzieję, że kraty sprawią, że poczuje się bezpieczniejszy, bo obstawa jakoś tego nie zrobiła.
Zjadł śniadanie i zażył poranną porcję leków popijając kawą. Co nie było zbyt rozsądne przy jego żołądku, ale miał akurat w tym wypadku swój żołądek poniżej krzyża.
Nie lubił bezczynności zwłaszcza wtedy, gdy miał coś do zrobienia. Z drugiej jednak strony odrobina lenistwa była mu potrzebna i czuł to w kościach. Ostatnie wydarzenia zachwiały jego samozadowoleniem. Rzec by można, że został wytrącony ze swojej małej stabilizacji. Stabilizacji którą sobie cenił i ciężko na nią pracował.
- Chrzanić to. Jest w końcu czwarty lipca. Mam to wszystko w … Jadę na ryby.
Postanowił i ta decyzja przyniosła mu ulgę. Tak, to była myśl. Pojechać nad jezioro i kilka godzin gapić się w wodę i nie myśleć o niczym. Odpocząć. Wreszcie odpocząć.
Tylko gdzie miał wędki. Ostatnio był na rybach zeszłego lata z Arturem. Właśnie … nie do cholery. Nie myśleć o Arturze.
Herbert właśnie szedł po sprzęt do piwnicy, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
George Luz przyniósł fotografie i niepomiernie się zdziwił, gdy Hiddink spojrzał na niego wzrokiem bazyliszka.
- Nie mogłeś przyjechać wieczorem ? Są święta do ciężkiej … - syknął poirytowany Herbert.
- Myślałem szefie , że chciałeś te fotki jak najszybciej. – odparł zdezorientowany George.
Hiddink wyrwał mu z ręki kopertę z zdjęciami.
- Okej. Kiepsko spałem Luz. – dodał Hiddink pojednawczo.
- A teraz spadaj dzieciorobie. – klepnął mężczyznę żartobliwie w ramię.
- Ucałuj żonę ode mnie. – odciął się Luz na odchodne.
Jakoś Hiddink stracił ochotę na wędkowanie. Usiadł za biurkiem i wyciągnął zdjęcia przyglądając się im. Prócz ochroniarzy Wagonowa w zasadzie nikt więcej nie miał zakazanych mord, ale i tak trzeba było to sprawdzić. Coś zwróciło jego uwagę. Wśród dostarczonych przez Georga zdjęć sporo było fotografii Amandy i jej przyjaciółki. Tak mniej więcej połowa. Herbert westchnął.
- Zboczeniec. Jeszcze mu mało.
Luz uwielbiał fotografować kobiety i Herbert wcale by się nie zdziwił, gdyby nie wszystkie jego dzieci były ślubne.
Herbert schował zdjęcia i sięgnął po słuchawkę telefonu.
- Amando. Moglibyśmy się dziś spotkać ? Mam kilka fotografii z wyścigów. Może mogłabyś powiedzieć coś o tych osobach.

Felidae 26-10-2010 10:55

Przez chwilę pomyślała, że chciałaby być małą myszką, która mogłaby się ukryć w dziurze przy podłodze i udawać, że jej nie ma. Ale nie była gryzoniem i ucieczka nie wchodziła w grę.
Jak on się do diabła dowiedział?Amanda zamknęła oczy i wyrównała oddech, a potem odpowiedziała pokojówce:

- Jane, zaprowadź gościa do salonu i zaproponuj mu kawę. Poproś żeby zaczekał jakieś 10 minut, żebym mogła się przygotować.

- Dobrze panienko – pokojówka dygnęła i zniknęła za drzwiami.

Co robić? Wezwać kogoś na pomoc? Ledwie zdążyła to pomyśleć kiedy jej telefon nagle zadzwonił. Aż podskoczyła.
Podniosła słuchawkę trzymając drugą dłoń na piersi.

- Amando. Moglibyśmy się dziś spotkać ? Mam kilka fotografii z wyścigów. Może mogłabyś powiedzieć coś o tych osobach – znajomy głos przywrócił normalny rytm jej sercu.

To był Hiddink! Skąd wiedział? Jak wyczuł?

- Herbercie, wpadłam po uszy w kłopoty, ratuj – w głosie Amandy wyraźnie słychać było wzburzenie
- Co się stało? – Hiddink zapytał bez ogródek
- Wagonow odwiedził mnie osobiście. Wyniuchał, że napisałam ten artykuł o „Dance Macabre” i przyszedł niby ze mną porozmawiać i zaprosić na obiad.
Czy mógłbyś szybko przyjść do mnie pod pretekstem wizyty? Proszę… Za nic nie opuszczę z nim sama domu.

- Uspokój się Amando, będę za pół godziny z odsieczą. – Herbert starał się uspokoić kobietę – Przetrzymaj go do tej pory i pod żadnym pozorem nie opuszczaj domu.

Amanda odetchnęła trochę. Całe szczęście, że mogła polegać na przyjaciołach. Ubrała się szybko i przez dłuższą chwilę oddychała głęboko. Nie może pokazać zdenerwowania.
Zrobiła jeszcze szybko dyskretny makijaż, ukryła pistolet w fałdach szala, który zabrała ze sobą i zeszła na dół. Ręce jej lekko drżały.

Wagonow siedział w salonie, w jednym z foteli. Przed nim, na stoliku stała filiżanka i leżała rozłożona najświeższa gazeta.
Na widok Amandy mężczyzna wstał i… uśmiechnął się.
- Droga panno Gordon, przepraszam za to najście, ale nie mogłem sobie odmówić rozmowy z panią. – w głosie Rosjanina nie czuć było gniewu.
Albo ten człowiek świetnie gra, albo ja już nie rozumiem świata – pomyślała Amanda, a głośno powiedziała
- Witam w moich skromnych progach panie Wagonow. – Amanda przywołała na twarz najbardziej czarujący uśmiech, jaki miała w zapasie i podała gościowi dłoń, na której ten złożył delikatny pocałunek – Przyznaję, że zaskoczył mnie pan i nie mogę mu odmówić niezwykłej przebiegłości i wpływów – starała się aby ton jej głosu był lekki i swobodny, a nawet troszkę żartobliwy. – Ale może najpierw usiądźmy, bardzo proszę.

Amanda zajęła miejsce naprzeciw Wagonowa, a ten również ponownie usiadł. W tym czasie pokojówka doniosła świeżo zaparzoną kawę i czyste nakrycie. Przez cały czas Rosjanin wpatrywał się w Amandę, a w jego oczach kobieta odczytywała… podziw?

- Wspaniała kawa, bardzo dziękuję – Wagonow pierwszy przerwał milczenie - Panno Gordon, absolutnie nie gniewam się za ten artykuł. Wręcz odwrotnie, pozwoli pani, ze pogratuluję damie, która tak świetnie mnie rozpracowała – Wagonow uśmiechał się szarmancko, a w jego głosie naprawdę słychać było nutę podziwu – Mam jedynie nadzieję, że nie widzi już pani we mnie diabła, ale po prostu przedsiębiorczego biznesmena?

O co tu chodzi ? – myślała Amanda.
Spodziewała się awantury, ba nawet porwania. Widziała siebie oczami wyobraźni w jakiejś mrocznej, zatęchłej piwnicy, przykutą do ściany w towarzystwie plugawych ghuli a tymczasem… Czyżby ten mężczyzna… Nieeeeee, to niedorzeczne…

- Panie Wagonow… Fiodorze, jeśli to panu nie przeszkadza. – dodała - Pisałam ten artykuł na podstawie opinii zebranych o lokalu, ale muszę przyznać, że chciałam się osobiście przekonać jakim człowiekiem jest jego właściciel, i że wizerunek pański jest… inny niż mi się na początku wydawało. – kłamała w żywe oczy

- Dziękuję, to więcej niż się spodziewałem – odpowiedział skłaniając głowę jak gentleman – Amando – podchwycił zaproponowaną przez kobietę formę rozmowy – może dałaby się pani namówić na obiad w moim towarzystwie? Znam wspaniałą restaurację „Mała Moskwa”, w której serwują najlepsze homary w mieście…
- Bardzo pan uprzejmy Fiodorze, ale niestety oczekuję dziś gościa – Amanda chciała aby w jej głosie naprawdę zabrzmiała nutka żalu.
- I naprawdę nie znajdzie pani dziś dla mnie czasu? Choćby odrobinki? – Wagonow przymilnie próbował nalegać
- Przykro mi, ale to spotkanie ważne dla mnie ze względów zawodowych. Naprawdę nie mogę go odwołać.
- Cóż, w takim razie może wybierze pani jakiś inny termin Amando, bardzo proszę. Te homary to sama rozkosz w ustach – Wagonow nie odpuszczał. Odmowa wyraźnie zaostrzyła mu apetyt na Amandę
Amanda roześmiała się, choć żołądek nadal miała ściśnięty.
- Dobrze więc, jest pan niezwykle przekonujący. Spotkajmy się w „Małej Moskwie” w piątek o czternastej, jeśli to panu odpowiada. – wstała dając znak, że rozmowę uważa za zakończoną.
Wagonow ponownie szarmancko ucałował jej dłoń i pożegnał się uprzejmie.
Odprowadziła gościa do drzwi. A tam ku zaskoczeniu obojga zastała Herberta, który właśnie sięgał dłonią do dzwonka…

Gryf 26-10-2010 17:51

Ameryka była dziwnym miejscem, po paru latach wciąż stanowiącym dla nich w znacznym stopniu terra incognita. Światem pełnym paradoksów, gdzie dorośli ludzie zmawiali się na wypicie butelki wina niczym dzieciaki na tyłach gimnazjum. Gdzie gotyckie czytadła wystawiano w operach, a sportowcy zarabiali więcej niż prezydenci.
W Europie Teatr Magiczny budował swoją legendę całymi latami. Bez stałej siedziby, podróżując od Paryża po Petersburg, budząc zachwyt i grozę, lawirując gdzieś między światem dekadenckich rozrywek a mrocznymi meandrami "poważnego" okultyzmu. Bawiąc, wywołując święte oburzenie i wzbudzając skandale.
Odkąd przybyli do Stanów Teatr wciąż ewoluował. Zmieniał się. Udomawiał w tych obłąkanych realiach. Budował swoją legendę zupełnie na nowo. Tiger Lillies... byli pewną fazą w tym rozwoju.
Potrzebowali tego występu. Nie tylko oni, jako grupa szalonych przyjaciół Victora Prooda, ale także Teatr Magiczny, który żył i "stawał się" właśnie dzięki takim wydarzeniom.

Wydarzeniom, które jednak nigdy nie zyskają należytego rozgłosu bez dobrze dobranej widowni...

- Rezydencja Callahan - z drugiej strony słuchawki odezwał się męski głos - Słucham.

- Witam, Vincent Lafayette, chciałbym rozmawiać z panną Otylią

- Momencik

Po dłuższej chwili w słuchawce zabrzmiał ciepły, przyjemny dla ucha głos:

- Otylia Callahan, słucham.

- Vincent Lafayette, doniesiono mi, że próbowała się pani ze mną skontaktować.

- Ah - wesoły i pogodny szczebiot. - Oczywiście. Zaintrygowało mnie pana zaproszenie na ten spektakl, występ, tą burleskę. Chciałabym jednak dowiedzieć się czegoś więcej. Jakiś szczegółów. Sekrecików. Wie pan jak młoda dama reaguje na opakowanie.

- Ach! Burleska! - zgrabnie odegrane olśnienie - cóż, mówiąc między nami, sam jeszcze nie znam wszystkich szczegółów. Tiger Lillies nie pozwolili sobie do tej pory na dwa identyczne występy. W Europie kończyło się zwykle lokallnym skandalem.. u nas, cóż.. do tej pory mają wilczy bilet w 12 stanach, ale pomyślałem, że mogę zaryzykować pokaz dla zamkniętej grupy gości. Takich, którzy będą w stanie docenić tego typu sztukę.

Siedząca przy biurku z telefonem Mary omal nie opluła się kawą na dźwięk ostatniego słowa.

- Intrygujące, mounsier. Nie powiem. - wyszeptała Otylia. - Ale przyznam się, że nie znam ich dokonań. Niech pan będzie tak uprzejmy i zdradzi coś więcej. Czego możemy się spodziewać. Śmiechu. Łez. Strachu. Golizny. Przemocy. Krwi. Co proponują te Lillie.

- Makabry, groteski, erotyzmu... szeroko rozumianego bluźnierstwa w głębszym tego słowa znaczeniu - raczej bez "krwi i przemocy" sensu stricte, choć nie umiem wykluczyć "golizny". Jeśli to pannę razi, proszę po prostu wyrzucić zaproszenie i przyjąć moje przeprosiny.

- Oh. Drogi panie Lafayette. A propos. Czy mogę panu mówić po imieniu. A skąd ten niezwykły pomysł, by zaprosić mnie na coś takiego ... być może ohydnego.

- Uczynisz mi wielki zaszczyt, Otylio. - płynnie zmienił formę - Co do pomysłu, nie umiem nazwać tego inaczej, niż przeczuciem. Wbrew pozorom nie ma w Bostonie wiele osób będących w stanie docenić dobrą sztukę.

- Zatem skąd miałeś mój adres, Victorze?

- Po przekroczeniu pewnego stopnia, skromność może być odebrana jako kokieteria, Otylio. - zaśmiał się z rozmysłem ignorując fakt, że przekręciła jego imię. - Przyznasz, że w tym mieście nie jesteś anonimową osobą.

- Ohh - zaśmiała się również. - Zaczarowana przez magika. Zatem, może pan odhaczyć moją obecność. Stawię się niechybnie. Do zobaczenia.

- Będę cię oczekiwał z niecierpliwością. Dzwoń, gdybym mógł jeszcze w czymś pomóc. - jeszcze przez chwilę poprzerzucali się grzecznościami podszytymi wyważonym flirtem, po czym odłożył słuchawkę. - Mamy ją!

- "Szeroko rozumiane bluźnierstwo w głębszym tego słowa znaczeniu" - wyrecytowała panna Dabrowsky perfekcyjnie naśladując tajemniczy ton Lafayetta i podkręcając niewidzialnego wąsa. Magik parsknął śmiechem, Marry pozostała przy lekkim złośliwym uśmieszku - To zdanie powinni wpisać w encyklopedię przy haśle "eufemizm". Jesteś złym człowiekiem Vincencie.

- Staram się nie odstawać od reszty trupy - mruknął z przekąsem spoglądając na rozpostarty na biurku kolorowy plakat promujący dzisiejsze "dziecięce" przedstawienie. Mary uśmiechnęła się triumfalnie.

- Cóż, chałtura powinna nas ustawić na resztę miesiąca. Lilie, skandale i budowanie legendy na lata to jedno, a bieżąca płynność finansowa drugie. - rzekła siadając na biurku i zakładając nogę na nogę - Wiesz, Vince, są takie dni, gdy moja rola w całym tym bajzlu jest czysta i klarowna. Nie jestem żadną twoją asystentką, tylko alfonsem.

Co powiedziawszy z poklepała magika po policzku i zgrabnym krokiem wymaszerowała z gabinetu.

- Za piętnaście minut widzę cię na próbie - dobiegło go jeszcze ze schodów.


***

Cytat:


Z dziennika Vincenta Lafayette
4 lipca 1921

Problem z występami dla dzieci polega na tym, że dzieci nienawidzą występów dla dzieci. O co chodzi? Otóż mój młody czytelniku, pokazuję i wyjaśniam: rodzic na pokazie magicznym naogląda się ucinania głów i latających ludzi, a następnie przychodzi do naszego biura i zaczyna: "panie magik, weź pan zrób coś podobnego, tylko wiesz pan, tak dla dziecka, żeby się nie wystraszyło. Dobrze płacimy". Obecna przy rozmowie - ot przypadkiem - panna Dabrowsky, załóżmy teoretycznie, że chwilę po awanturze o jakąś zupełnie nieistotną taksówkę i ogólnie w dziwnym nastroju, uśmiecha się szelmowsko od ucha do ucha i mówi "ależ oczywiście, prawda Vincencie?". Nasz teoretyczny magik coś tam mruczy pod nosem, ale gdy widzi przed oczami czek i dokładnie przeliczy zera - przełyka dumę i zgadza się na wszystko.

Potem bierzemy w rękę program i wycinamy z niego wszystko, co było w nim interesujące, dziury zapełniając wiekowymi numerami z królikami i gołąbkami (przy okazji drogie dzieci - na każdego gołębia, którego widzicie składają się niemal zawsze dwa gołębie, z czego co najmniej jeden zwykle marnie kończy w jakiejś zapadni. Nawet fałszywa magia wymaga krwawych ofiar). Tak spreparowany twór wystawiamy na scenie wśród kolorowych dekoracji, tańczących zwierzątek i niedorzecznej muzyki.

Tu pojawia się problem.

Dziecko - mały bo mały, ale bądź co bądź człowiek - ma swoje dojścia i źródła informacji. Nasłucha się o ucinanych głowach, a następnie dostaje obwoźny teatrzyk kukiełkowy. Występ trafiony, jak nie przymierzając, Tiger Lillies na dorocznej konwencji sufrażystek. Z drugiej strony pokazanie milusińskim pełnego programu spowoduje natychmiastowe ucięcie wszystkich tego typu kontraktów na długie lata. Perspektywa kusząca, choć z punktu widzenia bieżącej płynności finansowej niedopuszczalna. Tak przynajmniej twierdzi kobieta, która z właściwym sobie wdziękiem - i nie bez racji - ogłosiła się dziś moim alfonsem.

Czy z sytuacji jest wyjście? Ależ oczywiście, choć stopień jego złożoności, powoduje, że należyte jego opisanie wymagałby opracowania sporej księgi, a nie krótkiej wzmianki w dzienniku. W skrócie: kombinujemy. Pokazujemy trochę, ale nie wszystko. Pozostawiamy pole wyobraźni. Naginamy, balansujemy na krawędzi. Dzieciaki wychodzą w miarę szczęśliwe, a my wszyscy jeszcze trzy dni po takim występie chodzimy umordowani, jak - z przeproszeniem czytelnika - bure suki.

Dokładnie tak jak teraz.

Nigdy. Podkreślam, NIGDY nie robimy tego w naszym Teatrze. Wynajmujemy salę w centrum lub robimy pokazy na świeżym powietrzu.

Dlaczego?

Bo jedną rzeczą, jest chodzić na kurtyzany w miasto, a inną sprowadzać je do małżeńskiego łoża.

Tak, znów brałem morfinę i nic nikomu do tego.


***


Popołudnie i wieczór zleciały dość pracowicie. Niewielka dawka Morphium przepuszczona przez krwiobieg na ukojenie nerwów i objawów narkotycznego głodu szybko puściła go ze swoich objęć. Nie chciało mu się spać, bieżące sprawy teatru były dopięte, zastęp dziwadeł na weekend zebrany, a reszta Grupy Wesołych Odkrywców imienia Victora Prooda, najwyraźniej jakoś dawała sobie dziś radę bez jego pomocy. Do czasu pojawienia się mitycznego profesora Wagnera, postanowił odpuścić kolejne eksperymenty z ghulami. Panna Gordon uwolniła go zresztą od pokusy zabierając wszystkie notatki i księgę do ponownego przejrzenia i korekty tłumaczeń.

Vincent po raz pierwszy od bardzo dawna miał okazję zwyczajnie, po ludzku się ponudzić.

Resztę wieczoru i noc postanowił spędzić w pobliżu telefonu "pozostając do dyspozycji" czy to współspiskowców, czy członków trupy teatralnej. Jako że aparat uparcie milczał, magik nalał sobie lampkę wina, nabił fajkę najzwyklejszym, niewinnym tytoniem, nastawił spokojną fortepianową muzykę na patefonie i w ramach rozrywki zaczął odświeżać swoją wiedzę na temat spirytyzmu. Skoro istniała jakaś prawdziwa magia, skoro możliwe było przyzwanie Pożeraczy przy pomocy kręgów i śmierdzącego mięsa - kto wie, może istniała możliwość prawdziwej rozmowy ze zmarłymi bez odwoływania się do stukania obcasem w nogę stolika i brzuchomówstwa.

Pogawędka z panną Duvarro mogłaby sporo wnieść do sprawy...

zodiaq 26-10-2010 21:35

Sześć godzin...jeszcze nigdy sześć godzin nie trwało tak długo. Sześć godzin pełne biegania, zamiatania, oparów, opiłków, kurzu i reszty brudów których się nawdychał. Byłoby to jeszcze znośne, gdyby nie "szlachta" fabryczna - w większości zwykli robole, których zestaw słownictwa ograniczał się do "przynieś, zamieć, daj fajke" oraz masy wulgaryzmów ciskanych w kierunku magazynierów, pomocników i innych robotników.

Jednak żaden koszmar tego dnia nie przyćmi "Adelci".
Niewysoka, piegowata kruszyna z rudymi, przetłuszczonymi włosami upstrzonymi latającymi brudami magazynu. Jednak wystarczyło, że otworzyła usta...cóż, trzeba jej przyznać - idealnie nadawała się do pracy w magazynie, wszystko działało tam jak w zegarku - wystarczy zakręcić i dalej wszystko działa samo...a jeśli nie działa...wystarczyła jedna rozmowa z Adelcią na osobności a trybik w magiczny sposób wracał do pracy wypełniając 300% normy przez najbliższe kilka dni, do czasu, aż inna duszyczka popadnie w niełaskę władczyni magazynu C.

Pierwszy dzień w żaden sposób nie przyczynił się do popchnięcia tropu fabryki do przodu. Właściwie w całym zamieszaniu i huku panującym "na zakładzie" Leo nie miał nawet czasu pomyśleć o tym od czego zacząć.
Jedyną przydatną rzeczą, którą zauważył, to dość spora grupka młodszych pracowników - od czternastoletnich dzieciaków, które pełniły swoje funkcje głównie na magazynach, aż do parobków biegających, podobnie jak Douglas po halach fabrycznych. Wśród roboli przy maszynach nie było żadnej "młodzieży" - byli to mężczyźni w średnim wieku - bujne wąsy, papierosy przylepione do warg, nie schodzące z twarzy uśmieszki.

Zaraz po obmyciu twarzy, lodowatą, rdzawą wodą wybył z fabryki w tłumie robotników, którzy w końcu mogli "zabalować". Na myśl o spędzeniu choćby kwadransa dłużej z tą zgrają, zrobiło mu się niedobrze. Jedyne o czym myślał to porządne szorowanie pod prysznicem i odpoczynek przy jakimś rozluźniającym napoju z większą ilością procentów.

Dzwonek uwieszony nad drzwiami głucho kiwał się we wszystkie kierunki - serce, które przeżarła rdza odpadło już jakiś czas temu...i podobnie jak brak jednej nogi u stolika przy wejściu, którą zastępuje teraz zbiór tomików poezji sygnowanych nazwiskami europejskich poetów, również i ta usterka została zignorowana przez właściciela. Pierwsze co rzucało się w oczy to olbrzymia flaga uwieszona za kontuarem. Głośne człapanie rozległo się po pomieszczeniu, a z przejścia prowadzącego na zaplecze wyłonił się siwy Taylor ściskający pod pachą jakąś starą księgę z masą notatek poupychanych między rozpadającymi się stronicami.
Staruszkowi był na rękę "czasowy utop", o który poprosił go Lynch...w końcu obroty księgarni wyraźnie spadały w czasie, gdy studenci mieli swoją przerwę letnią, a sam Taylor nie był osobą, która mogła i chciałaby płacić pracownikowi za nic.

Po kilku kwadransach przedzierania się przez przepełnione ludźmi miasto, w końcu udało mu się dopchać do swojego małego azylu na trzecim piętrze, nie rzucającej się nijak w oczy kamieniczki na Arch Street.
Kawalerka, po gruntownym sprzątaniu, jakie urządził jej dozorca wyglądała dość...inaczej. Z jednej strony miło było nie martwić się o pleśń na ścianach i ostre kawałeczki przeróżnych materiałów na podłodze.

"Byczenie się" na łóżku przerwała seria cichych uderzeń w drzwi i równie cichy chichot dobiegający ze schodów. Szybko sięgnął po broń z uwieszonej na krześle torby, jednak wystarczyło przylgnąć do drzwi, aby poczuć mdły zapach taniego wina wymieszany z zapachem perfum i bimbru.
Uśmiechając się pod nosem, odłozył broń, po czym upchnął torbę pod łóżko i delikatnie odchylił drzwi:

- Weeeesołego czwaaaartego *hyk* lipcaaaaaaa! - wydarł się stojący w pierwszym "rzędzie" Malcolm ubrany w czerwony, kraciasty kilt i niebieski sweter ze złotymi cekinami. Na schodach stała grupka około ośmiu osób:
- Dzisiaj się nie wwiniesss chłopcze... cała kmienica jest koooompletnie pusta - mówił wymachując przed sobą rękami - poza tym, przyprowadziłem ci te oto niewiasty, w zastaw za miejsce doo poprzewadzenia baaardzo inteljigentnej dyskusji...- całe towarzystwo było wyraźnie po kilku takich "odwiedzinach":
- ...no już, wpuszczaj, bo tylko idiotę z siebie robię przed zastawem - dokończył, po czym wszyscy wtoczyli się przez otwarte drzwi. Większa część grupy była nieznana Douglasowi, jednak po kilku głębszych wszyscy znali się już "na wylot". Nawet kilt na Irlandczyku, po kilku kolejkach wydawał się już bardziej naturalny.

"Telefon..."
- Ja państwa na chwilę muszę opuścić - mruknął nieco bełkotliwym głosem...język był już rozwiązany. Ostrożnie zszedł po schodach na parter - rzeczywiście, cała kamienica była pusta - od dozorcy, który jako wielki patriota wyruszył na spotkanie ze swoimi znajomymi z czasów dawniejszych, burzliwszych czasów... nawet stara Cramp gdzieś wybyła, co było całkowitym ewenementem. Schody były dobrze oświetlone - na każdym piętrze wisiała lampa elektryczna.
Starał się zapomnieć o ghulu czającym się na wisiorek w którego był posiadaniu...jednak myśl ciągle go gryzła...cóż, najwyżej "przyjęcie" przedłuży się do świtu.
Klucz do mieszkania dozorcy, jak zawsze leżał na wystającej framudze drzwi.

Numer do Lafayette'a znał już na pamięć...
- Dobry wieczór Vincencie - zaczął starając się opanować swój łamiący się głos - przepraszam, że o tej porze, jednak pomyślałem, że dobrze by było, gdybyś wiedział czym się obecnie zajmuję w ramach naszego śledztwa...rozumiesz....żebyście wiedzieli gdzie szukać mojego truchła, gdybym zaginął - chłopak zachichotał, po czym rozpoczął swoje sprawozdanie od spotkania z Victorem, przez pierwszy dzień w pracy, przy okazji wplatając spotkanie z Walterem i szczegółowy opis, każdego sińca na jego twarzy, aż do kwestii kła....
-Dobrze, w takim razie jutro z samego rana dostarczę ci go...dobrej nocy.

Droga powrotna z racji wspinaczki na górę zajęła nieco więcej czasu, dzięki czemu Lynch mógł dokładnie zaplanować kolejny dzień....
"Rano, przed pracą dostarczymy kieł Vincentowi, później do pracy, tam będzie trzeba zakręcić się wokół zwykłych parobków i magazynierów...może powiedzą coś, dotyczącego chociażby tych wypadków w fabryce i ich okoliczności...powinniśmy też spróbować zgadać się z brygadzistą....może uda go się wyciągnąć na fajkę...a po pracy do jednej z tych "balangowych" mordowni..."

Po wejściu do mieszkania alkohol i wir dźwięków, wydobywanych przez jednego z gości z rozpadającej się gitarze wessały go i doprowadziły do kompletnego zamroczenia....jedyne co udało mu się zapamiętać to widok całej ósemki rozłożonej na jego łóżku.
"Będziesz tego jutro żałował..."

Armiel 26-10-2010 23:33

Nowy York

Walter Chopp

4 lipca 1921 r – późna noc

Dla niektórych dokumenty finansowe są nudne. Dla ciebie są niczym kłębek włóczki dla kociaka. Będziesz doskakiwał, szarpał, rozplątywał, aż rozwiniesz go do końca.

Te papiery są dość intrygujące. Porządne. Poukładane. Zbyt dobrze prowadzone, by były „czyste”. Znasz się na tym. Żadnej korekty. Żadnych sum pośrednich. Żadnych haczyków. Podatki odprowadzone. Wierzytelności spłacane na czas. To upewnia cię, że firma jest jedynie przykrywką.
Analizując stałe przelewy zauważasz oczywiście dwie wpłaty na Duvarro Sporcket. Jest też zaksięgowany zwrot dokonany przez Duvarro, tuż przed datą zniknięcia Alexadra. Sumy przelewów są naprawdę imponujące. Poza czynszem Kuturb dokonał kilku znacznych wpłat w Nowym Yorku: pierwsza - dla firmy Global Project, oraz czterokrotną darowiznę na rzecz instytucji o nazwie Cicha Cerkiew. Jest też dobrze płatny kontrakt dla niejakiego dr Morgana Vivarro, też w Nowym Yorku. Zapłacono również dwa czartery na frachtowiec „Blue Monkey”, jedna z dat zakontraktowanej i zaliczkowanej usługi wypada za niespełna 2 tygodnie – na dzień 14 lipca. Transport San Francisco – Bombaj. Oraz trzy kolejne czartery do Marsylii i Kairu na trzy kolejne frachtowce – „Wiatr Pustyni”, „Grey Wolf” i „Big Fred”. Jak na firmę oficjalnie zajmującą się odwiertami i badaniami geologicznymi Kuturb nieźle angażuje się w przewóz towarów.

Inne rachunki nie budzą twoich podejrzeń. Ot – zwyczajne dokumenty. Wcześniejsze jednak zdają się być czymś więcej, niż się wydają.

Rankiem, podekscytowany udałeś się do Central Parku na spotkanie z Dwightem. Kamerdyner Jasona Branda poinformował cię przed wyjściem, że pan Brand liczy na to, ze spotkacie się jeszcze dzisiaj popołudniem. Niestety z samego rana ma kilka ważnych spraw do załatwienia i wcześniej niż około czwartej – piątej nie będzie uchwytny. Wyjątkowo nawet nie gra dzisiaj w szachy. Za to dał ci do dyspozycji samochód z zaufanym szoferem ktory nazywa się Antonio.


Dwight Garrett

Mówi się, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce przestępstwa. Jeszcze prawie nigdy w swojej karierze nie spotkałeś się z taką sytuacją. Jednak dzisiaj to ty wróciłeś na miejsce, w którym złamałeś prawo. Kilkoma czynami, które prawo określa następującymi słowami: włamanie, kradzież i podpalenie.
Cóż. Ludzie z którymi postąpiłeś tak nieelegancko zapewne postępują dużo paskudniej z kimś, kto im wchodzi w drogę.

Obok ciebie nowojorczycy bawili się. Świętowali. Budynek w którym mieścił się „Kuturb” był zamknięty lecz widziałeś osmalone dymem okna na dwunastym piętrze. Najwyraźniej pożar troszkę się rozprzestrzenił. Okien było nieco więcej niż kilka. Wyglądało na to, że spaliło się z pół skrzydła na tym piętrze nim ugaszono pożar.

Cóż. Miałeś nadzieję, że sąsiedzi „Kuturba” byli ubezpieczeni. A jeśli nie, to nie była twoja sprawa. Trudno.

Nowy York świętował.

Niestety. Nikt nie zjawił się, by ocenić straty. Zapewne jutro ruszy cała machina. Policja, agenci ubezpieczeniowi, możliwe że inne służby. Na pewno ktoś z firmy. Informacja na budynku sugerowała, ze biura czynne są w nim od godziny szóstej rano do ósmej wieczorem. Ta, wisząca na podpalonej siedzibie „Kuturba” nie podawała godzin urzędowania.

Wystarczyło przyjść jutro. Zaczaić się i na sto procent przybędzie ktoś, by spisać stosowne protokoły po pożarze. Może ta laleczka, o której wszyscy tyle mówią? Może ktoś inny. Ale to jutro.

Dzisiaj Nowy York świętuje. Parada jachtów, parady na ulicach. Przemarsze orkiestr. Wielkie platformy. Hałaśliwa, jakże amerykańska celebracja.

A po zmroku wspaniały popis fajerwerków. Wielkie, wielobarwne kule światła rozpadające się nad Zatoką Hudson w setki drobnych iskier tonących z sykiem w ciemnych wodach zatoki.

Miałeś o czym rozmyślać wpatrując się spadające gwiazdy.

Potwory ...

One były prawdziwe. Jednak.

I nie były ludźmi .....

To ... zmieniało bardzo wiele.

Rankiem, upewniwszy się, że nikt jeszcze nie odwiedził firmy Kuturb poszedłeś na spotkanie z Walterem Choppem w Central Parku. Księgowy wyglądał na niewyspanego, a jego twarz znów nabrała różnych barw – sińce zaczynały się goić. Jeszcze trzy – cztery dni i znikną zupełnie.


Boston



Herbert Joseph Hiddink i Amanda Gordon

Kiedy drzwi do mieszkania Amandy otworzyły się stanąłeś oko w oko z nią i z samym Wagonowem. Mężczyzna uśmiechnął się do ciebie i uchylił rąbka kapelusza. Potem ucałował dłoń Amandy spoglądając jej głęboko w oczy i ruszył w stronę stojącego niedaleko żółtego bentleya na którego już wcześniej zwróciłeś uwagę.



Za kierownicą siedział elegancko ubrany i młody kierowca, który otworzył drzwi swojemu szefowi. Odjeżdżając Fiodor Wagonow posłał wam jeszcze jedno spojrzenie.

Najwyraźniej odpuścił.

Upewniwszy się, że naprawdę odjechał porozmawialiście przez chwilę, a Amanda obejrzała zdjęcia z wyścigów podając imiona i nazwiska „świty” Wagonowa. Wydawało się jednak, że tylko jego księgowy lub doradca – ten, który wyjawił informacje o wejściu szefa w rynek stali – mógł okazać się przydatny. Reszta „dworu” była zwyczajnymi celebrytami, nastawionymi na rozrywkę Fiodora. Zwykłe towarzyskie sępy liczące na okruchy ze stołu Wagonowa, jakich wiele zawsze kręci się przy tego typu osobach.

Każde z was potrzebowało towarzystwa. Sprawa Wagonowa wymykała się spod kontroli. Amanda narażała się coraz bardziej. Licho wiedziało, co zrobi ów rosyjski watażka, kiedy zostanie odrzucony o jeden raz za dużo.

Jeśli wasze domysły były słuszne to Wagonow mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią Angeliny. Boston stawał się ... niebezpiecznym miejscem. Już kilka osób powiązanych z tą sprawą zniknęło lub zaginęło. Potrzebowaliście odpoczynku od zmartwień. Oboje.

Herbert – dotrzymałeś towarzystwa Amandzie to czwartej, upewniwszy się że zniknął zarówno ogon jak i sam Wagonow. Potem jednak musiałeś udać się do lokalu „Palace”, gdzie przedstawiciele branży wydawniczej z Bostonu świętowali Dzień Niepodległości. Nie mogło cię tam zabraknąć. To mogło zdecydować o twojej karierze. Na miejscu miał być sam „Efendi” z tym młodzieńcem, którego opieką miałeś otoczyć.

Amanda – ty powróciłaś do tłumaczenia ponurej księgi, lecz nim straciłaś resztki dobrego nastroju, który odzyskałaś po tym, jak okazało się, że Wagonow nie pała ku tobie morderczymi zapędami, zadzwoniła Ewa Lumenbach. Zupełnie zapomniałaś o wieczornym przyjęciu w jej ogrodzie. To była miła odmiana od ostatnich zmartwień i z przyjemnością z niej skorzystałaś.

Oboje spędziliście na tych przyjęciach czas do nocy, a po powrocie do domów przynajmniej nie prześladowały was koszmary.

Nadszedł piąty lipca a z nim codzienne obowiązki.


Vincent Lafayette


Czytanie książek okultystycznych z biblioteczki, po tym, jak miałeś w rękach prawdziwy grimuar jest jak słuchanie muzyki z zatyczkami w uszach. Z całym szacunkiem dla wolumenów, które zgromadziłeś, większość zawartej w nich wiedzy wydawała się być stekiem bzdur. Większość nie oznacza jednak, że wszystko.

Tabliczki używane przez okultystów praktykujących voo-doo, transy medium, wędrówki w snach by spotkać zmarłych. To wszystko wymagało, zgodnie z księgami jednego, czego chyba jednak nie posiadałeś – talentu. Daru. Czegoś tam...

Ale były jeszcze rytuały. Od śmiesznych, po takie, które kończyły się mordem na drobnym zwierzaku. Najczęściej. Czy działały? Pewnie nie. Ale nie będziesz wiedział póki nie sprawdzisz.

Pozostaje jeszcze jedno. Wszystkie poważniejsze opracowania są zgodne, że aby przyzwać określonego ducha próbę przywołania winno się podjąć albo w miejscu silnie ze zmarłym związanym, albo posiadając coś, co do niego należało, albo na miejscu jego pochowku.

Poszedłeś spać naprawdę późno. Nie pamiętasz, czy coś ci się śniło, ale nie dane ci było pospać zbyt długo. Nad ranem bowiem przyszedł Leo. Miał do pracy na szóstą rano, więc był u ciebie troszkę przed piątą. Za oknami budziły się ptaki i świtało.

Piąty lipca zaczyna się dość nietypowo. Witasz dawno nie widziany fenomen - wschód słońca.


Leonard Douglas Lynch


"Będziesz tego jutro żałował..."

Słowa okazały się prorocze. Miałeś wrażenie, że ledwie zamknąłeś oczy, a już ze snu wyrwał cię budzik, który nie pamiętasz nawet, kiedy nastawiłeś.

Czwarta piętnaście!

Nie pamiętasz za bardzo tego jak się wyszykowałeś i jak wyszedłeś z domu. Nie pamiętasz też, jak dostałeś się do kamienicy Lafayetta. Wiesz, że otworzył ci mocno zaspany, zrobił nawet kawę i odebrał amulet.

Wytrzeźwiałeś i obudziłeś się dopiero w fabryce.

Około ósmej. Zdecydowanie szybciej, niż większość ferajny. Czwarty lipca mocno przetrzebił szeregi robotników. Co wkurzyło majstrów i Adelcię.

Potem pojawił się brygadzista Gary Summer. Ważna szycha w waszej ekipie. Zbluzgał tych, co nie dotarli do roboty. Pochwalił tych, co przyszli. Zapisał kilka nazwisk – w tym twoje – zapewniając, że każdy sumienny pracownik otrzyma po pięć dolarów premii nadzwyczajnej i poszedł.

A ty zwymiotowałeś na stertę wiórów.

Potem jednak ci się polepszyło i udało ci się nawet dogadać z jednym takim rudzielcem, na którego wołali Seamus Machoney. Pół krwi Irlandczyk, pół krwi Szkot. Fajny koleś. Prosty, jak szpadel i równie bystry. Ale ma jedną zaletę. Pracuje tu naprawdę długo i zna prawie każdego. No i Adelcia go lubi.

To może być dobry początek. O ile dożyjesz do końca dnia w tym całym huku maszyn.

Gryf 30-10-2010 00:36

Cytat:

z dziennika Vincenta Lafayette
5 lipca 1921
notatka na odwrocie luźno włożonej karteczki



Szanuj trupy w swojej szafie - nigdy nie wiadomo, do czego jeszcze mogą ci się przydać w przyszłości.

***


5 lipca 1921

Krótka drzemka w fotelu, jaką miał sobie uciąć po wyjściu Douglasa zakończyła się wczesnym popołudniem. Obudziło go natarczywe kłucie w prawą dłoń. Z mieszaniną grozy i rozbawienia zauważył, że przez cały czas trzymał w niej amulet. "Kieł Pana" jak nazwał go ten stwór. Niezbyt rozsądne, zważywszy jego do tej pory poznane właściwości tego przedmiotu.

Na dzisiejszy dzień zaplanował parę rzeczy. Po pierwsze - przestać kusić los i wzorem poprzedniej grupy tropicieli ghuli oddać amulet do bezpiecznego bankowego depozytu. Przynajmniej do czasu przyjazdu Wagnera nie powinni się nim bawić.

Po drugie - wiadomo, bieżące sprawy Teatru nie załatwią się same. Była ich piątka, a Vince miał sporo zaległości przez swój pobyt w szpitalu. Odkąd wrócił przedstawienia odbywały się średnio co drugi dzień, by nadrobić kalendarz.

Po trzecie. Odwiedzić antykwariusza Christophera Brooksa. Od ich ostatniego spotkania minęły ponad dwa tygodnie, i Lafayette miał nadzieję, że staruszek mógł dowiedzieć się czegoś nowego na temat sztyletu i oznaczeń na butelce. To jednak nie był jedyny cel tej wizyty. Vincent chciał podrzucić przyjacielowi nowy temat i przejrzeć parę pozycji z jego księgozbioru. Co ściśle wiązało się z czwartą i ostatnią zaplanowaną na dziś czynnością:

Złamać dane sobie dawno temu słowo i dopuścić się czegoś, na co nie pozwalał sobie od kilkunastu lat. Czegoś złego i wstydliwego, co najchętniej wyrzuciłby ze swojej pamięci na zawsze.

***

17 czerwca 1921 r.

To było w dniu, w który Stypper wylądował w szpitalu. Jechali z Walterem Choppem załatwić coś w Teatrze. Nie znali się jeszcze najlepiej, a temat rozmowy był mocno osobisty i bolesny. Dla obu i z zupełnie róznych powodów. Chopp był spięty i mówił chaotycznymi równoważnikami zdań, a Vincent odruchowo zachowywał ostentacyjny dystans i notorycznie przeskakiwał między "ty", a "pan". Księgowy klucząc po tematach nieuchronnie zmierzał do kwestii którą najwyraźniej chciał poruszyć od pierwszego spotkania w Cafe la Corte. Kwestii swojej zmarłej żony i jej życia po życiu.

- A Victor... Victor już wtedy tak jakby wiedział, czemu zginęła... tylko że ja go wtedy nie słuchałem. Mówił coś cały czas o jakichś rytuałach, używał dziwnych nazw... Ale ja byłem wtedy w amoku... Ale właściwie, to najbardziej ciekawi mnie...

- Tak? - Magik spojrzał na rozmówcę badawczym wzrokiem. Wiedział do czego Walter zmierza i dużo go kosztowało zachowanie spokoju.

- Czy to możliwe, że osoba, która nie żyje, może wrócić? Czy ty, Vincencie... nie, to głupie pytanie...

- Nie, ja Walterze tego nie potrafię. - Rzekł Lafayette śmiertelnie poważnym tonem. Czuł się jak wyrodny rodzic który otwarcie wygarnia dziecku jak to jest z tym Świętym Mikołajem. Wiedział jednak, że tym razem w końcu postępuje słusznie. - Wybacz, ale nawet gdybym umiał.. echh... czy pan nigdy nie pomyślał, żeby pozwolić żonie po prostu odejść?

- Pozwolę, jak będę pewien, że ona tego chce... - Taksówka zajechała pod teatr ucinając rozmowę, która nigdy więcej nie została podjęta. Dla Lafayetta było jasne, że Walter mu nie uwierzył i w pewnym stopniu miał rację. Jednak prawda leżała zupełnie gdzie indziej, niż weteran się jej wtedy spodziewał.

Prawda leżała w miejscu z jednej strony dużo mniej tajemniczym, z drugiej - dużo bardziej mrocznym.

Leżała na dnie pudełka, w którym Vincent zamknął ją kilkanaście lat wcześniej z nadzieją, że nigdy więcej do niej nie wróci.

Nie wrócił, aż do pewnego ciepłego, lipcowego dnia...

***

5 lipca 1921

W piwnicy teatru wciąż znajdowało się parę pudeł, które pozostały nietknięte, odkąd sprowadzili się do stanów - czyli mniej więcej od zarania Wielkiej Wojny. Po pół godziny poszukiwań znalazł właściwe. Sporą drewnianą skrzynkę opatrzoną niezrozumiałym francuskim napisem. Nieotwierane od czasów znacznie poprzedzających przeprowadzkę. Chwilę mocował sie z przyrdzewiałym zamkiem. Udało się. Skrzynka otworzyła się z głośnym skrzypnięciem.

***

Cytat:

Z listu Vincenta Lafayette do Victora Prooda
Paryż, 1913
Drogi Przyjacielu!

Twoje zaproszenie jest dla mnie zaszczytem i z radością z niego skorzystam. Myślę zresztą o przeniesieniu się do Ameryki na stałe (...) Podupadający teatr o którym wspominałeś, brzmi jak spełnienie moich marzeń, zwłaszcza, że udało nam się ostatnio zgromadzić drobny kapitał w sam raz na taką inwestycję.

W kwestii spirytyzmu, o który pytałeś - od dawna już nie zajmowałem się tym zagadnieniem. To było tymczasowe zajęcie, którym z panną Mary paraliśmy się głównie przez wzgląd na nasze kulejące wówczas finanse. Nie jestem z tego dumny, Victorze! Z trudem to piszę, przez pamięć Twojej fascynacji tematem, ale nie mogę okłamywać przyjaciela: nie mam i nigdy nie miałem prawdziwego kontaktu ze światem duchów. Wiem, że już nieraz to powtarzałem, ale - jak mniemam z treści Twego listu - być może nie nazbyt jasno:
Seans spirytystyczny to takie samo przedstawienie, jak to, którę daję w świetle reflektorów. Zamiast kart do gry używałem kart tarota, zamiast zapadni i luster - obracającego się stolika, stukotu i brzuchomówstwa. Zdjęcia dusz, ektoplazmy i innych niedorzeczności potrafi sfałszować każdy dobry fotograf, Różnica polega na tym, że widzowie Teatru Magicznego chcą zostać oszukani, wiedzą, że są oszukiwani i słono za to płacą, bo mimo wszystko przez chwilę mają wrażenie, że na świecie istnieje prawdziwa magia. Goście seansów nie mają tej wiedzy, a ja żerowałem na ich nieszczęściach i naiwności. Dlatego i tylko dlatego w którymś z poprzednich listów mogłem użyć zwrotu "plugawe praktyki".

Oczywiście z radością podzielę się całą swoją wiedzą teoretyczną, a także wezmę ze sobą księgi o które prosiłeś.
(...)

Pokorny Sługa
V.L.

***

5 lipca 1921



Sporą część zawartości pudełka stanowiły koperty ze zdjęciami. Równie dziwnymi i niepokojącymi, co od początku do końca fałszywymi. Sfabrykowanymi przy udziale pewnego austriackiego artysty-fotografika, z którym wówczas współpracowali.


Były też pojedyncze ryciny, wycinki z gazet, a także cały zestaw przeróżnych akcesoriów. Od paru specjalistycznych zestawów tarota, przez obrusy haftowane w magiczne symbole, po tajemnicze, cylindryczne urządzenia, "do chwytania i wizualizowania ektoplazmy". Jak to opowiadał uczestnikom seansów - wynalazek Tomasa Eddisona, który ten podstępnie wykradł mrocznemu i tajemniczemu Nikoli Tesli, który z kolei chciał go zniszczyć, jako zbyt niebezpieczny. Tak naprawdę trochę elektromagnetycznego złomu z ukrytymi zbiornikami na suchy lód. Cały cyrk na potrzeby tych klientów, którzy wierzyli w czystą naukę, a nie jakieśtam zaściankowe zabobony.


Śmiech na sali.

Vincentowi nie było do śmiechu. Każdy z groteskowych przedmiotów w tej skrzyni przypominał mu o niechlubnym okresie magicznej kariery. O ludziach nie umiejących się pogodzić ze śmiercią bliskich, których on wpędzał w jeszcze głębszy obłęd dając fałszywą nadzieję. Matki chcące porozmawiać z tragicznie zmarłymi dziećmi, całe rodziny, które dopiero po śmierci postanawiały się pogodzić ze znienawidzonymi seniorami, drastycznie rozdzieleni kochankowie, sędziwe wdowy nie umiejące żyć bez swoich mężów. Wszyscy ci ludzie, często ze łzami w oczach, patrzyli na niego z nadzieją, wiarą i zaufaniem... dokładnie jak niedawno Walter. Wtedy jednak nie miał skrupułów, jak długo mieli czym płacić.


To za te pieniądze zrealizowali swoje marzenie i rozkręcili pierwszy, europiejski Teatr.

To czego szukał, znajdowało się prawie na dnie. Stara, wysłużona tabliczka Ouija. Na pierwszy rzut oka ciężko ją było odróżnić od tysięcy, czy milionów jej podobnych, jakie można było obecne nabyć za dolara nie tylko w tajemniczych gabinetach magii, ale i w pospolitych sklepach z zabawkami. Jednak wprawne oko mogło wypatrzyć różnicę. Orzechowe drewno, symbole naniesione żywym ogniem, czcionką, która wyszła z użycia jeszcze w zeszłym stuleciu, subtelna siatka magicznych symboli pokrywająca całą powierzchnię po obu stronach deseczki. Zrobiono ją w zeszłym stuleciu na specjalne zamówienie, zgodnie ze szczegółowymi wytycznymi wschodnioeuropejskiej szkoły okultyzmu. Swojego czasu poświęcił wiele czasu i środków by ją zdobyć. Wtedy z pobudek raczej kolekcjonerskich, podszytych nieuświadomioną dziecięcą nadzieją na prawdziwe czary. Przez jakiś czas używał jej na seansach, jednak przestała sprawiać wiarygodne wrażenie, po tym jak podobne "urządzenia" zaczęły być produkowane seryjnie.

Na co liczył teraz?

Nie, przedmiot raczej nie miał magicznych mocy sam w sobie, ale zdawał się dobrym i naturalnym narzędziem do porozumiewania się, jeśli jakimś cudem faktycznie uda mu się nawiązać kontakt z drugą stroną.
Nawet po tym jak widział na własne oczy ghula, trudno mu było uwierzyć w duchy materializujące się w formie mgiełki i prowadzące ożywioną konwersację przy pomocy eterycznych strun głosowych.

***

Ten rytuał postanowił odprawić sam, właściwie z nikim nie konsultując tej decyzji. Potencjalnie najbardziej zainteresowany tematem bawił w NY razem z Garretem, Leonard odpadał, bo pracował na nocną zmianę, Amanda mogła być obserwowana, przed Hiddinkiem chyba najzwyczajniej nie chciał wyjść na durnia. Zresztą to wszystko tylko wymówki - CHCIAŁ to zrobić sam i skonfrontować się z przeszłością.

Poprzestał na przebąknięciu Lynchowi co i gdzie zamierza zrobić, a także skąd i na jakie hasło odebrać Kieł w razie gdyby coś mu się stało.

Po zapadnięciu zmroku przebrał się w nie rzucające się w oczy, "cywilne" ubranie i narzucił lekką charakteryzację. Dostawczą furgonetką podjechał pod miejsce, gdzie zginęła panna Duvarro. Zaparkował w zaułku i rozłożył utensylia na pace furgonetki. Żadnej wielkiej magii - tabliczka, kartka, ołówek, wycięta z gazety fotografia zamordowanej.
W razie czego planował nakryć to plandeką i udawać znudzonego robotnika, któremu ktoś kazał tu czekać na dostawę. Gdyby ta argumentacja nie dotarła miał jeszcze rewolwer. Przyciśnięty przez stróżów prawa, ostatecznie zawsze mógł wprost powiedzieć co tu robi - bo to on pierwszy i ostatni bawi się w wywoływanie duchów? Głupkowata moda na Ouija mogła mu pomóc. Upewniwszy się, że zadbał o wszystko, z namaszczeniem położył palce na wskaźniku i szeptem zaczął recytować inkantację. Po raz pierwszy w życiu szczerą, a może nawet prawdziwą, a nie wiarygodnie i dramatycznie brzmiącą.

Oczyścił umysł i wstrzymał oddech wpatrując się w fotografię, w myślach wciąż powtarzając frazę wezwania. W bladym świetle księżyca i odległych latarni czarno-biała, rastrowa twarz Angeliny Duvarro spoglądała na Vincenta ze sztucznym uśmiechem zarezerwowanym dla obsługi pracowni fotograficznych.

emilski 30-10-2010 13:32

Samochód z kierowcą to był naprawdę miły gest. Jason naprawdę musi być przejęty tą sprawą, skoro na takie gesty go stać. Pomijając całą sympatyczność sytuacji, samochód z szoferem był ratunkiem dla Waltera, który przecież w ogóle nie znał miasta.
Po pierwsze pojechali do Central Parku. Tam ma czekać Dwight. Garrett obiecał, że będzie miał dla niego jakieś zadanie. Wreszcie będzie robota. Ta myśl pozwalała mu odepchnąć gdzieś zupełnie na bok strach spowodowany groźbą odstawienia na boczny tor ze względu na przygodę z Tołoczką. Walter po przeanalizowaniu dokumentów zrozumiał, że bardzo dużo pracy jest nie tylko w Bostonie, ale też właśnie tutaj – w Nowym Jorku. Natomiast Dwight zdawał się wcale nie być jakoś wyjątkowo zadowolony z faktu, że Walter chciałby na coś się tu przydać. To wszystko kazało mu posegregować wszystkie fakty, które udało im się do tej pory ustalić i spisać ładnie na kartce papieru. W wolnej chwili zajmie się analizowaniem i znajdowaniem logicznych powiązań między nimi, po to, żeby mógł nabrać więcej samodzielności w działaniu i przestać w końcu polegać na całej reszcie. Z niesmakiem sobie przypomina chwile, kiedy idąc ze szpitala do Teodora myślał tylko o tym, żeby zadzwonić do Garetta, bo on jest profesjonalistą. Bo on pomoże. Weźmie na siebie odpowiedzialność podejmowania decyzji. Gówno prawda. Walter czuje, że oszukiwał sam siebie. Garrett cały czas ma w stosunku do niego dystans i to się pewnie nie zmieni. Trzeba działać we własnym imieniu. Tym większe zresztą owoce można później zebrać. Brawa dla Waltera! Dziękujemy Walterowi! Pogromcą sekty pożerającej ludzkie dzieci jest zwykły obywatel, Walter Chopp! Brawa dla niego!

Oczywiście księgowy ma zamiar podzielić się z detektywem wnioskami z analizy dokumentów, ale nie będzie okazywał podniecenia. Co to, to nie.

I rzeczywiście, odegrał profesjonalistę. Przywitali się bez zbędnych czułości. Walter przekazał w skrócie, co skrywały papiery znalezione na biurku w Kuturbie, a Dwight położył mu na kolanach grubą i ciężką książkę, którą do tej pory trzymał pod pachą. Walter rzucił na nią okiem – to książka telefoniczna. Zaraz potem, detektyw wyciągnął z kieszeni karteczkę, którą również wręczył księgowemu.

-Chciałeś nieco roboty detektywistycznej? To masz. Znajdź ten numer w książce. Powinno być przy nim imię Tamara, albo przynajmniej coś, co brzmi po rusku. Najważniejsze jest znalezienie adresu. Potrzebujemy adresu. Jeśli go odnajdziesz, wezmę Cię ze sobą jako partnera na prawdziwą obserwację. Comprende?

-Ale...

-Żadnego ale. Jak znajdziesz adres, to dzwonisz do mojego biura i zostawiasz informację mojej sekretarce, Penny. Tylko pod żadnym pozorem mi się tam nie pokazuj.

Po tych słowach Dwight po prostu wstał i zaczął się oddalać. Walter patrzył za nim i wciąż nie mógł uwierzyć. Garrett po dwóch krokach zawrócił i, wyciągając papierosa, dodał szeptem: -Powiedz jej też, gdzie i kiedy mogę cię znaleźć – A głośno powiedział: -Nie ma pan ognia?

Walter zdezorientowany zaczął nagle bez składu obmacywać się po wszystkich kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Wykonując te gesty, kilkakrotnie odchylił połę marynarki, ukazując oczom detektywa kaburę z pistoletem. Garrett jednak nie skomentował. Cierpliwie poczekał na charakterystyczny trzask draski i zaciągnął się dymem.

-Dzięki kowboju – rzucił na pożegnanie i oddalił się w przeciwnym kierunku, niż przed chwilą, zostawiając za sobą smugę dymu. Zapach palonego tytoniu podrażnił Waltera i zdwoił tylko jego zdenerwowanie. Patrzył wściekle za Dwightem, zaciągając się swoim strike'iem. No to pięknie sobie zakpił detektyw za dychę. Książka telefoniczna i do wertowania. Naprzód, marsz! I co miał zrobić Walter? Zachować się tak, jakby całe życie na takie zadanie czekał? Spokojnie, da się to zrobić, ale to, co przy okazji postanowi, będzie miało swoje konsekwencje. Poważne konsekwencje. A na razie jest czas relaksu. Walter jest pierwszy raz w Nowym Jorku i musi trochę się nacieszyć. Zamachał ręką na sprzedawcę ciepłych bułeczek, który krążył ze swoim wózkiem wśród przechodniów i spacerowiczów. „W Bostonie takich nie ma” - pomyślał i zaciągnął się mocno zapachem świeżego wypieku. Bułeczki pochodziły z pobliskiej piekarni „Barney & Son Bakery” i naprawdę były jeszcze gorące. Sam Central Park, mimo wczesnej pory, też już od dawna tętnił życiem. Ludzie spieszący nie wiadomo gdzie, zwykli spacerowicze, turyści – trochę tego było. A pomiędzy nimi wszystkimi, uwijali się sprzedawcy ze swoimi wózeczkami. Jedni mieli ciepłe bułeczki, inni proponowali różne tytuły gazet... „Gazety, właśnie, to mi się przyda” - zreflektował się Walter, przypominając sobie, co zaplanował poprzedniego wieczoru. Podniósł się więc z ławki i podszedł do kiosku na kółkach. Facet miał naprawdę spory wybór, więc Walter bez zbędnych ceregieli, zdecydował się po prostu na każdy tytuł. Po jednym egzemplarzu. Zawinął to wszystko w szary papier i z zawiniętą paczką pod pachą, udał się do pobliskiej kawiarni. Po drodze zawitał do kierowcy Branda i powiedział mu, żeby ten sobie nie zawracał nim głowy, bo przez najbliższe cztery godziny, na pewno nie będzie potrzebny. Szofer szybko zrozumiał jego słowa, bo od razu wysiadł z samochodu, przekręcił kluczykiem zamek w drzwiczkach i zniknął za najbliższym rogiem.

***

Dom Towarowy Hollinsa stawiał przed swoim najlepszym księgowym różne zadania. Czasami, a nawet nierzadko, zdarzało się, że trzeba było zlokalizować gościa, który zrobił zamówienie i kazał wszystko sobie zawieźć, a później okazuje się, że to adres jego panny i wszystkie towary są dla niej w prezencie, tylko nie ma komu za to zapłacić. Hollins, żeby w takich sytuacjach nie tracić twarzy, zawsze zostawiał towar u panny, a Chopp, jako odpowiedzialny za to, żeby firma na papierze osiągała liczby takie, jakie szef chce, dostawał numer telefonu i to musiało mu wystarczyć. Na tej podstawie musiał znaleźć adres i posłać tam chłopaków z komórki ściągania należności. Dlatega zadanie Garretta nie było dla niego żadną nowością.

Walter miał na to swój sposób. I chyba właśnie teraz zrozumiał, że nie docenia swojego talentu. Ponieważ jeśli Chopp na żywo jest bardzo nieśmiały w stosunku do kobiet, to przez telefon może z nimi zrobić wszystko. Jak jest ukryty za maską słuchawki i nikt tak naprawdę nie wie, kim jest, pozwala sobie na dużo. I jest skuteczny. Z reguły, gdy zadzwoni się na centralę i poprosi o cokolwiek choć odrobinę wykraczającego poza połączenie z innym numerem, dziewczyny po drugiej stronie słuchawki, informują, że nie należy to do zakresu ich obowiązków.

Z reguły. Bo Chopp takiej odpowiedzi nigdy nie usłyszał. Co ciekawe, dziewczyny z nowojorskiej centrali niczym się nie różniły od tych z bostońskiej. Jedyne, co musiał zrobić, to zostawić swój zwrotny numer telefonu i uzbroić się w cierpliwość. Za 3 do 4 godzin, powinien dostać telefon z pełną informacją. A 3 do 4 godzin to akurat świetny czas na stworzenie anonimu do Dominica Duvarro.

Chopp zajął sobie wygodną sofę w rogu „Rodney Cafe”, gdzie w spokoju mógł rozłożyć się ze wszystkimi gazetami. Po drodze kupił jeszcze papier listowy, klej i nożyczki. I oddał się natchnieniu. Najpierw ułożył treść, ale po hiszpańsku – jeśli list dostanie się w niepowołane ręce, jest większa szansa, że nie zostanie zrozumiany. No a Dominic, to chyba hiszpański zna wystarczająco. Zresztą taki zabieg pozwoli na odsunięcie podejrzeń od Waltera, bo nikt chyba się nie spodziewa, że zwykły księgowy zna język hiszpański. A jednak... jednak jest jakaś rzecz, za którą Walter może być wdzięczny rodzicom...

Księgowy postanowił przyłożyć się do zadania, bo chciał, żeby ono rzeczywiście przyniosło skutek. Dominic ma się zreflektować i zerwać z Kuturbem, a przynajmniej zacząć węszyć, chociaż w to drugie Walter zdecydowanie wątpił, bo Duvarro miał w sobie za dużo z galarety, żeby coś takiego, jak węszenie, wchodziło w ogóle w grę. Ale najważniejsze było to, żeby nikt nie rozpoznał i nie domyślił się, kto wysłał list. Dlatego postanowił sobie, że każdą literkę wytnie z innej gazety i po prostu przyklei na papier. Nie będzie pisał, bo to zbyt ryzykowne.

List w wersji finalnej, już po przetłumaczeniu na angielski, brzmiał:

UWAŻAJ, BO KUTURB BUDUJE W DUVARRO MASZYNĘ DO MORDOWANIA LUDZI. TOŁOCZKO TO MORDERCA. POSZUKAJ INFORMACJI O POŻERACZU Z LONG ISLAND. TO SAMO DZIEJE SIĘ TERAZ U CIEBIE W FIRMIE.

List był skończony. Walter przestał wreszcie pochylać plecy nad stolikiem i swobodnie rozpostarł się na sofie. Rozejrzał się po kawiarni. Była cała wypełniona. Każdy zajmował się swoimi sprawami i nikt nie zwracał na niego uwagi. Posprzątał szybko bałagan, jaki powstał podczas jego pracy i zamówił kolejną filiżankę kawy. Zanim ją dostał, facet zza baru zawołał go do telefonu. Po drugiej stronie słuchawki uroczy głos przekazał mu informację, że numer telefonu należy do prywatnego mieszkania przy Canal Street, którego właścicielem jest dziennikarz, Ludwig Stern. Taką samą informację otrzymała również Penny, sekretarka Dwighta. Walter przekazał jej również, że można będzie go znaleźć od piątej po południu w domu u Jasona Branda.

Po wysłaniu listu na poczcie, który zaadresowany był na prywatną rezydencję Duvarro (ręczne pismo barmana z kawiarni – dał się przekonać Walterowi), Chopp postanowił skorzystać, że ma jeszcze dwie godzinki wolnego i kupić sobie jakieś ubranie, skoro ma tu zostać jeszcze kilka dni. Zresztą w obecnej sytuacji wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, więc lepiej mieć, niż nie mieć. Gościnność Branda jest doprawdy ujmująca, bo i nocleg i samochód z kierowcą, ale chodzić przecież w jego ciuchach nie będzie. To byłaby już przesada. Wrócił więc do samochodu. Szofer również był na posterunku. Wyglądał tak, jakby w ogóle się stąd nie ruszał. Chopp poprosił go, żeby pojechali do jakiegoś dobrego domu towarowego. przy okazji Walter będzie mógł sobie porównać wreszcie Nowy Jork z Bostonem – wiecznie konkurujące ze sobą gospodarki. W tym wypadku, to dom towarowy zdecyduje o zwycięstwie w tym pojedynku. Wiadomo przecież, że w lepszym mieście na pewno jest lepszy dom towarowy.

Zajechali pod okazały budynek,


który jednak nie zrobił na nim wrażenia, bo rzeczywiście był bliźniaczo podobny do tego w Bostonie. Później, gdy siedział już w kawiarni na dole


i spożywał skromny posiłek, a zakupy prawdopodobnie jechały już transportem na adres Jasona, musiał stwierdzić szczerze, że jednak tutaj mają większy przepych. Niby wszystko jest tak samo, ale z większym przepychem. Ale nie wiedział, czy to mu się podoba. Chyba jednak woli swoje stare śmieci, dlatego był skłonny rozstrzygnąć pojedynek metropolii na korzyść Bostonu, ale zdał sobie sprawę, że wygrana spowodowana by była tylko pobudkami sentymentalnymi, aż w końcu zupełnie dał sobie z tym spokój i wrócił do delektowania się całkiem smacznym puddingiem.

***

Gdy wrócił do Jasona, nie zdążyli nawet zaparzyć porządnej herbaty, a już zjawił się Dwight i jak zwykle, bez żadnych ceregieli, wprosił się do salonu i rozpostarł na fotelu. Walter zapomniał już tę drobną urazę, jaką do niego żywił jeszcze dzisiaj rano, kiedy dowiedział się, jakim to ambitnym zadaniem postanowił obdarzyć go detektyw i zadając pytanie: „Ok Dwight, powiedz mi teraz, co to za Tamara i dlaczego jest dla nas tak ważna.”, zapomniał nawet udawać nieco urażonego.

-Ma niezłe cycki i nogi do samej ziemi - odpowiedział z kamienną miną Garrett - Nie wystarczy?

Po chwili ciszy i zapaleniu kolejnego papierosa odezwał się znowu:
- Żart. Choć widziałem ją, rzeczywiście nie przesadzam z cyckami i nogami. Ale ta panienka jest interesująca tez z innych względów. Po pierwsze, pracuje w Kuturbie i jeśli ktokolwiek może powiedzieć coś więcej na temat sprawek tej firmy to główna sekretarka jest na pewno taką osobą. Sekretarka najczęściej wie najwięcej. Po drugie, zna się z tajemniczym panem brodaczem.

Dwight wypuścił dym.

- Podczas gdy ty pracowałeś nad jej adresem, Walt, moja rybka chwyciła przynętę. Namierzyłem już faceta z brodą. Obiecałem, że jeśli znajdziesz adres laleczki, to będzie prawdziwa obserwacja. I będzie. Ubieraj się chłopie, jedziemy. Mamy mało czasu. Musimy jeszcze po drodze kupić pączki.

Czyli jednak! „Czyli jednak jest prawdziwe zadanie – pierwsza obserwacja!” - Walter podekscytował się tym, jak byle gówniarz. Jakby zupełnie zapomniał z czym kojarzy mu się słowo obserwacja z czasów wojennych przygód. Gdy siedział z karabinem wycelowanym w nic. W coś, co hipotetycznie może się gdzieś pojawić. Ale niekoniecznie. Nuda. Nuda. Nuda. Ale na razie Chopp cieszył się jak dziecko.

Postanowili się rozdzielić: Dwight pojechał do brodacza, a księgowego szofer zawiózł pod adres, który sam dzisiaj ustalił. Zanim się rozdzielili, rzeczywiście kupili pączki, a o termos z kawą, która miała nie pozwolić na zaśnięcie zadbał już sam Jason.

zodiaq 02-11-2010 13:59

Wielka, mglista plama, pełna bałaganu, przesiąknięta wonią alkoholu, papierosów i damskich perfum - jedyna rzecz jaka przychodziła do głowy na wspomnienie
o poranku...

*
Wymiociny rozpaćkały się na stercie wiór...nikt ze stojących obok najwyraźniej nie widział w tym nic dziwnego, no może oprócz kilku "fachowców" którzy parskali śmiechem spoglądając na ledwo żywego studenta...
- Dorabiasz nam roboty - zaśmiał się ognistowłosy mężczyzna...właściwie "na oko" wydawał się najwyżej o pięć lat starszy od Douglasa, którego jedynym komentarzem było dziwne skrzywienie białej jak ściana twarzy
"Pić..."

*
Ale na pewno? Kawy? Ziewający Lafayette..będzie lśniło Uważaj na niego Nawet nie będzie wiedziała że ktoś tu był... Trzeźwiący zapach kawy, wirujący dookoła obraz schodów, Malcolm z rękami na biustach dziewczyn, siniak na ręce, wbity w materac gryf gitary, wyrwany z korpusu, którego położenie było nieznane.
Wielka mieszanka rozmów, wydarzeń, przedmiotów i miejsc.
Kolejna porcja smakowitości maszerowała po przełyku, aż do prześwitu.
*

- No, kurka...zarzygałeś mi buty! - poirytowany głos podniósł Lyncha na równe nogi. Przed nim stał ten sam, rudy facet, którego spotkał wcześniej.
W pomieszczeniu panował sprzyjający "przerwom w katorżniczej pracy" mrok.
- No, masz kurka jaja, żeś tu sobie przyspał... gdyby cię tak Adelcia podpatrzyła, jak ja. - pokręcił głową wydając z siebie serię dziwnych dźwięków, po czym usiadł obok Douglasa.
W odpowiedzi otrzymał przeciągłe "eee" uwieńczone wyciągnięciem paczki papierosów w jego stronę.
- Ho ho..pan, jak to mówią...koneser - zarechotał przeciągając papierosa pod nosem i przylepiając go sobie do warg w oczekiwaniu na ogień.
"No tak...tutaj pewnie wszyscy pala jakieś rosyjskie podróbki..."
Przyjemnie gryzący dym wypełniał płuca niosąc przy okazji ulgę sforsowanemu przełykowi i przeganiając nieznośny posmak wymiocin z ust...
- W-więc...jak masz na imię? - wymamrotał Leo w kierunku zadymionej postaci robotnika...dalsza rozmowa potoczyła się w sposób korzystny,

Seamus był nie tylko kopalnią wiedzy dotyczącej fabryki i jej pracowników, ale miał także jednego, bardzo wpływowego sojusznika....co wyszło na jaw przy nagłej "inspekcji" Adeli. Wystarczył widok Machoney'a, a jej język dostawał złoty kaganiec. Przy tej okazji Leo uścisnął jej dłoń...jej długą, żylastą i diabelnie silną dłoń. Adela rzuciła jeszcze jakąś uwagę co do "odpoczynku w czasie pracy" po czym wróciła na swoje miejsce, zostawiając ich obydwu w smugach gęstego, tytoniowego dymu.

Mimo totalnego wycieńczenia, Leo po raz pierwszy tego dnia mógł powiedzieć, że czuje się znośnie - wymioty ustały, senność została w miarę opanowana. Pozostał jeszcze druzgocący ból głowy, jednak to z racji huku maszyn wydawało się nie do wyleczenia.
Reszta dnia upłynęła w miarę znośnie - po małej "scesji" na magazynie, Adela wydawała się spoglądać na Lyncha łaskawszym okiem, niż wcześniej.
Przechlapanie twarzy pomarańczową wodą, zmiana ciuchów i wrota fabryki Duvarro stały już otworem...
"Jeszcze tylko dotrzeć do domu..."

Poranne obietnice Malcolma dotyczące sprzątania po celebracji 4 lipca zostały wypełnione...mieszkania może nie lśniło, tak jak przed tym najazdem, jednak wszystko zostało poustawiane tam gdzie stało, a większość śmieci wyniesiona... jedynym śladem bytności tutaj zgrai studentów był gryf gitary wbity w materac łóżka, który okazał się nie przeszkadzać w spaniu...
"Nie...nie możemy spać długo...wszystko o czym mówił Seamus musi być przeanalizowane..."

Armiel 04-11-2010 08:39

Nowy York
5 lipca 1921r


Walter Chopp

Odszukany przez ciebie adres okazał się być zwykłym domem w dość przyjemnej okolicy. Takie domy zamieszkiwali ludzie zamożni, jednak nie bogaci – lekarze, dobrzy prawnicy, urzędnicy. Po zmroku palą się tutaj latarnie, co jakiś czas przejedzie policyjny wóz. Ludzie mogą czuć się bezpiecznie w swoich domach. Czytają, spożywają wspólny posiłek, śmieją, kochają. Prowadzą rodzinne życie, które jakiś bezimienny szaleniec odebrał ci mordując twoją żonę.

Patrząc w światła palące się w oknach, obserwując cienie ludzi na zasłonach i wsłuchując się w ciszę ulicy czułeś się zagubiony. Sam, w zaparkowanym gdzieś z boku samochodzie zlizywałeś cienie czyjegoś życia. Ekscytacja minęła. Dziewczyna – naprawdę niezwykłej urody, długonoga blondynka – przyjechała do tego domu taksówką kilka godzin temu i najwyraźniej nie miała ochoty nigdzie wychodzić. Nikt też nie przyjechał do niej. Oczywiście istniała szansa, że dziewczyna właśnie załatwia jakieś mroczne interesy przez telefon. Ale jakoś nie chciałeś w to wierzyć, że źli ludzie dogadują szczegóły złych czynów za pośrednictwem tego urządzenia.

Noce lipcowe są dość ciepłe, lecz i tak zaczynałeś odczuwać różnice temperatur pomiędzy dniem i nocą. Ulica, przy której mieszkała dziewczyna, coraz bardziej pogrążała się w ciemnościach. Gasły kolejne światła w oknach. W obserwowanym przez ciebie domu światło zgasło przed północą. Najpewniej blondyna położyła się spać. Przez chwilę pofantazjowałeś na temat jej nocnego stroju, a potem odjechałeś.

Niestety, obserwacja nic nie dała.

Powrót do domu Jasona Branda zajął ci więcej czasu, niż planowałeś. Przyczyna była dość prozaiczna. Miałeś problem ze znalezieniem drogi. Gdy dotarłeś na miejsce było troszkę po pierwszej. Aby dotrzeć do portu na piątą trzydzieści rano, trzeba wstać z godzinę wcześniej. Co oznacza, że nie pośpisz za długo tej nocy.

Zasypiając miałeś tylko nadzieję, że Dwightowi poszło lepiej, niż tobie. Czy też może odwrotnie.


Dwight Garrett

Praca detektywa składa się z momentów ekscytacji i nudnej rutyny. Najczęściej tych drugich jest znacznie więcej. Sam nie wiesz, czy obserwację kogoś, możesz zaliczyć do tych momentów ekscytacji, czy nudnej rutyny. Owszem. Jest ten dreszczy podniecania, że zaraz podejrzany zrobi coś, co przyniesie przełom w śledztwie. Z drugiej jednak strony jest siedzenie gdzieś w ukryciu i wypatrywanie oczu, aż do ich bólu z nadzieją, ze szczęśliwy traf pozwoli zobaczyć coś ważnego.

Tajemniczy „brodacz” mieszkał bez wątpienia na terenie posesji zajmowanej przez Cichą Cerkiew. W jednym z budynków, które z ulicy były widoczne dość słabo. Teren na którym stały domy był ogrodzony i otoczony niezbyt gęstym szpalerem drzew. Posesja posiadała własny ogród.
Z drugiej jednak strony nie było innych miejsc na terenie parceli, z których mógłbyś prowadzić obserwację nie narażając się na odkrycie potencjalnej ochrony.

Zauważyłeś kilka ważnych rzeczy. Po pierwsze tą kongregację duchową zamieszkiwało kilkanaście osób. Brodatych mężczyzn w rożnym wieku. Najstarszy poruszał się na wózku, który jakiś młodszy mężczyzna wystawił na słońce w ogrodzie przed budynkiem mieszkalnym. Najmłodszemu dopiero co zaczął rosnąć zarost na twarzy. Wszyscy nosili podobne stroje, proste ubrania przypominające nieco mnisie chałaty lub sutanny.
Ciekawym miejscem była garkuchnia wydająca posiłki dla bezdomnych. Oprócz kilku brodatych „mnichów” pracowały w niej najwyraźniej inne osoby – z zewnątrz. Pewnie wolontariusze. Dwie kobiety – jedna starsza i surowa, druga młodsza i wzbudzająca twoje zainteresowanie. Było w niej coś nie pasującego do tego miejsca. Nie wiedziałeś co, lecz pobudzało twój „nos detektywa”. Kuchnią zarządzał szeroki w barach duchowny o wyglądzie leśnego rozbójnika. Widać było, że wzbudza szacunek i posłuch wśród biednych korzystających z darmowych posiłków. Do miejsca w którym prowadziłeś swoją obserwację docierał smakowity zapach jakiejś zupy.
Trzy budynki na terenie posesji były ogólnodostępne. Duży budynek pełniący najwyraźniej funkcje modlitewne, kuchnia i magazyny do niej przyległe oraz opierający się o zewnętrzny mur budynek biura. Dalej nikt z zewnątrz najwyraźniej nie miał potrzeby chodzić. Jednak „mnisi” wchodzili i wychodzili z niskiego budynku w kształcie litery „L”. Musiał mieć zatem pełnić funkcje mieszkalne.


(plan terenu obserwowanego)

„Obiekt” kręcił się pomiędzy właśnie budynkiem mieszkalnym, a innymi zabudowaniami. Koło trzeciej, kiedy wydawano zupę, zjawił się koło kuchni rozmawiając z kilkoma osobami w tym z ową intrygującą cię dziewczyną. Potem poszedł do biura, razem z jakąś zakutaną w chustę kobieciną. Prze kolejną godzinę do budynku wchodzili i wychodzili z niego kolejni ludzie. Najwyraźniej była to pora załatwiania jakiś spraw. Potem „obiekt” opuścił biuro i zniknął na dłuższą chwilę w budynku w kształcie „L”. W tym samym czasie zamknięto jadłodajnię i wolontariusze zaczęli rozchodzić się do swoich zajęć. Obserwowany mężczyzna z brodą wyszedł tylko raz i to do tego „kościoła” gdzie odprawił dziwaczną ceremonię – zapewne modlitwę prawosławną – dla nielicznych wiernych. Potem znikł w budynku mieszkalnym i już więcej go nie opuścił. Po zmroku całą posesję obszedł jakiś brodaty „mnich”. Zamknął drzwi do cerkwi, pozamykał bramy wejściowe, dokładnie sprawdził czy nikogo nie ma a potem wrócił do budynku.

Kiedy nad dzielnicą zapadł zmrok pojawił się szemrany element. W pobliskim parku przechadzały się jakieś osoby. W bramie jakiś Rusek ubijał interes z panienką, która wyglądała na doświadczoną damę negocjowanego afektu. Dzielnica faktycznie nie należała do najbezpieczniejszych.

Kiedy zgasły światła w budynku mieszkalnym postanowiłeś się ulotnić. Jak na pierwszy dzień obserwacji i tak dowiedziałeś się dość sporo. Wiedziałeś, że sukcesem tego typu działań jest systematyczność i cierpliwość.

Do domu wróciłeś upewniając się, że nikt cię nie śledził. Przez chwilę myślałeś, że masz „ogon”, jednak okazała się to być twoja „choroba zawodowa” doszukiwała się czegoś, czego nie było.


Nowy York,
6 lipca 1921r, wczesny poranek


Okręt wiozący pasażerów z Wielkiej Brytanii i innych krajów Europy przypłynął z niespełna dwugodzinnym opóźnieniem. Potężny kolos ze stali prujący fale ogromnymi turbinami. Mimo swojej monstrualnej budowy i rozmiarów unosił się na wodzie lekki, niczym dziecięca zabawka w parku.
Oczekujący przybycia swoich bliskich ludzie podnieśli radosną wrzawę, kiedy trap dotknął lądu i pierwsi pasażerowie pojawili się na stalowych pomostach. Nabrzeże wypełniła hałaśliwa wrzawa i chaos związany z powitaniami i opuszczaniem pokładu.
Statek podzielono na trzy klasy. Najbogatsi opuszczali swoje kajuty wychodząc na specjalnie wyodrębniony fragment nabrzeża wprost pod armię stangretów, służących i tragarzy. Mężczyźni i kobiety dumni i wyniośli wsiadający do czekających samochodów, nie przejmujący się zupełnie czymś takim jak bagaże. Od tego mieli swoich służących, asystentów i podwładnych. Tak. Bycie kimś ważnym lub bogatym miało sporo zalet.

Środkowym trapem schodzili ludzie, którzy podroż spędzili w swoich kabinach, jednak nie zaliczali się do grona bogaczy. Cisi, pokorni, znający swoje miejsce w szeregu społecznym.
Najwięcej hałasu czynili jednak ludzie tłoczący na trzecim trapie. Biedacy nie posiadający więcej majątku, niż ubranie na grzbiecie i głowę pełną marzeń o możliwościach Ameryki. Często z całymi rodzinami. Śpiący na pokładzie. Szary, rozwrzeszczany tłum przepychający się łokciami – tak samo schodzący z pokładu, jak i kroczący przez życie.

W sumie najgorsze jest to, że nie wiecie jak wygląda wasz gość. Czy jest starszy, czy młodszy? Wysoki czy niski? Zupełnie nic.

Pozostaje wam odwieczny sposób czekających na dworcach całego świata. Tabliczka z wypisanym imieniem.

Pojawił się znacznie później, kiedy już traciliście nadzieję. Wysoki, szczupły i siwowłosy. Zbliżył się do was wspierając na lasce. Widać było, że prawa noga mężczyzny jest sztuczna. Oczy pogodne i mądre, skryte za okrągłymi okularami spojrzały na was i na trzymaną kartkę. Uśmiech rozjaśnił życzliwą twarz.



- Hieronim Wegner – przedstawił się całkiem przyjemnie brzmiącym uczelnianym angielskim. – Mniemam, iż przysłała was panna Gordon. Czy mogę prosić któregoś z panów o zaopiekowanie się moją walizką. Przez tą ułomność nie bardzo sobie radzę z ciężarami.

Potem spojrzał ponad wami w stronę bramy portu.

- Piękny kraj, ta Ameryka. Chociaż my, Niemcy, nie jesteśmy tutaj darzeni zbytnią sympatią. Co zresztą zrozumiałe – uśmiechnął się pogodnie. – Rozumiem, ze do Bostonu dostaniemy się pociągiem, tak?


BOSTON

Vincent Lafayette

Noc z 5 na 6 lipca 1921 roku

Zaułek, w którym zginęła Angelina Duvarro, był brudnym i nieprzyjemnym miejscem, w rażenie te potęgowało się po zmroku. Noc była pogodna, lecz księżyc wisiał nisko, gdzieś poza dachami okolicznych budynków. Blask ulicznych latarni nie docierał w głąb uliczki, tak że pozostałeś niezauważony dla nielicznych przechodniów, którzy wędrowali pobliską główną ulicą.
Niedaleko słyszałeś dobiegające głosy bywalców pobliskich knajpek i barów, stłumione odgłosy samochodów.

Wyjąłeś tabliczkę ouja przyświecając sobie małą świeczką. Oczyściłeś umysł, wypowiedziałeś odpowiednie, zapisane w książkach okultystycznych formułki i czekałeś na efekt.

Po kilkudziesięciu minutach przekonałeś się, że o wiele łatwiej wezwać ghoula niż ducha zmarłej osoby. Owszem, dwa razy miałeś już nadzieję, ze udało ci się tego dokonać!
Za pierwszym razem zimny powiew, który wyraźnie poczułeś okazał się być silniejszym tchnieniem bryzy znad oceanu, co potwierdził zarówno zapach soli, ryb, wodorostów jak i ropy. Za drugim razem biały kształt zbliżający się do ciebie, który zauważyłeś kątem oka, i który wywołał silniejsze bicie serca, okazał się być niesioną wiatrem gazetę.

Pierwsze krople deszczu zapowiadające zmianę pogody wygoniły cię do domu. Z trudem podniosłeś się z niewygodnej pozycji, zebrałeś swoje rzeczy i wróciłeś do domu. Tuż przed gwałtowną, letnią burzą, która nadciągnęła znad Atlantyku.


Było jeszcze na tyle wcześnie, że nie chciało ci się spać. Ogarnąłeś się jakoś i siadłeś do książek pożyczonych od Brooksa. Skonfrontowałeś swoją wiedzę z tym, co w nich zapisano na temat spirytyzmu, przywołań duchów i nawiedzeń. Po dwóch godzinach i kilku stronicach luźnych notatek uznałeś, że cała sztuka przywołań duchów sprowadza się do następujących prawidłowości: albo duch sam nawiedza jakieś miejsce, jakby ze swojej woli i wtedy każdy może się z nim spotkać; albo osoba przyzywająca musi mieć swoistego rodzaju „talent” – być tak zwanym medium; albo trzeba poznać jakieś „tajemne” zaklęcia lub sztuki szamańskie wiążące się najwyraźniej z długą nauką i wiedzą.
Cóż. Musiałeś pogodzić się z faktem, że nie posiadasz najwyraźniej żadnych zdolności w tym kierunku. Ale być może są inni w tym ponurym, zalewanym obecnie deszczem mieście, którzy taki talent posiadają.

W końcu zmęczony i ukojony szumem deszczu poszedłeś spać.

6 lipca 1921r

Obudziłeś się dość późno, kiedy miejski zgiełk świadczył o tym, że Boston spał nieco krócej i teraz ulicami przewalał się codzienny tłum ludzi. Po nocnej burzy nie było już śladu. Nawet jednej kałuży. Słońce świeciło jasno, ludzie hałasowali, na podwórzu ktoś szaleńczo trzepał dywan. Zaczynał się naprawdę piękny dzień.


Leonard D. Lynch

Ciężka fizyczna praca i kac. Mordercze połączenie. Tyrałeś pod czujnym okiem brygadzistów, zasuwałeś z taczką i łopatą. Wynosiłeś, przynosiłeś, biegałeś po smary, oleje, aż dzień zatarł się w jedną chaotyczną bieganinę.
W końcu dotarłeś do domu. Zmęczony, czując jak robią ci się zakwasy, upaprany smarem tak, że nawet dobre szorowanie szczotą i mydłem nie usunie brudu spod paznokci i tego, który zdołał dosłownie weżreć się w skórę.

Siadłeś nad kolacją zastanawiając się nad Seamusem i jego znajomością fabryki. Coraz bardziej sądziłeś, że trafił ci się los na loterii. Rudzielec był znany lubiany prawie w całej fabryce. Miał kontakty, znajomości a przy tym był rozbrajająco naiwny, co pozwoliło ci w miarę szybko podpytać go o interesujące cię sprawy. Niestety nie zawsze znał szczegóły, ale rozmowa z nim pozwoliła ci uzyskać naprawdę sporo informacji.

Korzystając z przerwy pokazał ci miejsca w których wydarzyły się wypadki. Trzy miesiące temu zginęło dwóch pakowaczy zabitych przez ładunek stali, który po prostu się zerwał. Jeden z nich był Włochem drugi jakimś Europejczykiem. Dwa miesiące temu zginęły trzy osoby. Tym razem cała trójka była ruskimi. Zapili, jeden z nich w porę nie wyłączył walcowni i gotowe. Pierwszego wciągnęły tryby, dwóch kolejnych zmieliło jak szli go ratować. Byli ochlani w cztery dupy. Jak to ruskie. Ostatni wypadek to wybuch kotła. Czterech zabitych, w tym brygadzista, dwóch z Europy i dwóch amerykanów. Wszystkie wypadki w jednej hali. Ale okazało się, że wcześniej też zdarzały się podobne historie. A to niejakiemu Carigenowi urwało rękę, a to Smithowi wciągnęło dłoń. Dwa razy na kogoś coś spadło – ze skutkiem śmiertelnym. Ot. Codzienna dola robotnika.

Rozmawialiście o Rosjanach i okazuje się, że stanowią oni niewielką grupkę robotników i są, zdaniem Rudzielca, w porządku. Poza kilkoma, których wskazał ci podczas przerwy palcem i zasugerował, byś trzymał się od nich z daleka. To niejacy: Igor, Iwan, Siemiej i Pieczka. Zdaniem Rudzielca to zakapiory.

Podpytałeś nieco o fabrykę i zamknięte miejsca. Oczywiście są takie. Magazyny z cennymi surowcami, sektory z gotowymi wyrobami, biura, kasy. Fabryka ma nawet własną straż fabryczną. Ludzi w niebieskich mundurach. Od nich też lepiej trzymać się z daleka. Duvarro wprowadzili ich, jak zaczęły się kradzieże. A to ktoś spirytus podprowadzał do czyszczenia, a to srebro, a to śruby czy inne takie. Ludzie kradną na potęgę i kombinują, byleby do pensji dorobić.

Podpytałeś o załogę. Tutaj niewiele się dowiedziałeś konkretów, chociaż Rudzielec zna większość ludzi. Pomiędzy ludźmi są niesnaski. Podział i hierarchia wpływają na to, jak się widzą poszczególne grupy. Straż nie lubi roboli, wykwalifikowani i majstrowie nie lubią tych mniej wyuczonych fachu, nikt nie lubi magazynierów, bo „wyżej srają niż tyłki mają”, ani kadr i biurw w administracji. Niewielu lubi traserów i inżynierków z działu projektów. A na Zarząd każdy leje ciepłym moczem. Dominic to fiut, Figgins jeszcze większy, a największym fiutem był Alexander. Tylko Angeliny szkoda, bo fajna z niej była dupeczka.

Potem poszedłeś na całość i zapytałeś o legendy fabryki. Seamus opowiedział ci o „maszynie śmierci” – frezarce, która zabiła już trzech ludzi i o tym, że duch pierwszej ofiary ponoć nawiedza jej okolicę na nocnej zmianie. Potem poplotkował jeszcze o Adelci i że daje, jak się do niej odpowiednio podejdzie. O niejakim Hincu, który rzekomo rozprowadza bimberek w hartowni, o związkach zawodowych działających na terenie fabryki i o innych pierdołach.

Kładąc się spać przypomniałeś sobie, że jutro idziesz na wieczorną zmianę.

Spałeś jak zabity prawie do południa kolejnego dnia.



Amanda Gordon

Nawet wesoła zabawa w gronie beztroskich znajomych nie pozwoliła ci zapomnieć o sytuacji Victora, o tajemnicy na jaką prawdopodobnie wpadł i która go doprowadziła do upadku, o Wagonowie, demonach, które okazały się realne. Spałaś długo, prawie do południa, a kiedy dotarłaś do redakcji Poter już tam był. Z obolałą miną i ręką unieruchomioną w gipsie.
Początkowo rozmowa szła wam niezręcznie, bo twój przyjaciel najwyraźniej próbował żartować z sytuacji. Ale potem nie wytrzymał. Spojrzał ci prosto w oczy i zapytał:

- W coś ty się, dziewczyno, wpakowała?

Nie mogłaś mu powiedzieć prawdy. Ale musiałaś mu coś wyjaśnić. Opowiedziałaś więc o domniemanych powiązaniach Wagonowa i „Dance Macabre” z ruskimi gangami, o tym jak twój kuzyn został przez nich wrobiony w zabójstwo, jak poważne zagrożenie stanowią ci ludzie. W zamian twój kompan opowiedział ci o tym, jak dwóch ludzi zaczepiło go na ulicy. Jak w bramie zapytali go, kto napisał artykuł o Dance Macabre. O tym, jak dzielnie chciał to utrzymać w tajemnicy, dopóki nie złamali mu ręki i nie zagrozili, że zadźgają nożem. Nigdy nie zapomni tych różnobarwnych, zimnych oczu naparstnika. Nie pójdzie na policję, bo i po co?

Na koniec waszej rozmowy „Poterek” dał ci spokojne zlecenie. Garden party organizowane przez jedną z bogatszych rodzin bostońskich. Dostałaś zaproszenie, zaliczkę i miałaś zrobić z tego spokojny materiał do jutrzejszego wydania. Przyjemna praca, w ogrodzie, wśród odświętnie ubranych dzieciaków, eleganckich mężczyzn – dziedziców fortun oraz nieco zmanierowanych pań domu w rożnym wieku, szczebiocącym jak podfruwajki.
Beztroskie życie w blasku słońca. Z dala od mrocznych tajemnic, zakazanych ksiąg, piekielnych bestii i zbrodniarzy udających amantów.

To ostatnie teraz stanowiło dla ciebie największe wyzwanie, tym bardziej, że wieczorem w domu czekał na ciebie kolejny bukiet róż, z zapewnieniami szczerych intencji od nieco grubawego i brodatego węża w ludzkiej skórze.

Resztę wieczora spędziłaś na pisaniu reportażu i wywoływaniu zdjęć. Potem zajęłaś się przygotowaniami do przyjazdu Hieronima Wegnera. Potem, dość późno, zadowolona z dobrze spędzonego dnia, poszłaś spać.

* * *

Rankiem przejrzałaś zdjęcia suszące się w ciemni. W pewnym momencie zadrżałaś. Na jednym ze zdjęć z „kinder balu”, nieco z boku stała jakaś postać. Na przyjęciu nie zwróciłaś na nią uwagi, lecz teraz, wywołując zdjęcia poczułaś .... bicie serca i zimno rozchodzące się po całym ciele poznając twarz na zdjęciu. To był ... Victor Prood. Ale jak to możliwe! Przecież twój kuzyn siedzi zamknięty w więzieniu. Co on robił na tym przyjęciu! Czemu nie zobaczyłaś go wcześniej. I czemu nawet na wywołanym zdjęciu wygląda, jakby był .... widmem.


Herbert J. Hiddink

5 lipca 1921 r mógł być zwrotnym momentem w twojej karierze. Od rana miał towarzyszyć ci w pracy krewniak „Efendiego”. Bystry młodzieniec, któremu miałeś przekazać tajniki fachu.

Poznałeś go wczorajszego wieczora na przyjęciu. Nazywa się Adam Milton. Jest wysoki, postawny, typ amanta, z cienkim wąsikiem i włosami na brylantynę, zgodnie z najnowszą modą. Bardziej wyglądał, jak młody, włoski gangster, niż poważny człowiek świata finansów. Był przy tym niezwykle inteligentny, ale zarazem nieco zarozumiałym młodzieńcem, któremu pozycja rodziny pozwalała na wiele, twoim zdaniem, zbyt wiele swobód.

To nie będzie łatwy czas dla ciebie. Z polecenia „Efendiego” masz chłopaka zabierać na spotkania biznesowe, których akurat tego dnia miałeś, aż cztery, ale to ty oczywiście dyrygujesz w waszym tandemie. Efendi oczekuje rezultatów – to znaczy dobrze rozeznanego w środowisku wydawniczym specjalisty, a nie tego, byś trzymał chłopaka pod kloszem.

Wieczorem do domu wróciłeś zmęczony. Nie zdążyłeś dobrze zdjąć płaszcza, kiedy zadzwonił telefon. Oczywiście Łosiek odebrał go pierwszy, a kiedy służąca przynosiła ci kolację do biurka, kamerdyner poinformował cię, że to rozmowa międzymiastowa z San Francisco i czy odbierzesz. Potwierdziłeś zachwycając się aromatem duszonej w sosie szafranowym ryby i przyłożyłeś przyniesiony na długim kablu telefon do ucha jednocześnie zastanawiając się, jak zacząć pałaszować te bez wątpienia boskie jadło.

- Ojcze – głos po drugiej stronie kabla spowodował, ze o mało nie dostałeś zawału.

- Artur – wykrzyknąłeś. – Gdzieś ty się ....

- Milcz! – ostry ton głosu Artura zszokował cię jeszcze bardziej, niż jego telefon.

Już chciałeś dać mu stosowną reprymendę, kiedy to, co powiedział wbiło ci wszelkie słowa na powrót do gardła.

- Wiem, że zaangażowałeś się w tą sprawę Prooda. Zostaw ją. Jeśli chodzi o pieniądze, mój nowy pracodawca, ma ich więcej, niż możesz sobie wyobrazić. Jeśli będziesz węszył koło Prooda, oni cię zabiją. Rozumiesz. Nawet nie wiesz, do czego są zdolni.

- Arturze...

- Milcz i słuchaj! – znów ten ostry, warkotliwy ton. – Trzymaj się z daleka od spraw, których nie zrozumiesz. Bo zginiesz. To nie groźba, ojcze. To ostrzeżenie. Niedługo opuszczam kraj. Na dłużej. Jadę pokłonić się memu panu.

- Arturze ...

Ale twój syn rozłączył się.

Aromatyczna i smakowita woń ryby była teraz dla ciebie niczym odór, jaki pozostawiło po sobie to coś, co wtargnęło kilka nocy temu do twojego mieszkania.

Artur! On żyje!

Nie wiedziałeś, czy cieszyć się z tego powodu, czy raczej płakać. San Francisco. Co on tam, u diabła, robił!


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:04.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172