lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [+18][Planescape] Planarne Okruchy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/11904-18-planescape-planarne-okruchy.html)

Ghoster 25-05-2014 15:22



· Uthilai · Pratibhairava ·


Uthilai, wraz z Pratibhairavą pognali czym prędzej w stronę Gmachu Czuciowców, jako iż tam było ich najwięcej. Z racji swoich, bądź co bądź ekscentrycznych i nawet czasami szalonych, poglądów, członkowie Stronnictwa Doznań nierzadko zwiedzali najróżniejsze plany i wiedzieli o nich dużo. Th’amar już dawno zdąrzyła się oddalić, gdy aasimar i konstrukt przemierzali ulice Dzielnicy Urzędników, zdecydowanie jednej z porządniejszych w Mieście Drzwi. Mimo iż minął dopiero jeden dzień od wiecu Tonących, śmierć Pentar zdecydowanie odbiła się na mieszkańcach. Twardogłowi co prawda od dłuższego czasu blokowali ulice, zatem nie miało to ze Strażą Zagłady tak naprawdę nic wspólnego, ale z kolei jej członkowie zachowywali się, jakby podjudzali innych przeciwko sigilijskiej trójcy egzekwującej prawo. Guwernanci może i udawali, że są ślepi na wszelkie konflikty toczące miasto, ale o ile Harmonium jeszcze trzymało się w ryzach nie dając się prowokować, o tyle Łaskobójcy interweniowali wypuszczając na ulice swoje patrole mające zgarniać jakiekolwiek przejawy podjudzania do rewolucji. Wszyscy siedzieli cicho jak myszy pod miotłą, mimo iż każdy, niezależnie od tego czy posiadał kryształową kulę czy też nie, dostrzec dokąd cała ta sytuacja zmierza. Uthilai'owi oraz Pratibhairavie nie było jednak straszne to, co tam Czerwona Śmierć wyprawia na zewnątrz, jako iż nie łamali praw Łaskobójców, nawet nie byli w planie, chociaż mogli śmiało stwierdzić, że latanie po straganach zaklątwiając losowych trepów raczej nie byłoby jednym z tych pomysłów, które miałyby się dobrze skończyć. Tak czy inaczej teraz byli już w okolicach Gmachu Rozrywki, przed którym, jeszcze zanim tam weszli, aasimar postanowił popytać Czuciowców.

“Są dwa rodzaje Czuciowców:
ci, którzy wstąpili do frakcji by doznawać
Wieloświata, oraz ci, którym nie robi różnicy
czy doznanie jest przyjemne, czy boli.
Ci drudzy się Czuciowcami urodzili,
Wstąpienie do frakcji to tylko ceremoniał.”
- Salabeusz Onyks.

· Co udało mu się z nich wyciągnąć ·

- Wiersze! Och, wiersze pełne poezji, pełne pięknych słów i działające na tak wiele obszarów w twym umyśle, łechtające tak wiele gustów! Nie uważasz, że w tym utworze jest coś niezwykłego? Wyróżnia się na tle pozostałych, jest taki... Tajemniczy? Kim mógłby być ten „Prometeusz”?

- Nigdy nie przypaliłem sobie pięty...

- Zostaw to, młodziku. Nie, nie truj mi tutaj o tym jakie to ważne, poezja jest dla ulicznego trepa i nie pozwolę na trzymanie mi tego przed oczami! Przestań wąchać te nic nie warte tomiska, księgi, durne opowieści i jeszcze durniejsze fraszki! Zajmij się kosztowaniem Wieloświata tak jak on został stworzony, a nie tak jak został opisany przez kogo nie bądź.

- „Prometeusz”, a to przypadkiem nie ten skurl, co wziął i dał ludziom ogień podług tych bogów z Arborei? Nie wiem, śmiałku, to poza moje moce, wybacz mi.

- Hmm... „Odpowiedź będzie prostsza niż myślisz”, to dość jednoznaczne. Co? Nie, nie wiem o co w tym chodzi, nie chcę wiedzieć, nie interesuję się. Czarcie interesy, pewnie księga pomaga zawierać pakty z diabłami, pewnie zniszczy ci duszę! A pfy, nie dotykaj, wypad mi z tym czymś, bo wezwę twardogłowych.

- Jeśli ktoś miałby coś wiedzieć o biesich wierszach, to będzie to A’kin Przyjazny Bies, a teraz zostaw mnie w spokoju, kontempluję nad sensem stworzenia.

· Wewnątrz ·

Nadzieja umierała ostatnia. Uthilai ruszył śpiesznie w kierunku Gmachu Rozrywki. Gdyby dopisało mu szczęście znalazłby tam jakichś znajomych. Wparował do budynku, odzipnął trochę, poprawił ubranie i włosy. Czuciowcy zwracali uwagę na takie sprawy. Pratibhairava samu z siebie miału raczej stały wygląd zewnętrzny, który pewnie samu z siebie za bliski ideału mogłu uważać. Dla oka innych mogłu uchodzić za złożony z większą dbałością o artyzm finezji kształtu i ruchomość oraz dobór metali konstrukt, niż taki który mógłby w Wielkiej Kuźni pracować. Aasimar posłuchał chwilę tego o czym mówiło się w holu. Przeszedł do części w której zwykle przebywali młodzi artyści starający się przypodobać odwiedzającym i zaczął rozglądać się za kimś kogo znał.

- Uthilai? - Zdziwił się mężczyzna przed nim, który najpierw nieznacznie odepchnął go różdżką chcąc przejść, a zaraz potem odwrócił się w wyrazie zaskoczenia.

Stał przed nim bowiem ten, któremu zawdzięczał to, iż na powrót mógł mówić. Eqniiv, o jakże zresztą niewymyślnym pseudonimie „Iluzjonista”. Był to dość młody, jak na złość Mieście Drzwi *ludzki* mag, i to mag co się zowie, bowiem ze szpiczastą czaszką, długą, zadbaną szatą z nieprzeciętnie długimi rękawami oraz, cóż, drewnianą różdżką, niekoniecznie wielkiej mocy, ale wystarczała. Miał dość łagodne, nieskalane wiekiem rysy twarzy i widać było, że zdecydowanie prosperuje do zostania pewnego dnia starym, przykładnym, podręcznikowym czarodziejem, jako iż już w tej chwili zapuszczał dość sporą brodę sięgającą mu piersi, ale z racji faktu, iż nie była ona długa na tyle, by owijać mu się wokół szyi oraz siwa na tyle, by budził respekt samym jej wyglądem, wydawała się ona lekko odstawać od reszty jego aparycji. Chociaż może to i lepiej, ponieważ każdy typ czaromiotów miał przecież swoje własne stereotypy odnośnie wyglądów. Szpiczaste czaszki z długimi szatami były dość uniwersalne, ale długie, siwe brody były nieodzownym elementem raczej tylko czarodziejów specjalizujących się w magii objawień. Uthilai wiedział, że nekromanci bród wcale nie lubili i preferowali wygodne, niekrępujące ruchów tuniki, a tak samo demonolodzy wychodzili z założenia, iż czym mniej ubrań tym mniej spalą przyzywane chowańce, ale wydawało się, coby tak naprawdę nie wiedział jak wygląda przeciętny iluzjonista. Eqniiv był jedynym jakiego znał.

- Widzę, że znalazłeś sobie towarzystwo, i to nie byle jakie! - Rzekł, wskazując na Pratibhairavę. - Nie daj się prosić i pozwól mi cię zaprosić na kilka kieliszków najlepszego, arboreańskiego wina jakie kiedykolwiek skosztujesz! - Uthilai, a jakże, zgodził się, co konstrukt skomentowału krótką opinią o marnowaniu czasu, ale ostatecznie także się zgodziłu.

· Pracownia Magika ·

“Aby poznać człowieka, trzeba beczkę soli z nim zjeść.”
“No to ja chyba sobie odpuszczę znajomość tych całych “ludzi”.”
- Oskoëlk, hydroloth.

Siedziba Eqniiva zmieniła się od czasu, gdy aasimar był tutaj ostatni raz. Było to oczywiście to samo pomieszczenie, dość duże, w jednej z zamożniejszych kamienic w Dzielnicy Pani, chociaż mimo rozmiarów było tam dość mało miejsca, jako iż większość zapchana była wszędobelskimi kukłami, obrazami, utensyliami iluzjonistycznymi typu luster bądź stalowych klatek i trumienek zakrytych płachtami tylko czekającymi na jakieś przedstawienie. Akcesoria magiczne i... Tyle. Gdyby przyszedł kilka dni wcześniej mógłby zobaczyć jak wielki pojemnik z młodym chromatycznym smokiem z Torilu zwisa tam z sufitu, niemniej teraz ostały się ledwie wrzeciądze, jako iż magik musiał szybko oddać stworzenie, gdyż wypożyczył je tylko na kilka dni. Smoki, nawet mimo ich wciąż niebywale rosnącej populacji, głównie na niższych planach oraz planie materialnym, wciąż pozostawały dość drogim zainteresowaniem wszelkiego rodzaju czaromiotów. Eqniiv był jednak czarodziejem na tyle cwanym, że zdołał podkraść smokowi jedną z łusek tak niepostrzeżenie, iż ten nie zauważył tego, nie mogąc tym samym poskarżyć się swojemu oryginalnemu właścicielowi. Łuska ta miała wisieć nad drzwiami jego włości; oczywiście od wewnętrznej strony, jako iż w Sigil tego typu ozdoba wystawiona na światło dzienne nie zabawiłaby długo jako jego własność.

Eqniiv zaprosił ich do stołu, znajdującego się w kuchni ukrytej za jednym z jego lepszych obrazów przedstawiających któregoś z otchłannych modelów, a następnie przykrył do stołu. Postawił nań kilka lepszych smakołyków takich jak niedźwiedzie, malutkie kawałki mięsa na patyku oblane ostrą, ysgardzką czekoladą, pudełko z cukierkami w kształcie zwierząt spotykanych w Celestii oraz coś, co było naprawdę niemożliwe do opisania w kształcie, ale smakowało jak jabłka z papryką. Chwilę potem odkorkował wielką, niebieską butelkę wina i nalał do kielichów, na których uprzednio iluzja rąk wygrywała jakiś niezbyt melodyczny utwór o dysonansie zbyt wielkim by było to przyjemne dla ucha; jego kielichy brzmiały naprawdę dziwnie. W każdym bądź razie, gdy czarodziej poczuł się zażenowany faktem, iż nie ma nic do zaoferowania konstruktowi, aasimar skosztował wina i, co by tu wiele nie mówić, w jego ustach jeszcze nigdy nie zagościło nic, co by sprawiło, iż fala przyjemności rozlała mu się po ciele. I nie było w tym absolutnie żadnej przenośni, bowiem napój sprawił wrażenie jak gdyby przesiąknął z jego przełyku do żył, płynął wraz z obiegiem i wprowadzał do każdego zakątka jego sylwetki uczucie niewymownie przyjemnego spazmu, który... Zniknął. W uczuciu zadumienia i jednocześnie zdziwienia Uthilai rozszerzył oczy i wziął jeszcze jeden łyk wina. Nic się nie stało; wziął więc kolejny, i następny, i jeszcze jeden, i... Nic. Od tego momentu każde kolejne skosztowanie tego alkoholu było absolutnie zwyczajne, w najlepszym wypadku było to wino po prostu dobre. Spojrzał na Eqniiva nieco zmieszany z pytającą miną; nie musiał czekać długo na odpowiedź.

- Nigdy nie zadziwi mnie to jak bardzo różnią się arborejskie wina od wszystkich innych. I pomyśleć, że satyry tak bardzo je kochają, skoro to uczucie towarzyszy im z każdym jednym łykiem! - Zaśmiał się, samemu biorąc jeszcze kilka łyków. Zwyczajnych, conajwyżej trochę przyjemnych łyków, nie tych trudnych do opisania, rozlewających się ekstazą po ciele łyków. - Zatem, drogi Uthilai'u, opowiedz mi co się działo z tobą ostatnimi szczytami! Nie widziałem cię dość długo, chyba nie mogłeś się aż tak nie rzucać w oczy w Sigil, co?




· Dramorion ·

“Jeśli więzień będzie się stawiał, zabić go.
Jeśli więźniowi zacznie się to miejsce podobać, zabić go.
Jeśli więzień będzie cię obrażał, zabić go.
Jeśli więzień zabije współwięźnia...”
“Tak, wiem, zabić go.”
“Nie! Sprawdzić czy się przypadkiem nie nadaje i go zrekrutować!”
- Dwóch Łaskobójców, chwilę potem trzech.


Spadłem na zimną posadzkę. Nie trzeba mi było przypominać, stał tam. Monstrualny, głodny, jak krew mu z ust ciekła tak i kobieta po bruku się wlekła. Nóg nie miała, przeraziłem się tym. Spojrzałem na bestię raz jeszcze, złowieszcze spojrzenie wgapione we mnie. Wyglądał bardziej jak jaszczurka albo smok, wcale a wcale nie jak insekt. Skuliłem się, bo co innego mógłbym; chwyciłem za nóż, był najbliżej. Krok w tył, i drugi, i trzeci – cofałem się, bo ten się przybliżał. Skurl z lewej wbił mu kosę w przetchlinkę. Nie, nie sztylet; prawdziwą kosę, z twardym drzewcem i ostrzem z jakiegoś lśniącego metalu. Odbijał mi światło w oczy gdy starałem się patrzeć. Trep nie skończył dobrze, obrzydliwe szczęki zacisnęły się na jego karku, a jego sylwetka pomknęła do góry jak fajerwerki w przestępne święta w Mechanusie, czyli pionowo w górę. Czerw począł kręcić ciałem a to w lewo, a to w prawo, dopóki kark nie puścił. No i puścił; pewnie, że w końcu puścił. Zwłoki spadły – cofałem się, bo ten się przybliżał. Mrugnął. Nie wiedziałem, że mogą mrugać. Obniżył tułów, wyszczerzył szczęki i począł pełznąć do mnie. Przestraszyłem się, wzdrgnąłem. Zaczynałem powoli żałować, że...

- Aaa!

Wrzasnąłem żałośnie. Wbiły mi się w nogę jego zęby. Zęby? Czemu czerw miał zęby? Otworzył lekko uścisk, a potem znów się na mnie zakleszczył. Znów zawyłem. Powtórzył to raz jeszcze i raz kolejny, począł mielić obie moje kończyny, gdy drugą starałem się go kopnąć, ale wpadła nad żuchwę. Rżałem jak zarzynany wierzchowiec do momentu, gdy kolana nie oderwały się od moich nóg. Nic mi było z tego noża, upuściłem go jak tylko przestałem zaciskać pięść w udręce. Zacząłem się czołgać w drugę stronę – cofałem się, bo ten się przybliżał.

- Nie trać głowy! - Wrzasnął ktoś z widowni, ale kaduk na arenie właśnie ją stracił. Łeb zniknął tamtemu w objęciach robaczych ust.

- I tak skończyło się moje życie. - Zakończył jegomość w zdobionej tunice, ukłaniając się ładnie widowni. Ci co przyszli dopiero teraz, mogli usłyszeć tylko jak wcielał się w rolę jednego ze skazańców w klatce z czerwiem, udając narratora i ofiarę jednocześnie, dodając tylko ponurej groteski i poczucia niesamowitości do „przedstawienia”; ci co przyszli trochę wcześniej mogli też podziwiać inne jego imitacje, nie zawsze pierwszoosobowe, zawsze jednak niezwykle upierdliwe dla tych, których wrzucano do klatki. Ale to był ostatni przestępca.

- Wypierdalaj mi stąd, ale już! - Pogroził mu toporem Łaskobójca. Wypędził go całkiem z widowni i ba, nawet osobiście odprowadził, trzymając przy tym za kołnierz i ciągnąc go po ulicy.

- Jeszcze jeden!

- Rzucić czerwiowi jeszcze paru!

- Nie. Rozejść się, bo was tam wrzucimy. - Powiedział posępnie inny; ten, który uprzednio trzymał w ręku kafar, ale teraz już łom, jako iż począł obluzowywać wbite przez siebie pale utrzymujące klatkę w miejscu.

- Chodź tutaj... - Wyszeptał kolejny w tym samym czasie, zbliżając się ostrożnie do ogromnej bestii. Słowa dosłownie wypłynęły z jego ust, skapały mu po brodzie, pobrudziły trochę pancerz i popłynęły strużką ku robalowi. Oczywiście nie było to Limbo, zatem to nie *słowa* płynęły po bruku a ich, mniej lub bardziej materialna, realizacja, to jest jakieś runy odbijające się w przezroczystym strumyku zaklęcia. Był to oczywiście poskramiacz i właśnie usypiał czerwia; podobno najlepiej trawiły śpiąc, a w Więzieniu czekało przecież jeszcze kilku skurli, coby ich rzucić na pożarcie.

Tymczasem wszystkiemu przyglądał się ten mechanatrix. Miał na sobie taki sam pancerz jak reszta Łaskobójców, choć być może nie tak ciężki i ewidentnie gorzej dopracowany. Trudno było się zresztą dziwić, wszyscy jeszcze bez problemu pamiętali gdy ten oręż przywdziewał na ceremonii przyjęcia. Nie był członkiem zbyt długo. Właściwie to, w stosunku do długości jego życia, w ogóle nie był długo członkiem Czerwonej Śmierci; rozkazy z góry przekazywane mu były pośrednio a z Nilesią Alisohn nie wolno mu było nawet przebywać w jednym pomieszczeniu. I tylko on jako Łaskobójca wiedział, że nie wolno mu było, bo tylko oni wiedzieli o niej więcej niż to, iż nikt w całym wieloświecie nie pała taką rządzą wymierzania surowej formy sprawiedliwości w postaci stali ku odkupieniu grzechów. Oczywiście każdy mógł nieco inaczej definiować ową sprawiedliwość, a już na pewno wszyscy mieli inne pobudki, ale nietrudno było dostosować się do tak zwanych standardów frakcyjnych. Nawet wszyscy z zewnątrz dobrze wiedzieli co im wolno, a czego im nie wolno. Kradzież karana była amputacją ręki, najchętniej prawej, coby złodziejaszek miał porządną lekcję. Oszustwa pokroju fałszerstwa dokumentów podlegały jedynie karze więziennej, ale w przeważającej większości sytuacji obowiązywała reguła „oko za oko”, dzięki której spektakle takie jakie odbyły się przed chwilą mogły w ogóle istnieć. Jeśli ktoś postanowił popełnić morderstwo na oczach Łaskobójców, mógł być prawie pewien, że zostanie rzucony na pożarcie czerwiowi. Chyba że był kimś zasłużonym miastu, społeczeństwu, chyba że wpłacił sporą kwotę, chyba że ktoś wpłacił sporą kwotę za niego – wówczas mógł zdecydować się na szybką śmierć przez dekapitację bądź nawet gnicie w Więzieniu. Ale rzecz w tym, iż Łaskobójcy byli jedynie samozwańczymi katami i często nadużywali mocy swoich osądów, przez co zarówno Guwernanci jak i, przede wszystkim chyba, Harmonium mieli na nich uważne oko. Jeśli ktoś został zabity *według* Harmonium, to sprawca nie musiał być ścięty. Definitywnie szedł siedzieć, ale jeśli Łaskobójca nie widział na własne oczy przestępstwa, niekoniecznie, a zazwyczaj właśnie, nie wymierzał najwyższej stosownej według niego kary. Oczywiście nie licząc tych sporadycznych przypadków fanatyzmu, którymi wykazywały się persony takie jak Nilesia, to jest faktol frakcji, czy też Vhailor, o którym krążyły opowieści wśród wszystkich żyjących Łaskobójców. Nie było o nim wiele wiadomo, podobno Nilesia posiadała w swej osobistej komnacie kamień doznań z czasów, gdy był jeszcze człowiekiem, ale miał potem zginąć i przybrać formę czystej, nieskażonej niczym sprawiedliwości, bądź, innymi słowy, chodzącego pancerza wymierzającego kaźń istotom na tyle głupim, by odważyć się choćby splunąć Łaskobójcy pod nogi. Nie było po prostu trepa, który by nie przemyślał dwa razy tego co robi w ich towarzystwie, a i nawet Chaosyci przy nich poważnieli. Vhailor podobno zaginął gdzieś w Tartarze wiele lat temu, chociaż niektórzy mówili, iż został pokonany przez przestępcę, za którym przemierzył wszystkie sfery Wielkiego Kręgu. Do dziś tak naprawdę nikt nie wiedział kim owy przestępca był, ale...

- Hej! - Strzelił go w łeb Attaran. - Przestań bujać w obłokach i idź do Więzienia, podobno paru więźniów się zarżnęło w jednej z sekcji i chcieli, żebyś ty to sprawdził, bo jeszcze się niczym szczególnym nie wykazałeś. No, ruchy, nie będziesz cały dzień się obijał jak jakiś szpicowany Guwernant.

· Więzienie ·


„Spójrz na to tak: najpierw obowiązek, potem przyjemność”
- Łaskobójca tłumaczący wychowankowi, dlaczego
ma nie używać taktyki „najpierw bij, potem zadawaj pytania”.

Korytarz był spowity w niebywałej wręcz ciemności; jedynym źródłem światła jakie tutaj się znajdowało były dwie, jeszcze ledwo tlące się pochodnie w uścisku dwóch Łaskobójców, którzy właśnie tutaj schodzili. Jeden z nich przekręcił stalowym kluczem w zamku i otworzył kratowane drzwi, tym samym wchodząc do jednej z niższych sekcji. Ktoś zawył żałośnie w mroku, li to z bólu li go z głodu, a ktoś inny szeptał fanatycznie pacierze w języku, który mógł nawet nie istnieć. Było tutaj o wiele ciszej niż jeszcze szczyt temu, czego powód był widoczny tuż po tym jak postawili swoje pierwsze kroki w głównym korytarzu; wdepnąć mieli bowiem od razu w kałużę krwi malującą się na posadzce. Płyn już dawno zaschnął pomiędzy kamiennymi płytami układając się w prostokątne wzory między nimi. Gdyby było tutaj jaśniej, zapewne mogliby dostrzec, iż jest to tylko jedna wielka hala, której kształt poszczególnych segmentów i pomieszczeń określały jedynie metalowe kraty wyznaczające cele oraz kolejne to już przejścia do następnych bloków, a przynajmniej tak mówiły plany Więzienia. Tak po prawdzie nikt z nich nie wiedział co jest w kolejnych blokach, jako że były szczelnie zamknięte, a nikt tam nigdy nie wchodził, ponieważ wciąż były wolne cele w sekcjach wcześniejszych. Zresztą, znalezienie kluczy otwierających te dystrykty mogło graniczyć z cudem zważywszy na fakt jak zapchane były skarbce Łaskobójców. I w takich skarbcach, być może nieco wbrew nazwie, nie dało się znaleźć żadnych faktycznych kosztowności. Magazyny te były wypchane wieloma zapiskami prawnymi, starożytnymi pancerzami uznanych frakcjonistów bądź kamieniami doznań, którym już nigdy nie było dane podzielić się swoimi niesamowitościami.

- Spójrz na to. - Rzekł Saszar, młody dość justykator o krótkich, jasnych włosach i niewiele dłuższym zaroście. Miał w ręce piernacz. - Pozjadali im kończyny, skurle. - Pochylił się nad jednym, potem nad drugim ciałem; przetrzebił dokładnie ciała, ale nie miały przy sobie nic szczególnego. Prócz dziur po nożach, znaczy się. - Jak myślisz, o co poszło?

Dramorion zauważył jak w świetle buchającej od oliwy pochodni coś błyszczącego odbija się na ustach kilku z ofiar. Przyklęknął by przyjrzeć się temu uważniej; rozwarł usta jakiegoś kaduka i ujrzał wypływającą z nich metaliczną ciecz. Sączyła się leniwie spod zębów, wyglądało to na rtęć. Nie wiedział do końca co zrobić z tą informacją, zwrócił jedynie uwagę Łaskobójcy obok na tę osobliwość, a sam ruszył szybkim krokiem wgłąb sekcji nakazując towarzyszowi, by ten pilnował wejścia. Stąpał po kamiennej, wilgotnej posadzce, a jego buty co raz nastąpywały na jakieś łachmany li puste miski po jedzeniu. Otworzył jedne z drzwi do celi - otworzył zwyczajnie, popychając kraty, jako iż większość z tych pomieszczeń nie była trwale zamknięta, odgradzali tylko tych, którzy siedzieli za morderstwa i podobne przestępstwa. Głównie tacy stanowili zagrożenie dla współwięźniów. Przed nim leżał jakiś śpiący chudzielec chrapiąc cichutko pod nosem, głaskała go jakaś dziewczyna, ewidentnie przestraszona. Poszedł do celi kolejnej, w której jakieś diabelstwo wyrywało sobie włosy z głowy krążąc dookoła. Gdy ujrzało Łaskobójcę zatrzymało się na chwilę i utrzymało dość niekomfortowy kontakt wzrokowy. Rozejrzał się dookoła, nie było tam nic szczególnego prócz stosu węgla leżącego w wiadrze oraz zamalowanej nim całej ściany. Drzwi do kolejnej celi musiał wywarzyć, bo jej lokator postanowił związać kraty resztkami ubrań oraz zaryglować zamek kawałek innego, wypadłego prętu. W tym samym czasie z drugiej strony jakiś trep wyleciał z hukiem próbując staranować Łaskobójcę przy wejściu i wyrobić sobie siłą drogę na zewnątrz. Tamten przyrżnął ostro buławą w nogę sferotkniętego, a ten skulił się na ziemii i począł skowyczeć żałośnie.


W kolejnej celi siedziała znów jakaś dziewczyna; miała długie, postrzępione włosy, przykryta była jakimiś szmatami, a na rękach malowały jej się spore rękawice z bandaży. O dziwo krwi nie miała na nich, a na stopach - zostawiała po sobie bordowe odbicia po stąpnięciach, wydawałoby się na palcach, jako że jej pięty się nie rysowały na posadzce. Także zaskakująco szlak z posoki nie prowadził do masakry w korytarzu, a do dziury w ścianie. Otworu naprawdę dużego, wyrwanego w nieprzeciętnie grubym murze, co wydawało mu się bardzo nieprawdopodobne, jako iż dookoła roznosiło się niemalże niewyczuwalne zaklęcie magicznej ciszy, właśnie na wypadek gdyby któryś z więźniów okazał się być czaromiotem chcącym przebudować trochę te komnaty. Ominął zdezorientowane dziewczę i przelazł przez szczelinę. Po drugiej stronie znajdowała się jakaś opuszczona sekcja, a krew i zgniłe szczątki ścieliły gęsto podłogę. Kraty całkowicie odgradzały to pomieszczenie od reszty sekcji - sekcji, o której nigdy swoją drogą nie słyszał. Przeszedł nieco dalej wzdłuż korytarza oglądając jak podłoga dosłownie się topi w jednej wielkiej kałuży cielesnego soku. Więzienie było ogromne, zatem miał za sobą już jakieś trzydzieści metrów odkąd przeszedł przez otwór w ścianie, a sceneria nadal się nie zmieniała, tylko porozczłonkowane ciała i czerwona wciąż jucha. Nie mógł powiedzieć, że czuł się tutaj swojo; wręcz przeciwnie, zapach zaczynał wyrzynać w nim spore piętno, aż zrobiło mu się niedobrze. Nie wiedział kompletnie co się dzieje, sytuacja dookoła była niesamowicie dziwna i gdyby całe pomieszczenie nie było widoczne chociaż trochę od jego tańczącej pochodni, być może by dalej nie szedł.

Fiolka. Ujrzał leżącą w jakiejś martwej dłoni fiolkę. Zwykłą, szklaną, wypełnioną czarnym i jak dla niego niemożliwym do zidentyfikowania, przynajmniej w tych ciemnościach, płynem. Podszedł powoli i wziął ją do ręki. Cała sytuacja była... Tajemnicza. Wokół ścieliły się gęsto rozbebeszone ciała, a on zdawał się nie robić sobie z tego żadnego kłopotu. Nie czuł żadnego zagrożenia, było po prostu dziwnie. Niekoniecznie zbyt przyjemnie. Otworzył fiolkę by ją powąchać, zapach był dość ostry, ale z braku lepszego określenia może nawet przyjemny. To jak zapach siarki bądź ogrodniczych kwiatów, których zadaniem jest nie pachnieć, a wyglądać, nie wiedział do końca czy ta woń mu odpowiada czy nie, na pewno była interesująca. W tym przypadku nieporównywalna do czegokolwiek innego, co dane mu było w życiu czuć. Zakręcił fiolkę; dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z tego, iż jej szklana powierzchnia nie jest idealnie gładka, a malują się na niej niewyraźne symbole gałęzi i ostrzy, wyżłobione bardzo delikatnie. Włożył flakonik do torby i wyprostował się.

Ciała, nie przejmował się nimi. Wiedział, że powinien, ale wydawały mu się one po prostu nic niewartym truchłem, rzeczywistość była jakby sztuczna. Czuł się tak, jakby zobaczył już wszystko co tylko można było zobaczyć i nic nie robiło na nim absolutnie żadnego wrażenia. Na końcu znalazł już tylko kolejne kraty, a wszędobylskie, walające się po podłodze zwłoki leżały tylko w tym pomieszczeniu; za metalowymi barierami rozpościerały się jeszcze tylko kałuże krwi. Odwrócił się. Wydawało mu się, iż coś przemknęło mu przed oczami, ale równie szybko uświadomił sobie, że tak naprawdę nic tam nie widział - a nie była to jedna z tych sytuacji gdy trepy faktycznie coś dostrzegły i wmawiały sobie, że to się nie stało. Dramorionowi przemknęła przez głowę myśl o tym, że teraz mogłoby się stać coś złego. Wszystko wydawało się być jak we śnie, jakby to wszystko było niczym więcej jak tylko osobliwym, wolno rozwijającym się koszmarem. To by tłumaczyło dlaczego wszystko wokół zdawało się być takie nierealne, a jednocześnie przeciętne. Starał się tym nie przejmować, bądź, być może bardziej akuratnie, nie obchodziło go to. Wrócił się na drugi koniec pomieszczenia by stamtąd wyjść. Po drodze mijał te same martwe szczątki topiące się w miniaturowych rzekach szkarłatnej w świetle pochodni krwi. Zauważył, że żadna z leżących tam kończyn nie była idealnie ucięta, wszystkie były albo odrąbane jakimś tępym narzędziem, albo oderwane najzwyczajniej wraz ze stawami, inne wyglądały tak, jakby ktoś miażdżył je młotem tak długo, aż nie odpadły.

Dziura zniknęła. Nie wiedział do końca po co tu przyszedł. Dziwne uczucie, bardzo trudne do opisania, towarzyszyło mu. Nie czuł się źle, choć na pewno nie czuł się też dobrze. Tylko lekki niepokój i wielkie uczucie niesamowitości rozpościerało się w jego umyśle. Spojrzał w dół - krew zniknęła. Ciała zniknęły, w ogóle wszystko zniknęło, nawet kraty. Jedyne co się ostało to kamienne ściany. To nie mogło się dziać naprawdę, musiał śnić. Dlaczego nagle znalazł się w innym miejscu? Dlaczego wszystko wydawało mu się takie trywialne?

„Jeszcze minutę temu nie było tutaj tej ulicy...”
- Główny problem każdego klatkowicza.



· Dwunastu Faktoli ·

Byli tam już długo; bardzo, bardzo długo. Aasimar zdążył wypić więcej niż powinien. Karp, czy może raczej „magister Furio”, jak mu się przedstawił, zdecydowanie był człowiekiem z głową do picia. Cóż, być może nie był w stu procentach człowiekiem, ale nietrudno było stwierdzić, iż alkoholu wlać mógł w siebie o wiele więcej niż przeciętny Sigilijczyk. Planokrwisty leżał teraz spity w trzy dupy na drewnianym blacie w Dwunastu Faktolach, jednym z przyjemniejszych zresztą lokali w Klatce. Bełty były tutaj tanie i przyzwoite, wystarczające dla wszystkich, którzy zarabiać nie postanowili w Ulu, a zważywszy na fakt, iż Karp miał przy sobie całą kolekcję dosłownie otrzeźwiających słodyczy, które otrzymał od swojego dość powiedzieć zaufanego przyjaciela, tylko pomagały mu nie zostawać z aasimarem w tyle. Ba, pił nawet podwójne kolejki gdy chwycili się za mocniejsze, baatoriańskie trunki, coby rozmówca nie pomyślał, że chce go wykiwać. Ale teraz nie miało to znaczenia; Karp wstał, strzepnął z siebie okruchy świetlistych herbatników, które to raz po raz zagryzał. Rzucił kelnerce, że spity przyjaciel zapłaci jak tylko się obudzi. On miał natomiast pozyskać miecz. Zwykły, wcale ostry choć raczej nie wart więcej niż dziesięć miedziaków na pobliskim targu. Ale to nie teraz, teraz musiał się śpieszyć, jako iż przez tego głupiego aasimara spóźnił się na spotkanie. Ruszył czym prędzej w stronę baru i rzucił barmanowi, krasnoludowi wcale niewiele niższemu od niego, porozumiewawcze spojrzenie. Wszedł za ladę, przekroczył drzwi i otworzył klapę w pomieszczeniu za nimi. Nie zajęło mu to długo gdy zszedł niżej, chociaż przejście ze schodkami było bardzo małe. Nie, nie niskie, a wąskie, co większości nie sprawiało takiego problemu, lecz Karp był w miarę obszerny, jeśli o to chodzi.

- Przepustka? - Zapytał go wykidajło.

- Dziękuję, już jadłem. - Odpowiedział pewnie, gdy tamten, bariaur w płytowym opancerzeniu z toporem w łapie, otworzył mu drzwi.

Pomieszczenie było dość duże, chociaż wszędobylski dym unoszący się z krat pod nimi nadawał temu miejscu odczucia niezwykłej duchoty i ścisku. Nie było tu w żadnym wypadku gorąco; jedynie trochę duszno, a to wszystko przez parujący pod ich stopami lud unoszący się spod stalowych kratownic. Miało to wszakże swój cel: Trzynasty Faktol, to jest ta ukryta speluna pod całkiem niezłą karczmą powyżej, była dość interesującym miejscem, w którym spotykali się śmiałkowie o dość szerokich zainteresowaniach związanych z przemytnictwem bądź nieco bardziej skomplikowanymi interesami planarnymi. Nie, w tym miejscu bynajmniej nie roiło się od wszelakich typów spod ciemnej gwiazdy, ewidentnych gwałcicieli prawa bądź szamrawych przestępców śmiejącym się Łaskobójcom w twarz. O nie, tutaj właśnie znajdowała się śmietanka sigilijskiego podziemia; było to miejsce dla tych, którzy niekoniecznie chcieli opierać swe żywoty na uczciwym zarobku, ale też nie robili tego bez przerwy, nie mieli w tym żadnego zgubnego dla innych celu. Tak czy inaczej, wracając do pary - była tu ona głównie po to, by nikt nie widział podawanych innym przedmiotów, by można było spokojnie usiąść z kimś przy stoliku i nie martwić się o to, że przypadkowa osoba zobaczy jakąś nad wyraz niestosowną wymianę dóbr. Karp tym samym nie widział gdzie idzie, a podążał szlakiem rozkładanych tutaj purpurowych dywanów oraz zwisających mu nad głową świeczników, które były tutaj chyba jako jedyne widoczne bez problemu. Minął jakieś przepierzenie i wlazł do jednej z kabin. Siedziało tam kilka osób, niektóre zbyt daleko z drugiej strony stołu by mógł do nich podejść i także się przywitać, bowiem te wcześniejsze miejsca siedzące zagradzały przejście, toteż rzucił tylko „Dzień Dobry” i usadowił się na jednym ze stołków.

Było tam kilka wartych wspomnienia osób. Po pierwsze jakiś stary, brodaty, siwy i znów stary nestor, który nie uznał za stosowne ubrać się w nic więcej niż paskudne, obdarte łachy, do tego brudne i zdecydowanie wręcz niegustowne. Widać było natomiast, iż ubiór ten spotęgowany był raczej ekscentryzmem bądź niebywałym wręcz lenistwem niźli niedbalstwem, jako iż długie włosy li broda były wcale zadbane. Ścibolił coś różdżką pod stołem nerwowo i nadstawiał ucha przy każdym powiedzianym słowie tak, jakby jego drugie nie działało.

- Co? - Zapytał Ścierżłob.

- Pytam, czy się zepsuło! - Podniósł głos tamten.

- Ja ci dam „gaduło”, ty durny kaduku!

Drugi był diabelstwem; ci co znali go dłużej mogli o nim powiedzieć wciąż niewiele więcej niż to, że był Anarchem, miał kontakt z więcej niż czterema komórkami swojej frakcji, toteż był tak bardzo w niezgodzie ze światem, że nawet reguły frakcji łamiącej reguły miał głęboko w poważaniu. No i przede wszystkim lubił eksperymentować z różnymi perfumami, jako iż za każdym razem gdy pojawiał się w Trzynastym Faktolu jechało od niego zapachami, którymi zaskakiwał wszystkich wokół. Raz pachniał dość interesującą wonią gzów zmieszaną z jakimś materializującym się miodem, który wąchając wręcz osiadał w nosie, a innym razem waliło od niego jakby właśnie wrócił z Avernusa. Kaduk zwał się Eretaholi i był w tej grupce tylko dlatego, że potrafił się wywiedzieć naprawdę wielu rzeczy. Co do jego wyglądu, to nie było w nim absolutnie nic interesującego. Ot, krótkie czarne włosy upostrzone malutkim, chyba nawet wyżłobionym porożem, kompletnie niepamiętliwe rysy twarzy oraz długi ogon fruwający to w tę a to we w tę stronę.

- +++Pytanie: Czy Obiekt „Eretaholi” Zdołał Uzyskać Wcześniej Wspomniany Pakiet Informacji Na Temat Wiecu Frakcji „Straż Zagłady”?+++

Modron zwał się Wielorękie, a przynajmniej tak mówili na niego tutaj zgromadzeni. Nie byłoby w nim nic szczególnego gdyby nie fakt, iż to właśnie to miejsce obrał sobie jako centrum zainteresowania wobec zbierania informacji na Mechanusa. Istniał wszakże kontrakt między grupką obieżysferów, jeśli w ogóle mogli się tak tytułować, a pewną nic nieznaczącą sekcją modronów, który zakładał, iż co każdy kwartał Mechanicznej Nirwany modron ten miał dostarczać im informacje na temat interesujących ich portali w zamian za branie ze sobą obiektu Wielorękie w sferowe karawany, gdzie pełnił rolę kamery Mechanusa. Był to jedynie konstrukt, i to bardzo, bardzo prosty w swej logice, toteż mogli mieć oni zupełną pewność, iż w razie wpadki nic nikomu nie wygada, ponieważ nie jest do tego zobligowany wobec kontraktu.

- Nie, nie mam pojęcia co się tam stało. - Odparł ponuro.

- +++Stwierdzenie/Przypomnienie: Obiekt „Wielorękie” Chciałby Zwrócić Uwagę Na Zobowiązujące Kaduka Warunki Kontraktu O Numerze 836-L.V.-116-286-329 Oraz Związany Z Nimi Dysonans W Stosunku Do Uprzedniej Wypowiedzi.+++

Pełnomocnikiem kontraktu była natomiast osoba ostatnia, a przynajmniej ostatnia z ważnych na chwilę obecną. Zwała się Kylie i była diabelstwem tak samo jak Eretaholi, ale ta z kolei rzucała się w oczy o wiele bardziej niż inni. Na głowie bowiem malowała jej się wielka kopuła z czerwonych niby Dis włosów, będąca tak naprawdę lekkim chaosem artystycznym powstałym po tym jak ugarnęła je i związała na samym czubku – reszta włosów po prostu rozbiegała się z tego miejsca na wszystkie strony. Przewiewny strój i poważne, choć wcale nie jakoś niebywale groźne, spojrzenie; to wystarczyło by wykreować jej wizerunek. Oczywiście dochodziły do tego jeszcze takie standardowe elementy bycia kadukiem jak ogon, dość podobny do tego, który wystawał z tyłka Eretaholiego, oraz dość długie, choć ewidentnie przycinane od czasu do czasu pazury.


„Moja ulubiona potrawa to twarz.”
- Przypadkowa rozmowa w barze,
tuż przed zniszczeniem życia jakiegoś niziołka.

- Spokojnie. - Rzuciła do modrona. - On właśnie przyszedł... - Wskazała na Karpia. - I to będzie twoja okazja do podróży bardzo obfitej w informacje, których wy tam sobie chcecie pozyskać w świecie śrubek i pokręteł.

- +++Stwierdzenie/Uwaga: Obiekt „Wielorękie” Wykonuje Operację: „Zamienianie Się W Słuch”.+++

- Chcę, żebyście wy dwaj udali się z jednym z moich zaufanych strażników do podziemii Sigil, a konkretniej do Zakopanej Wioski. Mało mi wiadomo o tym miejscu, ale dostałam bardzo przekonującą informację o tym, że jest tam dwustronny portal do całkiem nieźle zaopatrzonej krypty. Precjoza zostały dopiero odkryte i pewnie zaraz ktoś się na nie rzuci jak głodny pies na ochłap mięsa, więc dobrze byłoby to miejsce oczyścić jak najszybciej.

- +++Pytanie/Sugestia: Czy Obiekt „Kylie” Może Udostępnić Wszystkie Potrzebne Do Wyprawy Informacje? Stwierdzenie: By Optymalnie Przeprowadzić Wspomnianą Operację Potrzebny Jest Pakiet Informacji Dotyczący: Niebezpieczeństw Związanych Z Podróżą; Sposobu Na Dotarcie Do Lokacji „Zakopana Wioska”; Położenia Portalu Prowadzącego Do Wspomnianej Krypty; Informacji O- Oraz Obecności Klucza Otwierającego Portal.+++

- Nie gorączkuj się już tak. - Rzuciła dość żartobliwie, czego nie zignorowałby modron jeszcze trzy kwartały temu, gdy nie rozumiał istoty takowych powiedzeń we wspólnym planarnym. - Żeby znaleźć Zakopaną Wioskę, będziecie musieli poszukać chyba najgłupszego Chaosyty w tym mieście. Nazywa się Ismaskeli Zakutyłeb, nie mam pojęcia gdzie go szukać, ale jak popytacie w Ulu to na pewno go znajdziecie; Zakutyłba zna cała Klatka, to czub. - Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej garść niebiańskich pechów. W zasadzie była to mała sakiewka wypełniona pechami, to jest walutą używaną na planach wyższych. - Kluczem do portalu jest oberżnięcie pecha. Wydaje mi się, że wystarczy oberżnąć jednego takiego miedziaka by portal otworzył się dla wszystkich, ale nie jestem pewna, więc weźmiecie garść, tak na wszelki wypadek. Nie wiem gdzie się portal dokładnie znajduje, ale w wiosce powinniście znaleźć trepa o imieniu Ojo. Podobno wie wszystko o tamtejszych oknach na krypty. - Westchnęła podając Karpiowi sakiewkę. - No i trzecia osoba, która z wami pójdzie. Nazywa się Kai, powinniście go znaleźć na skrzyżowaniu Ulicy Przebudowanej Przez Dabusa oraz Żarłocznej Kamienicy pod numerem czternaście. Uważajcie na tę kamienicę, bo faktycznie zjada ludzi.


psionik 26-05-2014 11:49

- Na Sfery! - zaklął pod nosem. Z prawej dłoni zaciśniętej w pięść wysunęło się bezszelestnie ostrze. Stworzone z czystej energii, długie na pół metra rozświetliło pomieszczenie lekkim, zielonkawo-żółtym światłem.
Dramorion uniósł rękę do góry, by lepiej rozejrzeć się po okolicy. W świetle miecza, jego twarz nabrała chorego, trupiego koloru. Oczy, zdradzające pochodzenie nie miały powiek - miały migawki, niczym aparaty do tworzenia wspomnień z Mechanusa. W tej chwili zmrużone, wpuszczały mniej światła do receptorów, które próbowały przystosować się do warunków.
Mechanatrix ubrany był w czarny płaszcz z szerokim, postawionym kołnierzem, zasłaniającym szyję. Na łysej głowie mężczyzny widać było jedynie dziwny, pulsujący tatuaż, który leniwie zmieniał wzór, niczym wąż wygrzewający się na Słońcu.

Dramarion odwrócił się z powrotem do ściany, gdzie jeszcze przed chwilą była dziura. Pod płaszczem zaszeleściła koszulka kolcza z emblematem Łaskobójców. Skórzane spodnie wydały charakterystyczny dźwięk pocierania skórzni o skórznie, a buty jęknęły gdy klamry potarły o wypolerowaną skórę.

Dziury nie było. Zbliżył rękę do ściany, rysując ostrzem po skale. Ręka Łaskobójcy była metalowa, niczym u Modrona, pełno w niej było dźwigni, trybików, zapadek i innych skomplikowanych mechanizmów, jednak to, co było najciekawsze, to odbicie jasnych, prostych myśli - ciągu przyczynowo-skutkowego, w postaci ostrza wychodzącego wprost z dłoni. Było ono smukłe, nie szersze niż dwa cale, z pozoru idealnie gładkie i symetryczne. Przy bliższym spojrzeniu, wzdłuż środka widać było drobne trybiki, zapadki i dźwigienki, mozolnie kręcące się, tykające, czy wchodzące, lub wychodzące ze swoich powłok. Rolę jelca pełniła duża zębatka wychodząca z końca dłoni. Wykonywała ona powolny obrót wzdłuż obwodu dłoni, przechodząc przez ostrze, napędzając jego miarowe tykanie broni.

Caleb dotknął myśloostrzem skały. Była twarda, nie widział żadnego śladu po otworze. Cichy zgrzyt rozszedł się w około. Pomieszczenie było dość duże - nie usłyszał echa.

Próbował poskładać cały ciąg zdarzeń w logiczną całość. Niczym maszyna, bramka logiczna, czy Modron, starał się przypasować każdy szczegół odkąd wszedł do Więzienia w jedną całość.
Za każdym razem to samo: ~ Nie zgadza się ~
Żadna z analiz punktów wejściowych nie prowadziła go do miejsca w którym stał obecnie. A jednak, tu stał. To znaczy, że gdzieś jest błąd. Jakaś bramka logiczna jest ustawiona w niewłaściwym miejscu, lub w niewłaściwy sposób.

Ponownie odwrócił się i unosząc ostrze wyżej by przyświecić sobie, ruszył w przeciwnym kierunku. Nie było ciał, ale nie przejmował się tym. Wrzucił to do jednej bramki wraz z brakiem przejścia. Jeśli znalazł się w innym wymiarze, przejście musiało być bardzo płynne. Prawie niezauważalne. Mógł też śnić. Przyłożył ostrze do skóry lewej ręki, aż na przedramieniu poczuł stróżkę krwi.
Drobne ukłucie, chwilowy ból. Brak reakcji.
~ To musi być cholernie mocny sen ~

Ruszył przed siebie. Jeśli jest to sen, będzie musiał odczekać aż jego ciało je przezwycięży, ale jeśli to inny wymiar, to musiał znaleźć portal powrotny. Tamten widocznie był jednostronny. W lewej ręce obracał dziwną fiolkę, prawą przyświecał sobie drogę.

~ A może to fiolka? ~ Już miał się zatrzymać i zbadać ją, gdy do jego receptorów słuchowych doszedł dźwięk.
~ To nie było echo ~
Schował fiolkę do kieszeni płaszcza i ruszył w kierunku, z którego usłyszał obcy mu dźwięk.

MrKroffin 29-05-2014 17:10

- On tam jest. Znajdę go. - powtarzał gorączkowo Nieokiełznany.

Nie mógł teraz zawieść. Nie mógł zostawić tych śladów tak po prostu. Były świeże i wcale nie urojone. Głód i zmęczenie zawodziło w jego głowie, ale nie mógł się poddać Czuł to ciepło. Jego skóra pochłaniała to obce ciepło, a on pragnął go bardziej i bardziej. Ktoś tu *jest* i to naprawdę. Ale co to w ogóle była prawda? Nieokiełznany zapomniał, co ona znaczyła. Tutaj żyje tylko jego szaleństwo i udręka.

Jednak, gdy tylko, podczas codziennego okrążania swojego więzienia, poczuł na swoich rękach delikatne, subtelne ciepło żywego organizmu, dobrze wiedział, że to nie sen. To ciepło przywróciło mu część zmysłów. On też je znał, nie wiedział tylko skąd. Obraz rozmywał się przed jego oczyma, coraz więcej tajemnicznych cieni blokowało mu drogę.

- Nieokiełznany was pokona. I odnajdzie tego, który tu *jest*.

Słyszał chyba wszystko. Jego krwawe ściany śpiewały mu o szaleństwie i gniewie. Nie mógł tego wytrzymać, tylko absurdalna wizja spotkania czegoś żywego trzymała go przy życiu. Nadal czuł to ciepło, które niosło się za czymś, co tu *jest*.
- Znajdę cię. - obiecywał mu.

Wtem przed nim spod ziemi wyrósł staruszek o znanej twarzy.
- Odejdź, zjawo. Nieokiełznany odnajdzie go, mimo że ty stoisz mu na drodze.
- Po co, Nieokiełznany? Ile razy już dałeś nabrać się na tę sztuczkę? Idź odpocznij, jesteś słaby.
- Nieokiełznany zna prawdę, zjawo. Odejdź z jego drogi.
- Nie mogę. Zawróć. Tam nic dobrego cię nie czeka.
Wpatrywał się w cień, a on w niego. Nie mógł zawrócić, nie teraz.
- Nie! - krzyknął i pchnął w starca kulę ognia, której płomienie rozeszły się błyskawicznie po tunelu.

Cień zawył rozpaczliwie i zapadł się pod ziemię. Nieokiełznany szedł, ale im dalej się posuwał, tym więcej się ich pojawiało.
- Nieokiełznany nie zawiedzie, ten jeden raz…
Ręce zjaw wystawały z posadzki i chwytały jego szatę. Ciągle wyszarpywał się rozpaczliwie z ich śmiercionośnego uścisku. Ale ich było zbyt wiele. Eteryczne łapska ściągały go do siebie, a on był zbyt słaby, by stawić im opór. Nie może teraz zawieść, nie teraz, gdy *coś* tu jest.
- Odejdźcie!
- Chodź, Nieokiełznany. Zaśnij w objęciach Pani.
- Nie!
Ale nie miał już sił, by rzucić kolejny czar. Wciąż próbował wyrwać się, ale im bardziej się starał, tym bardziej ręce ściągały go w dół. Nie miał sił. Znowu zawiódł. Tak jak wtedy, dwieście trzydzieści siedem lat temu.

- Zaśnij w objęciach Pani! - nawoływały cienie.

Nieokiełznany nie miał już sił. Zasnął.

Leonidas 03-06-2014 10:00

Wojownik szedł wzdłuż alei mijając Wielkie Gimnazjum, jeden z wielu charakterystycznych budynków Miasta Drzwi dzięki którym można było zachować orientację. Budynek, otoczony potężnym murem oraz bezpośrednio przylegająca mu ulica zdecydowanie wyróżniała się na tle okolicznych kamienic… czystością. Z jakiegoś powodu potrafił nadkładać parę kroków żeby tylko móc przejść nieopodal. W zasadzie zastanawiała go ta reakcja. Ta i wiele innych odkąd los wrzucił go do Klatki.
Co prawda nie do końca wiedział czym dokładnie jest to Gimnazjum ale nie interesowało go to specjalnie. Minął budowlę po czym ruszył bezpośrednio ku celowi swojej podróży - Planarny Pies. Tak bowiem nazywała się karczma której, okazał się ostatnio, dość częstym bywalcem. Gospoda była, w najbliższej okolicy, miejscem które chętnie odwiedzali planarni podróżnicy. A tacy najbardziej interesowali Kai’a głodnego ich wiedzy o portalach i podróżach.
Odkrył je kilka dni temu, przypadkiem. Zmęczona długim marszem Kylie postanowiła wejść tu ze swoim ochroniarzem - jak go czasem nazywała, by odpocząć.
~ Kyle - mój tymczasowy... pracodawca?... - zajmując miejsce przy barze wojownik w myślach zadawał pytanie samemu sobie. Myślał o pojęciach które przez wieki były dla niego obce, a stały się dla niego chlebem powszednim:
Pieniądze, praca, podróż, przysługi… Za dużo tego było. Ale musiał o tym myśleć by się nie pogubić. Tylko żelazna logika mogła mu pomóc pośród tego chaosu.
W milczeniu przyglądał się gościom gospody. Istna mieszanka charakterów i ras. Powoli też zaczął uczyć się je nazywać. Nie musiał tego robić tak długi okres czasu, że zwyczajnie zapomniał.
Miejsce takie jak to ma wiele zalet dla osób które szukają informacji - wystarczyło zwykle słuchać. Poprzedniego dnia udało mu się przeprowadzić rozmowę z podstarzałym githzerai który starał się wyjaśnić mu strukturę bytu, czy też raczej przestrzeni określonej jako Przestrzeni Astralnej, przybliżył mu też położenie Sigil w odniesieniu do Wieloświata. Dwa dni wcześniej z kolei udało mu się porozmawiać z rhekiem gdzie ten opowiedział mu historie czterech królów Burz na Arkadii.
Dziś jednak nie miał szczęścia. Wszyscy goście wygądali i zachowywali się jak tutejsi. Nikt z kim na pierwszy rzut oka zamienić parę słów.
Zrezygnowany zebrał swoje rzeczy ze stołka i ruszył ku wyjściu. Był zły na siebie. Nie było wyraźnego powodu, ale czuł, że stoi w miejscu i nie wiedział czy może sobie na to pozwolić.
Po raz pierwszy od blisko milenium znów trzymał los we własnych rękach...

goorn 04-06-2014 19:35

Karp sapnął z zadowoleniem. Przygoda! Niezwykła misja, skarby, zwroty akcji, dzielni towarzysze i nadobna panienka zakochująca się w głównym aktorze widowisko – czyli naturalnie w Karpie.
Toteż z uśmiechem i bez wahania wykrzyknął:
- Absolutnie nie ma mowy!
I z zadowoloną miną wpatrywał się się w diabelstwo, z której oczy poleciały iskry irytacji.
- Niestety, śliczna dzierlatko, ale jestem ostatnio bardzo zajęty. Dzieci płaczą, żona narzeka, że zbyt rzadko bywam w domu, płot domaga się odmalowania od eonów, a mojemu psu zaczęły wyrastać bardzo dziwne macki... - przerwał dopiero, gdy w jego stronę poleciał mały, okrągły, skrzący się złoto obiekt.
Schował monetę nim ktokolwiek zdążył coś zauważyć i zaczął się wycofywać. Nagle zawrócił jednak i zagadnął Anarcha, czy przypadkiem nie ma ochoty zakupić kilku potężnych amuletów, które niechybnie pomogą mu w jego problemach z potencją, paskudnym oddechem i kurzajkami na twarzy. Nim ktokolwiek zdążył ucierpieć, Karp z ukłonem oddalił się od stołu, zabierając ze sobą konstrukta.

Wychodząc z lokalu nie omieszkał obszukać pijanego Aaismara, zabierając mu wszystko kosztowności. Zaraz, zaraz... Zabierając? Karp oczywiście nic nie ukradł, tylko dokonał wymiany, zostawiając na stole pyszne cytrynowe ciasto. W zasadzie, to było to ciastko. No, pół ciastka.

Drepcząc ulicą Miasta Drzwi Karp kołysał się łagodnie na boki, z zamyślonym wyrazem twarzy. Układał sobie w głowie drogę do domu tajemniczego współpracownika tak, by zahaczyć o małe, położone w ciemniejszej uliczce targowisko. Musiał tam z żalem sprzedać swój wspaniały miecz, a także dowiedzieć się kilku rzeczy. Ukradkiem oka spoglądał równocześnie na modrona, z zaciekawieniem obserwując pokraczny mechanizm. W końcu klepnął go w pudło i zagadnął:

- Piękny dzień, prawda, Wujku? Mogę ci mówić “Wujku”? Szalenie przypominasz mi mojego wujka, bodajże Biggly go nazywali. Był równie niski i pękaty jak ty i podobnie zgrzytał i skrzypiał przy chodzeniu. Podobno miał jakąś śrubę w kolanie, wyobrażasz to sobie? Albo pompę? Może to była pompa? Wtedy chyba słyszałbym zasysanie – zadumał się na chwilę - to musiał być jakiś mechanizm, wujek miał taki śmieszny mechaniczny krok i wiecznie się potykał. Pamiętam raz, jak z hukiem spadł ze schodów, wprost do piwnicy, tyle było śmiechu... - trajkotał tak aż dotarli do mało przyjaznej części Sigil. Domy były tu wąskie, wysokie i paskudne. Szarobure, a kamień wydawał się pokryty czymś w rodzaju liszaju. Zagłębili się w plątaninę ciemnych uliczek i dotarli do niewielkiego placyku, na którym niewielka grupka podejrzanych typów miała swojego stragany.
Wyjątkowo wredne zwierzątka, w rodzaju karłowatych wiwern i skrzydlatych, cuchnących kałem małp; rozmaite owoce, zioła i pędy, swoim wyglądem sugerujące, że z pewnością nie służą do słodzenia herbaty; a także kilka stoisk z bronią.
Karp podszedł właśnie do jednego z nich, przy którym stał potężny zielonoskóry stwór. Miał na sobie niesamowitą ilość różnych, wiszących luźno szmat, dobranych bez ładu, czy składu i dość ponury wyraz twarzy.
- Marko! Przyszedł oddać kasa? - zahuczał basowo.
- Nie, przyjacielu, mam coś znacznie lepszego! - zaczął grzebać w swojej bezdennej torbie, by wyjąć z niej miecz aaismara i odrobinę niebieskiego proszku, którym ukradkiem obsypał ostrze.
- Ten złom nie wystarczyć! - orzekł gniewnie handlarz.
- Ależ to żaden złom, tylko wspaniałej jakości ostrze prosto z pół bitewnych Acheronu! I do tego miota błyskawicami! - Karp zakręcił mieczem nad głową, sypiąc dookoła iskry.
- Marko tym razem mnie nie oszukać, miecz to za mało za dług.
- Spójrz tylko, szanowny sprzedawco, co to cudeńko potrafi! - Karp uderzył się płazem w nogę i nagle zadygotał gwałtownie, na usta wyszła mu ślina, a z włosów wytrysnął deszcz iskier – ajaj! Nie każ mi robić tego po raz drugi, bo mogę nie przeżyć! Jeśli jeszcze nie jesteś pewien, to dorzucę to tego magiczną kukułkę, którą podbijesz serce najsilniejszej samicy! - wyjął z worka mechanicznego ptaszka i wypuścił go, a ten zrobił dookoła nich kółko w powietrzu, gwałtownie bijąc skrzydłami i pogwizdując. Następnie wrócił do dłoni Karpia, który błyskawicznie podmienił go na innego, bo ten zdążył się już rozpaść na części.

Ostatecznie dobili targu i Karp ruszył pospiesznie z powrotem poprzez alejki.
- Wspaniały dzień, nieprawdaż Wujku? - zagadnął przyjaźnie modrona otrzepując włosy z niebieskiego proszku.
Umilając sobie drogę słodkimi pierniczkami, grubasek dotarł w niedługim czasie pod charakterystyczną kamienicę. Z zaciekawieniem rozglądał się kilka chwil i zapukał do właściwych drzwi. Następnie stanął przezornie w bezpiecznym miejscu, tuż za modronem.

psionik 05-06-2014 10:40

Ten dziwny labirynt żył własnym życiem. Dramorion szybko zorientował się gdzie jest i korzystając ze swej Woli, rysował w głowie plan labiryntu. Jego fotograficzna pamięć bardzo ułatwiała mu zadanie, lecz po godzinach chodzenia, zawsze wracał do tego samego miejsca, a mapa stworzona w głowie była równie nieczytelna, co tatuaż na wypatroszonym trepie. Mechanatrix, ponownie zatrzymał się na rozwidleniu. Tym razem miejsce wyglądało jednak troszkę inaczej. Ostrze rozświetliło drobną szczelinę w murze, której wcześniej nie dostrzegł. Nie, to niemożliwe. Caleb przejrzał w głowie zapamiętany obraz. Był pewien, że tego wcześniej nie było. Ruszył w tamtą stronę. W miarę zbliżania się, szczelina niby to rosła, tak, że gdy Dramorion zbliżył się do niej, mógł przejść na drugą stronę nawet nie schylając się. Tak też zrobił. Obraz po drugiej strony był zdecydowanie bardziej chaotyczny. Ostrze zafalowało, jednak momentalnie, dzięki *Woli* mężczyzny powróciło do swojego niewzruszonego kształtu. Z daleka dobiegały go echa jakby słów, jęków, uderzeń o ścianę i drapania. Tyle był w stanie zidentyfikować.
Ostrze momentalnie przybrało kolor czarnej Nicości. Tryby wstrzymały swą pracę, a mężczyzna ruszył wolnym krokiem w kierunku hałasu. Jednym barkiem przy ścianie, szedł korytarzem, aż natrafił na większe pomieszczenie. Słabe światło wydobywające się nie-wiadomo-skąd powodowało, że Mechanatrix nie mógł ocenić jego rozmiarów. Jego wzrok działał idealnie w świetle, jak i przy braku światła, ale półmrok był najgorszy. Było go za mało, żeby normalny wzrok był w stanie dostrzec wszystko i za dużo, by inne zmysły mogły zadziałać.
Ostrożnie podszedł bliżej. Na środku pomieszczenia leżała istota. Dramorion widział, że nie porusza się, ale żyje. Zapewne śpi. Wykorzystał tę chwilę, by przyjrzeć się pomieszczeniu.
Liczne ślady uderzeń i obtłuczonych kawałków ścian zdobiły ściany. Mężczyzna odwrócił się z powrotem w kierunku śpiącej istoty. Jego myśloostrze ponownie przybrało barwę jasno-zieloną snując więcej światła na otoczenie.
Drobne poruszenie, istota otworzyła oczy. Dramorion zmniejszył ilość światła i ponownie zapanował półmrok. Zmrużył migawki, dostosowując się do ilości światła i przygotowując na ewentualny atak.
~ Być może ona jest kluczem do wyjścia stąd? ~
Stał 5 metrów od leżącej istoty, czekając na jej reakcję.
Postać podniosła się powoli i ociężale. W końcu uniosła swoje cielsko w powietrze. Stworzenie patrzyło na Dramoriona dziwnym, nieobecnym wzrokiem.
- Stało się. Taki ciepły, żywy i cielesny. Nieokiełznany się nie pomylił. Twoje ciepło czuł odkąd się pojawiłeś. Co tu robisz, wędrowcze? Wiedz, że skądkolwiek pochodzisz, daleko jesteś od domu.
- Och, jakże prawdziwe są te słowa. Wiedz bowiem, że ja nie mam domu, a to miejsce leży daleko poza moimi myślami. Ty natomiast, to *jest* Twój dom, więc jesteś jego kluczem, bądź drzwiami. A ja zamierzam z tych drzwi skorzystać - w słowach Mechanatrixa nie było groźby. Były to do bólu proste i prawdziwe zdania.
- Jak Ci na imię istoto?
- Nieokiełznany nie zna imienia. Wszyscy zwracają się do niego właśnie “Nieokiełznany”. Wszystkie cienie tak szepczą między szczelinami w tych ścianach. Słyszysz je? - zrobił krótką pauzę, po czym nadal spokojnym, wręcz oszczędnym tonem kontynuował. - Nieokiełznany nie wie czy jest kluczem, czy drzwiami. Nawet jeśli jednym z nich, to nie wie, gdzie jest drugie. Nieokiełznany zna jednak te korytarze. Z nim nie pobłądzisz. Nieokiełznany chce pójść z tobą, wędrowcze.
- Nieokiełznany. Mnie zwą Dramorion. Dramorion Caleb. - odpowiedział. - Opowiedz mi o sobie i o tym miejscu.

Leonidas 03-07-2014 20:03

Kai siedział w milczeniu w swojej izbie. Był to w zasadzie niewielki i niezwykle skromnie urządzony pokój na parterze: dość długie ale stosunkowo krótkie łóżko, jeden stolik, dwa taborety i kredens. W pomieszczeniu było niewielkie, zakratowane okno z okiennicami od strony ulicy i solidniejszymi od wewnątrz. Jedynym elementem który się rzucał w oczy był właśnie stolik. Sam w sobie dość zwyczajny, jednak leżał na nim położony masywny miecz dwuręczny. Położony na jakimś fragmencie grubego, czerwonego płótna sprawiał wrażenie centralnego punktu pomieszczenia niczym miniaturowy ołtarz w świątyni. Miecz był ułożony idealnie równolegle do ścian co bez wątpienia świadczyło o szacunku dla ostrza.


Pod ścianą położony był kolejny fragment oręża - tarcza. Wyglądała dość nietypowo, może była niewielkich rozmiarów ale z każdej z jej czterech stron wystawały długie metalowe ostrza, przy czym to “wschodnie” było najdłuższe tak, że wkładając tarczę w dłoń można było używać go niczym miecza. Nie była w żaden sposób zdobiona lecz konstrukcja bez wątpienia wykonana była przez jakiegoś mistrza kowalstwa.
Cały trzypiętrowy dom należał do starszego już krasnoluda, który wynajmował pokoje osobom, które szukały w miarę dyskretnego miejsca. Gdy Kylie załatwiła mu to miejsce powiedziała, że można było się tu zakwaterować tylko z polecenia więc było to względne spokojne miejsce.
Kai’owi odpowiadało to miejsce. Nikomu nie musiał się tłumaczyć i panował tu względy spokój. Z resztą nie miał innego wyboru, a potrzebował schronienia na czas pobytu w Mieście Drzwi.
Z rozmyśleń wyrwały go czyjeś kroki. Odgłosy były coraz głośniejsze. To chyba goście, o których mówiła mu jego tymczasowa pracodawczyni.
Gdy odgłosy przycichły, przy jego drzwiach odruchowo rzucił zaklęcie widzenia prawdy, jak je nazywał. Przez stulecia gdy ktoś zbliżał się do jego *miejsca* tak się zachowywał. Odruch bezwarunkowy i jednocześnie jedna z ostatnich cząstek mocy jaka została mu po... zerwaniu jego więzi z *miejscem*.
Podszedł do drzwi by poznać towarzyszy.
Przed oczami Kai’a ukazała się dość specyficzna para. Z przodu stał na cienkich nóżkach kwadratowy modron, a tuż za nim czaił się niski grubasek, w kolorowych luźnych szatach i barwnej przepasce na włosach. Na widok gospodarza na jego ustach rozlał się maślany uśmiech i raźno wystąpił do przodu:
- Nazywam się Arden, Arden Ekler, a to jest mój Wujek. Przyszliśmy tutaj w sprawie misji i coś mi się widzi, patrząc na twój doprawdy imponujący miecz, że trafiliśmy dobrze.
Ich oczom ukazał się wysoki na trochę ponad siedem stóp człowiek. Idealne proporcje ciała, potężne mięśnie i idealnie dopasowana nietypowa zbroja płytowa od razu zwracały uwagę. Z ciemnoniebieskich oczu biło nieustanne skupienie, a z grymasu twarzy nie dawało się nic odczytać.
Wojownik spojrzał powoli na grubaska i po czym przeniósł wzrok na modrona. Trwał tak w milczeniu obserwując obu przez kilka chwil.
- Witaj Ardenie Ekler, witam i ciebie, Wujku. Wejdźcie - odezwał się do nich jednocześnie usuwając się z przejścia.
- Cudowne mieszkanie, doprawdy cudowne. Wprawdzie nie wygląda na to, że często masz tu gości, ale przynajmniej jest przytulnie. Jak ci się mieszka, to wspaniałe miasto, nieprawdaż? Taka różnorodność, tyle cudów zgromadzonych w jednym miejscu. Pamiętam jak zawitałem tu po raz pierwszy, z taką cudowną elficą u boku. Mówię ci... właściwie to jak ciebie zwą? - urwał swój słowotok grubasek.
Wojownik zamknął drzwi za gośćmi. W milczeniu słuchając słów Ardena.
- Uh… przepraszam - wyrwał się niby z zamyślenia - możecie się do mnie zwracać Kai - zaczął, po czym zamilkł na chwilę, niezmienny wyraz twarzy nie pozwalał nic stwierdzić. Po chwili odezwał się znowu:
- Wybacz, niewiele ci mogę powiedzieć o tym mieście. Jestem w Sigil od niedawna i przybyłem tu nie do końca z własnej woli. Pracujecie dla Kylie?
- Nie nazwałbym tego pracą, jesteśmy po prostu przyjaciółmi z tą ognistowłosą panienką. Wzajemne przysługi, wymiana uprzejmości. Kylie wysoko ceni moje rozmaite talenty i stąd poprosiła mnie grzecznie o pewną pomoc, panie Kai. Pozwolę sobie jeszcze przeprosić za tego grubiańskiego modrona, ale coś milczący jest, odkąd wyruszyliśmy. To nic dziwnego, bowiem to uciekinier z wyjątkowo restrykcyjnej społeczności mordronów morderców, a on ma w głębi pudła gołębie serce - urwał na sekundę by zaczerpnąć oddech i błyskawicznie wrzucić sobie do ust ciastko - więc sam rozumiesz, stres i podobno rzeczy mogą wykończyć każdego - spojrzał surowo na konstrukta - niemniej mógłbyś się opamiętać kolego, jesteś wśród przyjaciół i nie masz się czego bać. Nikt cię tu nie dorwie - grubasek skończył gadać i zaczął jeść kolejne ciastko, patrząc z uśmiechem na Kai’a.
- +++Sprostowanie: Obiekt “Wielorękie” Zaprzecza Stwierdzeniu Obiektu “Arden”, Jakoby Wspomiany Podmiot Miał Zaliczać Się Do Obiektów Typu “Uciekinier” Oraz/Lub Obiektów Typu “Morderca”. Aneks: Obiekt “Wielorękie” Nigdy Nie Dokonał Akcji “Ucieczka” Wobec Obiektu Typu “Jakakolwiek Grupa Modronów Większa Niż 2” Oraz Nie Dokonał Akcji “Morderstwo” Wobec Obiektu Typu “Istota Żyjąca” Bądź “Istota Myśląca”.+++
Ich gospodarz kiwnął tylko głową. Po chwili odezwał się:
- Od Kylie wiem tyle, że mam się udać na poszukiwanie jakiegoś człowieka i udać się do miejsca które nam wskaże. Ja sam nie znam miasta, ale jeśli jesteście gotowi to możemy ruszać od razu. Macie jakiś pomysł gdzie zacząć?
- Tak, tak, głowę mam zawsze pełną pomysłów, a nie chwaląc się, jeden jest lepszy od drugiego. Znajdźmy jakiegoś żebraka, nie ma lepszych informatorów w żadnym mieście. Za miedziaka dowiesz się wszystkiego - grubasek błysnął zębami, otrzepał kolana z okruszków i ruszył do wyjścia, zachęcająco kiwając dłonią na towarzyszy.
- Wezmę tylko broń - Kai podszedł do stołu po czym schował miecz do pochwy i przymocował do boku. Przy drugim miał już wiszący mniejszy miecz. Podniósł tarczę z ziemi i przymocował sobie ją do pleców kładąc na pelerynie i zaczepiając ją na jakiś haczyk przy karku. W pokoju nie zostało praktycznie nic co by wskazywało, że ktoś tu mieszka.
- Możemy iść - odezwał się podchodząc do drzwi.
Korytarz może nie wyglądał zachęcająco, ale nie było tu tak źle jak w typowym budynku w Ulu. Gdy wyszli na ulice Kai rozprostował się po czym spojrzał pytająco na Ardena. Ten błyskawicznie wskazał kierunek i cała drużyna ruszyła w stronę.. w zasadzie wojownik nie wiedział jaką. Nie miało to jednak wielkiego znaczenia - musieli znaleźć jakiegoś żebraka, więc wystarczyło udać się gdziekolwiek przed siebie.
O tej porze Sigil wydawało się spokojne, mieszańcy i przejezdni poruszali się leniwym rytmem wzdłuż ulic. Wśród nich specyficzna kompania wcale nie zdawała się tak bardzo wyróżniająca.
Mały człowieczek wypatrzył wkrótce siedzącego na uboczu żebraka. Wyglądał na diabelstwo, przez krótkie różki, ale twarz miał pokrytą paskudnymi, obłażącymi łuskami. Siedział z kolanami podciągniętymi pod brodę, okryty burym kocem z małą miseczką w ręku, w której leżało kilka miedziaków.
- Szanowny panie, ja i moi towarzysze mamy do ciebie nie cierpiącą zwłoki sprawę! Jestem pewien, że z przyjemnością nam pomożesz! - zaczął raźno Karp.
- Szpicuj się - usłyszał w odpowiedzi.
- Widzę, że nie będzie problemów, by znaleźć wspólny język - kontynuował wesoło grubasek, zupełnie nie zrażony. - Potrzebujemy informacji o niejakim Ismaskelim Zakutyłbie.
- Przestań kłapać jadaczką! - syknęło diabelstwo - szpicuj się trepie, powiedziałem.
Karp z uśmiechem wywrócił oczyma i sieknął za pazuchę. Wyjął złotą monetę, którą otrzymał od Kylie wcześniej tego dnia i zaczął się nią bawić. Złoty krążek skakał pomiędzy knykciami grubaska, jak obdarzony własnym życiem. Żebrak oblizał się i nie mógł oderwać wzroku od dłoni Karpia.
- Więc gdzie znajdziemy Ismaskeliego?

Ghoster 14-07-2014 15:31



· Kai · Karp ·

„Kocham patrzeć na kaosytów rozmawiających z dabusami;
zawsze są tacy pogubieni próbując odszyfrować co mają na myśli.”
„Ale że kto?”
- Typowa rozmowa w sigilijskiej karczmie.

Brudny kaduk miał czym prędzej zgarnąć monetę tłuściocha, gdy tylko odpowiedział na jego pytanie. Dowiedzieli się bowiem, że Ismaskeli przesiadywał często w pobliżu Ulu – i bynajmniej nie chodziło tutaj o dzielnicę „Ul”, choć fakt, ten drugi Ul w niej właśnie się znajdywał, lecz o Ul Kaosytów, to jest ogromną lepiankę po drugiej stronie Kostnicy patrząc od strony Nagrobku Dla Sfer. Widzieli to miejsce przynajmniej z kilka razy odkąd znaleźli się w Sigil, jako że znajdowało się na szarym końcu dzielnicy Ulu, a miało postać wyższej od okolicznych budynków wieży zlepionej z czego tylko się dało, porośniętej gęsto kolcokrzewem, jak zresztą wszystko w Mieście Drzwi, oraz oblewanej bez przerwy wszystkim co Xaosytom miód przypominało. Czyli wszystkim.

Ale tam go nie było. Gdy tylko przybyli do tego miejsca kierując się głównie okropnym smrodem, dabusy akurat zamurowywały jedyne, ostatnie przejście do budynku, przy okazji wciskając do środka kolejne dabusy, których zadaniem było pewnie rozebranie budynku, o ile w ogóle można było tak nazwać tę zapadającą się strukturę, na kawałki. Masy Chaosytów wydzierały się na dabusy, wrzeszczały i jęczały, bo jak to tak można im dom przebudowywać, jak można takie dzieło sztuki w postaci wysokiego placku z gówna i gliny niszczyć, Pani zapłaci za to swoją głową a świat zapłacze jak tylko frakcja zbierze się w sobie by podbić Wieloświat. Tak czy inaczej Ismaskeliego tutaj nie było, choć był jeszcze kilka godzin temu, a w okolicy wielu ludzi musiało go dobrze przecież znać. Większości przedstawicieli tej frakcji wariatów nawet nie było po co pytać, bo nie rozumiały ich ani modrony ani demony, a prowadzenie najkrótszej tylko konwersacji z którymkolwiek z nich mogło skutkować w najlepszym wypadku utratą słuchu. Wszyscy Chaosyci darli się bowiem wniebogłosy, Moce wiedzą czemu. Poczęli zatem pytać wszystkich przechodniów dookoła. I zajęło im to sporo ponad dwie godziny; bynajmniej przez to, że nikt Zakutyłba tutaj nie znał. Ba, tak jak się spodziewali był całkiem sławny, ale większość pytanych przez nich mieszkańców miasta uciekała z przerażeniem w oczach wymachując rękami i radząc, coby wrócili skąd przyszli i imienia tego więcej nie wypowiadali bo skończą w Odwachu u Ponuraków, albo, co byłoby dość logiczną konsekwencją tego wydarzenia, wylądują w ich ogrodzie po samobójczym upadku z okna. Jedni krzyczeli jak szaleńcy, inni w pogardzie kazali im się szpicować, jeszcze inni śmiali im się prosto w twarz. Znalezienie Ismaskeliego okazało się być trudniejsze niż przypuszczali.

· Czego wywiedzieli się od klatkowiczów ·

- Że co? „Miska Eli”? Nie znam żadnej Eli, śmiałku, ale na Wielkim Bazarze na pewno sprzedają różne dziwne naczynia, tam popytaj.

- Ta? Co ty tam trukasz, „Ismaskeli”? A weź się szpicuj na Iglicy, chędożony skalpie, nie mam ci nic do powiedzenia.

- Ano, słyszał żym o nim. No jak ja ojca i matkem mojom kocham, albo i nie, jyszczy chwilem tymu wchydzili że do tygo zaułka. Wyź no sprawdź, przecie nic ci nie zrobiem...

- Szpicuj się, trepie.

- Ismaskeliego szuka miłościwy pan? Nie, nie wiem gdzie jest, ale dobrą radę ci dam, śmiałku: trzymaj się od niego z daleka! Jakżem w Limbo czasem u ciotki bywał albo w Odwachu brzdęk zarabiał, tak długo jeszcze takiego świra żem nie widział! Skurl postradał zmysły kompletnie, nie ma już żadnej nadziei dla takich trepów. Nie zbliżaj się do niego, mówię ci! Jeszcze skończysz jako jeden z tych Kaosytów!

- Mietfver svel aknom teis, tefvergio lei svel atersied. Kvielgio metlevei tei? Tael svel, temio lei.

- Pomoc? Och! Klient! Ależ drogi panie, szanowny obywatelu Sigil, odwiedzający Miasto Drzwi, przybyszu z Zewnętrza bądź przyjezdny ze Sfer wyższych; oczywiście, że ci pomogę, a jakże, och tak, ależ z pewnością! Jestem szanowanym w okolicy i nawet w całym Sigil o-pro-wa-dza-czem! Zrobię co trzeba by pan i pańskie potrzeby były w pełni zaspokojone! Informuję, prowadzę, znajduję, usatysfakcjonowuję! A wszystko to za cenę marnych, przecież wartych no dosłownie tyle co nic pięćdziesięciu miedziaków! Moje usługi są najwyższej jakości, zapewniam miłościwego waćpana. Po stukroć przyrzekam i znów pana zapewniam, iż ze mną znajdzie pan to czego szuka, gdyż moje usługi są...

- A weź może spierdalaj stąd, najlepiej nogami do przodu.

- Co, jak, gdzie, chyba pojebało cię! Co za trep, co za skurl Zakutyłba szuka; tamten do Piekieł posłał swojego wnuka! Gorszy taki wariat niż sto kurew, co gdy ruszać nie wolno, a nie tak wolno! Tak ja, wzium! Widział tak chmiel przeciwszczytem nie! Tak, już, a gdzie! Ismaskeli pojeb, Ismaskeli idiota, Ismaskeli to ciota, trza wyśmiać od tego kmiota! A chuj, a wypad stąd, pyszałkami nie powiem; kupuj, a nie powiem! Bździu, ty śmierdzący capie, fiu bździu twojej matce a kysz! Chyba zaraz się rozpłaczę! Wzium, wzium!... Łychy chy chy chy!

- Tak, tak... A tak prócz tego, śmiałku, czy nie jesteś przypadkiem zainteresowany dołączeniem do frakcji Grabarzy? Wierzymy, że to życie jest więzieniem i powinieneś umrzeć.

- Sypnij brzdękiem, albo gówno ci powiem.

· Ismaskeli Zakutyłeb ·

„Chaos, Kaos, Xaos, Sraos.”
- Przeciętny klatkowicz spytany o to, co siedzi w głowach Chaosytów.

Gdy już stracili jakąkolwiek nadzieję na znalezienie dzisiaj Ismaskeliego, ich uszu dobiegły dźwięki iście niebywałe. I to „niebywałe” nie w znaczeniu, iż były tak piękne; o nie, dźwięki te wręcz *zadziwiły* ich tym jak były ze sobą kompletnie niezgrane. Ktoś uderzał hektycznie w gliniane miski, które tłukąc się spadały po schodach robiąc jeszcze więcej hałasu. Za chwilę dołączyła się do tego mała orkiestra z gwizdków kupionych, czy najpewniej jednak w tej sytuacji skradzionych, ze wszystkich stron Wielkiego Koła, z których każdy grał inne nuty w innych skalach skalach i tonacjach, o ile ci, którzy w nie dmuchali, w ogóle o czymś takim kiedykolwiek słyszeli. Jeśli w ogóle dało się w tym harmidrze usłyszeć choćby jedno naciągane unisono, to było ono z całkowitą pewnością zupełnie przypadkowe i nie trwało zbyt długo. Dalej ktoś tłukł w bębny beż żadnej rytmiki przerywając co chwila jakby coś mu przeszkadzało, a w tych krótkich chwilach gdy bębny cichły, dało się w trudem usłyszeć jak jakaś nienastrojona harfa stara się nieudolnie przebić przez buczenie innych instrumentów, ale jedyne co było odnośnie jej słyszalne to pękane struny. Pękła bowiem jedna, druga, potem trzecia i czwarta, a grajkowi chyba się znudziło, bo zaraz potem odstąpił od instrumentu i chwycił się za lutnię, którą, co zresztą ich nie zadziwiło, chyba rąbnął w kamienną ścianę, bo myślał, że tak się na niej gra. Podążyli za łomotem i wkroczyli do wąskiej uliczki wybiegającej z jednej z i tak bocznych dróg od ulicy głownej; na ścianie obok nich dało się zauważyć pordzewiałe i czasami pozrywane numery domów z zabitymi dechami oknami, a nawet ostała się mała tabliczka, na której już ledwo ledwo przeczytać można było „Kamienica Bez Jabłek”. Napis ten, szyld może bardziej, umykał jednak uwadze większości ludzi, jako że trochę niżej ktoś nabazgrał białą farbą „TYRAEZ JUSZ SOM JPKA”. Muzyka przycichła, nagle wokół poczęły biec istoty wszelakie chyba uciekając przed czymś z alejki. Jakiś bariaur hałasował kopytami bardziej niż uciekał, rozpędził się i walnął w ścianę łamiąc przy okazji futrynę jakiegoś okna w kamienicy. Masa dziewczynek w wieku być może piętnastu, szesnastu lat staranowała niemal trójkę przybyszów, gdy postanowiły porwać karetę i przejechać się nią po Sigil. Niektóre wypadały na zewnątrz i tańczyły bez absolutnie żadnego składu, bez rytmiki, a już na pewno bez jakiejkolwiek gracji. Jedna z dziewcząt pląsających niezgrabnie dookoła usiadła przy ścianie i poczęła malować na niej ogromny symbol Chaosytów, to jest tę mordę bliżej niezidentyfikowanego gada.


- Won mi stond, mówiem, już, tak! W try miga! O wy capy! O wy gnoje ponure! O wy kurwy! Siedzi debil na cmentarzu, zwłoki gwałci na ołtarzu! A sio, trepy, a sio! Umierajcie, srajcie! Matki-mężatki rżną denatki na ceratki! Li drzewo li kobieta, oba dadzą znak! Oto, kurwa, czas, by zerżnąć je na wznak! Przyjacielu mój, och! Kochana moja, och! Stop! Moczymordy głupie, gdziebym was znalazł, tak! Cicho, słuchać, nie przerywać! Nie, tak, już, teraz, znów! Jak ja nie cierpiem tych tempych krów! Czemu ta studnia taka jest okrągła?! Pokwadracić ją, a już, a tak! Ptaszku mój kochany, ćwir, ćwir! Gdzie pobiegł ten skurlony świr?! I co mi tu czyni ten jebany zbir?! Wypierdalać mi stond, mówiem, wypierdalać! Trupy gnijom, a chuje-muje i tak w najlepsze pijom! Wio, mówiem, wio! Musiał jej tam w środku wszystko powygrzebać! Ten gbur tylko no czeka, żeby siem odjebać! A kysz, a kysz, szpicowany ty! A ten skurl?! Jak nie popilnuje, to znów mu baba odleci! I ci kurewscy wierszokleci! Weźmie taki ją zbije i siem rozbuja, a potem nie ma jak, w rence musi trzymać chuja! Ale co tam! Bach! Trach! Ciach i Czuciowców Gmach! Lejcie bełta, tylko niech ten ciul go dobrze rozmełta! Po ćwiartce, po połowie! Lać, tak, już, teraz! Gdzie! Skalpie ty, gdzie mi z tym szklankiem! Lać do michy! Taka przecież ładna micha! Nie do szklanki, mówiem, do licha! No, dalej! Chcem widzieć jak rzygacie do tych starych alej! Dokond! Gdzie! Wracać, kurwa, wracać i śpiewać! Trep, trep, trep, sierp, trep, nie! Fajant, stop, zgiń! Znów wszystko, kurwa, popsułeś! Zeżrę ci uszy i nikogo to nie wzruszy!

Gdy wkroczyli do małego placu między alejkami, gdzie mnóstwo Chaosytów wyczyniało rzeczy niebywałe, zauważyli jak wszyscy z tych szaleńców zbierali się wokół jednego. Kaduki, bariaury, kilka półelfów, może też jakiś githyanki. Pośrodku stał, czy może raczej leżał, tańczył, śpiewał, wrzeszczał, żarł owoce i robił wszystko inne prócz stania, Ismaskeli Zakutyłeb. Ludzie czy nie-ludzie wokół wyli do niego jak wilki, wiwatowali mu, klaskali bądź wręcz przeciwnie, wyszydzali go gdy się odwracał plecami, ale widać było jak na dłoni, iż był on najważniejszy w tej zgrai popaprańców. Trudno stwierdzić jakiej był rasy, chociaż uszy miał krótkie, okładał pięściami jakiegoś zgreda skulonego w kłębek. Ubrany był we wszystko i w nic, jakieś zielone buty, ni to szata ni to tunika o kolorze głębokiego brązu oraz czapka o kolorze do określenia chyba niemożliwym. Szatę miał potem zdjąć a czapkę wywalić do ścieku, tak że widać było teraz jak z głowy wypada mu długa płachta siwych, rzadkich włosów, choć w wielu miejscach były one czerwone i gęste, jako że wylał na nie farbę i się trochę posklejały.


- Katedry się palą, miasta się walą! A niech siem już ode mnie wszyscy odwalą! Weźże no, weźże te wsiężce, wypierdalać mi stąd, a tak, a już! Prostackie, guwernanckie ścierwo! Mąka psu gdzieby w dupie! Mam cię dość, ty pstry kościotrupie! Zmykać stond buce, bo przyrżnem tej suce! Nie! Jak to tak! Jak to, jak?! Każdy rżnie jak może, jak go, kurwa, bóg wspomoże! O ty bucu, wypad mi stond, raz! Mlask, mówię, trzask, dwa! Prask, trzy, tak! W nogi, ty szkaradny trepie! Szybko, nim cię tu pogrzebię! Ciup, Pani Bólu ci wjebie! Siup, ty miałki zjebie! Bezradne z ciebie źrebię! Nie to co mój wujek, jak czaromiot genialny! A ty jakiś taki nachalny?! I to chujstwo, to chujstwo, to skurlone chujstwo-zabójstwo?! Jak ono ogłuchło, tak ono napuchło! Przez ciebie, skurlu, wybuchło, a teraz martwe leży truchło! A ta cipa? Czemu się tak grzebie?! A te jej psiapsiuły? Szmaty, rury, dziwki, wszetecznice, grzesznice, pierdolone nierządnice z dupodajkami, znów dziwki, zdziry z jabłkami! Gdzie te jabłka, kurwy, gdzie są moje jabłka?! – Jakaś Chaosytka podczołgała się po podłożu do Ismaskeliego i podała mu usłużnie wielki, drewniany koszyk z owocami. Tamten wyciągnął zeń jabłko i je ugryzł, po chwili wnet wypluł i znów począł wrzeszczeć. – Kwaśne, kurwa! Hmphpfpmm… Dobre. Nie, matko moja, kurwo szpicowana, za kwaśne! Ja pierdolę, tak, nie, przaśne! Hejże, lejże fiucie, skurlu ty skurlony! Lejże, mówiem, chlejże! Z babami jest tak, ja już ci mówię: jak ma roziągnietom ciupę, wiesz co robić: wal ją w dupę! Bzyk! Fryk! Stary, chendożony pryk! Mąka, ćwiartka, dziwka, wydmy, już, natychmiast, tutaj, tak! To tutaj chcem, nie, tak, srak! Szybciej, chędożone obważanki, durne wianki i baranki! Potargać te firanki! Wybebeszyć te chuliganki! Powyrywać te macierzanki! Na chuj mi te wianki?! Hola! Co to mi tu za hulanki! Wciąż mi nie znaleźliście wybranki, pierdolone niedojebanki! A moje obliczanki?! A moje składanki, kolorowanki?! A moje kurewskie zakreślanki?! Co?! Ten trep je podkosił?! Ty, nie ty, tamten, ychy! Łapać go, kurwa, łapać, raz, tak! Co czekać?! Jak czekać?! Kurwa by was, kurwa mać! Chyżo, żywica krzty brudu, w niej piździec! Mielec kpiąże piekła, a ty wciąż wściekła! Wonskie grzondki tu i tam, pyszne te żołondki, mniam! Zykfryd bebechy pogubił, kretyn siem z krypty wyściubił! Boże, czemu mnie nikt nie ten, ach! – Jakiś inny trep zdzielił go po głowie metalowym garnkiem, a ten osunął się na ziemię. Ismaskeli spadł na kamienny bruk, a sekundę później rzucił się do nóg tamtego. Ugryzł go w piętę najmocniej jak umiał, po czym znów zaczął się wydzierać. – Ty chromy dziadzie! Zniszczę ciem, urwę ci nogi i łapy, a potem ci je z dupy przełożem do japy, sękaty pierniku! Ty pyrkaty serniku! Ty serkaty pyrniku! Ty pyrkany sekutniku! Twoja matka to już sałatka! Co to za kutasy, co za wykrentasy?! O smutasy, dawać mi te rarytasy! Cienżkie ćwiągle glendzą ciągle! Zjazd mi stąd, już, tak, wspak! Och, niewinni, och, zgwałceni! Głupie trupy, liczykrupy, wystraszone trzęsidupy! Jak na widok fiuta twego serce jej się kraja, wsadź jej do gęby aż po same jaja!

- +++Stwierdzenie/Wyjaśnienie: Wysoka Wartość Parametru „Położenie Głęboko” Obiektu „Fiut (Genitalia Płci Męskiej Ras Dwupłciowych Germinatywnie)” Wewnątrz Obiektu „Otwór Gębowy” Obiektów Typu „Kobieta” Ma Niską Wartość Parametru „Powodzenie” Celem Uzyskania Wysokiego Odczynnika Parametru „Zdumienie” U Obiektów Typu „Kobieta”. Aneks: Wartość Parametru „Powodzenie” We Wcześniej Wspomnianej Sytuacji Oscyluje W Granicach Od 0,46% Do 0,52%.+++ - Wypowiedział formułkę modron, co ewidentnie usłyszał szalony Chaosyta; ten widząc trójkę nieproszonych gości chrapliwie wykrzyknął nieco zaskoczony.

- Brać ich!

Grupa Chaosczłeków najróżniejszej maści rzuciła się czym prędzej na nich, tym samym kompletnie ich zaskakując. Kai próbował wyciągnąć ostrze i bronić się przed atakiem, ale wskoczył mu na plecy jakiś karzeł, zawiązał mu się wokół nogami i począł strzelać z otwartych dłoni po jego oczach. Reszta na rękach podniosła ich wszystkich i poniosła w stronę jednego z budynków obłożonego szmatami i płachtami. Wnieśli ich po schodach i usadowili na krzesłach przy dość małym, okrągłym stole. Po drugiej stronie usiadł Zakutyłeb.

- Co za trepy, co za kiepy, a gdzie mi tu dość! Hej! Gdyby Sigil mocniej przeciwszczyt, o ja bym kurwy wy głupie, czemu wy tak w grupie?! Czemu do Ismaskeliego się zakradacie, czemu tak na mnie napadacie?! Skurle, mój wujek by was zeżarł! Co?! Nie, modron nie wujek, grubas się teraz przymknie bo inaczej dynię gzymsem różowom ażeby! Wyśmiewać mi stąd, a już, a bzdety głupie, hej, czekać, co?! A po chuj, a po co, a gdzie, a dlaczego wam do Wioski?! Nie jest zakopana, kurwy durne, jest pogrzebana! Wciśnięta w szmaty, zaorana! Szmata potargana! A moja żona w trzy dupy zalana! Nie zaprowadzę do Wioski, nie zaprowadzę! Wiejska Ulica, a dlaczego wielka jak Iglica?! Ludzie-Z-Cienia was tam czekają, siekają, nogi w dupę nie tak nie tak! Jaki „portal”, jaki „Ojo”, oni im tam coś tak nabrojo! Pudło niech się zamknie, napierdala jak pojebane, a gdzie te moje jabłka?! Jak to zabrane?! Wypierdalaj stąd, mówiem przecie, ile razy mam powtarzać?! Śmiałek przyszedł głupi problemy stwarzać! A Czuciowcy tymczasem kwa kwa w Gmachu sobie tam! Gmachu-srachu, nie chcieć Czuciowców, wy aby nie jedni z nich?! Noż kurwa jego zajebana mać, mówię przecież, siedzieć cicho, a tak, a nie tak! Skąd mam ja tak tutaj wiedzieć?! Nie mnie wywiedzieć się, nie mnie bezczynnie siedzieć, nie ja do Wiejskiej Ulicy idę, twój problem, takim wielkim ej! Grobla się robi, sporządzić zapiski i wylać te kwiatki do miski! Miskasmeli! Cha cha cha! No, śmiać się, bo nie powiem, a jak, a wspak, a srak, no nie powiem! Przyprowadzić żonkę, ale to tak już! - Jak nakazał, tak jeden z jego znajomych-wariatów wywalił na stół przepiękną, choć trudno nie powiedzieć że niezadbaną elfkę. Miała ona długie, kasztanowe włosy i spała jak zabita. Zakutyłeb przybliżył się do niej, wyszeptał jej coś do ucha, a szeptał chyba po raz pierwszy, po czym pocałował ją w usta, ale ona nic. Chwycił ją za podbródek, rozdziawił jej żuchwę i zaczął lizać ją jak pies. Nie minęła chwila a jak gdyby nigdy nic elfka zamieniła się w żabę. Wciąż całował ją przez chwilę; czy może raczej „lizał”. - Pobudka, głupia kurwo! Nic nas nie rodzieli! A czemu wy jom tak tu bez pościeli?! Ja pierdolę, jej spać trzeba, w Sigil nie ma nieba! Uśpić ją sztychowi jak skończym bzyk bzzzt! - Wsadził jeden ze swoich kościstych palców do ucha, wygrzebał zeń sporą ilość woskowiny, która chyba zalegała mu tam latami, a następnie wsadził żabie do ust. Ta jakby ożyła i zaczęła trajkotać głosem chyba balora.


- KYLIE CHCIAŁA, KYLIE DOSTANIE. TRÓJKA KMIOTÓW Z MIASTA DRZWI, POTRZEBA IM SIĘ DOSTAĆ DO ZAKOPANEJ WIOSKI. OWIANA TAJEMNICĄ, FAROD PODOBNO OSTATNIO ZGINĄŁ, ZAJEBAŁ GO TEN Z MIMIREM, LUDZIE-Z-CIENIA I KRÓLOWA ZŁODZIEI WPROSILI SIĘ DO WICHRÓW. PORTAL JEST PORTAL JEST PORTAL JEST PORTAL JEST PORTAL JEST...

- Kurwa, zacięła się! - Wrzasnął, chwycił za stół i rzucił nim w okno. Żaba wraz z meblem wyleciała na zewnątrz chyba trafiając kogoś w głowę. - Jebać żonę, jebać sfery, jebać wszystkie wasze durne afery! Durna żaba, nie ma kraba, zacina siem bez oliwy! Co, ale jak, cożeś ty, skurlu, powiedział?! Trzeba mi było dać oliwy, byłoby jak ruchać te suche dziwy! Porośniente kolcokrzewem między nogami jak Sigil, wyciąć im te busze znad cip, cip, cip cip ptaszki, cip cip! Ptaszek do dziupli wejdzie bez zbendnych głosów jak nie porasta ją tam kilogram włosów! Z nimi nie jest tak rozkosznie! Mamy ich dość, jak trądu na mosznie! A gdzie tak, a jak tak, a rosół na znak, Ulica Wiejska, miałem mówić i gdzie te moje jabłka, wy kurwy szpicowane?! Nadal siem obijacie, w śmietnikach gmeracie, po alejach sracie w gacie i w Dwunastu Faktolach po blacie! Karty ukradliście tacie i gracie w śmierdzoncej komnacie, a spermy dalej nie łykacie, gównem tylko nasionkacie! Hej, stop, gdzie mi tu, a sio! Co tam macie?! Mapy, jakie znów mapy do Wioski?! Mapy nie som na papierze rysowane! Do Wioski nie ma mapy, gdzie mi tu te łapy! Co za głupie capy! Przez Katakumby trzeba, jakie „Labirynty”, jakich „Myśli”?! Na Wielojedność uważać, na umarłych uważać, na wszystko zważać, kurwa, przetwarzać! Zamknij się, się nie przekomarzać! Nie ze mną, bo ci z liścia strzelem i tę brzydką mordem chyc! Raz dwa przemielem! A tu jeden, tu drugi, a tak, portal, jakie znowu długi?! Masz tu miedziaka, sidłem masz kolejnego, a wy gdzie, czekać aż znów butelka skończem! Portal, ona wie gdzie jest portal, dajże no chwilem to dokończem! Przyprowadzić Szemeszkę! - Do pokoju wprowadzono jakiegoś dziada z burzą włosów na głowie i absolutnie bez żadnych ubrań. Porośnięty był jak małpa a ser wypadał mu garściami z prącia. Nie szedł zwyczajnie, lecz turlał się jakby po ścianie wytrzeszczając oczy na trójkę przybyszów za każdym razem gdy jego twarz skierowana była w kierunku innym niż ściana. W końcu zatrzymał się i przyrżnął czołem w okno; rozbił je, porozcinał sobie czoło, urwał ostały się kawałek szkła, przybliżył się do miejsca, gdzie przed chwilą stał stół i położył się na ziemii. Pięść Zakutyłba wylądowała na jego brzuchu, a teraz z odrazy począł wycierać rękę, którą uderzył starucha, o jakąś jeszcze brudniejszą ścierę. - Nawet największy druid się gównem zaleje, jak się okaże, że gałąź nie dembieje! Szemeszka to nie jest, ale starczy! Niech mi tu tylko nestor nie warczy! A chyłkiem teraz tyłkiem gadaj gdzie Zakopana Wioska jest bardziej boska od ratatoska! Portal chcem, portal usłyszeć!

- Aaa... - Dziad począł jęczeć żałośnie, a gdy tylko Zakutyłeb przyrżnął mu w głowę talerzem, ten począł trajkotać jak nakręcony. - Jakh-takh-gdziy-takh-prtl-do-wiyskyi-zakhpanyj-na-placu-szmycierzy-znalej-trzyba-wspógrybca-nie-jydnek-nie-czykhej-jyż-pamiyntem-znalej-trzyba-dom-Mebbet-Mebbet-znachrkhi-tyraz-jyż-nie-Mebbet-y-jyż-nie-znachrkhi-dom-stoi-pusty-nikhygy-tem-nie-ma-jyst-tylkh-stolikh-na-nim-prgamyny-wziyńć-jyden-trzyba-i-poyzję-na-niygo-wsydziyć-wiyrsz-npsać-w-wiyszcza-siym-pybawić-sememu-nie-czyjaś-poyzja-wy-to-msić-napysać-jyszcze-lym-lyma-trzyba-rozpćkhć-na-ściynie-żeby-wejść-do-chatkhi-Mebbet. - Tak też Ismaskeli dał im lim-lima.


Zaraz po tym staruch wyrzygał się pod siebie i pomoczył Zakutyłbowi buty. Pera, tłuściocha i modrona wyrzucili czym prędzej na ulicę i kazali nigdy więcej nie wracać, chyba że chcą wstąpić do Chaosytów, bo Ismaskeli miał układ z Karanem i to on był czasem faktolem; Tosakarin zresztą też, brat to właściwie Ismaskeliego był, i do niego tak samo przyszła jakaś dziewka, chociaż ona już wiedziała; jej za to kazali kręcić uchem. Po tym wszystkim narrator trzepnął się w głowę kilka razy czytając to co właśnie napisał. Ja pierdolę.


Quelnatham 26-07-2014 21:43

"- Zatem, drogi Uthilai'u, opowiedz mi co się działo z tobą ostatnimi szczytami! Nie widziałem cię dość długo, chyba nie mogłeś się aż tak nie rzucać w oczy w Sigil, co? "

Słowa gospodarza dźwięczały jeszcze w powietrzu, ale gość jakby ich nie słyszał. Zapatrzył się w jego twarz myśląc jak dobrze było znów zobaczyć przyjaciela. Po tych wszystkich przygodach... Chwila... Co on tam mówił?
- Hm? Ha? To dłuuga opowieść. Pamiętasz kiedy się ostatnio widzieliśmy? Chyba w "Czerwonym Szaliku". Pożyczyłem ten twój niebieski płaszczyk - gość zamilkł na chwilę i podniósł wskazujący palec – Właśnie. Oddam ci. – mówiąc to wyciągnął z torby wspaniałą, błękitną marynarkę o niezwykłym, metalicznym połysku. Trochę przykurzoną, trochę mokrą i bardzo pogniecioną, ale bez dziur. – Przypatrz się uważnie –powiedział – była wczoraj w Limbo i Podsigil.
Eqniiv podniósł brwi, a na jego usta wpełzł ironiczny uśmieszek – Taa, a ja zabawiałem się z czterema sukubami.

- Myślałem, że wolisz inkuby –
odparł rozmówca odwzajemniając uśmiech. – Pamiętasz jak oddałeś mi zaproszenie przyjęcie Tonących? Lepiej posłuchaj co się działo.

Zabójstwo faktol, chaos przyjęcia, który gładko przeszedł w chaos Limbo, klątwa, gadająca głowa, księga, przypadkowi towarzysze, pojmanie przez piratów i ucieczka, Wiatraczek i konstrukt, ratatoski i ich oszustwo, Podsigil i poszukiwanie szczątków Zykfryda, wreszcie powrót na powierzchnię, spotkanie Aola i Xis, zgubienie gnoma, opowiedzenie tego wszystkiego z odpowiednim napięciem, gestykulacją i odpowiadaniem na pytania zdumionego Eqniiva zajęło wiele, wiele czasu i kolejną butelkę trunku.

- Wpadłeś jak w Otchłań. To najgorszy cień, który słyszałem w tym roku. – już niezbyt składnie odrzekł na to wszystko magik. – Takiej klątwy nie zdejmie czarokleta co stoi przy Kuźni. Co zrobisz?

- Nie wiem. –
odpowiedział Uthilai – Na prawdę nie wiem . Th’amar, ta githka, poszła wybadać Szyfrów. Jutro mamy się spotkać i... idziemy szukać tego „Prometeusza” w Tartarze.

Eqniiv pokiwał smutno głową. – A ty? – zwrócił się do konstruktu, dotąd zupełnie pominiętego w rozmowie. – Co o tym wszystkim myślisz?
Jednak golem ani myślał odpowiedzieć. Światło w jego oczach także zgasło, zauważył Uthilai.
- Pewno śpi, zanudziłeś swoim kłapaniem – orzekł wesoło gospodarz.
Gość zaś zaczął walić pięścią w metalową pierś towarzysza.
– Prati jesteś tam? Pratibhairava! Prathibhairava Shanti AT-VII ?
- Zostaw, niech sobie spocznie. – uspokajał go Eqniiv.
- Ona nie sypia. Coś jej się stało. – mówił Uthilai z rosnącym przerażeniem. – To klątwa! Mówiłem ci! Wszyscy zginiemy! – usiadł z powrotem na fotelu, kuląc się i trzymając obiema rękami za głowę.
- Spokojnie... – gospodarz objął przyjaciela ramieniem – Żyjesz i tylko urosło ci trochę włosów tu i ówdzie. Zawsze jest nadzieją. Masz przecież nas, nie?

Uspokajająca gadanina, a może bardziej obecność bliskiej mu osoby rzeczywiście podziałały na Uthilai’a. W końcu rozluźnił się i zdołał zapomnieć o swoich smutkach. Spędzili z Eqniivem noc jak za dawnych, dobrych czasów. Chociaż czy to było tak dawno? Czy tylko wydarzenia ostatnich dni zmieniły tak wiele? Jakkolwiek by nie było po przebudzeniu aasimar czuł się dobrze, prawie jak dawniej. Żartował sobie z iluzjonistą i żartował z jego ostatnich „dzieł”, ba! żartowali nawet z nieruchomego ciała Prathibhairavy. Magik stwierdził, że będzie to świetny dodatek do jego zbioru dziwnych manekinów.

Z ciężkim sercem opuszczał mieszkanie przyjaciela. – Jeszcze tu wrócę! – krzyknął wychodząc. Idąc ulicami Dzielnicy Pani myślał co powie Th’amar. Nie zwerbował żadnego przyjaciela, nie mógłby znieść gdyby coś im się stało. Eqniiv obiecał co prawda ogłosić: „wyprawę do Tartaru” wśród znajomych Czuciowców, ale aasimar doprawdy wątpił czy ktoś będzie na tyle szalony. Miał jeszcze nazwisko A’kina Przyjaznego Biesa, który mógłby im pomóc przy „wskazówce”, ale bies na pewno nie był przyjazny i miał swą wygórowaną cenę. Krótko mówiąc nie było różowo, gorzej! utracił przecież jednego pewnego towarzysza.

Czekał nad githzherai w umówionym miejscu przy Gmachu Mówców. Był ciut przed szczytem. Czekał i czekał, mijali go ludzie i sferotknięci, baatezu, archoni, githyanki i nieumarli. Szczyt dawno minął i z przyzwyczajenia Uthilai zaczął udzielać wskazówek zagubionemu tri-krinowi, ale przypomniał sobie o Th’amar i odprowadził go tylko na koniec placu. Githzherai już dawno powinna tu być. „Co mogło się z nią stać?” – zastanawiał się – „Może ją też wzięła ta cholerna klątwa? Może umarła?”

psionik 30-07-2014 11:30

Łaskobójca przemierzał dziwny labirynt wraz z nowym towarzyszem - Nieokiełznanym. Blado-sine światło padało na obu mężczyzn, gdy ci pogrążeni w cichej rozmowie szli wzdłuż ciągnącego się w nieskończoność korytarza. Gdy dochodzili do krzyżówek, Dramorion rysował znak swym ostrzem. Naliczył już 8 krzyżówek, w których był co najmniej 3 razy, 2 krzyżówki w których był dwa razy i 349 krzyżówek w których byli tylko raz.
Wydawało się, że blask ostrza i prawie namacalna aura logiki otaczająca Caleba sprawiają, że cienie nieustannie towarzyszące Nieokiełznanemu trzymają się z daleka. Ten wyczuwał je, ale były schowane poza obrysem światła wydobywającego się z myśloostrza przybysza.

Nieokiełznany padał kilka razy wyczerpany, coś majaczył, chciał numerować, jednak silna ręka Łaskobójcy podtrzymywała go w pionie.
Caleb wiedział, że idąc nie znajdą wyjścia. To był Labirynt Pani i wyjścia nie leżą ot tak na końcu korytarza. Wyjścia są wszędzie tylko nie na końcu korytarza, bo prawda jest taka, że korytarze nie mają końca. Starał się przypomnieć sobie, kiedy to Pani wrzucała do tego samego labiryntu dwóch trepów? Gdy jego towarzysz ponownie zasłabł, Dramorion nie powstrzymywał go. Pozwolił mu opaść na ziemię. Mamrotanie istoty powoli zaczynało go denerwować ale reagował.
- Skup się! - powiedział ni to do siebie, ni to do jęczącego stwora - dlaczego jesteśmy tu razem? Jaki cel przyświecał Pani? -
Wraz z końcem wypowiadania ostatniego słowa w całym labiryncie nastała przerażająca cisza. Nawet Nieokiełznany zamilkł, a jego cienie wraz z nim.
Trwało to chwilę, może jedno cyknięcie zębatki, by nagle wybuchnąć wichrem zgrzytów, klekotów, wrzasków i ślizgów. Potępieńczych łkań, histerycznych śmiechów. Jego ostrze przygasło, by eksplodować światłem ukazując na moment cały majestat więzienia - wielokondygnacyjnej pajęczyny korytarzy. Odwrócił się w ostatnim momencie, by zobaczyć jak ciało Nieokiełznanego znika. Rzucił się natychmiast. Zgrzyt butów o podłogę, szelest zbroi o materiał i pewny chwyt materialnego ciała. Caleb złapał ciało swego towarzysza, wszystko ucichło.
- Ty! Ty jesteś kluczem do tego więzienia - krzyknął do otępiałego trepa. Wtem dostrzegł. Na podłodze tam gdzie leżał byt prawie niewidzialne kanaliki. Biegły w obie strony korytarza. Były skupione i splątane wokół Nieokiełznanego, jednak im dalej tym było ich mniej. Czy to urojenie? Nie, łączyły się ze sobą aż w każdą stronę wybiegał jeden.
Nieokiełznany ruszył ręką, a kanaliki ruszyły się za nią.
- Wybacz Nieokiełznany - powiedział, po czym spuścił ostrze w dół rozcinając rękę towarzysza. Ciemna, mroczna posoka wypłynęła leniwie z rozcięcia. Jakby niemrawo, niechętnie opuszczała swoją kryjówkę, wpłynęła do kanalików, gdzie nabrała prędkości. Już z chęcią, z zawrotną szybkością przebiegała wedle skomplikowanego wzoru, by wystrzelić w oba końce korytarza znikając z pola widzenia. Dramorion wciąż stał z wysuniętym ostrzem, z którego krew kapała w kanaliki. Ta jednak była inna. Ta była podświetlona jego myśloostrzem. Kap. Kap. Każda kropla wpadając tworzyła fluorescencyjne fale, które znikały zanim mogły opuścić skomplikowany labirynt korytarzy. Zupełnie jak Nieokiełznany. Zupełnie jak on.
Łaskobójca przyłożył swoje tykające, świecące ostrze do kanalików i poczuł jak odpływa z niego energia. Tylko dzięki silnej Woli i Drodze był w stanie uwolnić potrzebną energię, która podążyła za krwią towarzysza rozświetlając skomplikowany wzór, a później świecąc w ciemnościach korytarza. Chwilę potem, kolejne linie, identyczne zauważył w powietrzu nad sobą, jak i pod sobą. Jakby stał na cienkim moście zawieszonym w próżni, lub na gigantycznej nici pajęczyny otoczony innymi równie jasno świecącymi nićmi. Po kolej zapalały się kolejne, a były ich tysiące. Nawet sprawny umysł Mechanatrixa nie był w stanie ich zliczyć, bowiem nawet precyzyjne, zakryte za powiekami z migawek oczy nie były w stanie dostrzec końca. Czuł jednak, że z każdą chwilą jest ich więcej i z każdą kolejną nicią, wszystkie świecą jaśniej. Chwilę po tym został oślepiony blaskiem połączenia swojej Mocy z krwią Nieokiełznanego. Migawki zamknęły się chroniąc oczy przed trwałą utratą wzroku.

Usłyszał gwar ludzi. I smród. Ot, w zasadzie najpierw poczuł przerażający smród, niczym z jednej z uliczek obok Kostnicy w Ulu, a potem usłyszał gwar ulicy. Otworzył oczy. Tak, znajdował się w jakiejś alejce i faktycznie śmierdziało, jakby Grabarze wyrzucali tu resztki przywiezionych do nich trepów. Po Nieokiełznanym nie było śladu. Może wylądował w innej uliczce? Może wykrwawił się na śmierć? Dramorion odetchnął z ulgą rozpraszając ostrze, które z cichym kliknięciem rozpłynęło się w powietrzu.
- A więc, gdzie ja jestem? - zadał sobie pytanie. Mógł być w Ulu, ale równie dobrze mógł być gdzieś na Pierwszej. Mógł w labiryncie spędzić 10 minut, 100 lat, jak i przenieść się 1000 lat w przeszłość. Lekko skołowany, Łaskobójca postanowił wyjść z uliczki i sprawdzić gdzie i w jakich czasach się znalazł.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:52.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172