lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   Luźna zabawa w świecie fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/13678-luzna-zabawa-w-swiecie-fantasy.html)

SWAT 28-12-2013 22:21

Przeorana bliznami twarz, skierowała się w stronę sprzedawcy. Nazwanie go rycerzem, średnio mu pasowało. Już od lat nim nie był, był wojem. Tylko i wyłącznie wojownikiem, ale zasieczenie tu i teraz podrzędnego kupca byłoby wielce nie na miejscu.

Po obejrzeniu mieczy, których na straganie trochę było, w oczy wpadł mu szczególnie jeden. Długi i bardzo świetnie wyważony półtorak którym mógłby walczyć z tarczą jako broń jednoręczna oraz bez niej, używać go jako broni dwuręcznej. Niestety handlarz zaśpiewał sobie za niego więcej, niż 50 sztuk złota które pobrzękiwały w sakiewce.

Już chciał odchodzić od stoiska i zainwestować w jakąś książkę, w końcu nie był idiotą. Zakon dał mu wykształcenie lepsze niż nie jedna akademia. To co przykuło wzrok Reidara był to pięknie zdobiony, dwuręczny i obosieczny topór przewieszony przez wóz handlarza. Broń wręcz idealna dla rughdomczyka z krwi i kości parającego się takim zawodem, jaki on wykonywał.
- Ten topór. Ile za niego? – zapytał, a głos miał bardzo surowy, można by powiedzieć że strasznie szorstki.
Kupiec lekko się speszył. I myślał że już się pozbył „groźnego” klienta. Po chwili dopiero spiął się w sobie i oznajmił:
- A, ta?! 400 sztuk złota, ale jak dla takiego wojownika jedyne 300! Lubię sprzedawać broń ludziom wiedzącym jak się nią posługiwać. Podać?
- Zatrzymaj ją na razie. Wrócę po nią niebawem.

Z 50 sztukami złota kupił tylko książkę u jakiegoś handlarza wędrownego, zatytułowaną „Traktat Vincenta von Farghasa o przyszłości Wielkiej Wyspy”. Zawsze lubił wizjonerskie dzieła, dostarczały nowych poglądów i świeżych myśli, choć sama książka już tak świeża nie była. Przynajmniej była tania i miał zajęcie na najbliższe trzy dni.

W sumie sama książka to nie było wszystko, to też zaczął rozglądać się za jaką robotą w samym mieście. Może jaki potwór mieszczan porywał, albo co się zalęgło w kanałach, albo przy wybrzeżu jaki oprych do utuczenia czeka. Zaczął szukasz. A nóż zarobi na ten piękny topór.

Halad 31-12-2013 19:24

Fliza - karczma "U Wichlarza"


Marco wzruszył ramionami.
Kłopoty i tragedie innych obchodziły go o tyle o ile mógł na nich skorzystać. Życie to ciągła pogoń. Za kobietami, pieniędzmi, zyskiem. A jeśli jakiś oferma stanie na drodze...
Niemniej jednak wypadało zakręcić się koło jakiejś roboty. Ops, nie roboty, pracy. Do roboty jak słusznie zauważył kiedyś dziaduś Marco jest wół i parobek, człowiek obrotny może co najwyżej raz na jakiś czas popracować. Może ten karczmarz o czymś wie ? Na razie jednak nie ma go co zrażać, szczególnie że w kabzie pustki.
- Wojsko wyrżnęło ? Bandyci ? Tutaj ? - zainteresował się. Może jego dawni kamraci kręcą się po okolicy ? W gruncie rzeczy los jego dawnej kompanii niewiele go obchodził. No chyba żeby wyznaczyli za któregoś nagrodę. Czyżby ci dwaj to łowcy nagród ?
- A ci tam to z jakimi bandytami walczyli ? Kori... kim ? Nie słyszałem o takim - zaserwował oberżyście kolejną serię pytań.

pteroslaw 03-01-2014 01:52

Farin uśmiechnął się szeroko na wieść, że dalej może liczyć na pomoc, przynajmniej niektórych krasnoludów, co szczerze mówiąc lekko go zaskoczyło. Brodacz zmarszczył brwi usłyszawszy pytanie kompana. Po chwili jednak roześmiał się, wypił jednym haustem pół kufla piwa, po czym odpowiedział.
-Jedna sprawa naraz przyjacielu. Najpierw musimy go znaleźć, a to jak się do niego dobierzemy zależy od tego w jakim stanie go znajdziemy.

LORD KOKOS 03-01-2014 15:06

Reidar
Cały dzień spłynął Reidarowi na szukaniu zlecenia na jakiego potwora, bandytę lub inne człekopodobne lub nie monstrum. Ludzie albo się bali aparycji i zimnego spokoju Reidara, który wprawiał w nieznośną niepewność, albo faktycznie nic takiego nie było, bo na przykład bandyci wytłukli, bo im przeszkadzało w swobodnej grabieży. Chociaż opcja ta była niemożliwa i do pewnego stopnia wręcz głupia. Gdzieś coś musiało być... Tylko ludzie nie chcieli mówić nie wiedzieć czemu... Tak też mogło być.
Noc spędził na czytaniu zacnej taniej lektury (nocleg w karczmie zafundowany przez jarla Havneby) jaką był
„Traktat Vincenta von Farghasa o przyszłości Wielkiej Wyspy”.
Vincent von Farghas wierzył, że usposobienie Slavarci pomogłoby Rughdom, pomimo wszystkie potyczki zawrzeć przymierze. Wówczas rozwinąłby się znaczniej przemysł handlowy co pomogłoby całemu Rughdom. Zyskując poparcie Slavarcian, a pewno jeszcze zmęczonym wojnami Vetteros udałoby się stłamsić chory fanatyzm DuetschlóB odnośnie tych najczystszych ras godnych egzystowania na świecie.
Cytat: "Nie chodzi mi o prymitywną zemstę za ich poczynania wobec wszystkich również rughdomczyków ani o łupy wydarte z ich piersi po podboju, nie... Dawaliśmy im szansę wielokroć, ale oni sami wybrali. Nikt nie lubi takiej nietolerancji, nikt nie lubi czuć się gorszym jakkolwiek, nikt nie lubi czuć piętna oraz nieuchronnej śmierci być może w męczarniach z powodu swego pochodzenia, co przypominam, jest przypadkowe, wżdy Nordhlagr ni inne bóstwo w to nie ingeruje w żaden sposób. A przynajmniej tak mi się wydaje, jam nie kapłan, nie wiem dokładnie, lecz wydaje mi się iż tak właśnie jest."
Bez tak ogromnego zagrożenia, jakim jest DuetschlóB Farghas uważał, że pomoże to wszystkim państwom na bezpieczne rozbudowywanie, a to kultury, a to sztuki, a to transportu, a to jeszcze innych niezbędnych ludziom podpunktów, nawet wojska, gdyż wiadomo, że interesu królów trzeba pilnować, a nuż inni się do niego dobrać będą chcieli, poza tym zawsze to lepsze samopoczucie i lepsza wydajność z bardzo zaawansowanym wojskiem, także nie będzie to w oczach innych monarchów, przygotowaniem do wojny jeno umocnienie obrony.
W każdym razie nie będzie czuło się tego okropnego strachu, to na czym każdy z osobna się skupiał. Bez DuetschlóB wreszcie określenie "normalne życie" nabrało by większego sensu.
Cytat: "Najlepiej by było gdyby wszystkie państwa zjednoczyły się i podjęły wspólną eksplorację nieznanego lądu wielkości niemal takiej jak indżurdarlskie Imperium, Budżarlidarmokkur tak zwane, u nas po prostu Mroczny Grunt, bodaj od Slavaków się to wzięło, nieważne..."
Na resztę książki nie starczyło by nocy.
W następny dzień obudził Reidara olbrzymi jednooki siwobrody jegomość o ramieniu większym niż udo Reidara. Stał ledwo mieszcząc się z sufitem, którego nie znosił. Nie znosił zamkniętych pomieszczeń, chyba że obszernych jak klasztory czy katedry, bo tam przynajmniej łbem o strop nie wadził.
- Tyś Reidar? - spytał, niewyraźnym mruknięciem, w ogóle nie sposób dostrzec było czy poruszył choć trochę masywnymi ustami - A zresztą, widzę przecież, poznaję. Tyś łasy na potwory, a chętny na zarobek, a jakże. Niby powinniśmy przy jakimś jadle o tym rozporządzać, ale wiem żeś ty człek konkretny. W ramach rekompensaty, trzymaj. Gulnij se, niech ci się umysł odświeży na mą propozycję.
Rzucił mu piersiówkę. Piersiówka musiała być dopasowana do takiego olbrzyma inaczej niewiele by z niej wychłeptał. Zatem owa piersiówka była szerokości obu dłoni Reidara przylgniętych do siebie, jak dwie naścienne tarcze dotykające się krawędziami. W środku wino. Może było tanie, bo taki wyrwidąb raczej nie był wybredny, ale gustu mu nie brakowało. Wino prosto z Vilcieri. Nienajdroższe, ale też nienajtańsze. Byłoby co oddawać, gdyby chciał zwrotu za każdy łyk.
- Więc. - podjął olbrzym - Jestem Trubi Dlahrokk. Robię u Fughrasa. Niedawno zaproponował mi szybkie rozwiązanie sprawy. Wiesz, że najszybciej rozwiązuje się z pomocą narzędzi ostrych, także domyślasz się już zapewne o co chodzi. Wybacz ubarwiam, już wracam do konkretów. Grupa dzieciaków jakoś tak po trzy dychy na karku postanowiła otworzyć hodowlę potworów by je sprzedawać na arenie. Kosztowało ich to sporo, bo potwory były importowane nielegalnie z Budżarlidarmokkur. Pech chciał, że im uciekły dorosły w mig, a teraz są sporym zagrożeniem na szczęście i dla bandytów, ale na nieszczęście i dla wiosek, przyjezdnych i tak dalej. Poradziłbym sobie sam oczywiście, bo na cholerę mam się dzielić łupem z kimkolwiek, ale... Obawiam się, że co do niektórych osobników mogę być zbyt wolny. Tak dokładnie. Siła to nie wszystko, niestety. Jarl mówił, że ma ich być dziesięć. Sześcioma zajmę się bez problemu, to mój kaliber. Twoją rolą byłoby tylko pozbycie się dwóch latających i dwóch nielatających monstrów. Dla mnie są za szybkie, już je widziałem na arenie w akcji. Dla ciebie będą w sam raz. Myślę, że obaj zgarniemy niezłą sumkę za ten wyczyn nim kto inny się za to zabierze. Trzy czwarte moje? Nagroda będzie spora, także nie ma co wybrzydzać. - jego oczy błysnęły zachęcająco







Marco Devraux
Toś panie z daleka zagnał w te strony. I to na ślepo ani chybi że żeście choć maleńkich urywków plotek nie powzięli ino mimo uszu puścili. - stwierdził karczmarz z lekkim niedowierzaniem - Korillouk. - odchrząknął przygotowując się długiej zapewne i wykoloryzowanej opowieści - Korillouk to bestia, która pożera zarówno ludzi jak i ich zwierzęta od kilku przez to koszmarnych lat. Suka gdzieś się tak zaszywa, no nie sposób, nikt jeszcze tego cholerstwa nie wytropił. Jedni powiadają, że jest to demon, któremu żmudno w piekle było i nieznanymi siłami sprowokował grupę zapaleńców heretyką, by wezwać go do tego świata, by mógł wreszcie ulżyć swej diabelskiej wściekłości, drudzy mawiają że to ki jaki magik przemienia się w potwora, gdyż uzależnion jest od ludzkiego mięsa, jeszcze inni, przedstawicieli szlachty mam na myśli co nieraz tu zaglądają gdy skądś wracają lub właśnie są w drodze dokądś tam, mówią że to istotnie magiczny niedoskonały eksperyment, nad którym stracili kontrolę. Jak popili to dużo mówili, zagadka jak zaszli tak wysoko, no nieważne. Nie radzę, jednak tego szukać. - ostrzegł spokojnie - Głupota baczyć na nieistniejącego Wiwilurra, zaprawdę powiadam, zaniechajcie tego, to bajka, nie historia.
- Skończ chrzanić, karczmarzu, proszę serdecznie. - nagle przysiadł się chudy człowiek o przebijającym jadeitowym spojrzeniu z katowskim mieczem na plecach - Gdyby to naprawdę był Korillouk już dawno bym go rozpłatał. Sukinsyn nie silny, a sprytny i tyle. Polej.
Karczmarz odebrał mu kufel, zabrał się do nalewania.
- Nie chodzi o Korillouk'a. - bąknął chudy nieznajomy nim karczmarz doszedł do lady - Korillouk to plotka żeby ludzie się odczepili, nie wiem czy chcesz się tylko nimi nakarmić, poduldać z strumienia do twojej ciekawości, czy szukasz go faktycznie, ale jeśli tak to zapraszam jutro tutaj, o tej samej porze. - mówił bardzo szybko, toteż skupić cię trzeba było by zrozumieć przekaz - Toast za Korillouk'a karczmarzu. - parsknął kręcąc głową z miną lekkiej wzgardy odchodząc od lady z wypełnionym kuflem alkoholem i pianą
- Chciał wiedzieć, w czym bronić, Tleo. - tłumaczył się karczmarz - Ech, bidoki... Im więcej ludzi wie tym lepiej, nie? - rzucił do Marco - Może ktoś w końcu zrobi porządek z rzekomym "potworem", czy raczej bandę pieprzonych grasantów.
- Ja umywam ręce i od potwora i grasantów. - oświadczył Tleo - Mam dość na razie.
- I ja mu się nie dziwię. - poparł karczmarz
Krasnolud towarzyszący Tleo, westchnął ciężko i ponuro. Myślał. Nad czymś głęboko się zastanawiał...



Cyrille de Fines

- Racja, zwykły ludzki odruch, tak spytać o pochodzenie, nie dało się tego powstrzymać, wybaczcie jeślim uraził. - kiwnął głową strażnik - Siadaj na rumaka wszystko ci opowiem, widzę, że wyjścia żadnego. Może ulewa nas minie.

***
Minęła. Nie całkowicie, ale najgorsza część kompletnie ich zignorowała.
- Także. - podjął strażnik widząc lekkie zniecierpliwienie na twarzy Cyrilla - Nie marszczcie się panie wszystko opowiem naturalnie tylko nie wiem jak zacząć. Korzystając z czasu zacząłem szukać jakiegoś awanturnika, lub wędrowca takiego jak wy. Takiego jakim się zwiecie. No i szczęście mnie nie opuszcza, was chyba zresztą też, ha ha! Stary Ernest, nasz miastowy nieoficjalny... Albo w zasadzie oficjalny mistrz eliksirów zestarzał się i to z bardzo dokuczliwym widocznym skutkiem. Po pierwsze niedawno zamknął stoisko, czym wywołał znaczny protest jego stałych i niestałych klientów. Teraz dostaje zamówienia prywatnie, ludzie nie chcą absolutnie nie zgadzają się na to by ich dziadek czyniący cuda przeszedł na emeryturę. Potrzebny mu jest ktoś do pomocy, za co rzecz jasna zapłaci. Chodzi o albo roznoszenie mikstur po domach, albo otworzenie stoiska. Będę cię pilnował, pamiętaj gdybyś chciał zająć się stoiskiem. Mimo wszystko, wybacz za nieufność. Nie chciałem ci tego mówić, gdyż zadawałbyś trudne pytania na temat tego dlaczego zamknął stoisko, dlaczego konkretnie, to jest bardzo delikatny i nieco obrzydliwy temat, także nie dziw się że robiłem wszystko co w mojej mocy by to pominąć. Skusiłbyś się na to czy zsiadasz z konia? - spytał promieniejąc myśląc sobie ile radości da ludziom i Ernestowi przyprowadzając takiego wędrowca...
Schłodziło się. Zerwał się wiatr. Może nie gwałtowny, ale za to intensywny. Wilgoć i spływające po twarzy krople mżawki.


Merry Brauxand

- Wstawaj miernoto nim ci na łeb naszczam! - Merry usłyszał mocny gruby głos i dwa złączone rechoty tuż obok podobnego kalibru
Gruby głos przypuszczał że zerwie się na nogi i spróbuje czmyhnąć. I przygotował się na to. Ale nie za dobrze. Merry zwinnie uwinął się przed ciosem buzdyganu. I już w zasadzie uciekał. Już go miało tu nie być. Już miał pluć na ich skute durne rzyci. No i udało się w pewnym sensie. Faktycznie jakby go nie było. Ciemność i przerażający acz ino chwilowy ból z tyłu głowy ogarnęły go i pozbawił przytomności. Merry upadł.

***

Merry obudził się w celi. W podziemnej zimnej celi, nawet jak na upał panujący na zewnątrz. Ni żywego ducha w sąsiednich albo byli tak zmąceni przez nicość, iż nawet nie zauważyli jego przybycia. Przy nogach jego przystanął spory szczur widać przekonany, że duch Merry'ego opuścił. Gdy zrozumiał, że się pomylił natychmiast dał drapaka, gdzie indziej szczęścia poszukać. Sakwy nie było, a kieszenie wydawały się i naturalnie były - zupełnie puste. Czyli wszystko co Merry posiadał włącznie z głupim kawałkiem szkła zostało najpewniej sprzedane za nędzne pare groszy. Usłyszał skrzyp drzwi. Nawet malutki dźwięk był dość mocno słyszalne, drzwi masywne, a zawiasy prymitywne tedy wyobrażać sobie można jaki jazgot terroryzował uszy Merry'ego.
- Mówiłem, że się obudzi? - zaśmiał się triumfalnie łysy drab, strażnik ewidentnie, już go skądś kojarzył, jak z jakiegoś koszmaru, albo...
Tuż za nim wszedł kompan jego pokroju acz innej fryzury.
- Faktycznie, kurwa. - rzekł zaraz po przekroczeniu progu i ujrzeniu niewyraźnej w tym żałosnym świetle twarzy Merry'ego - Niezły jest, kaj jak jaka dziewuszka no no. - pokiwał głową ze zwierzęcym wzrokiem
- Hej śliczny chłopczyku. - rzekł do niego ten, który pierwszy wszedł między cele w korytarz przez nieznośnie skrzypiące drzwi - Dasz się wychędożyć jak ładnie poprosimy? - spytał grzecznie - Dałbyś się namówić za parę miedziaków na obrobienie fiuta mojemu ziomkowi?
Jego "ziomek" zarechotał na tę wieść, tym samym wyganiając akustycznymi falami gdzie pieprz rośnie wszystkie szczury w pobliżu.
- Zresztą... - podjął ten co proponował - Nie masz wyjścia wątła kurewko, czy za darmo, czy za monety i tak cię weźmiem pod ścianeczkę... Strasznie nas sparło, a na kurwy nas nie stać. Zresztą po co wydawać forsę, gdy pod nosem ma się takiego pięknisia, hm? Otwieraj drzwi, Franciszku.
Franciszek ponownie zachichotał, a jego kompan już szykował spodnie, co by nie ruchać przez ubranie.
- Altarcia megido, moi drodzy! - upomniał ich głośno człowiek, którego Merry już kiedyś widział, ten sam frak, ten sam kapelusz, ta twarz... nie było wątpliwości co do jego tożsamości....
- Co on pierdoli? - zdziwił się kumpel Franciszka poprawiając odzienie tak by jego brudne przyrodzenie nie latało na zewnątrz na prawo i lewo, bo to psuje humor każdej normalnej istocie
- Żebyś zawarł gębę, parszywa glizdo i odsunął rzyć nim z niej kurwa zaraz gir nie powyrywam, ot co! - wyjaśnił niespokojnie gwardzista który wszedł tu razem z attacirilappattowskim mężczyzną, odsuwając na bok i Franciszka, i jego śmierdzącego ziomka, co natychmiast skutecznie podziałało
Pewny uśmiech tajemniczego mężczyzny oznaczało tylko nieobliczalność.
- Masz więcej szczęścia niż mi się wydawało. - powiedział spokojnie - Ktoś za ciebie wpłacił kaucję. Jesteś wolny. I... Jak już mówiłem, chyba mamy, a raczej na pewno mamy do pogadania, synku. Ale nie w tym śmiesznym Diplutytu coś tam. Chodź ze mną. Panie Rodrigo! - przywołał kolejnego gwardzistę
- Tak panie? - u progu pojawił się śniady zbrojny mąż z długim czarnym wąsem
- Pilnujcie mi go, gdy będziemy szli, nie chcę by się wymknął, a coś czuję, że nie grzeszy obliczalnością to tym bardziej. Panie Jakubie, proszę ze mną.
Gwardzista trzymający na boku dwóch niewyżytych strażników usłuchał.
Na zewnątrz dziesięcioosobowa ochrona podobnie uzbrojonych mężów. Przy Merry'm dwóch strażników. Nie było jak uciekać.

***

Komnata, do której zaprowadził Merry'ego była obszerna i świetnie urządzona, bardzo zadbana i udekorowana pięknie. Za drzwiami stał gwardzista i przed drzwiami od strony komnaty również, ten był najbardziej zaufany.
Mężczyzna nalał sobie koniaku i Merry'emu także. Pochwalił jego smak wesołym tonem, aż w końcu przeszedł do konkretu:
- No dobrze, mój zacny gościu nazywam się Locruett Delavioss, miło mi bardzo.. - ni krzty kpiny, był szczery i jak najbardziej poważny - Tak swoją drogą nim zacznę musisz mieć tupet, albo niebywałego pecha, skoro spałeś w ogrodzie człeka, którego okradłeś. Ale dobrze nie wracajmy już do tego, nie mam zamiaru trzymać cię dłużej w niepewności. To ja wpłaciłem za ciebie kaucję. A wiesz dlaczego? Patrz na to jak chcesz, alezależy mi na tym by ci się powiodło, bo czuję w tobie potencjał. Oczywiście wracając do mojej filozofii, jak najbardziej. To ty decydujesz, ja zaoferuję ci dwie drogi, umówmy się tak, dobrze? Proponuję ci zakosztowanie solidnego biznesu u mego boku... Albo umożliwienie ci obłowienia się jako złodziej i poznania nieco złodziejskiego podziemia. Twój wybór, proszę bardzo. - uśmiechnął się lekko i wziął łyka koniaku, czekał cierpliwie na odpowiedź Merry'ego na iście trudną życiową decyzję...



Baldrick "Hukliwy" Harakazsson
- Budź się, Baldrick! Budź się! - słyszał mocny głos nad sobą
Zmrużył oczy i zaraz do niego wszystko dotarło. To gdzie jest... I czym jest hałas poza namiotem. Bitwa...
- Ligrus, gdzie mój topór!? - Baldrick zerwał się na równe nogi jak traśnięty piorunem rozglądając się gorączkowo za czymś z czym zaraz dołączy do gwaru, ryków bitewnych, zderzń stali
Rudobrody rzucił mu jego broń, trzymał dwie jego i swoją, ale gwałt "Hukliwego" nie pozwolił mu tego zauważyć.
- Na pohybel... - mruknął Ligrus stając w bok z Baldrickiem szykując, gotowi do natarcia
- Czas skopać parę dup! - wrzasnął Harakazsson
Wypadli z namiotu jak wściekłe niewolą byki ze stodoły.
Wściekłe ryki, wrzaski, krew i trupy. Bitwa wrzała. DuetschlóB gromi Slavarcian. Gromi Vetteroczyków. DuetschlóB to prawdziwa machina zagłady napędzona nienawiścią.
Zaraz pierwszego duetschlóB'owego woja Baldrick potraktował zamaszystym ciosem, którym roztrzaskał mu pierś posyłając na glebę, w konwulsjach obficie broczącego krwią.
Także Ligrus obojętny nie pozostał, korzystając z chwili zainteresowania innego duetschlóB'owego woja, wbił mu w plecy swój topór bezlitośnie, a gdy ten upadł na kolana, jednym sprawnym cięciem posłał jego głowę gdzieś pod tabor.
Szło dobrze. Trup za trupem. Krew za krew. Stal w stal. Wrzask i rumor. Piekło.
Otoczony krasnolud, to martwy krasnolud, powiadano. Krasnolud trzyma się hanzy i z hanzą szarżuje, ale gdy od hanzy odejdzie, ktoś niechybnie wbije mu prosto w szyję szeroką miecz swój ohydny i podstępny.
Bonrish został zmasakrowany. I choć jeszcze przed śmiercią zdołał zasiec jeszcze paru, na nic mu to było. Tak miało być, takie było jego przeznaczenie...
Wściekły Baldrick oderżnął nogę któremuś wojowi, zaryczał i wystrzelił z pistoletu w twarz pędzącemu na niego zbrojnemu, a potem wyrzucając broń, dobijając go ciosem w plecy. Szał zawładnął jego ruchami. Co dawało mu nieśmiertelność bojową. A przynajmniej dopóki działał z Ligrusem.
Bój trwał. Zażynane wojsko DuetschlóB wyło wieloma głosami. Nikt nie uciekał. To wielka sprawa i wielka idea i za nią zginą wszyscy po obu frontach.
Ścierali się i tłukli, łamali miecze, odcinali łby, przeklinało bogów, przeklinało rasy, oto wybuchowa mieszanka wielkiej wojowniczej masy.
Baldrick nie ustępował ani na chwilę. Mimo zmęczenia, wciąż rwał się do boju.
Daleko ktoś pomocy oczekuje, zaraz pies duetschlóB'ki go rozsiecze. Nie dobiegnie. Ligrus rzuca wierny muszkiet. Baldrick łapie, pół sekundy wystarczy by wycelować. Strzał. Zbrojny wróg leży w krwi z rozwalonym przez kulę czerepem.
Bój trwa. Lecą palce, lecą ręce, lecą głowy, lecą klątwy, leci slavarcka odsiecz. Wrzask.
- Ligrus! - Baldrick wypuszcza muszkiet, chwyta za topór
Pędzi.
- Baldrick! - słyszy przeraźliwy głos Ligrusa i widzi drżący obraz, po chwili rozmazany, gasnący...
- Żryj swój własny proch krasnoludzka zarazo! - ryknął sierżant Groche ładując samopał, z którego strzelił do Harakzzsona
Ligrus już pędził w jego stronę. Z spojrzeniem pełnym wściekłej nienawiści.
Tylko jeden konny przejechał. Tylko raz się zamachnął. Krasnolud szyi może nie miał, ale głowę na pewno tak, skoro dało się ją oderżnąć jak tą Ligrusa.
Baldrick widzi krew. Czuje ją... Czuje w swoich ustach, czuje ją wszędzie, czuje jak z niego wycieka.
- Wracaj do ziemi, karłowaty śmieciu! - Groche wystrzelił ponownie z samopału
Koniec metalicznego posmaku, koniec okropnego zapachu. Koniec wszystkiego. Teraz Baldrick już nie czuł nic. Nie mógł już dowiedzieć się nawet, że strona, po której walczył przeważyła nad fanatyzm człowieczeństwem i wygrała tę bitwę w pełnej chwale. Nie... Tego już się nie dowie... Potraktowany jak wszyscy, w ziemi kurhanu, przyjdzie mu się rozłożyć...

BALDRICK UMIERA POKÓJ JEGO DUSZY


Farin Bargo "Król Kuźni"
Fellus zarechotał rozumiejąc tok Farina.
- Z czego tak rżysz, brodata beczko? - warknął karczmarz - Ryło w kubeł! Chcę trochę ciszy, kurwa!
- Zatem. - rzekł uspokajając się natychmiast - Gnajmy, bracie, po co czekać. Zwłaszcza w takim miejscu. - popatrzył z niepokojem po karczmarzu, może nawet z lekką odrazą - Obaczy się, jak zastaniemy skubańca.

***

Wyjechali o świcie, traktem do Glahart, wielkiego miasta handlowego w DuetschlóB, a przy okazji do Kophy, całe szczęście przy granicy z tym nieprzyjaznym krajem, by ze strażą graniczną styczności nie mieć, tak to obmyślił sobie sprytnie pan Burter.
- Dobra broń w DuetschlóB idzie na cholendarnie drogie stawki. - zagadał raz Fellus w drodze - Większość kupi tylko u ludzi, ale ta tolerancyjna mniejszość nie robi o to pretensji.
- Bitka. - ocenił krasnolud po tym gdy wóz się zatrzymał
Patrzył na walkę między chłopami, a nortiphorskimi mamelukami. Szybko wiadmo było, kto to starcie wygra. Naturalnie chłopi, wżdy konnych było ino trzech, a chłopów liczeć dało się w dziesiątkach o ile nie już w setkach. Dokądś zmierzali, pewno. Nie... Pilnowali. To była barykada.
- Niedobrze, panowie. - rzekł Daniel Ficzor - Dalej nie pojedziemy, psiakrew kiedy jak i skąd, no do diabła... - klął zły albo na siebie, albo na kogoś, w każdym razie zadowolony na pewno nie był
- Nie można ich minąć? - zaryzykował Fellus
- Można, ale chcesz ryzykować? - Daniel spojrzał mu w oczy
- Tak czy inaczej, jest ryzyko. Albo ledwym przypadkiem zeżre nas coś w drodze okrężnej, albo niechybnie ci krwiożerczy wieśniacy, hm?
- Może pogadam z nimi... - myślał na głos Daniel, widać było że za wszelką cenę będzie chciał wywalczyć u siebie i u krasnoludów dyplomatyczne rozwiązanie - A wy się schowacie... No nie wiem, czy oni przyjaźnie do nieludzi, licho ich wie.
- Jak tu będziesz stał jak kołek z tym wozem, to nas zauważą i nie będzie wyjścia. - nie dawał za wygraną Fellus - Tedy lepiej wybrać szybko. Mijamy? Męska decyzja, Ficzor.
Ficzor błagalnie spojrzał na Farina.

Temteil 05-01-2014 19:05

Cyrille z szerokim uśmiechem na ustach przyjął przeprosiny strażnika. Pomimo miałkiego pochodzenia potrafił jednak doceniać uprzejmość i dobre wychowanie. Nie był z tych bowiem włóczęgów, co to nachleją się w jakiejś pierwszej, lepszej, przydrożnej karczmie i zaczną opowiadać głupoty jak to zarzynali ogromnego smoka, samemu uciekając na widok przerośniętej kury, która chciałaby obronić swych jaj. Wsiadł teraz, bez większych oporów na wierzchowca tak jak go poproszono i z kiwnięciem głowy ruszył w podróż, która czekała go do najbliższego, dużego miasta.
Deszcz, tak jak mówił powożący koniem mężczyzna, na szczęście nie dał im się aż tak we znaki. Delikatne, małe krople, podróżnik potraktował bardziej jako przyjemne orzeźwienie, anilże niedogodny warunek atmosferyczny. Wysłuchał też tego co ma mu zamiar powiedzieć strażnik.
Przez chwilę rozważał nad swoją odpowiedzią, po tym jednak przytaknął.
-Widzę że praca to dla mnie dogodna. I nowych ludzi można poznać i szerzej wiedzy nabyć. Zawieź mnie więc na miejsce, a ja postaram się pomóc tyle ile mogę w tej sprawie.
Przykrył się swoim grubym płaszczem, gdy nadeszła niespodziewana fala chłodu i z milczeniem rozglądał się po okolicy, myśląc przy tym także, dlaczego to stary handlarz eliksirami musiał zamknąć swoje stoisko, które pewnie przynosiło niemałe dochody.

Luffy 05-01-2014 19:54

Merry wiedział, że powinien być wdzięczny za podarowaną wolność. Powinien, ale nie potrafił się zmusić by tak na to spojrzeć. Gdy prowadzili go gwardziści czuł palące w oba policzki upokorzenie, nie wspominając już o tym, że dwunastoosobowa straż pilnująca by nie wykonał zbyt gwałtownych ruchów wcale nie pomagała w cieszeniu się z uwolnienia. A teraz siedział w tej przeklętej komnacie, wysłuchując bredni o tym jaki to nie jest wolny i jak może decydować sam o sobie podczas gdy z godziny na godzinę czuł, że to wszystko zostało sprytnie pokierowane przez Delaviossa z cieni.

Gdy człowiek mówił, złodziej miał zamknięte oczy, starając się by tym razem nie zmyliły go żadne eleganckie słowa. Trzymał w jednej ręce szklankę z koniakiem i gdy Locruett skończył mówić otworzył oczy. Wziął łyk, prawdopodobnie pierwszy raz pił tak drogi i smaczny alkohol, i podniósł swoją normalną dłoń z wyprostowanymi trzema palcami. Wciąż trzymając je uniesione wziął kolejny, mniejszy łyk i powiedział spokojnym głosem:
-Na wstępie Panie, pragnę podziękować. Nie ma nic, co ceniłbym bardziej niż moją wolność i niezależność. Chcę jedynie zaznaczyć, że nie uważam się za dłużnego, nie prosiłem o ten jakże hojny gest. A co do równie hojnych propozycji to nigdy nie podejmuję decyzji w ciemno. Mam trzy pytania i zanim nie usłyszę na nie odpowiedzi nie będę w stanie przyjąć żadnej, najbardziej wspaniałomyślnej oferty.

Po pierwsze
- tu zgiął jeden z uniesionych palców - Kim jesteś. I nie chcę słyszeć bzdur typu 'przyjaciel przyjaciół' czy 'człowiek, który wyciąga do Ciebie pomocną dłoń'. Kim jest Locruett Delavioss i czego dokładnie chce od ulicznego złodzieja.

Po drugie i trzecie - zacisnął pięść, lecz wciąż trzymał ją uniesioną - obie propozycje jakie mi przedstawiasz brzmią świetnie i to mnie martwi. Chcę szczegółów a przynajmniej dowiedzieć się co miałbym robić, z kim i dla kogo. Na czym polega Twój biznes, kim jesteś dla złodziejskiego podziemia jeśli go sobie nie wymyśliłeś żeby mi zaimponować. Szczegóły.

Przemawiał spokojnie, z lekkim uśmiechem by wyglądać na pewnego siebie. I modlił się by nic go nie zdradziło, bo w rzeczywistości jego szósty zmysł zdawał się wyć wyczuwając jakieś zagrożenie a on sam czuł się bardzo nie na miejscu. Opuścił pięść i po odczekaniu stosownej chwili wziął łyk koniaku. Czekał z bezczelnym uśmiechem na twarzy na reakcję ze strony rozmówcy.

LORD KOKOS 09-01-2014 15:10

Cyrille de Fines
- Hej śpisz? - Cyrille usłyszał nad sobą głos, znajomy głos
Ludzie przechodzili przez ulice. Stały ruch. To był chyba rynek... A patrząc po stoiskach, straganach, zero chybienia na stwierdzenie iż to rynek jest faktycznie. Na niebach gwiazdy już zaczęły pomrugiwać. Był wieczór.
Znajomy strażnik objawił mu się przed oczyma.
- Wstawaj, śpiąca królewno. - zaśmiał się serdecznie - Idziemy do pokoju.

***

Pokój w karczmie "Zigelron" był bardzo przytulny. Nie było zimno, ale też nie było ciepło. Dla niewybrednych poszukiwaczy przygód w
każdym razie wystarczało zapewne.
- Wyśpij się, gościu. - rzekł strażnik klepiąc go lekko po plecach - Nazajutrz do ciebie wpadnę i powiem ci co i jak bardziej, bo nawet ja nie wiem do końca jak sobie staruszek umyślił i czy aby do tego czasu nie zmienił zdania. Więc wiesz... Ciężkie życie ze starymi ludźmi, ale narzekać nie można. Wyjdź sobie jak chcesz na świeże powietrze, jak ci go za mało było. - zachichotał, po czym wyszedł zamykając drzwi za sobą


Merry Brauxand
- No dobrze dobrze. - zdecydował Locruett, patrząc na Merry'ego spod powiek, a potem wiercąc go śmiałym, przyjaznym spojrzeniem - Bardzo podoba mi się twoje podejście, aczkolwiek mnie ona nie dziwi. Ja byłbym głupcem myśląc w ten sposób i ty byłbyś głupcem biorąc w ciemno biorąc oferty obcego wybawcy. - gdy to mówił, ani myślał zdjąć uśmiechu z twarzy - Zapomnijmy o tej kaucji. Nie zajmujmy się tym. Dług nie dług. Obojętne. Bez komentarz, nieważne. - symbolicznie machnął ręką - Ważne jest to, że daję ci szansę, że chce ci ją dać, ponieważ bardzo mi na tym zależy. Zatem odpowiadam, na twe iście nieschematyczne pytania. - stłumił chichot - Po pierwsze. - wzniósł palec wskazujący ponad prawą pięść, z której ów palec wychodził - Nie miałem zamiaru przedstawiać się w ten sposób, rozbawiłeś mnie. - zaśmiał się na pokaz - Locruett Delavioss jest proszę ciebie uprzejmie, jest szlachcicem pochodzącym z Attacirilappatto z bardzo dobrymi stosunkami ze slavarcką, vetteroską i imperialną szlachtą, ale pomińmy to gdyż nie chcę, nie lubię i nie mam ochoty się przechwalać jakkolwiek.
Po drugie i trzecie zaś... - odchrząknął - Hmm... - zastanowił się chwilę, widać że już byłby to rzekł, ale powstrzymał się na moment - Hm. - ponownie parsknięcie przez nos zostało odparte - Gdy wybierzesz drogę biznesu, ach jak to powiedziałem, jak bóg, który daje śmiertelnikowi wybory, czysta głupotka. Nie, inaczej. Złodziejskie podziemie poznasz przez człowieka, z którym cię poznam. Nie jestem dla nich nikim szczególnym, ale mają do mnie szacunek, ale nie rozgadując się zanadto, ja znam wyłącznie człowieka, to ty będziesz sobie wszystko załatwiał. Nie inaczej będzie w biznesie. Chciałbym żebyś zaczął od aukcji. Zobaczymy jak ci pójdzie... Ale, jak już wielokrotnie powtarzałem, wszystko zależy od ciebie mój drogi...

SWAT 10-01-2014 15:48

Jednooki siwiec miał niebywałe szczęście, że schowana pod poduszką mizykordia, nie rozpłatała mu gardła. Jak sam potem powiedział, tępa siła to nie wszystko. Mówił karczmarzowi aby nikogo nie dopuszczać do jego pokoju bez uprzedniego uprzedzenia, kiedy skończy tą mętną gadkę z pewnością będzie musiał pogadać z tym biednym głupcem. Na ten czas były inne problemy. Kiedy otworzył oczy nie od razu wiedział czy staruch go zaatakuje… I w jakich tu jest celach.

Próbowano go truć nie raz, w czasach kiedy łowcy głów wiedzieli że w pojedynku nie mają z nim większych szans. I próbowano wielu ciężkich trucizn, po jednej przez pół roku leżał w szpitalu kapłanek pod okiem wybitnego maga uzdrowiciela. Pół roku zajęło mu naprawienie wszystkich narządów Reidara, ale co najbardziej ucieszyło renegata, nie chciał kapłan i kapłanki za to ani monety. Dlatego też teraz nie jadał i nie pijał niczego od osób które widział pierwszy raz na oczy. Wino chodź dobre i drogie, nie zostało przez niego skosztowane.

W milczeniu wsłuchiwał się w słowa olbrzyma, w tym samym czasie wstając z pryczy i kosztując szybkiej kąpieli wprost z misy zimnej wody. Cały czas starał się mieć baczenie na wszelkie ruchy mężczyzny. Może Reidar miał małą manię, ale nie raz i nie dwa uratowało mu to życie. Najważniejsze to nie dać się zaskoczyć. Kiedy skończył gadać, Reidar akurat wciągał na siebie pancerz.
- Pomogę Ci, ale dzielimy się stosownie co do ilości zabitych potworów. Jest ich dziesięć, mam zabić cztery. Cztery dziesiąte moje. Nie ma wybrzydzać. Nagroda jest przecież spora.
Siwiec musiał być nieco zaskoczony tym obrotem spraw, ale przygryzł wargę i po chwili namysły przytaknął głową i wyciągnął rękę w stronę Reidara:
- Zgoda. Ale lepiej nie nawal.

Za bardzo nie interesowało go czy wielkolud ma broń stosowną do zabijania potworów. Nie widział przy nim broni okutej srebrem. On miał chociaż długi sztylet, broń ta świetnie nadawał się do zabijania wszelkiego plugastwa. Większość monstrów nie znosiła srebra i jej obecność była dla nich wręcz trująca.
- Kiedy wyruszamy? – zapytał Reidar poprawiając ściągacze na zbroi.

Halad 11-01-2014 08:18

Fliza - karczma "U Wichlarza"

Marco siedział smętnie nad resztkami kolacji. Przeliczanie w te i wewte ostatnich groszy nie na wiele się zdało. Pieniądze za nic nie chciały się rozmnożyć.
- Ot i bieda - westchnął. Jak nic trzeba na gwałt coś wykombinować. Tylko co w takiej dziurze ma być do roboty ? Pilnować stada sparszywiałych wiejskich kundli chyba.
Choć ci dwaj przy stole i rozmowa o grasantach czy demonie...
Na spotkanie z demonem nie miał najmniejszej ochoty, ale grasanci to co innego. Można rozbójników pomóc wyłapać, zawsze coś skapnie, albo... wręcz przeciwnie skoro okażą się zbyt mocni. A jeśli wiejskie ploty nie kłamią i choć trochę prawdy jest co mówił ten chudy...
No zobaczymy - pomyślał kładąc się na lichym wyrku.

Rankiem zszedł niewyspany do głównej izby. Przez pół nocy dręczyło go pytanie ile pokoleń pcheł pomieszkiwało w jego łóżku przed nim. Widać jednak klimat Flizy im służył bo czuły się w nim jak u siebie.
Dwóch smętnych siedziało przy stole.
Albo taka uroda i taki wrodzony optymizm, albo faktycznie dostali niezle w kość. Zamówił wszechobecną w wiejskich zajazdach jajecznicę, kubek sikacza i podszedł do śniadających.
- Jest jakaś sprawa do obgadania... - zagaił siadając obok jedzących.

LORD KOKOS 11-01-2014 22:44

Reidar
Olbrzym przyglądał się z obojętnością na to co Reidar robił w trakcie wygłaszania przemowy, będącej zachętą do majętnej propozycji, jedyne co go bowiem obchodziło to to kiedy wyjdzie z tego cholernego niskiego pomieszczenia i to czy Reidar przyjmie ofertę. Ale gdy to uczynił zniknęła obojętność i śladowa promienność zawitała na jego twarzy.
Gdy zaś usłyszał kontrofertę finansową Reidara miał nie lada mętlik. Na ułamkach znał się minimalnie. Wiedział, że im większy ułamek, tym mniej wynosi liczba ostateczne, toteż mocno się zdziwił słowami Reidara. Ale nie miał zamiaru dumać nad tym nie wiadomo ile. Wola jego, jak chce mniej, proszę bardzo, myślał kiwając głową. Zgodził się.
- Wyruszymy dziś, gdy słońce chylić się ku zachodowi będzie, gdyż jak mówił jarl, te paskudztwa dopiero wtedy zaczynają swój żywot.
Zabrał piersiówkę, schował ją gdzie należało.
- Przygotuj się. - zastrzegł nim wyszedł - To będzie ciężka i ostra pierdalnina, cuś mi się widzi. Ale kasa bedzie, to łba warto nadstawić. - zachichotał bardzo wyraźnie zadowolony z przebiegu rozmowy, ustnego zapisania umowy i ubicia wspólnego interesu.
Wyszedł zostawiając Reidara sobie i ewentualnie swym przemyśleniom Słońce bez litości, prosto z pustego nieba zalewało okolice najczystszym złotem.




Marco Devraux

- Ano jest jest, cieszę się żeś przyjął ofertę. - rzekł chudy siedząc okrakiem na taborecie z katowskim mieczem na plecach
- Primo, jam jest Oltter Grychor, od tego zagajmy. - przedstawił się krasnolud, przypadkiem upaćkując brodę w żółtku, które po chwili gdy już się zorientował zebrał żylastą łapą i wtrącił bez grymasów - Ciebie jak zwą? Może ludzie się bez tego obchodzą, my krasnoludy, wybacz panie, jesteśmy jacy jesteśmy.
- Skończymy śniadanko i pójdziem w ustronne miejsce gdzie żadne wścibskie wiejskie ucho nas nie podsłucha. - Tleo powiedział do Marca rychłym cichaczem
Krasnolud wciąż czekał na odpowiedź.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:08.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172