Wioska Wypas, ranek 21 shnyk-ranu
Entuzjazm Bhurrka udzielał się i gołoskórym. Pewność, śmiałość, bijąca od barbarzyńcy aura wigoru, esencji życia jaskrawa na tle umarłego krajobrazu jak światło w kazamatach Morghlidzkich sług. Tak musiał czuć to elf, Milcarr ubrany w martwiaczą maskę, był nieco chłodniejszy, magicze twarzolico bliżej było świata cieni. Półork wyszedł odważnie przed Gnolla i wyznaczył azymut.
Po drugiej stronie domostwa kilku poganiaczy drażniło i dobijało byka po byku. Zdawało się, że znaleźli taktykę i w tej chwili się tym już bawili.
Jeden za drugim w odległości pięciu jardów, trzy szarobure sylwetki pokonały drogę do najbliższej szopy. Bydło zdawało się ich w istocie nie dostrzegać. Większość zbiła się w bramie na dziedziniec posiadłości, inne wałęsały się dookoła pagórka niby bez celu, co raz wszczynając bójki między sobą, albo dewastując resztki zabudowań, mocno się przy tym raniąc. Gnoll ocenił, że w tym tempie za dwa dni padną wszystkie.
Milcarr wiedział, że na coś czekają, czegoś wyglądają, znaku, rozkazu, woli jakiejś. Nad wieżą Victora szare niebo zdawało się jeszcze bardziej szare i brudne, jakby cząstka tam jakaś gromadziła wszystek brud, grzech i ohydę z okolicy. Niespotykane natężenie doznań wzrokowych w ostatnim czasie powodowała u Ślepaka tęsknotę za ułomnością.
Otworzyli wreszcie maleńkie drzwiczki spichrza, tak maleńkie, że Bhurrek ledwo mógłby się przez nie przecisnąć. W nozdrza uderzył zapach grzybni, elf w mgnieniu oka uniósł zasłonę do twarzy i oczu, Gnoll zakrył pysk łapą, żebrak w kolczudze, miał inną ochronę, maska utrudniała oddychanie, ale z pewnością też chroniła od podobnych wyziewów.
Zagłębili się w mroczny niski budyneczek. Wzdłuż dwóch ścian pyszniły się grządki z grzybkami, środkiem zaś prowadziła wąska ścieżka, coraz to opadając stawała się bardziej grząską, by po dziesięciu jardach otulić ostrogarczyków po pas ciepłą wodą.
Przeszli kolejne kilkadziesiąt, może setkę kroków tunelem w wodzie po szyję, ledwie mając przestrzeń do oddychania nad sobą. Woda była ciepła i nie śmierdziała, można by nawet orzec, że pachniała, wodorostami i zielem. Wyszli w niewielkiej niszy skalnej, powierzchnia zbiornika zarośnięta była roślinami z dużymi liśćmi i pięknymi białymi kwiatami.
- Nenufar giganci jaskiniowy - ocenił Allen - jego kwiaty służą do sporządzania odtrutki na jad mantikory i eriańskiego skorpiona pustynnego, może nawet skolopendry cesarskiej, lub zatrucia lotosem. - schował do torby zerwany kwiat. - zaś liście do sporządzania silnej trucizny.
Przez szczelinę w skale, zbyt wysoko powstałą, by można zobaczyć co jest na zewnątrz, wpadało skromne światło poranka, odbijało się od tafli wody i kładło ostry szpros na wijące się stromo w górę schody.
Przed samymi schodami leżały jeszcze wiadra, cebrzyki, sita. Bhurrek dokładnie wszystko obwąchał, wonie ruchacza i samicy były wyraźne, zadowolony, że i na powrót czuć i jego i elfa, bo po smarowaniu magicznym smalcem nie mógł odnaleźć swego i chyrlka smrodku. Wyczuł wszakże coś jeszcze, wyostrzyło zmysły. Stworzenie jakieś gadzie wodne. Szczęściem czarodzieje się nie ociągali, mimo, że ciężcy od nasiąkniętych wodą ubrań, już wspinali się po kutych w skale schodach. Na początku woda lała się z nich jak z wyciągniętych na plaże meduz, albo pękniętych korniszonów. Potem poczuli chłód.
Pokonali dwa ciasne kółka i napotkali coś o czym dziewka nie mówiła, zawarte na kłódkę drzwi w zdawało się połowie schodów. Zostawili je i dalej ku górze, by wreszcie wejść do obszernej kuchni. Dobrze wyposażonej, mogącej obsłużyć przyjęcie dla setki. Dobrej jakości naczynia mosiężne, miedziane, pachnące amfory, suszone zioła i przyprawy, komóreczka na zapasy, a tam w lodzie ryby, mięso baranie, konserwowe papryki, kiszona z lutrem agawa, piklowane w czosnku śledzie.
Pod piecem dogasające palenisko, na nim czajnik i ciepły jeszcze gar z potrawka z królika. Ślepak blado podejrzliwy, niespokojnie rozglądał się, gorącym pogrzebaczem pogroził Gnollowi, żeby nie żarł, barbarzyńca wyszczerzył kły, gotów się już rzucić na dziwaka w masce. W ostatniej chwili między skłóconymi włamywaczami wybuchł dymiący ładunek, otulając na chwilę świat mgłą. Odruchowo odskoczyli, moment wystarczył, napięcie spadło.
- Co wy robicie - machał chudymi jak patyczki rączkami Elf - Już spokój. - zrobiło się nieswojo. - Ten dom się broni, to nie wasza wina - próbował tłumaczyć dalej - albo to te grzybki.
Z kuchni prowadziło dwoje drzwi. Pannica twierdziła, że trzeba wejść w te małe, żeby wejść na piętro, szersze dwuskrzydłowe prowadzić miały do holu. Milcarr fuknął coś zdawkowo do Gnolla, a jego wzrok powędrował do oszklonej witryny z księgami, obfitość pozycji kulinarnych powalała z nóg, były tam nawet książki z przepisami samej Mrocznej Baronowej Kuchennego Zniszczenia Tani Maug Gesslerr, półbogini Pianna z bożej łaski, oraz gotującego dla Katanów Misserr Moran reptiliońskiego mistrza wylizanej patelni, o czułości jego języka przekonują bardki i bardowie na całym archipelagu. Żebrak był pod wrażeniem. Podążający za jego spojrzeniem Allen jeszcze bardziej. Wielkie było bogactwo Tana Victora, tym samym nie mógł być on pospolitym zjadaczem agawy. |