lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   [Autorskie/Anime Storyteling] Gdy umysł spowija mrok. [+18] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/11632-autorskie-anime-storyteling-gdy-umysl-spowija-mrok-18-a.html)

Ajas 08-05-2013 21:39

Blackskin’s Brutes

Bitewna zawierucha.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Mw4O9pN-a1g[/MEDIA]

Shuu poległ w bitwie z Gortem, jednak rany murzyńskiego kapitana Czarnej jagódki, nie należały do najmniejszych. Natomiast zdradliwy Inspiracja powołał do walki możliwe że jeszcze większe zagrożenie, od piratów z załogi blondyna. Armia nieumartych wylewała się z piramid, zalewając powoli cały plac, tak że przebicie się po za niego wydawało się niemal niemożliwe. Jedynie Rico i kilku załogantów Gorta zdołało wydostać się z atakowanego obszaru. Jedna osoba natomiast, zamiast uciekać… parła przed siebie. Calamity, z rykiem wskoczył w nadchodzący oddział truposzów, wbijając się w sam środek armii. Ostrze Despair zostało uchwycone w obie dłonie, a potężne wymachy tej broni roztrącały umarlaków na wszystkie strony. Ich stare pokryte rdza i kurzem pancerze, były rozrywane przez siłę ciosów przeklętego wojownika, a kości niczym gałązki pękały z głuchy trzaskiem. Przeciwnicy nie mieli niemal szans podejść do rozwścieczonego rycerza, tym którym się zaś udało, opór stawiał solidny pancerz Richtera, który odbijał ciosy starej brono umarlaków. Calamity wyżynał sobie drogę, przez ciasny korytarz, wyżynając tym samym zapewne ponad dwie setki wojowników stworzonych przy pomocy starożytnej magii.
W końcu zdyszany wskoczył w jeden z bocznych korytarzy, by przepuścić głównym przejściem, zdawałoby się nieskończoną fale umarlaków, bowiem ich miecze nie czyniły mu szkody, ale kondycja dawała się we znaki. Nikt nie jest wstanie machać mieczem bez ustanku, nawet przeklęty rycerz. Richter mógł otrzeć pot z czoła, nie na długo jednak, bowiem szelest z głębi korytarza dał mu znać, że i tutaj kryje się wróg. Cos szurało złowieszczo o podłogę, tworząc metalowe brzdęki, uwalniające w umyśle najgorsze przepuszczenia i wyobrażenia. W ciemności starożytnych tuneli, coś zakotłowało, się a głośny brzdęk łańcuchów, obwieścił przybycie nowego gościa, na tej brutalnej uroczystości.


Potwór wydawał się być zrobiony jedynie z łańcuchów, zaś w jego środku buzowała czerń przemieszana z szkarłatem, niczym jądro jakiejś maszyny. Na końcach niektórych z ogniw, dyndały najróżniejsze elementy wojskowego rynsztunku – od haków, poprzez kule zakończone kolcami, aż do pokrytych kurzem ogromnych toporów, które niczym ostrza gilotyn, dyndały nad ziemią. Reszta metalu, ciągnęła się po ziemi, za stworem niczym upiorna kreacja mody, na pokazie zwanym wojną.

W tym czasie Surokaze Raim biegł w stronę piramidy w której przetrzymywani byli więźniowie. Los potrafi być przewrotny, co elf mógł łatwo zauważyć bez trudu. Ot zwykły rutynowy pościg za jednym z jego wielu celów., doprowadził go w samo serce apokalipsy, o charakterze tak lubianym przez młodzież. Cóż zombie i szkielety miały w sobie cos urokliwego, szczególnie gdy patrzyło się na ich sztywne, niewprawne ruchy. Bieg między nimi, był niczym maraton pośród dzieci, które dopiero nauczyły się chodzić, a przynajmniej taki wydawał się dla zwinnego i skocznego elfa, który poprzez wrodzone lenistwo, unikał walki z ruchomymi zwłokami.
Ślizgiem przeleciał pod nogami jednego z olbrzymich kostuchów, którzy zaobserwowani byli powolnym marszem w stronę Gorta- o tym jednak słuchaczu powiem Ci za chwilę. Tumany pyłu wzbiły się w powietrze, dookoła elfa, gdy ten wprawnie wyprostował się po tym, manewrze by dalej biec i skakać po głowach truposzy.
Jednak nie wszyscy wojownicy przeszłości, byli ociężałymi, pozbawionymi finezji marionetkami. Inspiracja mówił Richterowi, iż na tych ziemiach żył lud władający niegdyś potężna magią. Oczywiście zaklęcia też ulegają zwodniczemu wpływowi czasu, jak i moc czarodziejów, jednakowoż na polu bitwy wciąż było kilku umarlaków pamiętających co nie co.
Gdy długouchy o białych niczym śnieg włosach, był tuż przed wejściem do piramidy, która była jego docelowym miejscem przeznaczenia, w jego stronę pomknął pocisk magicznej energii. Mężczyzna, w biegu oparł jedną dłoń na ziemi, by wyhamować na niskich nogach, tak że magiczna wyładowanie śmignęło mu nad głową.



Zakapturzona postać , o zgniłych dłoniach i pysku ukrytym w mroku rzucanym przez jej szaty, stała ukryta za dwoma szkieletami, wyposażonymi w solidne metalowe tarczę. Jedna z jej dłoni, otaczał zielonkawy magiczny dym, gdy szykowała kolejne zaklęcie, które miało zapewne uszkodzić ciało elfa. Jej długa szata, leżała w dużej mierze na ziemi, zaś dziury wygryzione przez czas i robaki, odkrywały skrawki, pognitego ciała. Oczy stwora błysnęły, gdy kolejny pocisk począł formować się w jej dłoni.

Tym czasem, o czym białowłosy nie wiedział, drugim z wyjściem z piramidy kroczyły trzy postacie. Więźniowie których to miał uwolnić. Khali zwany rudzielcem, strzelił kilka razy karkiem, odrzucając na bok, czaszkę jednego z nieumarłych wojowników. Jego strój pokrywała spora warstwa kurzu jak i pyłu, jak gdyby dopiero co przebił się przez kilka ścian, zaś na nadgarstkach, wisiały szczątki po kajdanach, które mnich najwyraźniej rozerwał.
- Nie mogłeś tego zrobić wcześniej tępy rudzielcu?- warknęła duża El, podtykając miecz jednego z umarlaków pod nos mnicha.
- Cierpliwość to najważniejsza cecha wojownika, jak mówił mój mistrz. –stwierdził wojownik ze wschodu, odsuwając miecz od swojej twarzy. – A ty się tak nie rzucaj, bo i tak te szmaty ledwo Ci cycki zasłaniają. –dodał szczerząc zęby.
- Jak tylko znajdę normalne ciuchy to skopie Ci ten rudy zad. –odburknęła mu kobieta, podciągając strój na swych piersiach i sprawdzając węzeł prowizorycznej spódnicy.
- Jakbym tylko ja był rudy… –odparł wesoło Khali silnym kopniakiem odrzucając jednego ze szkieletów, który akurat napatoczył się na ich drodze.
- To co teraz robimy? –to pytanie padło ze strony przydupasa, który oparł swój młot na ramieniu, druga ręką starając się dyskretnie podłubać w nosie, w którym utknęła chyba jakaś uporczywa koza.
- Trzeba by się zając tamtą trójką. –stwierdził Khali od niechcenia, wskazując na olbrzymie szkielety, kroczące w stronę Gorta. – Jeden dla mnie, jeden dla zrzędliwej i jeden dla Gorta. –począł wyliczać na palcach rudy, powoli oddalając się od wyjścia z piramidy.
- Jak mnie nazwałeś? –warknęła duża El, kierując się w stronę drugiego z olbrzymów.
- Ej a ja? –ryknął za nimi zostawiony samotnie przydupas, strzelając wydłubanym glutem na ścianę starożytnej budowli.
- Jak to co! Tamten jest twój! –zaśmiał się wesoło Khali przez ramię wskazując na nieumartego, który powoli kierował się w stronę mężczyzny z młotem.


Umięśnionego niemal dwumetrowego osobnika, w kościanym hełmie, z ogromnymi rogami. Odzianego jedynie w przepaskę biodrową, zapięta olbrzymią czaszką. W jego piersi ziała ogromna przegnita dziura, która śmierdziała straszliwie, a kilka robaków pożywiało się na niej ze smakiem. Lewa ręka truposza uzbrojona była w kościaną rękawicę stylizowaną na kształt skorpiona, w prawej natomiast dzierżył on olbrzymi tasak, który zapewne bez problemu mógł przeciąć na pół świniaka.

Gort stojąc na czubku piramidy przyciągnął uwagę olbrzymich szkieletów, które powoli kierowały się w jego stronę. Jednak siłacz czuł jak bardzo wycieńczone jest jego ciało po ostatniej potyczce, zwłaszcza że regeneracja kamiennego cielska nie należała do najszybszych. Jednak u stóp olbrzymich potworów nagle pojawił się Khali i wielka El, z czego ta druga zakrzyknęła głośno.
- Gort zostaw trochę radochy innym! Możesz sobie wybrać jednego. –kobieta hardo spojrzała w górę na kroczącego giganta i uśmiechnęła się lekko. – A Ciebie trzeba odesłać do odpowiednich czasów słodziaku.

Ajas 11-05-2013 19:43

Guardian of Balance

Czarna wieża


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Uq5cpGZV76A[/MEDIA]

Zodiak i Faust biegli po schodach na kolejne piętro wieży, byli coraz bliżej szczytu. Od kiedy wpadli tu przez wrota, natknęli się na spora ilość, strażników podobnych tym, którzy strzegli wejścia. Nie stanowili oni wyzwania nawet w licznej grupie, fale mocy które tworzył Zodiak, oraz szybkość blondwłosego strażnika równowagi, zmieniały to w dziecinną wspinaczkę po schodach. Zostawiali za sobą martwych i obezwładnionych, sługusów kata, wyrzutków bandyckiego społeczeństwa, którzy szukali schronienia pod skrzydłami tego mrocznego anioła.
Kolejne piętro jednak kryło niespodziankę, która mogła stać się już poważniejszym problemem. Z tego co udało się wywnioskować Faustowi wyżej winna już znajdować się komnata, tego który władał strachem i trwogą, nie dziwnym więc było iż przed schodami na kolejne piętro stali już w pełnym rynsztunku żołnierze rangi specjalnej.


Odziana w ciężkie pancerze zakapturzona trójca, skrywająca w cieniach kaptura swe twarze. Każdy z nich uzbrojony w miecz, który normalny człek nazwałby dwuręcznym, oraz sztylet o ząbkowanych ostrzu, który zostawiał zapewne rany o paskudnym charakterze. Czarne peleryny spoczywały na podłodze, zaś kaptury odwróciły się w stronę przybyłych, co spowodowało że okute w zbroje palce mocniej zacisnęły się na rękojeści broni. Jeden z ciemnej trójcy, nacisnął zaś na dźwignię, która sprawiła że na schody za nimi poczęła opadać blokująca przejście krata.
Faust nie myślał długo… nie przybył tu by walczyć z mrocznymi rycerzami, a by zmierzyć się z katem. Zniknął nagle by pojawić się ślizgiem tuż pod kratą, wpadając na schody, tuż przed tym jak metal odciął go od rycerzy… ale i od Zodiaka.
Archeolog został zaś sam na sam z trzema oponentami, którzy niczym maszyny zwrócili się w jego stronę, powoli zaczynając okrążać sylwetkę poszukiwacza przygód.

Faust IV zaś pokonując po dwa stopnie naraz pędził na spotkanie ze swym przeznaczeniem. Drzwi na końcu schodów stały otworem, co pozwoliło Blondynowi wskoczyć wręcz do sali. Gdy tylko się tam pojawił, włócznia świsnęła koło jego głowy, wbijając się w ścianę obok drzwi.
Kat uśmiechnął się na widok blondwłosego szermierza, siedząc na swym tronie, wykonanym ze skór i kości ofiar jego przemocy.


- Czekałem tu na Ciebie robaczku. –zawarczał niczym podekscytowany wilk, powoli wstając z swego siedziska i zaciskając dłoń na rękojeści miecza.
Polem walki była komnata wyłożona futrami i kośćmi, niczym jama króla barbarzyńców. Oświetlona była tylko jej centralna część, ciemność zdawała się tworzyć arenę do walki, dla dwóch mężczyzn. Koło makabrycznego tronu, leżały ciała kilku kobiet, którym po gwałcie kat skręcił karki. Kropelki potu pojawiły się na karku blondyna na myśl o tym że za kilka sekund zacznie się potyczka, do której tak dążył.
Ale mimo to nie opuszczało go wrażenie, iż ktoś obserwuje go z ciemności… ktoś trzeci.

Sanity Knights

Cień I płomień.

Kaze ziewnął głośno przemierzając ciemny tunel u boku, Lee który ciągle rozglądał się podejrzliwie w nikłym blasku trzymanej pochodni.
- Mieliśmy dużo szczęścia że znaleźliśmy te tunele co? –zagadnął wesoło osobnik stworzony z cieni, zarzucając swoją broń na ramię.
- Mhym… –odburknął mu Lee, strzygąc uszami, by wychwycić chociażby najcichsze dźwięki.
- Kto by pomyślał, że idąc się odlać do krzaczka znajdę taką dziurę. Aczkolwiek osobiście preferuje te ciaśniejsze. –zarechotał zabójca i szturchnął łokciem w bok Lee by i ten uznał ten „przedni” dowcip.
- Możesz się w końcu zamknąć? –warknęła hybryda przyspieszając kroku, by zostawić uciążliwego cienia z tyłu.
- Oho kolejny wesołek mi się trafił… –westchnął Kaze nawet nie myśląc by przyspieszyć kroku.


Dwójka łowców kroczyła coraz dalej i dalej, krętymi tunelami, aż w końcu trafili do sporej wielkości jaskini… w całości wyłożonej jajami. Okrągłe przypominające kamienie obiekty leżały wszędzie, co Kaze skomentował głośnym gwizdnięciem. – Nie wiem kto to komu zrobił, ale chłop musi mieć kondycję…
Lee zignorował ten komentarz, rozglądając się po komnacie, jego uwagę przykuło jedno z gniazd- brakowało w nim jednego z jaj.
- Ktoś wyniósł stąd jajo… spalmy to miejsce i znajdźmy go zanim się wykluje.
- Nie wiem czy mówienie o tym głośno to dobry pomysł… –stwierdził cienisty osobnik zza pleców Lee.
- Co ty znowu odwalasz? –warknął Lee odwracając głowę, a jego oczy rozszerzyły się nagle w mieszaninie szoku i zdziwienia.
- Po prostu myślę że mamuśka może się wkurzyć. –odparł Kaze ze śmiechem dobywając swej broni. Otóż z drugiego korytarza wypełzła właśnie ogromna modliszka, o zakrwawionych ostrzach i sporej ilości elfich organów przyczepionych do pancerza.
- W czerwieni ci nie do twarzy złotko. –zachichotał Kaze i puścił się biegiem w stronę stwora.

Fuu robal!


Shiba wraz z elfią gwardią… o ile można było tak nazwać bandę uzbrojonych ale niezbyt wyszkolonych długouchych, powoli szła ciemnym korytarzem w głąb kompleksu. Co jakiś czas pojawiały się w nim kolejne odnogi, ale za radami jednego z myśliwych który jej towarzyszył póki co nie zbaczali ze ścieżki. Krio swym mozolnym krokiem ,starał się dotrzymać kroku dziewczynie co chwile przypominając jej o bardzo ważnej kwestii.
- Głodny …jestem… weź… mi… coś… zrób… – powtarzało się to mniej więcej regularnie, między jedna przypadkową drzemką rudzielca a drugą. Jednak w pewnym momencie dłoń niebieskoskórej musiała zatkać usta chłopaka, bowiem w jednej z odnóg tuneli pojawiło się małe światełko. Elfy od razu przygasiły swoje lampy i wszyscy przyczaili się przed wejściem do korytarza.
Światełko zbliżało się powoli… aż w końcu chuda sylwetka z płomieniem unoszącym się nad palcem i dziwnym przedmiotem przypominającym kamień, wyskoczyła z tunelu. Wszyscy mieli już rzucić się na domniemana hybrydę gdy nagle okazało się, że to jeden z elfów! A dokładniej Anderius który elfa udawał.
Mężczyzna cały ubabrany był w krwi, a we włosach wplątany miał nawet kawałek czyjegoś jelita, jednak sam wolny był od ran. Szybko jednak zraportował, że zostali zaatakowani i rozgromieni przez modliszkę, nie omieszkał ubarwić swej opowieści o to jak dzielnie walczył z przeciwnikiem starając się chronić swych braci.
Dobra ruszajmy dalej. –westchnął jeden z elfów, ze smutkiem w ozach zapalając latarnie i przestępując krok do przodu… by nagle łupnąć w coś. Uniósł powoli lampę w górę, by po chwili krzyknąć z przerażenia, gdy jej blask padł na paskudna twarz…



…karaluch stał tuż przed całą ekspedycją. Zaś jednym szybkim ruchem pozbawił krzyczącego głowy… wraz z kręgosłupem. Bo po co robić hałas w podziemiach? Przecież echo się niesie całkiem daleko.

Tropby 13-05-2013 16:33

Przydupiasty pojedynek


- Czemu zawsze dostaję najbrzydszego? - zapytał z wyrzutem Przydupas, ciesząc się jednak w duchu że nie przyszło mu walczyć z jednym z gigantycznych szkieletów - Zaraz ci pokażę, ty rogaty zdechlaku!
Mięśniak chwycił młot jedną ręką i sięgnął za pas po swój wierny pięciostrzałowiec.
- Ale najpierw posmakuj trochę ołowiu! - zakrzyknął Przydupas, naciskając na spust. Zdecydował, ze wyceluje w nogi rogacza, aby go spowolnić. O ile to możliwe wolał nie mierzyć się z nim w bezpośrednim starciu, więc po oddanym strzale zaczął cofać się w kierunku piramidy z której przed chwilę wyszedł i wchodzić do tyłu po stopniach, by zyskać dodatkowo przewagę wysokości. W tym czasie próbował także jak najszybciej przeładować pistolet, by czym prędzej wystrzelić ponownie w gnijące monstrum.
Pistolet wystrzelił w rogatego potwora, a pięć ołowianych kuł ze świstem przecięła powietrze. Rozrzut broni był jednak dość duży, najlepiej sprawowała się wszak z bezpośredniej odległości, dla tego jedynie trzy dwie kule ugodziły w prawa nogę stwora, wbijając się w nią głęboko. Nieprzyjemny dla ucha plask, a następnie trzask, mógł oznaczać jednak że kość została uszkodzona. Zaś to że gdy stwór ruszył biegiem, w stronę Przydupasa, robił to dość nieporadnie... bowiem jego prawa noga nie była wstanie utrzymać ciężaru ciała olbrzyma, zginając się w dziwny sposób, tak że po chwili kość przebiła skórę w klasycznym przykładzie otwartego złamania.
To jednak nieumarłego nie zatrzymało, bowiem dalej szarżował na pirata, który zdołał jednak wycofać się na schody i załadować drżącymi rękoma dwa pociski do pistoletu. Kolejny strzał został oddany, jednak tym razem, potwór zasłonił się rękawica skorpiona, od której pociski odbił się z brzdękiem. Rogacz ryknął głośno, zaciskając dłoń na swym tasaku, tak że podgniłe mięśnie napięły się mocno, po czym zaczął żwawo jak na okaleczonego wspinać się w stronę Przydupasa.
- Zdychaj, ohydo! Nie mam dla ciebie czasu! - krzyczał mięśniak, zyskując powoli świadomość że ma szansę wygrać tę walkę. Wsadził łapę do kieszeni i wyjął z niej garść kolczatek, które rozrzucił za sobą po schodach, samemu biegnąć po nich aż na sam szczyt piramidy, zwiększając tym samym dystans pomiędzy sobą, a rogaczem. Natomiast gdy Przydupas był już na górze, odłożył na bok swój młot i dobył dwóch strzelb z których zaczął oddawać w nieumarłego strzał za strzałem, dopóki ten z powrotem nie zbliży się do niego na niebezpieczną odległość, bądź nie padnie martwy.
Przydupas popędził w górę schodów rozrzucają za sobą garść ostrych elementów, które miały utrudnić poruszanie się. Plan dobry, ale nie przeciwko komuś kto nie wiem co to ból. Nieumarły zignorował pajączki które powbijały mu się w stopy, dalej krocząc za jednookim mężczyzną. Jednak to facet w czapeczce zyskał przewagę dystansu, dzięki czemu odwrócił się dobywając swych strzelb. Pierwszy strzał oddany został niezwykle celnie, wprost w dziurę na piersi umarlaka, przebijając go na wylot. Stare pogniłe mięso rozleciało się po okolicy, gdy dym uniósł się z powiększonego otworu, jednak nie powstrzymało to stwora od dalszej drogi. To jednak wywołało chyba sporo stresu w załogancie pirackiej załogi, bowiem jego drugi strzał okazał się niecelny, pocisk łupnął gdzieś w dole piramidy. Przydupas począł pospiesznie przeładowywać broń, bowiem jeszcze spory dystans dzielił go od oponenta. Jednak i rogaty stwór miał swoje sztuczki.
Wycelował on w stronę Przydupasa swoją rękawica o kształcie skorpiona, a z jego ust wydobył się gardłowy warkot.
- Get over here.- wywarczał potwór, kiedy to ogon metalowej wersji żyjątka pustyni wystrzelił w stronę Przydupasa, przypięty do stalowej liny. Jednooki rzucił się jednak w bok, unikając tego groźnego strzału, jedna ręką łapiąc się stopnia by nie spaść w objęcia stwora - to jednak zmusiło go do odrzucenia jednej ze strzelb. Żądło na metalowej lince natomiast powróciło ze zgrzytem do rękawicy.
Przydupas przełknął głośno ślinę, czując jak żądło o centymetry mija jego ciało.
- M-myślisz, że się ciebie boję, ty gnijący brzydalu? - jęknął mięśniak, grzebiąc kurczowo za pazuchą, spod której wyciągnął wybuchowy nóż odebrany zwiadowcy Shuu. - P-posmakuj tego!
Pirat cisnął ostrzem w umarlaka, unosząc zaraz po tym strzelbę gotowy do dalszego ostrzeliwania przeciwnika. W wolną dłoń zaś chwycił ponownie młot, obawiając się iż niedługo może zostać wreszcie zmuszony do walki w zwarciu.
Mężczyzna w czapeczce dobył wybuchowego noża, chwytając go między dwa palce, po czym cisnął nim w umarlaka. Zdawać by się mogło że broń nie trafi, jednak niektórzy czasem maja po prostu nieziemskie szczęście. Otóż jeden ze stopni nakruszył się pod ciężarem wroga, co spowodowało że ten przechylił się nagle w bok, tak że nóż trafił prosto w jego oczodół. Oczywiście dla zombie nie byłoby to kłopotem, gdyby nie specjalna moc noża. Zaświecił się on bowiem na czerwono i nagle wybuchnął potężnym płomieniem. Przeciwnik przydupasa ryknął, gdy połowa jego głowy odleciała od ciała, a mózg (a dokładniej jego szczątki) wraz z kawałkami czaszki poczęły opadać na ziemię. Potwór mimo to zrobił jeszcze jeden krok, ale strzał ze strzelby odstrzelił resztkę jego paskudnej mordy, a bezgłowe ciało opadło na schody.
- Haha! Dobrze ci tak, gnido za zadzieranie z Piratami Czarnoskórego! - zakrzyknął Przydupas, po czym zbiegł po schodach, chwytając po drodze za upuszczoną wcześniej strzelbę. Następnie zaś stanął nad ciałem pokonanego rogacza, uśmiechając się chytrze. - A to wezmę sobie na pamiątkę!
Mięśniak pochylił się nad umarlakiem i zaczął gmerać przy jego lewej łapie, by odebrać mu rękawicę w kształcie skorpiona, po czym ruszył biegiem za drużyną Gorta zmierzającą w stronę wielkiej piramidy.
Rękawica w kształcie pustynnego łowcy zacisnęła się na przegubie przydupasa, niczym prawdziwe stworzenie. Jej odnóża oplotły jego rękę w nieprzyjemny sposób, zaś ogon ułożył się jak gdyby stworzenie spało, gotowe jednak by zostać wezwanym przez swego nowego Pana. Mężczyzna już miał ruszać w stronę Gorta, jeszcze chwile poprawiając swoją nową zdobycz, gdy jego palec dziwnym trafem, nacisnął na guzik ukryty na grzbiecie stworzenia. Przycisk był niemal niewidoczny, można by powiedzieć że sytuacja która miała tu miejsce, była blaskiem od bogów. Bowiem nagle tors skorpiona otworzył się, odsłaniając złoty pierścień z wymalowaną nań głową byka. Przydupas z zaciekawieniem obejrzał błyskotkę po czym ciekawy efektów wsunął znalezisko na palec. Momentalnie poczuł jak przez jego ciało przepływa jakas dziwna moc, sprawiająca iż mężczyzna od razu poczuł się silniejszy i wytrzymalszy na trudy.

Zajcu 15-05-2013 16:52

Czerwień rozpaczy
- Dziękuję. - powiedział wyraźnie rozbawiony blondyn. Z jednej strony nie był w stanie pojąć tego, jak cudowne wyrwanie się z uścisków Hadesa miało rozwinąć jego osobowość, z drugiej jednak - był absolutnie pewien, że to właśnie się stało. Każda porażka była potrzebna, w końcu to one sprawdzały wolę walki danego osobnika. Ot, zwyczajnie wszystko sprowadzało się nie to tego, kto nie upadnie, lecz kto potrafi wstać większą ilość razy.
Faust powstał już drugi raz, zaś każdy z epizodów, w czasie których został wgnieciony w ziemię, pokonany bez możliwości odwołania się od wyroku, niczym Calamity, który znalazł się w obarczonym klątwą ciele, nie mając na to zbyt wielkiego wpływu. Rycerzowi rozpaczy nie pozostawało więc nic innego jak przeć przed siebię i... próbować odnaleść przeszłość.
- Dzięki tobie zrozumiałem wiele. - przyznał nie próbując nawet ukryć zdziwienia. Cóż, może tak właśnie objawiała się najwspanialsza ze wszystkich idei - równowaga. Najwyraźniej nim blodnyn zdoła coś zyskać, będzie musiał tracić. Szkoda tylko, że zapłata za daną przyjemnosć będzie za każdym razem następować przed, nie po fakcie tej wspaniałej przyjemności.
- Wiesz, że szale muszą wrócić do równowagi? - zapytał, wpatrując się w personifikację swego najbliższego przeznaczenia w nieco idiotyczny, z całą pewnością fanatyczny sposób. Jeśli chodziło o tą jedną rzecz, wobec której Faust był lojalny, to z całą pewnością już przed inwazją plagi na jego wspaniały umysł, ciężko było znaleźć umiar. W końcu kto potrafił oddać swój żywot w imię jednego założenia?
- Winy odkupi jednak tylko ŚMIERĆ! - ryknął, nie skrywając szczęścia, które znajdujące się w nim demony odnajdywały w tym właśnie momencie. Nawet jeśli całość wyglądała na dyktowaną emocjami, to jedynym, co zmieniło się od pierwotnego założenia był... krzyk. Blondyn nie był w stanie uciec się bezpośrednio do przemocy, przynajmniej nie od momentu swego katharsis, jak i bliskich rozmów odbywających się w oddalonych o wiele poziomów świadomości realiach istot boskich. Chyba właśnie tam zdołał odzyskać jakąś dawno straconą cząstkę siebie. Może właśnie to sprawiało, że nie szalał aż tak bardzo?
- Jeśli ja jestem robaczkiem, to twoi poplecznicy nie zasługiwali na miano istot żywych - zaśmiał się maniakalnie, cóż, choroba jednak trawiła jego duszę. Jednak to również było tylko i wyłącznie czynnikiem motywującym, może za niedługo blondyn zacznie walczyć z szaleństwem tylko po to, by zdołać... wrócić do całkowitego zdrowia.
Teraz pierwszeństwo miał jednak znajdujący się tuż przed nim demon nawiedzający sny tak wielu niewinnych. Istota, która już dawno opuściła ramy tego, co można nazwać człowiekiem. Chyba nawet będzie to pierwsza osobliwość, którą Faust będzie musiał zgładzić.
- Poplecznicy? -zapytał rechocząc głośno Kat. - To były zwykłe mróweczki, owady i śmiecie, które pragnęły rozrywki i ekscytacji ponad wszystko. A więc dałem im to! Każdy zasługuje by dobrze się bawić. - mówiąc to demoniczny osobnik oblizał się z głośnym mlaskiem, a zwierzęca skóra lekko opadła na jego czoło. - Ale dość tej gadaniny, czekałem na to zbyt długo. Cały jest podniecony... mam nadzieje że ta kobitka dalej jest z tobą, była całkiem ładniutka. -mówiąc to wyszczerzył swe krzywe zębiska, a krople śliny opadły z jego ust na posadzkę, gdy kapłanka która uratowała Fausta, przebiegła przez jego myśli.
W tym tez momencie z dzikim rykiem który wręcz wstrząsnął całym pomieszczeniem, rozpoczął szarżę w stronę Blondyna, zaciskając łapy na rękojeści swej broni.
- Zabawmy się!
- Raz uciekłem fartem przed śmiercią z twoich rąk - blondyn przypomniał swoją porażkę jak gdyby było to coś, z czego był dumny. Najwyraźniej potrafił przekuć coś, co było nie tyle szramą na świetlistej zbroi, co raczej naderwaniem części ucha, z powodu do wstydu w kolejne nadające jego osobie motywację wydarzenie. Można by rzec, że jego żywot został już raz zakończony, a jednak, toczył się dalej - musiał mieć więc jakiś większy sens.
- Ty jednak kiedyś również wymknąłeś się spod pętelki, która już miała zacisnąć się na twojej szyi? - blondyn prychnął, przybierając dosyć charakterystyczną dla niego postawę. Dopiero niedawno dostrzegł jej prawdziwy potencjał - kontratak. Uśmiechnął się w myślach do pana worgów, który nie dość, że użyczył mu rumaka, to jeszcze oddał mu własną, spętaną szaleństwem duszę.
Faust nawet nie posądzał Kata o coś tak ambitnego, jak oglądanie sposobu, w jaki umarł jego poplecznik. W końcu nie był to nawet robaczek... Może właśnie dlatego zamierzał zostawić po sobie tylko miraż, pozornie będąc rozszarpanym przez oręż Kata. Prawdziwy strażnik miał zamiar pojawić się po zewnętrznej stronie broni pana czarnej wieży, oraz zaatakować szybkim cięciem na wysokości nadgarstka kata.
Kat ryknął głośno gdy jego oczy płonęły wręcz od ekscytacji, zaś miecz wołał o nowe porcje krwi. Miecz zdolny przepołowić jednym ciosem wieprza na pół, ruszył na spotkanie blondyna, który zniknął wręcz w ostatniej chwili. Czuł na ramieniu powiew powietrza, gdy zostawiał za sobą swój obraz, który został rozerwany przez olbrzymi miecz. Broń z rozpędu łupnęła o ścianę pokoju, sprawiając że kamyczki posypały się na ziemię, a pokój wstrząsnęło uderzenie na kształt grzmotu.
Faust pojawił się zaś obok oponenta, a jego perłowe ostrze poczęło opadać w stronę nadgarstka kata.
- Znowu te same sztuczki. -warknął pan na tych włościach, a jego niezwykły refleks pozwolił mu na nagłe cofnięcie ręki. Katana świsnęła w powietrzu, zahaczając jedynie o włoski futra, które okrywało, cielsko łotra. Kat odskoczył w bok, na tyle by Faust nie mógł dosięgnąć go od razu swoją bronią, po czym ponownie oblizał się namiętnie.
- A więc słyszałeś już historie o mych wielkich czynach, o tym jak uniknąłem tej pełnej ekscytacji śmierci? -zapytał napinając mięśnie swych potężnych ramion.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=2pZ-UpjtlXY[/media]

- Ktoś próbował mnie nią rozerwać. - odparł uśmiechnięty blondyn. Jego oczy płonęły nie tyle szaleństwem, co ciekawością tego, co może nadejść. Nie był z tego dumny, jednak czuł przyjemność z walki, oraz, co jeszcze dziwniejsze, przejmował się swoim własnym życiem.
- Szkoda, że prawda była tak nudna, że zasnąłem - blondyn zaśmiał się głośno, nie próbując nawet ukryć szyderstw płynących z jego słów. Chyba właśnie to było głównym pragnieniem pana czarnej wieży - wieść żywot pełny jego pokrętnej definicji radości i podniecenia. Co innego może sprawić niż wytrącenie go z równowagi może do tego doprowadzić?
Faust odwdzięczył się swemu przeciwnikowi czymś podobnym - rozpoczął bieg w stronę personifikacji gwałtów i szeroko pojętego wandalizmu, trzymając swą katanę nieco za sobą. Strażnik równowagi nie był głupcem. Jakby tego było mało, jego przeszłość sprawiła że nie można było odmówić mu doświadczenia. Właśnie dlatego zamierzał w pewnym momencie przenieść swój środek ciężkości do przodu, pozwolić by ciało niemalże “upadło” na ziemię, i błysnąć w ostatnim momencie, tak, by uzyskana prędkość była jeszcze wyższa niż normalnie. Blondyn zamierzał znaleźć się możliwie blisko Kata, pozostając daleko od jego broni - celem ataku stała się więc lewa noga wroga.
Faust ruszył na swego przeciwnika blisko ziemi, niczym mistrzowie wschodnich sztuk, którzy wykorzystują moc Gai do zwiększenia swego potencjału. Kat postanowił zaś wynurzyć kolejną sztuczkę z rękawa, a dokładniej wykorzystać brutalną siłę w sposób niezwykle twórczy. Mięśnie jednej z jego nóg napięły się, monsturalnie, tak że mimo krycia widać było niemal wszystkie żyły okrywające dana kończynę. Wtedy to też przeciwnik tupnął, tak że jego noga aż zagłębiła się w wytworzonym przez nią kraterze, który wstrząsnął całą salą, zaś w stronę blondyna popędziła fala pęknięć, która miała pozbawić tego czego tak zaciekle bronił -równowagi.
Jednak strażnikiem tej ważnej cechy nie zostaje byle chłystek, a mały wstrząs tektoniczny nie był wstanie odebrać Faustowi jego cudownego skarbu. Blondyn zniknął wręcz nabierając prędkości, a jego perłowe ostrze w końcu dotknęło upragnionego ciała wroga. Perłowa katana przemknęła przez lewa nogę, niczym przez masło, ta zaś od razu bezwładnie osunęła się niczym sparaliżowaną. Kat był wyraźnie zdziwiony nie tyle co szybkością Fausta, ale efektem jego broni. Jednak był on wojem wprawnym, z dzikiem wrzaskiem machnął swoim ostrzem, zmuszając Fausta do zablokowania ataku kataną. Ogromny miecz dzierżony przez mordercę, z brzdękiem uderzył w biała stal, a osobni kw czerwonej koszuli niczym szmaciana lalka został poderwany w powietrze. Jednak mimo iz kości zabolały od ataku, to wygimnastykowane ciało zdołało zminimalizować obrażenia do zbędnego minimum, zaś kilka zgrabnych obrotów w powietrzu zakończyło się lądowaniem w przykucu pod ściana pomieszczenia.
- Niezwykłe... -kat musnął palcem swej nogi w której nie miał już czucia, klęcząc na drugim kolanie. - Naprawdę ekscytujące! -zawył z radością, po czym zrobił coś naprawdę, nieprzewidywalnego. Z dziką radością w oczach uniósł miecz i jednym płynnym ruchem odciął swoja pozbawioną duszy nogę. Krew trysnęła na wszystkie strony, gdy kończyna odleciała od ciała, opadając obok wojownika. Krople potu spłynęły po jego czole, jednak krzywe zębiska wyszczerzyły się w szerokim, pełnym bólu uśmiechu.
- Dawno nie czułem takiego podniecenia... pierwszy raz od kiedy zobaczyłem ten stryczek to wspaniałe uczucie wraca do mnie. -wydyszał głosem, który typowy byłby dla osobnika, który właśnie skończył igraszki w łóżku, nie zaś odcinanie swej nogi. Kat chwycił za swoja odcięta kończynę i musnął krwawy strzep mięcha jęzorem, smakując własnej posoki, po czym odrzucił niepotrzebny już kawałek własnego ciała na bok.
- Teraz zacznie się prawdziwa zabawa... -zarechotał, by niespodziewanie wykręcić całe swe ciało i uderzyć prawa pięścią w podłoże z siłą, której nawet Gort mógłby mu pozazdrościć. Wywołało to wręcz mała eksplozję, która posłała kamienne odłamki po całej sali. Było to tak niespodziewane, iż nawet szybkość blondyna nie pozwoliła mu uniknąć ostrej czarnej skały, która rozcięła jego bok.
- Nie pozwól mi się nudzić... chodź! -ryknął osobnik którego widok mógł przerazić nawet najmężniejszego. Kat począł powoli podnosić się, wspierając swe cielsko na ogromnym ostrzu miecza. Krew lała się z kikuta na posadzkę dodając nowych barw, do koloru smutku. Jednak Faustowi zdawało się, że coś zmienił osie w postaci przeciwnika. Jak gdyby mrok który zawsze go otaczał zgęstniał, zaś moc tak wyczuwalna stała się jeszcze bardziej intensywna.
Faust nie wiedział tego, ale był pierwszym który od lat sprawił że Kat przestał ograniczać swoją siłę by czerpać więcej radości z życia. Teraz osobnik tak lubujący się w morderstwach walczył nie tylko by zaznać podniecenia... ale po to by przeżyć.
Faust wypuścił z płuc powietrze. Była to reakcja nie tylko na zadaną mu wcześniej ranę, ale również na postęp, jaki zdołał uzyskał. Uśmiech ciągle znajdował się na jego twarzy, zaś w ustach, za sprawą dziwnej magii znalazł się rozpalony papieros. Dym wolno unosił się w powietrze, nadając polu walki coraz pełniejszy tajemnic wymiar. Przed strażnikiem rownowagi mrugnęła sylwetka Inori. Żałował, że ta nie może go teraz zobaczyć. Właściwie, to brakowało mu nawet potencjalnej reakcji długowąsego krasnoluda na to, co właśnie się stało.
Aura wokół Kata zagęstniła się, tak jakby ten nie tylko zaczął walczyć w stanie absolutnego skupienia, ale i jakby ci, których pozbawił żywota zaczynali zataczać wokół tej niemalże mitycznej kreatury coraz mniejsze kręgi, po raz kolejny nieświadomie wyświadczając mu przysługę. Krew pana coraz bardziej czerwonej wieży spływała na ziemię niczym rozpacz, która płynie z ciała dzierżyciela jednego z piękniejszych ostrzy, jakie Faust widział w swym krótkim żywocie. Nie mniej jednak, nie była to chwila, w której powinien on wspominać pozostałych. Zgodnie ze słowami samotność była cechą bogów, jednak to blondyn powinien teraz skupiać na sobie wszystkie światła. Zaczynało się przedstawienie.
- No chodź, chodź - blondyn zaśmiał się, by po chwili oddalić papierosa od twarzy. Wypuścił dym, tylko po to, by usadowić używkę w dokładnie tym samym miejscu. Nie śpieszyło mu się, każda sekunda zwłoki sprawiała, że kat tracił sporo cennej krwi. Jego egzystencja może i jest swoistą osobliwością, jednak ciężko jest przezwyciężyć prawa natury.
- Ahh tak, nie możesz - ddodał po chwili w kierunku przeciwnika, obdażając go nieukrywanym, pełnym ironii szyderstwem.
Krew sączyła się z kikuta z każda sekundą odbierając sił przeciwnikowi, który okaleczył sam siebie. Jego ciężki oddech przypominający warkot, miarowo wypełniał salę, zgrywając się niemal z każdym zaciągnięciem się płuc Fausta w papierosowym dym.
- Nie mogę? -wywarczał pierwszy raz z złością w głosie. - Śmiesz twierdzić robaczku, że czegoś nie mogę? -kolejny dźwięk był głośniejszy niż poprzedni.
- Zabijałem już setki... tysiące takich jak ty. -kolejne słowa płynące z ust kata okupione były drobinkami krwi którymi splunął na posadzkę. - Nawet mroczny żniwiarz nie był wstanie odebrać mi żywota, przecinając sznur, gdyż w jego sercu żyła trwoga przed moją duszą.- zawył osobnik, dumnie prostując się, wspierając się na swym ostrzu. Aura dookoła niego zgęstniała jeszcze bardziej, ciemność była wręcz namacalna. Skóra zwierza, rzucała na jego oczy złowieszczy cień, zaś napięte do granic muskuły na całym ciele, na myśl przywodziły starych barbarzyńskich wodzów. Królów z dzikich krain, którzy byli gotowi by samotnie szarżować na dzikie bestie i armie nieprzyjaciela, tylko po to by zginąć z mieczem w ręce.



- WIĘC NIE MÓW MI CZEGO NIE MOGĘ!!!-ryknął na zakończenie swych słów, niczym raniony niedźwiedź, a ruch jego ręki który towarzyszył tym słową, był tak szybki i silny że wywołał aż podmuch wiatru.
Dym unosił się powoli z papierosa umieszczonego w ustach zuchwałego blondyna. Jedno mrugnięcie, dokładnie tyle minęło od momentu gdy Kat wykrzyczał swe słowa. Strużka narkotycznego oparu, tak popularnego na całym świecie, rozciągnięta była od miejsca gdzie jeszcze przed chwila stał Faust do przeciwległej ściany, przy której teraz się znajdował. Jego umysł dopiero rejestrował co się stało przed ułamkiem sekundy.
Pierwsza zarejestrowaną zmianą była to nagłe przemieszczenie się z poprzedniego punktu, do ściany, tak że plecy dotykały jej teraz cała swoja powierzchnią.
Kolejnym element zmiany w krajobrazie, była sylwetka kata, która opadła na prawe kolano, bowiem ogromnemu cielsku zabrakło jego, nowej metalowej nogi. Olbrzymi miecz, zniknął, jednak jego nowa pozycja szybko została zarejestrowana przez mózg blondyna. Rękojeść broni wystawała z klatki piersiowej Fausta, zaś ostrze dosłownie przyszpiliło go do ściany. Krew chlusnęła z ust strażnika równowagi, opadając na koszulę i posadzkę, dodając kolorów bólu do mozaiki na ziemi. Powieki stały się ciężkie, powietrze z trudem wpływało do płuc, świat wirował powoli. Gdyby nie bariera której mocy tak często Faust używał, już dawno witałby się z Haną w rajskich ogrodach, tylko bańka mocy osłabiła atak na tyle by mężczyzna dalej zachowywał przytomność. Tak mogło by się wydawać na pierwszy rzut oka, bowiem po za magiczna osłoną, zmieniło się coś jeszcze. Jego oczy błyszczały, ciało zaś pulsowało lekko. Jego umysł zareagował na zagrożenie, uaktywniając najpotężniejszą z mocy strażnika, siłę która pozwoliła mu nawet w krytycznej sytuacji, usunąć się o kawałek by nie stracić głowy, jak iwytrzymałość, która pomagała znieść ten potworny ból.
- I kto jest robakiem...? -wysyczał kat który powoli pełznął w stronę Fausta.

Zajcu 15-05-2013 16:58

Biel radości

- Kur** - krzyknął blondyn, reagując błyskawicznie na ból. Nie zamierzał nawet spojrzeć na to, jak wyglądała teraz jego klatka piersiowa. Nie miał zbyt dużego wachlarzu możliwości, jedynym, co przychodziło mu do głowy, było wykorzystanie niewiarygodnie wręcz małej odległości, oraz szybkości, którą dawała nowa forma. Zamierzał rozciąć przeciwnika na pół należącym do prawdziwego kata ostrzem, a w razie jego odskoczenia, zwyczajnie złapać miecz dwoma rękami i złamać go.
Zaraz po tym zamierzał odbić się od ściany i kontynuować atak na przeciwnika, który bez możliwości utrzymania równowagi, nie powinien być w stanie zablokować, czy też uniknąć jego ataków.
Faust zniknął, wraz z mieczem który tkwił w jego piersi, jak i perłowym ostrzem swej prawdziwej broni. Blondyna skrząc się od mocy pojawił się tuż przed swym przeciwnkiem, by rozciąć go na pół... jednak zapomniał o pewnej sztuczce wroga. O jego przerażającym oku. Wzrok uderzył w blondyna swymi złowieszczymi mackami, sprawiając że całe jego ciało zesztywniało, niczym pod wpływem spojrzenia bazyliszka. Jednak nawet klątwy nie zawsze negują zasady fizyki, dzięki czemu blondyn nie upadł przed wrogiem zdany tylko na jego litość- której zapewne nie było w kacie ani grama. Sztywne ale rozpędzone ciało, przeleciało nad złoczyńcą, który osłabiony utrata krwi, był wstanie zrobić tylko jedno, wykorzystując swój zabójczy refleks, złapał za rękojeść swej broni, która wystawała z piersi, blondyna i wyszarpnął go niczym z pokrowca. Oczywiście mogłoby się wydawać, że to jeszcze bardziej zrani blondyna, jednak tak się nie stało. Sparaliżowane ciało, było niczym kamień, była to uboczna moc paskudnego oka - ofiarę nie łatwo było zranić. Tak więc miecz wrócił do swego prawowitego właściciela, zaś Faust który po chwili odzyskał władze w ciele, wyhamował przed bolesnym spotkaniem ze ścianą.
- Niezwykłe... naprawdę wspaniałe. -wydyszał osobnik, który w końcu zapanował nad swym gniewem. - Który przyniesie drugiemu radość płynącą ze śmierci, który poczuje splendor zwycięstwa, a kto nie zazna tego podniecenia. -mówiąc to kat ustawił ostrze pod kątem do ziemi, ponownie prostując się przy jego pomocy.
- Pamiętasz jak zakończyliśmy poprzedni pojedynek? Ekscytująca wymianą ciosów. -westchnął rozmarzony na tamto wspomnienie wojownik. - Krew ucieka z naszych ciał a to nudny sposób by umrzeć. -zauważył szczerząc swe zębiska w zwyrodniałym uśmiechu.
- Zakończmy to, kto okaże się lepszy, przyjemność którego okaże się większa... -mówiąc to kat przyjął pozycję bez żadnej gardy... zachęcał tym samym blondyna do zakończenia tego w jednym ataku. Albo on albo i strażnik.
Rozpacz. Jeśli Calamity potrafił czerpać z niej siłę, to z całą pewnością właśnie w tym momencie stawał się coraz silniejszy, ba zapewne przewyższał teraz swe własne wyobrażenie o sobie. Co znacznie ciekawsze, nie było to ze względu na stan, w jakim znajdował się jego były towarzysz, który teraz, niczym kot, podążał własnymi, znacznie bardziej niebezpiecznymi niż zwykłe ścieżkami. Ten, który właśnie stał z przedziurawioną klatką piersiową nie był wcale najbardziej zrozpaczonym w tym pomieszczeniu.
Kilka lat temu, gdy poznał pierwszą osobliwość, świat wyjątkowo przyśpieszył. Przeżył prawdziwą walkę, by niedługo po tym zostać wystawionym na kolejne próby. Jego umysł nagle stał się nie tylko narzędziem do kierowaniem ciała. Czerwona, hawajska koszula stała się znakiem rozpoznawczym blondyna. Jednak coś z tego okresu, z samego początku jego życia jako strażnik, sprawiało iż uczucie strachu o swe własne życie było u niego jednym z pierwszym objawów nie tyle zdrowego rozsądku, co raczej ulegania pochłaniającej cały kontynent plagi. Bowiem nawet jeśli ciężko jest chociażby o tym mówić, to fakt zrzeczenia się swego żywota przez Fausta był prawdą.
W praktyce był on trupem już od dwóch, może trzech lat. Nadal jednak żył, odczuwał ból i potrafił, nawet wbrew sobie, go zadawać. Właściwie to, gdyby ktoś był w stanie spokojnie obserwować ten pojedynek, ujrzał by nie tylko nagłe zmiany poziomu, oraz gęstość zwrotów akcji, która sprawiała, że ruch prosto przed siebie był czymś niewyobrażalnym, ale również starcie dwóch, skrajnie różnych osobników.
Czyżby Faust musiał pozbawić świata swojej odwrotności? Osobnika, który wbrew wszystkiemu próbował pozostać przy życiu? Tego, który nie tylko niszczył, gwałcił i mordował innych, wielokrotnie niewinnych, jednak gdy sam znajdował się w roli ofiary, stawał się niczym zagoniony do kąta szczur - był w stanie zrobić wszystko, by przeżyć, co przy jego możliwościach sprawiało, że stał się istotą niemalże mityczną, wokół której krążyło setki dusz jego ofiar.
- Dzisiaj skończy się historia jednego z nas. To nic osobistego, zwyczajnie tak było napisane przez tych na górze - blondyn westchnął smutno. - Wygrany jednak nie będzie miał czasu na roztrząsanie tej chwili... - dodał w końcu.


Czas zdawał się na chwilę zatrzymać. Ostatnie słowa blondyna jeszcze unosiły się w powietrzu, a piewca najwspanialszej z idei mógł przysięgnąć, że czuje na swym ciele delikatnie głaskające go ręce ostatniego przyjaciela wszystkich żywych istot - starego, poczciwego kostuchy. Abberacja jego istnienia sprawiała, że mógł zapomnieć o bólu, jednak co z tego, jeśli właśnie w tym kierunku schodziły ręce gładzące ciało blondyna niczym najwspaniajszego z kochanków, dostarczając dziwnej mieszanki przyjemności i strachu, poddenerwowania.
To chyba właśnie był najwspanialszy ze stanów jakie w życiu osiągnął stojący teraz na przeciw Fausta pan czarnej wieży. Ekscytacja, rozpalenie, bliski kontakt z domniemanym mężczyzną w czarnym płaszczu, który przyglądał się swej przyszłej zdobyczy. Niezależnie od tego, co teraz się stanie, żniwiarz i tak prędzej czy później otrzyma swoją zdobycz. Pytanie, które stawało przed posiadaczem najwspanialszej z kos do zbierania najepszych z plonów - tej, poświęconej do oddzielania ciała i duszy było nie tym, które miało zadecydować o losach danych istot. Znacznie bliżej było temu do działań ogrodnika - czy powinien wyrwać owoc już teraz, bo jest głodny, czy poczekać aż smak będzie jeszcze piękniejszy?



- Moje życie i tak należy już do ciebie - powiedział blondyn patrząc przed siebie. Kostucha, jakby zafascynowa odpowiedzią cofnęła się jeszcze na bliżej nieokreśloną chwilę.
Blondyn zniknął. Rozpoczął błyskami zataczać kilka kręgów, jakby czekając na to, co się stanie. Zamierzał przyswoić sobie dokładnie ten sam atut, na którym opierał się Kat w chwili jego triumfu - nagłą zmianę. Odległości poszczególnych skoków były więc nieco mniejsze, pokonywane w dłuższym czasie. Wszystko tylko po to, by przekonać przeciwnika do tego, że forma osobliwości była czymś, co miało się opierać na sile i wytrzymałości.
- Karnawał trupów - Faust przemówił, jakby podsumowując zjawisko raz za razem znikających kwiatów, jak i mieszanki różu i czerwieni, która coraz piękniej wypełniała to pomieszczenie. Jego głos wydobył się jednak dopiero gdy ten ruszył na posiadający zdrową nogę, jednak obcą dla miecza stronę, osiągając przy tym maksymalną możliwość prędkość.
Wszystko po to, by zatrzymać się i błysnąć raz jeszcze, tym razem w celu zaatakowania z przeciwnego kierunku. Właściwie to blondyna nie interesował sposób, w jaki znajdzie się dokładnie po drugiej stronie. Był szybszy niż zwykle, a na szali było nie tyle jego życie, co śmierć mitycznego człowieka-demona. Pozostawił wszystko intuicji i doświaczeniu, liczył, że tak osłabiony Kat ruszy na “przynętę”, próbując zestawić się z pierwszym atakiem, odsłaniając przy tym drugą stronę. W razie, gdyby przeciwnik zdążył, zawsze mógł powtórzyć ten ruch i zaatakować z przeciwka...
Wynik tej walki można by opisać jedynie kilkoma słowami, jednak gdy dwie tak mocno wierzące w różnej ideały osoby krzyżują ze sobą miecze, nie można szczędzić słów. Bowiem liczy się wtedy każdy gest, każde słowo i ruch, przelana krew ma najmniejsze znaczenie, bowiem czasem przegrywając doświadczamy większego zwycięstwa, niż ten który stoi nad naszym ciałem.
Faust zniknął, a jego mgliste sylwetki zaczęły pojawiać się dookoła kata, każda uzbrojona w typowy dla strażnika uśmieszek z katana o perłowej barwie w dłoniach. Osobnik, który w oczach blondyna stał się istnym półbogiem, dyszał ciężko, zaś powietrze wydychane z jego nozdrzy przybierało niemal namacalną postać pary. Gęsta krew lała się z kikuta, który był dziełem jego własnych dłoni, a miecz z cichym zgrzytem szorował po ziemi, gdy wojownik obracał się lekko, starając się obserwować Fausta.
W głowie mordercy działo się teraz wiele rzeczy, wybuchowa mieszanka podniecenia jak i grozy, sprawiała że całe jego ciało wręcz skręcało się w wewnętrznej euforii. W końcu dotarł w swym życiu do momentu, którego tak zawzięcie szukał, znowu czuł obecność kostuchy, oraz uścisk jej zimnych palców na swej szyi. Moment maksymalnego i ostatecznego podniecenia, adrenalinę w czystej postaci, moment w którym chciałby żyć bez końca.
Dla tego też okryty skórą dzikiego zwierza mężczyzna, miał zamiar walczyć z cała mocą, w każdy znany mu sposób. A kat znał wiele metod walki, także i tych skutecznych gdy liczba wroga jest przeważająca.
Mężczyźni wykonali swe ruchy w tym samym momencie, ten który pokładał swoje nadzieje w szybkości i idei równowagi, ruszył nisko przy ziemi, nim jeszcze jego widmowe miraże zdążyły się rozwiać, w prosto na swego rywala.
Kat natomiast wydał z siebie najdzikszy ryk jaki kiedykolwiek słyszał Faust. Krew opuściła przy tym jego usta, bowiem tylko tam mogła znaleźć swe ujście, zaś żył wykwitły n czole mężczyzny, które swe życie poświęcił przyjemności.



Poderwał on swój miecz w górę, wywołując przy tym ruchy powietrza, zdolne do powalenia zdrowego męża, by następnie uderzyć ostrzem w ziemie przed sobą, tworząc tym samym prawdziwą fale uderzeniową, wzmocniona skalnymi odłamkami i okruchami, które niczym burza otoczyły jego ciało.
Jednak wzmocniony mocą starożytnych osobliwości, Faust zdołał przedżeć się przez falę energii, a kamienie nie mogły trafić w jego wyginające się z niezwykłą szybkością ciało. Blondyn zniknął by pojawić się po drugiej stronie wojownika, który bez wątpienia mógł objąć tron barbarzyńskich wodzów. Katana ze świstem przecięła powietrze, będą niemal tak szybka jak obracająca się głowa władcy czarnej wieży. Jego przekrwione oczy pełne były podniecenia i woli walki, pragnienia by pojedynek nie skończył się nigdy. Przeciwnik ponownie wykorzystał swoją sztuczkę, która poprzednim razem przesądziła o losie ich walki.
Zęby.
Chwycił on perłowe ostrze w swe kły, gdy jego usta wykrzywił paskudny uśmiech. Jednak zapomniał o tym że, tym razem blondyna nie jest już łamliwym chłoptasiem, oraz iż jego ciało wzmacniają moce o których on nie miał pojęcia. Zęby ustąpiły mięśniom, a katana wyrwała się z ich więzienia, przelatując przez głowę mężczyzny o sercu czarnym jak jego dom.
O dziwo kat nie upadł na ziemię. Był to osobnik tak pragnący życia, że nawet katana Fausta nie była wstanie wyrwać z niego duszy od razu. Energia powoli ulatywała w stronę ostrza, dając Katu jeszcze chwilę by nacieszyć się światem który za chwile miał opuścić.
- Naprawdę ekscytujące... -wypowiedział powoli z makabrycznym uśmiechem który zastygł na jego twarzy. - Więc w końcu zaznam dotyku kostuchy, ciekawe czy jest równie podniecająca jak wykonywanie jej zawodu...
Blondyn stał nieruchomy wpatrując się w upadającego na ziemię pana czarnej wieży. W końcu stało się coś, czego pragnął - jego ciało zostało zalane falą przyjemności. Dokładnie to samo działo się teraz wewnątrz Fausta, który, chociaż wyszedł z pojedenynku zwycięsko, wcale nie musiał pozostać przy życiu. Krew ciągle spływała z jego ciała, a ilość czasu, przez który mógł pozostać w tej wywyższonej, jakże pięknej formie malała.
Strażnik równowagi zanurzył się we wspomnienia swego przeciwnika, będąc całkowicie gotowym na falę szaleństwa, która zacznie uderzać w obcą obecność. Wizje zapewne będą niemrawe, poprzestawiane, przepełnione krwią i seksem, jednak z całą pewnością znajdą one odpowiedź na jedno proste pytanie o miejsce, w którym kat trzymał medykamety. Niestety, co było całkiem oczywiste, pokonany nie należał do tych, którzy uciekaliby się do czegoś tak haniebnego, jak leczenie swych ran. Z całym szacunkiem dla niego, Faust w tym właśnie momenciej wolał, by okazało się, że ten ma przy sobie coś pochodzącego z zakątka alchemickich wytworów, lub też cokolwiek, co mogłoby go uratować.
Twarz piewcy równowagi wykrzywiła się w niemym grymasie zadowolenia. Miał prawo czuć się dumny, udało mu się zarówno osiągnąć coś całkowicie zbędnego - oczyścić swój “honor” po pierwszej porażce, jak i, co wydawać się może równie podobne, co ważne, wygrać starcie.
- Chaos-kun, jesteś może? - zawołał rozbawiony swymi słowami blondyn. To było dziwne, jednak do stracenia nie miał nawet reputacji, znajdował się sam w tym pomieszczeniu.
Wziął głęboki wdech i skupił się na duszy poplecznika kata - psa. Co prawda był on szalony, jednak z całą pewnością odczuwał ból, nie koniecznie zaś przyjemnosć i szacunek do tego stanu. Faust zamierzał więc odnaleźć w nim lokalizację domniemanych mikstur. Jeśli blondynowi uda się zapewnić swe bezpieczeństwo, rozpocznie od studiowanie kata - zarówno w poszukiwaniu tego, co wartościowe w jego domostwie, jak i doświadczeń i umiejętności.

pteroslaw 15-05-2013 17:05

Walka w drodze na szczyt
Zodiak vs. Zamaskowani rycerze.

Zodiak nie miał tak silnej motywacji, ani umiejętności, by przeć naprzód jak jego towarzysz. Poza tym był ciekawy jak silni ludzie znajdują się w wieży. Archeolog zdjął płaszcz, oraz chustę z twarzy, po czym rzucił obie części garderoby w kąt. Skóra jego twarzy poznaczona była bliznami, oraz poparzona w kilku miejscach, zupełnie jakby spotkała się z kwasem, lub czymś podobnym. Pokazanie twarzy była u Zodiaka czystym sygnałem. Wygrywa, albo umiera. Nikt prócz jego najbliższych przyjaciół nie wiedział jak wygląda jego twarz. Prócz nich widzieli ją tylko jego przeciwnicy, rzecz jasna żaden nie przeżył by opowiedzieć jak ona wyglądała, żaden prócz jednego, ale nie o nim należało teraz myśleć.

Zodiak stał naprzeciwko trzech przeciwników, w znoszonej koszuli, wytartych spodniach i butach w których przeszedł już kilkaset mil, co było po nich widać. Archeolog przyjął jedną z postaw bojowych, trzymając przed sobą gardę. Jego oczy zajaśniały na chwilę i zmieniły barwę, tym razem na kolor rubinów, Zodiak zaczął widzieć coś czego nie widzą zwykli ludzie. Pole Elektro-magnetyczne.

-Witam państwa, jestem Zodiak i dzisiaj będę waszym przeciwnikiem.- Powiedział z uśmiechem, czekając na jakiekolwiek impulsy biegnące przez mięśnie ludzi stojących przed nim.

Przeciwnicy nie należeli do tych gadatliwych, obeszli mężczyznę, tak ze każdy znajdował się z innej strony, Zodiak stał się punktem wpisanym w trójkąt, którego wierzchołkami byli mroczni rycerze. Jednak te czarne istoty, szybko zaczęły zmniejszać dystans dzielący jest od archeologa. Jego wzrok pozwalał mu zobaczyć jak impulsy przebiegają przez ciała wrogów, zwiastując ich przyszłe zamiary.

<iframe width="640" height="360" src="https://www.youtube.com/embed/_1Zryl6W8G4?feature=player_detailpage" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>

Pierwszy z olbrzymich mieczy przeleciał przez miejsce, gdzie przed chwilą była jeszcze głowa Zodiaka, jednak ku wielkiemu zdziwieniu oponenta, archeolog, uniknął ciosu nim jeszcze atak został wyprowadzony. Ten którego twarze pokryte były bliznami, odbił się dłonią od podłogi, tak ze jego wytarty przez czas bucior, uderzył w nadlatujący sztylet, drugiego z oponentów, zbijając atak z swej trasy. Uwiecznieniem tej akrobacji, było ułożenie drugiej stopy na ramieniu jednego z oponentów, by wykorzystać to jako punkt podparcia. Wtedy zadziałała fizyka a archeolog przeleciał nad głową ostatniego ze zbrojnych lądując zgrabnie po za obrębem ich ataków. Początek bardzo imponujący trzeba przyznać.

Zodiak uśmiechnął się, widząc jak zgrabnie wyszedł mu początek walki. Nie stał jednak długo w miejscu, błyskawicznie zaszarżował na najbliższego przeciwnika, wyciągając rękę jakby chciał go chwycić za twarz, to była jednak tylko zmyłka, prawdziwy atak nadszedł z zupełnie innej strony. W ostatniej chwili archeolog cofnął rękę i uderzył kolanem w brzuch przeciwnika, uwalniając przy tym falę uderzeniową. Robiąc to wszystko uważnie obserwował mięśnie reszty przeciwników.

Mężczyzna ruszył do ataku, celując pięścią w twarz przeciwnika, który od razu uniósł miecz do bloku, niczym figura jednego z dawnych strażników. Jednak to podstęp jest esencja walki, a kolano skierowane w brzuch wroga właśnie do tego typu zagrań należało. Jednak wróg był wprawnym wojownikiem, nawet wzrok archeologa nie był wszechmocny, bowiem uzależniał go refleks tegoż osobnika. Zakapturzony przeciwnik, uskoczył w bok, przepuszczając tym samym dwóch kompanów z uniesionymi mieczami. Zodiak jednak bez problemu ominął te ataki ,zgrabnym piruetem przechodząc za plecy szermierzy, łokciem uderzając w tył głowy jednego z nich, sprawiając tym samym, iż ten niemal nie upadł na ziemię. Jednak cudem utrzymał równowagę.

Archeolog zauważył, że jego przeciwnicy byli szybcy, a to oznaczało jedno. On musiał być szybszy. Na jego szczęście ziemia pełna była energii, której mógł użyć. Powietrze wokół niego zaczęło lekko drgać, gdy jego mięśnie dostały nagły zastrzyk sił. Zodiak skierował energię zarówno do siły, jak i do szybkości. Uderzył na zbrojnego, którego wcześniej trafił w głowę, jego plan zakładał serię błyskawicznych uderzeń w jego głowę, zakończonych najsilniejszym uderzeniem na jakie będzie go tylko stać, skierowanym w brzuch przeciwnika.

Archeolog pobrał siłę od matki wszelakich istot, by odbić się od podłoża, w stronę chwiejącego się rycerza. Dłonie wędrowca rozmyły się wręcz od szybkości zadawanych ciosów, gdy grad pięści począł zasypywać czerep oponenta. Głuche łupnięcia przelewały się przez salę, gdy w mgnieniu oka, czarny rycerz przemienił się w worek treningowy, dla archeologa. Ostatni cios, wymierzony w brzuch, sprawił że stopy zbrojnego oderwały się od ziemi, a ten poszybował wysoko w górę, gdzie walnął w sufit...w którym utknęło martwe już ciało oponenta.

Dwójka przeciwników, chciała wykorzystać skupienie się archeologa na ich sojuszniku, zachodząc go od tyłu z uniesionymi wysoko mieczami. Jednak Zodiak był przygotowany i na taka ewentualność, jego łokcie synchronicznie zostały wyrzucone w tył, potężnie uderzając w klatki piersiowe zamaskowanych. Obaj rycerze, odlecieli w stronę ściany, w którą łupnęli, krzesząc przy tym tumany kurzu i pyłu. Ich czarne napierśniki rozpadły się na kawałki, gdy z trudem łapiąc oddech starali się powstać z klęczek.

Zodiak wyprostował się, stojąc na wprost przeciwników, powoli podnoszących się z ziemi. Podróżnik czuł, że wiele sił w nich nie zostało. Postanowił zakończyć tą, całkiem jedno-stroną walkę. Wyciągnął przed siebie rękę, celując w rycerzy. Na środku dłoni nieco powietrze zebrało się tworząc bąbelek.

-To nic osobistego, ale planuję skończyć tą walkę.- Powiedział beznamiętnie do przeciwników.-Tora Gari!- Ostatnie dwa słowa utonęły w szumie powietrza, który wytworzył się gdy bąbelek pękł. W zbrojnych uderzyła potężna fala powietrza, połączona z falą uderzeniową. Nie był to jednak najsilniejszy na jaki stać było Zodiaka, archeolog dobrał siłę tak, by wbić przeciwników w ścianę i wyeliminować ich z dalszej walki. Nie chciał niszczyć ścian, przynajmniej na razie.

Fala energii wystrzeliła z dłoni Zodiaka porywając ze sobą kafelki z posadzki, czarnej budowli. Moc wywołana przez ten atak, sprawiła że ciężkie krople potu spłynęły po jego skroniach, był to spory wysiłek dla jego ciała. Jednak zagranie to okazało się decydującym w tej potyczce, bowiem uderzenie, poderwało osłabione ciała przeciwników, wbijając ich w kamienną ścianę. Krew trysnęła z ich skrytych pod kapturami ust, zaś kości poszły w diabli, gdy dwie mroczne sylwetki rozciągnęły się na ścianie, wbite w jej czarne okowy.
Zodiak otarł pot z czoła. Nie spodziewał się, że ten atak będzie go kosztował tyle energii. Cóż, przynajmniej zlikwidował zagrożenie, nie odnosząc przy tym najmniejszej rany. Pamiętał jednak po co przybył do wieży, by wejść na jej szczyt. Archeolog podszedł do dźwigni, co do której miał nadzieję, że otworzy kratę. Pociągnął za drążek, miał rację, zapora z metalicznym szczękiem uniosła się w górę. Zodiak powoli zaczął wchodzić do schodach, nie miał pojęcia co znajdze na górze, nie wiedział nawet czy jego towarzysz skończył już swoją walkę, z tym którego nazywano katem.

Tropby 15-05-2013 18:20

Polowanie na umarlaków

- Dalej, ruszajcie tymi starymi gnatami! Nie mam całego dnia! Iwabababa! - szydził dalej Gort z rubasznym śmiechem obserwując wspinające z wolna na piramidę szkielety. Elizabeth tymczasem przebijała się przez szkielety zwinnie unikając powolnych ciosów nieumarłych, zdejmując ich jednocześnie jednego po drugim potężnymi uderzeniami miecza. Jednak najbardziej irytowało ją to że prawie żaden z nich nie zwraca na nią uwagi, a na jej skroni pulsowała już niebezpiecznie żyłka.
- Jesteś... ZA GŁOŚNY!! - ryknęła rudowłosa na swego kapitana.
- I kto to mówi? - rzekł pędzący obok niej mnich, przewracając oczami
W końcu dwójka sojuszników Czarnoskórego rozdzieliła się i pobiegła w przeciwnych kierunkach, zbliżając się do dwóch ogromnych szkieletów, które zamierzali zdjąć. Pierwszy do swego wroga dotarł Khali, który bez chwili wahania zakrzyknął:
- Twin Dragon!
Dwóch bliźniaków popatrzyło po sobie i w tym samym momencie kiwnęło głowami, rozdzielając się by dotrzeć do dwóch nóg giganta na które mieli zacząć się wspinać. W trakcie walk z pozostałymi szkieletami dostrzegł jeden słaby punkt który posiadały. Jeśli więc udałoby mu się dostać do pasa olbrzyma i uderzyć pięścią wzmocnioną energią Ki w podstawę jego kręgosłupa, to mógł zakończyć tą walkę jednym ciosem.
Wielka El natomiast wybrała inne podejście. Gdy dotarła do drugiego giganta, od razu zaczeła z furią atakować wszystkich nieumarłych znajdujących się w pobliżu, czekając jednocześnie aż ten ją zauważy. Wtedy też zamierzała stanąć w miejscu i skupić się by użyć haki obserwacji do uniknięcia nadchodzącego ciosu, a następnie w odpowiednim momencie kontratakować przy pomocy gilotynowego cięcia wzmocnionego przez haki uzbrojenia, by odciąć olbrzymowi jedno z jego ramion.
W tym czasie Gort przygotował swój plan, który jak można było się spodziewać, był najmniej wyrafinowany. Gdy wielkolud przygotował wreszcie swą wielką kamienną kulę, wskoczył na nią i biegnąc tyłem jak podczas szturmu na obóz Blizny potoczył ją w stronę trzeciego ogromnego szkieleta. Kula potoczyła się po piramidzie, nabierając coraz większej prędkości by w kulminacyjnym punkcie wyrżnąć w nogi gigantycznego kościotrupa.
Rudy rozpoczął wspinaczkę o nogach szkieletu, który gdy tylko zorientował się z obecności tych dwóch “mrówek” zaczął tupać jak szalony. Jeden z klonów nie wytrzymał tego rzucania się całego szkieletu, opadając plecami na piasek. Drugi z mnichów dotarł jednak do celu, by odbić się od kości udowej i obracając się w powietrzu krzyknąć głośno. - Ki Dragon kick!- głos rudzielca poniósł się po okolicy, gdy jego wzmocniony atak, trafił idealnie w słaby punkt wroga. Coś strzyknęło i gruchnęło, a kości z których zbudowany był gigant posypały się niczym kręgle.
Mnich opadł na ziemie gdzie połączył się ze swym bliźniakiem, by z lekką pogarda rzucić. - I co to tyle?
W tym czasie El uniknęła właśnie ciosu gigantycznego kościotrupa, z dzikim uśmiechem na twarzy wyskakując do góry. Poczęła obracać się w powietrzu, niczym Calamity, zaś moc jej ambicji pokryła ostrze zdobycznego kordelasa... a dokładniej miała to zrobić, bowiem stara broń nie wytrzymała pędu powietrza i pękła na pół. Tym samym cały manewr okazał się zupełnie bezsensowny i nieskuteczny, zaś rudowłosa gdy tylko opadła na ziemię, od razu musiała odskoczyć od potężnego łapska szkieleta który chciał ją pochwycić.
Gort natomiast w swym jak to zwykle bywa, efektownym ataku, pędził na olbrzyma. Szkielet poczuł chyba ducha futbolu, bowiem widząc kamień, wziął potężny zamach by kopnąć kamienną piłkę. Jego stopa uderzyła w głaz... jednak to kula okazała się silniejsza! Cała stopa została rozerwana, a kawałki gnatów poczęły latać po okolicy, gdy olbrzymi szkielet zaczął niebezpiecznie chwiać się, starając się nie utracić równowagi.
- Nosz ja pierdolę, co za przeklęte kurewstwo! - zaklęła rudowłosa, rozwalając uderzeniem pięści czaszkę następnego szkieleta, by wyrwać mu z rąk jego miecz. - Jesteście tak skąpi, że nie potraficie nawet porządnie uzbroić swojego mięsa armatniego!?
Rozeźlona piratka postanowiła wykorzystać taktykę Khaliego i ponownie wyskoczyła w powietrze, by jeszcze raz użyć gilotynowego cięcia, tym razem jednak celując w miednicę gigantycznego kościeja.
Gort natomiast nie zatrzymał się nawet na moment i dalej z rubasznym śmiechem pędził na toczącej się kuli, gdy niespodziewanie z ziemi na jej drodze wyłoniła się kilkumetrowa kamienna rampa, która zmieniła jej zwrot i sprawiła że kula potoczył się z powrotem na olbrzymiego umarlaka, którego Czarnoskóry zamierzał rozgnieść gdy tylko upadnie na ziemię.
Wielka El wyskoczyła do góry, by w powietrzu odbić się od olbrzymiego łapska szkieletu. Ponownie tez zaczęła się obracać, by niczym wściekła osa, łupnąć w miednicę stwora z prawej strony... i wylecieć z lewej, przecinając kości na pół niczym chleb o poranku. Gigant stał jeszcze przez chwile zdziwiony, po czym rozsunął się na dwie części, które z trzaskiem opadły na pustkowie.
Podobny los czekał tez oponenta Gorta, który straciwszy równowagę, opadł na plac boju, a olbrzymi głaz opadł na jego czaszkę, by potem z nieprzyjemnym trzaskiem przetoczyć się przez całe cielsko potwora, zostawiając tylko strzępy kości.
Pirat jednak na tym nie poprzestał. Tocząca się kula pędziła dalej, tym razem zmieniając kierunek na wejście do piramidy w której zniknął Puszka. Wszak Gort nie mógł zostawić na pastwę losu jednego ze swych nakama. Rozgniatając więc wszystkich umarlaków którzy stanęli mu na drodze utorował bezpieczną ścieżkę Khaliemu i Wielkiej El, którzy podążyli za Czarnoskórym. Aczkolwiek mnich mimowolnie jednym okiem obserwował wciąż toczący się pojedynek Przydupasa, po cichu kibicując swemu adeptowi, gotowy jednak by przyjść mu z pomocą jeśli sprawy potoczą się w złym kierunku. Okazało się jednak że niepotrzebnie się martwił, gdyż chwilę później zdyszany mięśniak biegł już za nimi, machając rękami jak oszalały.
- Hej! Poczekajcie na mnie! - darł się wniebogłosy Przydupas, wymijając po drodze nieumarłych podążających za Gortem, a niektórych z nich powalał na ziemię uderzeniami swego dwuręcznego młota. - Nie zostawiajcie mnie tu z tymi zakapiorami! Jestem jeszcze za młody żeby stać się żywym trupem!
Wraz z przydupasem do grupy dołączył tez i elf o białych włosach, który jak na razie pokonywał każdy trud na swej drodze, bez jakichkolwiek problemów. Jednak nikt nie powiedział że pokonanie gigantów, czy jednego z magów ma być końcem trudów tego dnia. Przed grupka stało wejście do piramidy w której zniknął Calamity i Inspiracja. Jednak, z ciemności dobiegał stukot nadchodzącej armii szkieletów, przez która Richter przebił się niczym taran. Za plecami całej grupki zaś powoli zbierali się kolejni nieumarli... wśród których było wielu takich samych magów z jakim walczył Surokaze, oraz innych silnie wyglądających wrogów. Tu nei było dobrej drogi... każda miała swe plusy jak i minusy.
- Więcej was matka nie miała? – Surokaze z gniewem w oczach spojrzał na nadchodzących nieumarłych i wejście do piramidy. - Chyba pora wziąć to na poważnie.
Elf wyciągnął przed siebie swoje miecze skierowane rękojeściami ku sobie. Następnie połączył je głowicami. Coś szczęknęło i białowłosy trzymał w dłoniach jeden miecz o dwóch ostrzach na każdym końcu. Szermierz podniósł do góry swój oręż i zaczął nim kręcić. Nad bronią zaczęło zbierać się małe tornado.
- Idźcie przodem. - zwrócił się do czarnoskórego i jego towarzyszy - Pewno te umarlaki i tak weszłyby za nami do piramidy, więc trochę tu się z nimi pobawię. Nie myślcie sobie, że robię to za darmo. Jako zapłatę przynieście mi głowę tego cholernego kapelusznika, który zrzucił mnie z piramidy.
Zabójca nie przestając obracać swojej broni, skierował ją w stronę zbliżających się umarlaków.
- Chodźcie umarlaki. Posmakujcie mocy wiatru. WIND DRILL! – Okrzykowi towarzyszyło wystrzelenie tornada, które uformowało się w coś na kształt świdra.
- Zaczynam cię lubić, długouchy - rzucił za siebie z uśmiechem Gort, zeskakując z ogromnej kamiennej kuli, którą chwycił oburącz i uniósł nad głowę, po czym z okrzykiem cisnął w następną grupę nieumarłych, a ich kości z głuchymi puknięciami poleciały na boki niczym kręgle. - Powodzenia, koleś. Postaraj się nie umrzeć.
- Na pewno nie umrze - wtrąciła rudowłosa piratka, stając obok Surokazego. - Jesteś zbyt ufny, głupolu. Zostanę tutaj, żeby mieć na niego oko. Zresztą i tak milej spędzę czas z armią szkieletów, niż z tym upośledzonym mnichem.
- Jak mnie nazwałaś, piracka nałożnico? - odgryzł się Khali, któremu Przydupas aż musiał założyć nelsona aby nie rzucił się na Elizabeth.
- No już, starczy tego. Puszka na nas czeka, pamiętasz Rudy?
- Dobra, niech ci będzie. Suka i tak nie jest tego warta - prychnął mnich, próbując się wyrwać z uścisku. - Swoją drogą, od kiedy stałeś się taki silny?
- A wiesz że sam nie wiem - stwierdził zdezorientowany Przydupas, puszczając swego mentora.
Gort natomiast w tym czasie utworzył przed sobą kamienny spychacz i wkroczył do piramidy, rozgniatając po drodze dziesiątki szkieletów, których szczątki wylatywały mu spod nóg niczym na jakiejś dziwacznej taśmie produkcyjnej do wyrobu kości.
Czarnoskóry pędził na czele swych załogantów, roztrącając na boki szkielety i zombie, gruchocząc pod stopami kości, jak i rozgniatając podgniłe kończyny, niepowstrzymany niczym tajfun. Jednak każda piramida kryje w sobie sekrety, te przyjemne jak i nie. Stopa murzyna zaś miała na tyle dużego pecha, by odkryć jeden z nich. Jeden z kamieni na posadzce został wciśnięty, a nagle pod całą grupa otworzyła się zapadnia. Nastąpiła chwila żenującego wiszenia w powietrzu, zanim ciała zdały sobie sprawę, że czas poddać się działaniu grawitacji, by po chwili cała trójka poczęła lecieć w dół w ciemność.
Lot jednak długi nie był, powoli zbliżało się podłoże... całe wyłożone ostrymi kolcami, zaś z góry spadały na nich szkielety i zombie, które nie zdołały zatrzymać się, przed ponownym zamknięciem zapadni.
Gort niewiele myśląc chwycił pod pachy swych dwóch spadających kompanów.
- Trzymajcie się mocno! To będzie twarde lądowanie! - zakrzyknął, a wokół całej trójki wytworzyła się niewielka kamienna sfera o wewnętrznej średnicy niespełna dwóch metrów w której trzej rośli mężczyźni musieli się nieźle ścisnąć, gdyż pirat całą energię skupił na pogrubianiu otaczającej ich skorupy i wzmocnieniu jej przy pomocy haki.
Kamienna kula z zamkniętymi w środku wojownikami, łupnęła o ziemie, łamiąc kolce pokrywające podłoże. Po chwili zasypał ją grad szkieletów, które rozbijały się na posadzce z nieprzyjemnym trzaskiem. Gdy w końcu prysznic z kości skończył się, Gort mógł otworzyć swoją ochroną sferę wypuszczając wszystkich na wolność.
Murzyn, Khali i Przydupas, znaleźli się w kolejnym korytarzu, który o dziwo pusty był od umarlaków, po chwili zaś rozwidlał się na trzy kolejne ścieżki.
- To jak robimy kapitanie? - zapytał Przydupas, drapiąc się po głowie.
Gort uniósł do góry dłoń z wyprostowanymi trzema palcami, po czym spojrzał na rozwidlenie, a następnie na swych kompanów.
- Czyli jest nas trzech i mamy trzy drogi do wyboru - stwierdził po chwili pirat, wzruszając ramionami. - Chyba mamy dzisiaj farta, co nie?
Gort uniósł dumnie głowę i z wypiętą piersią wkroczył do jednego z korytarzy, wybierając oczywiście ten środkowy. Khali natomiast westchnął ciężko, po czym jednak uśmiechnął się z zadowoleniem i wszedł do lewego korytarza, zostawiając za sobą drżącego na całym ciele Przydupasa, który z desperacją wypisaną na twarzy wyciągnął rękę za odchodzącym kapitanem.
- A-ale... - zaczął niepewnym głosem, zaraz jednak przełknął głośno ślinę i.zebrał się w sobie, ruszając prawym korytarzem. Trzymał jednocześnie za plecami skrzyżowane palce by to Gort trafił na najsilniejszego przeciwnika, co było i tak dość prawdopodobne biorąc pod uwagę że do uszu Przydupasa dochodziły już bojowe okrzyki murzyna:
- Wiem że tu jesteś, klonujący gościu! Wyłaź żebym mógł obić ci mordę! Obiecuję że nie będzie bolało tak bardzo jak twojego kapitana! Jestem delikatny dla słabeuszy!
Krzyki cichły jednak powoli, gdy Przydupas zagłębiał się coraz bardziej w korytarz, uważając przy tym nerwowo na ewentualne pułapki, które mogły na niego czyhać.

Blacker 16-05-2013 16:55

Pył i proch
Zapomniany labirynt

Najpotężniejszą bronią w arsenale Johna nie były wcale jego nadnaturalne zdolności, które co prawda niejednokrotnie ratowały mu życie ale zbyt zależne były od sytuacji i dobrego ich wykorzystania. Tym, co tak naprawdę pozwalało Anonimowi utrzymać się przy życiu był rozsądek i umiejętność logicznego myślenia, dzięki którym słabe na pozór moce był w stanie użyć w niestandardowy sposób tak, by poradzić sobie w trudnych sytuacjach. Również w tym wypadku pierwszy odruch rzucenia się do ucieczki gdy tylko usłyszał głos przemawiający do niego od strony posągu został przytłumiony przez logikę. Jeśli faktycznie ta istota, kimkolwiek bądź czymkolwiek była, miałaby wobec niego złe zamiary to równie dobrze mogła zaatakować z zaskoczenia, nie pozostawiając Johnowi żadnych szans na odparcie ataku. Nie sądził by mogła się tu dostać w ostatnim czasie, a zalegający wszędzie kurz pozwalał domyślać się że raczej nie było tutaj innych wejść umożliwiających cyrkulację powietrza. Wniosek był więc jeden, ta kreatura najwyraźniej znajdowała się tutaj gdy miejsce to zostało zapieczętowane i jakoś zdołała utrzymać się przy życiu od tego czasu. Prawdopodobnie była ona kluczem do rozwiązania zagadki tego miejsca, John więc siląc się na spokój odpowiedział

- Witaj, kimkolwiek jesteś
- Co stwór w dziwnym stroju, robi w moim domu?- dziwny stwór odpowiedział na powitanie, dźwięcznie sformułowanym pytaniem i opadł niżej na kończynach, niczym czujny pies, strzegący posiadłości swego Pana.

Stwór dobrze trafił ze swoim pytaniem, bo gdy tylko lepiej się zastanowić to John nie miał żadnego powodu dla którego mógł tutaj przebywać. Sprowadziła go tutaj zwykła ciekawość, która zamiast zawrócić gdy tylko na drodze pojawiły się pierwsze niebezpieczeństwa kazała mu ruszać dalej by zbadać to miejsce. Anonim nie miał nawet pojęcia jak rozległy mógł być ten kompleks ani jak nafaszerowane pułapkami były jego przejścia, nie planował znaleźć tu też nic konkretnego ani zdobyć żadnych ważnych dla powodzenia misji informacji. Odpowiedział więc, nieznacznie tylko mijając się z prawdą

- Miałem wrażenie, jakby ktoś lub coś mnie tutaj wezwało, dlatego zapuściłem się aż tutaj. Powiedz mi, kim jest twój pan?

Stwór obrócił głowę w bok, tak że kości chrupnęły głośno, co rozniosło się echem po sali, sprawiając że kilka zasp pyłu zmniejszyło swoją objętość, o małą szara kolonie brudu. Nieruchomo niczym, rzygacz na dachu ratusza, wpatrywał się w Johna, by odpowiedzieć dopiero po dłuższej chwili

- Nie mam już Pana. - gdy ten dźwięk, ułożony w słowa opuścił jego usta, znowu zaczął niespokojnie się poruszać. - Teraz sam jestem sobie Panem.
- Kim w takim razie był ten, którego nazywałeś panem? - zapytał John sądząc, że odpowiedź na to pytanie może przybliżyć go do rozwiązania zagadki tego miejsca - I co się z nim stało?
- Był osobą. -odparł stwór, a język wetknął między szparę w krzywych zębach, wygrzebując z nich szczątki jakiegoś owada. - Tak jak i inne osoby które były moim Panem, umarł.
- A więc była więcej niż jedna osoba, którą nazywałeś swoim panem? - zapytał wyraźnie zaciekawiony John
- Tak Pan to były osoby. -odparł dziwaczny rozmówca jeszcze bardziej przekręcając głowę, tak, że była niemal patrzył do góry nogami na świat, co przeczyło w pewnym sensie biologi i anatomii ludzkiej.
- A w jaki sposób określałeś, że te osoby były twoim panem? I w jaki sposób umarł twój ostatni pan?
- Bo Pan może więcej niż sługa, Pan może jeść przy stole sługa nie. Sługa słucha. -odparła istota. - Tak, tak,tak sługa słucha. - dodała energicznie kiwając głową. - Ale Pan osoby, postarzeli się i zamknęli w swych kamiennych łózkach, nie wyszli już od dawna. A gdy Pan nie je Pan umiera, więc umarli.- stwierdził nietypowy rozmówca.
- Ale przecież już nie jesteś sługą, prawda? Twój pan nie żyje, sam więc jesteś sobie panem. Teraz i ty możesz jeść przy stole... i wchodzić wszędzie tam, gdzie wcześniej pan ci zabraniał. Prawda?
- Sługa pozostaje sługą na zawsze.- stwierdziła kreatura niczym pająk powoli złażąc po klindze kamiennego miecza w dół.- Jeżeli Sługa nie ma osoby Pana, czeka na nowego Pana, albo słucha tego co Pan mówił wcześniej.

Umysł Johna pracował na najwyższych obrotach próbując ustalić dlaczego przeczucie sprowadziło go w to miejsce. Najprostszym wyjściem była próba przekonania dziwnej istoty że jest teraz jej nowym panem, jednak wiązałoby się to z przyjęciem na siebie odpowiedzialności za kolejne życie. Był to jednak wariant optymistyczny, bo co jeśli ostatnim rozkazem poprzedniego pana było zabicie każdego intruza który zapuścił się w to miejsce? Anonim musiał jednak zaryzykować, ponieważ sądził że to dopiero początek tajemnic jakie ma do zaoferowania ta zapomniana przez wszystkich konstrukcja

- A jaki był ostatni rozkaz twojego poprzedniego pana? I po czym rozpoznasz, że pojawił się nowy pan?
- Pilnować i obserwować, by nikt kogo osoby Pan by nie chciały, nie wszedł do ich kamiennej sypialni. -odparł stwór, gdzies z mroku, bowiem John stracił go nagle z oczu, gdy ten po ścianię zaczął wkraczać w ciemniejsze strefy komnaty... a może po prostu te bardziej oddalone, od nikłego światła jakim był anonim. - Nowy Pan wie jak stworzyć sługę, wtedy wiesz że to nowy Pan, oj tak oj tak. -stwór odparł i zamlaskał głośno, zdecydowanie bliżej niż ostatnio.

John wzdrygnął się słysząc jak blisko znajduje się stwór. To, że do tej pory był w stanie normalnie z nim rozmawiać nie oznaczało, że nagle nie zdecyduje się na atak, a w tej ciemności nikłe zdolności bojowe Anonima zdawały się jeszcze słabsze. Teoretycznie zdolność Kameleona jaką dysponował jego starszy brat miała by szanse oszukać stwora utwierdzając go w przekonaniu że jest jego nowym panem, jednak przywołanie Maxa było wycieńczające, zwłaszcza ze względu na odległość jaka ich dzieliła. Pozostawało więc zaufać intuicji w nadziei że ostrzeże go zanim nastąpi atak oraz próba zdobycia większej ilości informacji

- A powiedz mi, czym jest ta komnata w której teraz się znajdujemy?
- To przedsionek, oj tak przejście do dalszej części. Zaproszenie. - wydobył się głos z mroku, tuż obok ucha Johna, by po chwili szelest dał znać, że istota oddaliła się, choćby trochę. - To początek drogi do kamiennych łóżek, niewygodnych łóżek Panów, tak tak.

Strach Johna ponownie zmuszony był może nie ustąpić, ale przynajmniej chwilowo oddać pola przed siłą palącej go ciekawości. Kim byli dawni mistrzowie tej kreatury? Jak długo tkwiła tutaj uwięziona w mroku? I jaka tajemnica ukryta była do dnia w którym intuicja nie sprowadziła tutaj Anonima?

- Mówisz, że to zaproszenie, prawda? A czy sądzisz że i ja w takim razie jestem zaproszony by wyruszyć w głąb?
- Każdy kto wszedł ma zaproszenie, ale to trudna droga, tak, tak łowca i gość. Jeżeli wygrasz, odnajdziesz łożka, jeżeli nie zostaną z Ciebie tylko białe kosteczki... tylkoo kosteczki. -powtórzył stwór gdzieś z góry, a John mógł być pewny że bestia oblizała się lubieżnie na tą myśl.

Anonim musiał więc narazić swoje życie by zdobyć odpowiedzi na swoje pytania. Mimo obawy o swoje życie poczuł swego rodzaju ulgę, to miejsce było bowiem idealnym rozwiązaniem jego problemów. Jeśli tu zginie nikt nie odnajdzie jego ciała, pozostanie po śmierci taki jaki był za życia - anonimowy, balansujący na granicy nieistnienia. Być może za parę setek lat ktoś natknie się na jego szkielet i zastanowi się kim był podróżnik który stracił tutaj życie po czym przejdzie nad tym do porządku dziennego zapominając o nieszczęsnych zwłokach.

- W takim razie wyruszam - odpowiedział John, a w jego głosie po raz pierwszy od dawna można było usłyszeć prawdziwą determinację - Odnajdę twoich panów, niezależnie od tego co z nich zostało
John planował ruszyć w stronę wejścia widocznego w podstawie pomnika, nie korzystał jednak jak na razie ze swojej mocy ufając intuicji. Anonim zamierzał skorzystać ze swojej mocy dopiero gdy stwór zaatakuje, dawało mu to bowiem szanse na zaskoczenie go swoją szybkością
- Ahh droga labiryntu... -wymruczał stwór podążając za Johnem po suficie, tak że jego ślina co jakiś czas opadała obok przedstawiciela handlowego. - Zagubienie, satmotność i polowanie. Osoby Pan lubiły labirynt, wielu tam zniknęło i nie wróciło. -mruczał do siebie potwór.

John mimo to wkroczył w przejście, które zatrzasnęło się za nim. Jednak szum, i stukoty w ścianach i suficie wskazywały na to, że stwór nie pozostał w przedsionku. Kręty korytarz, nie był za długi, by po chwili doprowadzić Johna do ogromnej sali, poprzecinanej ścianami na wszelakie mozliwe sposoby. Nie było jednak mowy by przejść nad labiryntem, bowiem mury sięgały aż do wysokiego sklepienia, podziemnej zagadki. Początkowo wybór był prosty, lewo lub prawo, jednak problem polegał w tym, że nie wiadomo było gdzie tak naprawde należy dotrzeć. John jednak różnił się od pozostałych ludzi tym, że zanim skorzystał z bardziej oczywistych opcji sprawdzał rozwiązania niestandardowe. Dlatego mając wybór pomiędzy drogą w prawo a drogą w lewo w pierwszej kolejności sprawdził czy nie ma możliwości by iść prosto. Nie chciał stracić zbyt wiele czasu, dlatego ufając bardziej intuicji niż mdłemu światłu zapalniczki tylko pobieżnie zlustrował posadzkę oraz dotykiem sprawdził czy ściana na wprost faktycznie jest materialna. Niestety, jego podejrzenia nie sprawdziły się, pozostało wybrać więc pomiędzy jedną z dwóch dróg. Po krótkim zastanowieniu Anonim wybrał prawą odnogę, słysząc jeszcze przez chwilę nad sobą odgłosy stwora, który zapewne wyszedł w innej części labiryntu, rozpoczynając tą dziwną grę. Mężczyzna szedł między symetrycznymi i sterylnymi murami, az w końcu trafił na kolejne rozwidlenie. Mógł kontynuować swoja wędrówkę prosto, by po chwili zakręcić w jeden możliwy kierunek czyli prawo, albo od razu skręcić w ta stronę, co z kolei doprowadził oby go do skrzyżowania, umożliwiającego dobór każdego kierunku. Jednak zanim miał podjąć ten wybór, jego szósty zmysł zaalarmował, by ten nie opuszczał nogi, do kolejnego kroku. John zatrzymał się bowiem dosłownie o krok przed pułapką, na szczęście intuicja ponownie prawdopodobnie uratowała mu życie. Teoretycznie mógł po prostu przekroczyć nad przyciskiem, jednak faktyczna pułapka mogła być bardziej skomplikowana. Co jeśli twórcy przewidzieli że ktoś zauważy oczywiste niebezpieczeństwo i tuż za wyraźnie zarysowanym przyciskiem znajdowała się płyta naciskowa, gotowa uruchomić prawdziwą pułapkę gdy nieostrożny podróżnik spróbuje przekroczyć wypustkę? Rozważania takie niektórzy mogli by podciągnąć pod paranoję, jednak nadmierna ostrożność nigdy nie zaszkodziła Johnowi, pozwoliła natomiast już kilka razy uratować się z opresji. Założył więc że całe skrzyżowanie może być jedną wielką pułapką, a przy pozostałych wejściach na nie, w identycznych miejscach znajdować się mogą podobne wypustki. Na szczęście jego zdolności dawały szansę uniknięcia potencjalnego niebezpieczeństwa, John zatem zdematerializował się i pojawił w prawej odnodze skrzyżowania, co ciekawe za nim faktycznie był kolejny taki wypustki, a na kolejnym skrzyżowaniu tuz przed sobą dostrzegł dokładnie taki sam przycisk.

Ponure podejrzenia Johna sprawdziły się, zastanawiało go jednak czy na każdym ze skrzyżowań będzie mógł natknąć się na coś podobnego. Jeśli tak to zbyt szybko wyczerpie swoje siły, co później pozostawi go wrażliwym czy to na atak dziwnej kreatury czy na niebezpieczeństwa ukryte w samym labiryncie. Tak czy inaczej musiał upewnić się co do jeszcze jednej rzeczy, dlatego tym razem przekroczył przycisk po prostu wchodząc na skrzyżowanie, był jednak gotów by ratować się teleportacją jeśli faktycznie będzie tu płyta naciskowa bądź inna pułapka. Zamierzał ruszyć do przodu, przecinając to skrzyżowanie. Nastała chwila w której oddech zapewne zostałby wstrzymany przez widownię, jeżeli takowa by tutaj była, a stopa anonima dotknęła skrzyżowania... po czym nic się nie stało. Była to zwykła kamienna płyta, zaś przy wyjściu każdej odnogi w tym samym miejscu znajdował się przycisk, John ruszył dalej, jednak tym razem zawiodło go jego szczęście, bowiem była to ślepa uliczka, z jak najbardziej materialna itrwała ściana blokująca tunel. Anonim, jak zwykle nie chcąc ufać jednemu tylko zmysłowi sprawdził czy ściana na końcu ślepej uliczki nie skrywa jakiejś tajemnicy, jednak i tym razem okazała się przeszkodą nie do przejścia. Pozostało mu zawrócić i tym razem skierować się w lewą odnogę. Pamięć do szczegółów to ważny dar w życiu każdego handlowca, a John fachem tym parał się już od dłuższego czasu. Tak więc gdy dotarł do kolejnego skrzyżowania, dającego cztery możliwości wyboru, wyposażonego w te same guziki co wcześniej, zauważył iż odległość która pokonał była niemalże dokładna z tą, w korytarzu teoretycznie równoległym do przejścia w którym teraz się znalazł. Zastanawiający dla Johna był fakt, że w miejscu do którego dotarł istniała możliwość udania się w prawo, czyli teoretycznie do punktu startowego. Był to jednak tylko możliwość teoretyczna, bowiem w miejscu w którym zaczynał swoją zabawę w labiryncie nie było drogi prowadzącej w tą stronę. Czyżby zatem labirynt ten nie znajdował się na jednym poziomie a drogi którymi schodził John tak naprawdę nieznacznie wznosiły się lub opadały? W tej chwili nie miał tego zbytnio jak ustalić, dlatego po prostu skierował się w prawą stronę chcąc skonfrontować swoje podejrzenia z rzeczywistością. Prawda jednakże okazała się bardziej prozaiczna i ta odnoga labiryntu zakończyła się po prostu ślepym zaułkiem, John zawrócił więc i tym razem przeciął skrzyżowanie na wprost.

Tym razem korytarz okazał się o wiele dłuższy, zaś w pewnym momencie John przekroczył coś na kształt łuku triumfalnego, było to duże urozmaicenie w tym monotonnym labiryńcie. Tak jak gdyby handlowiec przeszedł jego pierwszą część a ten subtelny znak, miał go w tym utwierdzić i ucieszyć jego oko. Długi korytarz w końcu doprowadził go do kolejnego nietypowego rozwidlenia, jedynym niezmiennym elementem były nudne już guziki w podłodze. Droga na przód zagrodzona była takim samym łukiem, jednak tym razem między jego ramionami, znajdowała sie ściana stylizowana na bramę. Oględziny jednak utwierdziły mężczyznę w tym, iż to tylko talent rzeźbiarza, bowiem skała była lita. John mógł się cofnąć, jednak jego intuicja mówiła mu, że to głupi pomysł. Poza drogą w tył do wyboru jeszcze miał korytarze z lewej i prawej. Te jednak były nachylone pod lekkim kątem do przejścia z którego przybył, tak ze wchodząc w nie tez zacznie cofać się, ale takie ich ułożenie sprawi ze trafi w inne miejsce labiryntu. John tradycyjnie zaczął od dokładnego zbadania dziwnej bramy, chociaż do tej pory już wiele razy upewniał się że ściany tego labiryntu są jak najbardziej materialne to jednak głupio byłoby by ten jeden raz gdy nie sprawdził okazało się, że jest inaczej. Intuicja milczała jak zaklęta, Anonim domyślił się że z tym problemem będzie musiał poradzić sobie sam. Być może w jednym z dwóch zakręcających korytarzy istniał sposób by ją otworzyć? A może w każdym z nich znajdowała się część klucza do tej zagadki? Istniał tylko jeden sposób by się o tym przekonać: przedstawiciel handlowy musiał ruszyć dalej. Wybrał prawą odnogę i omijając wszędobylskie przyciski w podłodze wyruszył w dalszą część labiryntu. John ruszył powoli korytarzem, który okazał się dość długim przejściem, jednak był tak samo monotonny i bez wyrazu jak kroczący nim mężczyzna. Przedstawiciel Handlowy dotarł do kolejnego skrzyżowania. Jednak ścieżka prowadziła do poprzedniej części labiryntu, co pozwoliła mu wywnioskować jego pamięć do szczegółów, gdyby chciał kroczyć dalej prosto, zapewne dotarł by do sporej kwadratowej sali która majaczyła, w końcu przejścia. Zaś korytarz skierowany w lewo od strony z której przybył... nie był pusty. Na czworaka, z wywalonym jęzorem i wyszczerzonymi zębiskami, na Johna biegł stwór którego spotkał w przedsionku. Intuicja jak na złość, zrobiła ze strachu w portki nic nie podpowiadając Johnowi, zaś gdy bestia go zauważyła przyspieszyła z dzikim rykiem. Anonim musiał działać szybko, w bezpośrednim starciu mógłby nie dać sobie rady z dziwną bestią która prawdopodobnie przyczyniła się już do śmierci znacznie bardziej doświadczonych i silniejszych od niego poszukiwaczy. Strach, tłumiony do tej pory przez ciekawość powrócił z pełną siłą a Anonim chciał po prostu zniknąć w tłumie, udać że go nie ma i zaszyć się w bezpiecznym miejscu. Chciał tego tak bardzo... że aż zaczęło dziać się coś dziwnego. Bowiem faktycznie John zniknął w tłumie swoich idealnych kopii które rozeszły się po labiryncie, po czym ruszył z powrotem w stronę kamiennej bramy w ten sposób chcąc uciec bestii. Jeśli uda mu się tam wrócić bez strażnika na ogonie to ruszy w drugi z łukowato zakręconych korytarzy.
Kopie rozlazły się niczym mrówki po piknikowym kocu, jednak bestia było o wiele cwańsza niżeli mogło się wydawać. Fakt na chwile zatrzymała się, lecz gdy wciągnęła głośniej powietrze, uśmiechnęła sieę i ze zdwojonym zapałem ruszyła w stronę prawdziwego Johna. Wzrok można oszukać łatwo, z węchem jednak jest gorzej. Umysł mężczyzn krzyknął w swym zaciszu, a intuicja w końcu postanowiła zrobić swoje. Noga John opadła nagle na guzik, prowadzący do odnogi z potworem. Coś zazgrzytało, a nagle jedna ze ścian przesunęła się całkowicie blokując wejście do tego korytarza. Głuche łupnięcie o ścianę zaś świadczyło, że potwór nie wyhamował.

Czyżby właśnie to stanowiło powód dla którego na każdym skrzyżowaniu znajdowały się przyciski? Jeśli tak to mógł wykorzystać to w przyszłości do własnych celów... jednak istniały szanse, że w ten sposób odetnie sobie właściwą drogę. Nieszczególnie cieszyła go perspektywa spędzenia reszty niedługiego zapewne życia pod ziemią, dlatego miał cichą nadzieję że korzystając z teleportacji będzie mógł się przedostać na drugą stronę ściany. Dalsze eksperymenty z przyciskami wolał jednak zostawić na sytuację w której faktycznie będą potrzebne, nie chcąc nadmiernie kusić losu bez potrzeby. Pościg został przynajmniej na jakiś czas spowolniony, John szybkim krokiem ruszył dalej chcąc jak najszybciej odkryć sposób na wydostanie się z labiryntu, aż dotarł do kwadratowej sali, która okazała się jedynie, sporym przedsionkiem, z którego wychodził kolejny korytarz, skierowany pod kątem na północny- zachód. Było to długie proste przejście, ale w oddali na kolejnym rozwidleniu, John zobaczył wypadającego stwora, który musiał cofnąć się tam z zamkniętej ścieżki. Teraz rozglądał się i niuchał zawzięcie szukając swej ofiary. Dopiero teraz do umysłu Johna dotarło, że od kiedy przekroczył bramę w korytarzach zrobiło się jasno jak w dzień. Anonim miał tylko dwie opcje - iść przed siebie lub wycofać się tam skąd przyszedł. Zwykle jego charakter nakazywał w podobnych sytuacjach wycofać się, Anonim nigdy nie był typem który parł do przodu, tym razem jednak nie miał wyboru. Ruszył więc w kierunku bestii, przechodząc w bieg gdy tylko stworzenie ruszy mu na spotkanie. Planował w momencie gdy będą blisko lub gdy bestia będzie chciała zaatakować przenieść się kawałek do przodu trafiając za jej plecy. Jeśli mu się to powiedzie to korzystając z przyśpieszenia ruszy w korytarz przeciwny do tego, z którego przybył jego przeciwnik. Mężczyzna ruszył w stronę bestii, która gdy tylko usłyszała jego kroki z wywalonym ozorem zaszarżowała w jego stronę. Oboje zbliżali się do siebie, z paszczy tego kto w tym przedstawieniu był bykiem, kapała ślina, zaś śmierdzący oddech mieszał się ze stęchłym powietrzem korytarza. Torreador który odgrywał jednocześnie rolę płachty, miał natomiast kark pokryty kropelkami potu i kieszeń wypełnioną cynicznymi komentarzami chochlika. Gdy oboje byli już przy sobie, potwór o krzywych zębach, odbił się od ziemi i skoczył w kierunku krtani Johna, by rozszarpać ją niczym dziki zwierz.

Wtedy jednak mężczyzna zniknął pojawiając się za zdezorientowaną bestią, która łupnęła o ścianę z głuchym warkotem. John mógł sobie pozwolić nawet na lekki uśmieszek zadowolenia- plan wypalił doskonale. Mężczyzna skręcił w wybrany korytarz, który nie był najdłuższy, kończył się zaś mała okrągła salką... bez wyjścia. John trafił do kolejnego ślepego zaułka, jednak tym razem nie był tu sam, bowiem bestia, uśmiechając się wchodziła już do korytarza, stopą naciskając na guzik, który sprawił, że ściana za jej plecami zasunęła się. Wyglądało na to, że szczęście opuściło Johna, przynajmniej z pozoru. Był zamknięty w niedużej sali razem z tajemniczym monstrum, które wyraźnie nie żywiło względem niego najlepszych zamiarów, a na dodatek teoretycznie nie dało się z tego miejsca uciec. Anonim nie tracił jednak nadziei, bo chociaż do tej pory nie miał okazji tego sprawdzić to wciąż miał nadzieję że jego moc teleportacji nie została stłumiona przez jakieś zaklęcia zabezpieczające. Musiał jednak liczyć się z tym że zasięg jego mocy był ograniczony, a przeciwnik zapewne drugi raz nie da się nabrać na tą samą sztuczkę. W tej sytuacji musiał sprowokować bestię do ataku, wycofał się więc pod ścianę przeciwległą do wejścia i przywierając do niej plecami czekał aż istota zbliży się. Wtedy, gdy była już całkiem blisko wykorzystał teleportację by najpierw przenieść się pod samą zamkniętą kamienną ścianę. Prowokacja to sztuka wymagająca odwagi i pewności siebie - czyli dwóch cech tak obcych Anonimowi. Jednak czyż życie nie jest walką z własnymi słabościami? Mężczyzna przycisnął się do ściany, a potwór pochwyciwszy przynętę zaszarżował w jego stronę. Wtedy też John zniknął, pojawiając się za plecami potwora, tuz przy kamiennej ścianie.
Jednak nogi przedstawiciela handlowego nie zdołały ponownie dotknąć posadzki, bowiem szmaty w które odziany był stwór, owinięte były dookoła kostek Johna, niczym bicz. Potwór widać umiał uczyć się na swoich błędach, przewidując ruch osobnika o tak niewyraźnej osobowości. Ciało Johna gruchnęło z impetem o ścianę labiryntu, gdy niczym żywa kończyna, szmaty poruszyły się, zasadami fizyki wiodąc go razem ze sobą. John osunął sie na ziemię lekko otumaniony, zaś potwór którego można by teraz nazwać brzydka personifikacją tygrysa, krażył dookoła niego.

- Człowiek osoba bardzo chytry, szybki i czwany, tak tak, niczym myszka.- stwierdził potwór oblizując się z głośnym mlaśnięciem.

Sytuacja z dość nieprzyjemnej zrobiła się naprawdę paskudna. Nie miał ochoty próbować swoich sił w walce z przeciwnikiem o którym nie wiedział niemalże nic... Chociaż tak po prawdzie to najchętniej w ogóle nie brałby udziału w walkach, jeśli tylko nie zostanie do nich zmuszony. Swoich szans upatrywał w ucieczce, dlatego też zaraz w dłoni anonima błysnął rozłożony momentalnie nóż motylkowy. Cały czas korzystając z przyśpieszenia planował odciąć więżące go bandaże i ponownie spróbować wydostać się z pomieszczenia za pomocą teleportacji.
Ostrze noża błysnęło w powietrzu, gdy metal uderzył o pradawną tkaninę jednego z bandaży, rozrywając tym samym brudną szmatę. Jednak kolejne więzy strzelały w stronę Johna, nie dając mu szansy na ucieczkę... a przynajmniej taka w pełni bezpieczną. Anonim nie był pewien, czy tempo w jakim uwalniał się od uciążliwych bandaży było wystarczające by pozwolić mu uciec, nie mówiąc już o tym że stwór nie pozostanie zapewne w tym czasie w bezruchu. Dlatego Anonim podjął próbę teleportacji na korytarz zewnętrzny, licząc że z pomocą tej zdolności uda mu się nie tylko oswobodzić ale i znaleźć chwilowo poza zasięgiem potwora. Los tym razem uśmiechnął się do mężczyzny, bowiem pokonał on strach i zniknął, pojawiając się nagle za zamknięta przez potwora ścianą. Jednak wewnętrzny głos mówił mu, że owe zabezpieczenie da się obejść, dla tego musiał działać szybko, jeśli nie chciał ponownie wpaść na potwora. Jak długo jednak mógł uciekać? Musiał coś zrobić, jeśli chciał bezpiecznie wydostać się z labiryntu...

John nie byłby jednak sobą, gdyby nie miał przygotowanego planu na każdą okazję. Uśmiechając się pod nosem wbiegł w korytarz z którego tutaj przyszedł, uciekał jednak dość powoli, wyraźnie kulejąc jak gdyby wyrwanie się z bandaży uszkodziło mu nogę. Nie chciał oddalić się za bardzo, uniemożliwiłoby to realizację jego pomysłu. Gdy tylko monstrum wydostało się ze swojego tymczasowego więzienia i ruszyło za nim w pogoń teleportował się do tyłu i z triumfalnym uśmiechem aktywował przycisk opuszczający ścianę. Wydało mu się, że w oczach jego przeciwnika na chwilę błysnęło zrozumienie zanim ciężka ściana opadła prosto na potwora, eliminując pościg na dobre. Wydostanie się z labiryntu z jego doskonałą pamięcią i dobrym zmysłem orientacji nie było trudne i już po chwili Anonim odnalazł wyjście

Deadpool 18-05-2013 15:19

Keep them... comin' and i'll... keep killing them...

Richter uniósł brew widząc zmorę, jej wygląd był conajmniej dziwny nie mówiąc już zabójczy.
- Jeden w tą... czy tamtą... nie przeszkodzisz mi... - Mruknął rycerz jakby dziwna twora mogła go zrozumieć. Czuł że zbliżał się do swego celu. Te łańcuchy nie wyglądały jakby były na pokaz, monstrum pewnie posiada jakieś zasięgowe zagrania. Więc i zasięgowym atakiem zaczął Calamity, posyłając dwie smugi energii, które przecinając ze świstem powietrze utworzyły literę X.

Stwór wystawił przed siebie fale łańcuchów, formujących się na kształt ramienia, które miało go zasłonić. Jednak purpura, okazała się silniejsza, a ogniwa pękły ze zgrzytem, zas spora część metalowej sukni odpadła od reszty, płonąc czarnym ogniem. Stwór zabulgotał posyłając w stronę rycerza, dwa rozkręcone topory na metalowych smyczach, jednak Richter bez problemu odbił je swym ogromnym mieczem.

Nie miał czasu użerać się z tym czymś cały dzień. Pierwszy atak był nader skuteczny, ale Richter wiedział że jeszcze nie może odpocząć. Z jego gardła wydobył się obrzydliwy bulgot, a jego pierś jakby się nadymała, lekko rozginając jego pancerz. Zaraz po tym z jego paszczy wydobyła się chmura żrących opar, lecąca prosto w stronę maszkary.

Stwór zaś niczym meduza ruszył prosto na Richtera, powłócząc swymi stalowymi mackami. Bezmózgi potwór jednak nie zdawał sobie sprawy, w co się pakuje, gdy bez strachu wkroczył w fioletowy opar. Łańuchy z których był stworzony poczęły rozpuszczać się, niczym lody w upalny dzień. Żelazo kapało, na ziemie płonąc czarnym ogniem, a jęki potwora, który zaczął zataczać się niczym pijany niosły się po całym korytarzu. Jednak nie dana mu była łaska starożytnych Bogów, bowiem po chwili został z niego tylko czarny kleks, przypominający brudną wodę.

Jednakowoż nikt nie powiedział że był to koniec walki!

Otóż coś nagle świsnęło za Calamitym, a on poczuł silny uścisk na prawym przegubie, który zaczął odciągać jego rękę do tyłu w bolesny sposób. Dziwna dłoń która zacisnęła się na jego ręce, miała długie i giętkie palce, i pokrywały ja malutkie kolce, które jednak pancerz skutecznie niwelował.


Dziwaczny nagi stwór przyczepiony był w górnym rogu korytarza. Długie zęby jak u Ghula, wskazywały na to czym sie żywi. Widać drapieżnik czekał na rozstrzygnięcie walki między Richterem a łańcuchowym stworem w nadziei że pożywi się przeciwnikiem pokonanym przez pomniejszego demona. Jednak nagły obrót spraw zmusił go do polowania o własnych siłach, gdy jego mackowata ręka starała się z trudem unieść Calamitiego w górę... bez skutecznie jak na razie.

Dziwna kreatura, trzymałą się dość mocno za przegub rycerza. Ale on właśnie ten fakt postanowił wykorzystać. Odwórcił się w stronę maszkary, i zawinął sobie mackę jeszcze raz wokół przegubu, po czym z warkotem miał zamiar gruchnąć kreaturą o podłogę, by but rycerza dokończył dzieła. - Chodź... pobawmy się... tutaj! - Zarechotał dziwacznie, wystawiając język.

Calamity pociągnął mocno za mackę, jednak przysawki na odnóżach stwora mocno trzymały go ściany. Potwór zawarczał głośno i wystrzelił druga z łap, którą oplątał w mgnieniu oka szyję Richtera. Pociągnął z całej siły, z trudem odrywając cielsko rycerza od podłoża, by ku wielkiemu zdziwieniu zbrojnego miotnąć nim z duża siłą o pobliską ścianę. Calamity kaszlnął fioletowa mazią, kiedy jego plecy poczuły uderzenie, o sile która sprawiła że kilka z starożytnych kamiennych płyt popękało.

Maszkara stawiała czynny opór. Tylko jak długo? Richter nie zmienił swojego planu, postanowił ponownie spróbować miotnąć poczwarą o podłoże. Czuł że z jego wnętrznościami jest coś nie tak, ale gniew i żądza zdobycia boskich łez, skutecznie koiła ból.

- Dobrze że... stawiasz opór... nie było by... zabawy z... tego... - Zarechotał upiornie Calamity, próbując ściągnąć do parteru dusiciela. Przenosząc się obok niego i chwytając za pysk, w podróż ku posadzce.

Calamity pojawił się koło stwrora i chwyciwszy go za pysk, rzucił nim o posadzkę. Gumiastę ciało, jednak niczym kauczuk odbiło się od ziemi, a potwór wylądował na czterech łapach bez szwanku. Warknął coś niezrozumiale, tocząc przy tym ślinę z pyska, po czym wystrzelił jedna łapą w Calamitiego i chwycił mocno za gardło, zabierając rycerzowi możliwość swobodnego oddychania.

Jak ta pokraka śmiała?! Richter nie widząc innej opcji, użyje Despair by odrąbać mackowatą rękę stwora. Jeżeli to podziała, przeniesie się nad dusiciela i opadnie na jego głowę butem. Potem już tylko będzie deptał dopóki maszkara nie nabierze konsystencji łajna.

Miecz opadł na łapę stwora, który ryknął, gdy mackowata kończyna została rozdzielona na dwoje. Richter mógł ponownie zaczerpnąć stęchłego powietrza, piramidy, by od razu przenieść się za potwora, stopą opadając na jego głowę. Reszta była już tylko formalnością, a po chwili resztki mózgu rozlały się po posadzce, niczym jakaś paskudna zupa.

Jak tylko metalowy but Calamitiego rozgniótł łepetynę stwora, on ponownie uniósł stopę by po raz kolejny nadepnąć na ścierwo. Powtórzył to kilka razy, a potem podskoczył nieco i opadł już dwoma butami na to co zostało z dusiciela. Po tym brutalnym akcie zawył potwornie zaciskając pięści, by zaraz po tym opadł do zgarbionej pozycji. Dyszał ciężko, od czasu do czasu kasłał mazią na posadzkę piramidy. Gdy złapał już parę oddechów wyprostował się i zdjął na krótki moment hełm, by otrzeć czoło i przeczesać włosy.
- Idę po... ciebie... - Wyszczerzył zębiska w potwornym uśmiechu, gdy założył hełm i ruszył w głąb piramidy.

Zajcu 18-05-2013 20:28

Czerwony ognia deszcz.

Prawdopodobnie najwolniejszy ze wszystkich istniejących na tym kontynencie więziennych uciekinierów, byt, któremu opuszczenie wrót wytyczających jego karę zajęło 250 lat, imponował zwinnością nie tylko tym, którzy byli świadomi jak długo nie miał on doczynienia z prawdziwą walką.
Teraz jednak miał prawo wyżyć się do woli. Krew mogła płynąć z ran jego wrogów, sprawiając że cień wraz ze skrzepniętą krwią zdominuje krajobraz. Czerwony łowca biegł w kierunku modliszki, jego taktyka była wyjątkowo prosta. Zamierzał wykorzystać tylko to, co pokazał dotychczas - gdy znajdzie się blisko przeciwniczki, wyskoczy, by sprawić że gospodyni tej jaskini będzie w dwóch częściach. Prawdziwym zamiarem było jednak wykorzystanie magii cienia jak sposobu obrony, oraz, co ważniejsze, by znaleźć się za przeciwnikiem.
- Akrobata pieprzony. -prychnął Lee ustawiając ramiona wzdłuż ciała, a otwory w jego dłoniach zaczęły powoli otwierać się, wydzielając przy tym pewien dziwny zapach, który zapewne nie byłby obcy żadnemu chemikowi, to jednak przyniesie swe efekty później.
W tym czasie ten którego domeną były cienie, wyskoczył wysoko do góry, tuż na wysokość twarzy pożerającej małżonków osobniczki. Ostrze jej naturalnej broni świsnęło w powietrzu, rozcinając sylwetkę na pół... jednak było to tylko mylne wrażenie! Jego ciało rozwiało się niczym miraż, a prawdziwy zabójca pojawił się za modliszką, ciskając jedną z kam prosto w tył głowy oponentki. Ostrze broni poczęło obracać się szybko, by po chwili uderzyć w czaszkę wroga... i odbic się od grubego pancerza nie zarysowując go nawet o milimetr. Cień prychnął zirytowany, pewnie chwytając obie bronie i lądując na ziemi.
- Co do? - Kaze krzyknął wyraźnie zarzenowany tym, co nie tyle ujrzał, co nawet doświadczył. Jego atak okazał się całkowicie bezskuteczny, jednak czy dla kogoś, kto uciekł z pozornie wiecznego więzienia będzie to miało znaczenie?
- Khahaha! - cienisty kochanek zaśmiał się głośno, rozkręcając jedną ze spętanych łańcuchem kos o nieco pomniejszonej, bardziej praktycznej, oraz, co znacznie ważniejsze - dwustronnej wersji. Czekał na moment ataku modliszki, by wypuścić rozpędzoną broń w jej kierunku. Gdy tylko zderzenie zaneguje jej ruch, wyskoczy w jej kierunku, i, kręcąc młynka na łańcuchu spróbuje sprawić, by jego broń po raz kolejny uderzyła w głowę przeciwniczki, lub, co nawet ciekawsze - obwiązała ją łańcuchem.
Śmiech cienia poniósł się po gnieździe stworzenia o istnie groteskowym wyglądzie. Ostrze krwiożerczej kobiety ruszyło by przeszyć pierś zabójcy, który jednak niezbyt się tym przejął. Jego broń wzmocniona momentem obrotowym, uderzyła w potężne ostrze, tworząc prawdziwy wybuch energii, któremu towarzyszyły ożywcze powiewy powietrza. Bron Kaze okazała się triumfatorem, odbijając odnóże modliszki, które zostało aż podrzucone do góry. Tę chwilę zachwiania, cień wykorzystał bezwzględnie, oplatając drugim z łańcuchów szyję wroga, i napinając mięśnie pociągnął go mocno, niczym nisfornego psiaka. Poskutkowało to tym, że modliszka łupnęła o twardo ziemię, z siła która sprawiła że posadzka aż popękała.
- Widze że lubisz ostre zabawy kochaniutka. -rzucił wesoło Kaze puszczając modliszcze buziaczka.
- To chyba nawet ma jakąś nazwę - zaśmiał się po chwili, kontynuując nadwyraz udany dowcip. Czerwonoskóry łowca głów zaparł się nogami i rozpoczął jakże żmudny proces przyciągania do siebie zdobyczy.
- Ahh to podduszanie - dodał po chwili, jakby szczęśliwy z tego, że walka zaraz dobiegnie końca.
Modliszka zaskrzeczała głośno, zapierając się odnóżami o ziemię, a ostrzami raz po raz uderzając w łańcuch. Mimo iż Kaze napiął swe cieniste mięśnie z całych sił, w tym starciu gigantyczny owad okazał się silniejszy. Modliszka poderwała cienia w powietrze, prostując się ponownie. Wtedy jednak z mroku nadleciał strumień ognia, trafiając prosto w bok modliszki wprawiając ją w skrzek bólu. Lee stał z wyprostowanymi ramionami a z otwórów z jego dłoni buchał potężny strumień ognia.
Bombarda.
Mały robaczek, który potrafił strzelić strumieniem łatwopalnych gazów, to z nim został połączony elf. Modliszka az skwierczała gdy ogień napierał na nią, zaś Lee w milczeniu obserwował ta okrutną egzekucję.
- Grill! - krzyknął czerwonoskóry. Nagle jego twarz wykrzywiła się w jeszcze większym uśmiechu, dawno nie miał okazji uczestniczyć w czymś takim.
Kaze jednak zamierzal sprawić, by niebieskoskóra kucharka była z niego “dumna”. Zamierzał doskoczyć do oczu modliszki, oraz usunąć je. Może i był on ignorantem, ale nie zamierzał jeść oczu, zaś grillowane mięso było... całkiem przyjemną wizją.
Wręcz standardowo był gotów do wykorzystania swej magii cienia, gdyby tylko zaszła taka potrzeba.
Jednak nie było to potrzebne, bowiem połączenie ognia i stali, dało wspaniały efekt. Modliszka z piskiem zaczęła kotłować się po ziemi w agonii, zaś zielonkawa piana toczona z pyska świadczyła o tym iż długo jej żywot nie potrwa.
- Jeszcze jeden. -mruknął Lee, po czym rozejrzał się po gnieździe. - Ale najpierw trzeba zająć się tym.
- Aye, Aye - Kaze mruknął, widząc, że nie może on poczekać na moment, w którym czerwony niczym jego skóra ogień nie pożre ciała modliszki. Zaczął więc kręcić młynek jedną z częśćmi kusarigamy, by poraz kolejny wykorzystać ją jako broń miotaną. Tym razem nawet jeśli chciał, nie miał jak zbliżyć się do niej na wystarczajacą odległość - bariera żywiołu ognia była nie do przekroczenia.
Stalowe ostrze rozcinało powietrze z coraz większą szybkością, nadając legowisku modliszek jakże przyjemnego podkładu muzycznego. Jęki płonącej bez chwili wytchnienia gospodyni zaczynały ustępować miarowym odgłosom stali. Kaze zaparł się nogami, przyjmując coś w rodzaju pozycji bojowej. Jedna noga, całkiem naturalnie, znalazła się nieco z tyłu, dalej od przeciwnika.
To właśnie ta kończyna rozpoczęła atak, przerywając tym samym nieustającą wręcz pętlę opresji, oraz nadchodzącego bólu. Czerwonoskóry zaśmiał się głośno, gdy jego reka wypuściła przed siebie jedno z ostrz. To zaś, po jakże krótki i celnym locie stało się piękną jednością z twarzą owada.
Każda trójca tworzy świętość - właśnie za sprawą tego osobnik tak bliski od tego stanu stał się kimś wyjątkowym. Dwa czarne, stalowe ostrza zakończyły swój taniec, zaś fontanna krwi zaczęła tryskać z czoła przedziwnego monstrum. Chwila jęków i to znalazło się na ziemi, zakańczając swój agonialny taniec ku uciesze Kaze.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:47.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172