Sterowiec Richarda La Croix, Antigua Po wyjściu sir Richarda i Dewayne"a lurker osunął się na podłogę maszynowni. Drgawki i przejmujący ból sprawiły, że ponownie zwinął się w kłębek. Dobrze, że towarzysze nie widzieli tej chwili słabości. W zasadzie to przez ostatni czas poławiacz miał do czynienia tylko z nieustanną słabością, a nieliczne przebłyski siły pozwalały mu pozorować normalne funkcjonowanie. - Co za przekleństwo... Noasie! Niech te męczarnie się skończą, wybaw swe dziecię z udręki, wszak zawsze było wierne morzu... - wyszeptał. Przed oczami stanął mu nawiedzony kapłan, młodzieniec nie potrafił dokładnie sobie przypomnieć jego słów, ale zaiste były prorocze. Bezbłędnie wywieszczył kłopoty... Gdzie szukać nadziei? - pomyślał. - Być cierpliwym... - odległe, znajome echo - Jak długo? ... Kiedy poczuł się lepiej i niepewnie stanął na nogi, ujrzał zbliżającego się mechanika. Mógł mu jedynie pozazdrościć formy i wigoru. Mężczyzna aż kipiał energią. - Ten brak powietrza źle ci służy, chłopcze - właśnie czyścił odkręconą rurkę metalowym bacikiem - Ja przy tych maszynach robię pół życia, ale ty nie jesteś przyzwyczajony. Podczas postojów otwieramy zewnętrzne balkony. Chodź - wziął Denisa za ramię jakby ten dopiero nie był śmiertelnie chory. Lurker odruchowo odsunął się od mężczyzny, dał znak dłonią, że da sobie sam radę. Widok z platformy sterowca, wlał w serce nadzieję i dodał siły osłabionemu ciału. Arcon sycił się niesamowitą panoramą miasta. Czystą, nieskalaną przez brud, fetor oraz ludzkie niegodziwości. Dystans, który dzielił go od zepsutej aglomeracji dawał złudne poczucie piękna, w które uwierzyłby każdy obserwator. Ożywczy pęd wiatru obezwładniał i oszałamiał młodzieńca. Wyrwany z piekła kotłowni chwilowo zapomniał o demonie zarazy czyhającym w jego ciele... Inżynier zadeklarował, że przyprowadzi Papugę - prawie rówieśnika Denisa, którego kamraci podejrzewali o zdradę i sprowadzenie doktora na sterowiec. Jeśli naprawdę to uczynił, chciał poznać pobudki, kierujące załogantem korsarza. Kiedy rzeczony chłopak się pojawił od razu padł na kolana i rozpaczliwych słowach zanegował swój udział w spisku. - Panie! To nie jest tak, jak mówią! - Wstań i odsuń się ode mnie! - zalecił stanowczo lurker. - A co takiego mówią? - Denis bardziej zapytał dla zwłoki, chcąc pokontemplować jeszcze chwilę urok miasta oglądanego z tej perspektywy. Widok roztrzęsionego małolata nie dostarczał bowiem żadnej przyjemności i boleśnie przypominał o ludzkich słabościach. Papuga zaczął się jąkać i trząść, co duma kazała mu nieudolnie skrywać. Złożył ręce na głowie, niby broniąc się przed ciosem. Dawne życie na Black Betty musiało odcisnąć na nim silne piętno. Zapewne spodziewał się, że Denis potraktuje go jak kapitan w przypadkach buntu. Zmowa przeciw władzy stanowiła na pokładzie najgorszą zbrodnię. - Że je-jestem konfidentem. Ale oni nie musieli wcześniej ro-rozmawiać z tym facetem. Jak Manuel i De-Dewayne przyszli do mnie, to powiedzieli że się rozdzielamy i idziemy szukać ste-sterydów. Tylko że mam pytać subtelnie. Pe-pewnie że subtelnie. Co ja głupi jestem? T-to poszedłem na pływający targ, do paru karczm, o-odwiedziłem dzielnicę przemysłową. Tam m-mnie znalazł. - Doktor? - Tak. Ten sam, który był na statku. - Zastraszył cię? - zapytał jąkałę, mimo iż domyślał się odpowiedzi. Co z nim zrobić? - pomyślał - kwestia czasu nim Papudze przytrafi się "wypadek"... Zwyczajnie zrobiło mu się żal tego młokosa. Pewien pomysł zaświtał mu w głowie, może była to zasługa świeżego powietrza, które dotleniło wyczerpany umysł? - Zastraszył? Nie używał gróźb, jeśli o to chodzi. Chłopak trochę się uspokoił. Wciąż był poddenerwowany, ale głos mu już tak nie wibrował i patrzył przed siebie, zamiast wlepiać wzrok w podłogę. Coś mówił Denisowi, że jego reakcja nie wynikała tylko ze sposobu w jaki został potraktowany przez załogę. Ponowne starcie z postacią doktora, nawet w opowieści było traumatyczne. Sam wiedział jak niepokojąca była to osoba, nawet jeśli sam obserwował ją z ukrycia. - Powiem wszystko, ale chcę gwarancji bezpieczeństwa. - Dostaniesz je - potwierdził poławiacz. - Wstawię się za tobą u kapitana. Poza tym w porcie mam łódź, którą kiedy tylko uzupełnisz zapasy, możesz w razie potrzeby opuścić Antiguę... - To uczciwa propozycja - Papuga zdawał się wierzyć tym zapewnieniom, z resztą nie miał innego wyjścia. Kiedy ochłonął, jego obcy akcent stawał się wyraźniejszy - Powiedział, że wie czego szukamy. Nie sondzę, co by ktoś puścił farbę. Gościu musiał być po prostu dobrze i szybko informowany. Mówił że nam to da i nawet wiency - złoży propozycję. Ale musi siem spotkać z panem osobiście. Zawierucha przeszła po pokładzie zagłuszając wszystko wokół. Denis oraz jego rozmówca zasłonili rękawami twarze, odczekali. - Jak twierdził, im mniej osób bendzie o tym wiedzieć, tym lepiej. Nie mogłem powiedzieć tego panu osobiście. Zakazali się z panem widzieć. Kiedy doktor pszysed na statek i zgubił trop, zrozumiałem czemu potrzebował tutaj poinformowanej osoby. Nakierowałem go na maszynownię - wskazał pod swoje stopy - resztę pan zna. Spojrzał na ciągnące się w dal miasto. Mełł w ustach coś jeszcze. - Sam nie wiem czy dobrze zrobiłem. Facet miał w sobie cosik takiego… że kazało go słuchać. Jakby się wwiercał w ludzkom duszę, wie pan? Denis analizował słowa, które usłyszał. Doktor ich sojusznikiem? Brzmiało to nieprawdopodobnie i na serpeńską milę, pachniało podstępem. Chociaż, może… To byłaby piekielnie sprytna zagrywka, gdyby ktoś sprzyjający zarażonym albo szpieg skrył się w kostiumie doktora! Cała historia brzmiała niezwykle intrygująco i gdyby nie stan zdrowia lurker pokusiłby się o natychmiastowe spotkanie, mimo śmiertelnego ryzyka. Co do ostatnich słów Papugi, nie lekceważył ich. Sugestia i hipnoza mogły zostać wykorzystane przez obcego. Nie znał się na tym, ale słyszał pewne opowieści o manipulowaniu umysłami. Skoro kapłani Noasa potrafili wpływać na tłum, ktoś inny bez problemu mógł zniewolić pojedynczą osobę. Skinął głową, potwierdzając pytanie majtka. - Wierzę ci, sam czułem się nieswojo w jego obecności. - Gdzie on teraz przebywa? Jakby na zawołanie wiatr ponownie wzmógł się, zajadle szarpiąc olinowaniem sterowca. Była w nim jakaś złowieszczo brzmiąca nuta... Tak jak przed sztormem, kiedy wraz z wujem opuszczali Rigel… - Nie mam pojencia. Wolałem go już o nic nie pytać. Papuga wstał i zakołysał się na wietrze. Jego twarz stężała. - To już wszystko co wiem. Proszę pamientać o mnie kiedy będzie pan rozmawiać z kapitanem. - Bądź spokojny, ale do tego czasu nie rzucaj się w oczy reszcie załogi… - mrugnął porozumiewawczo. Lurker postanowił wrócić do maszynowni. Na odchodne zerknął jeszcze na miasto, którego wcześniejszy urok prysł pod naporem diabelskiego żywiołu… |
Podmroki - Czego?! Szlachcic ocenił sytuację. Nie dysponował siłą argumentów, a odwołanie się do argumentu siły na początku rozmowy zamknie przed nimi wiele drzwi. Postanowił zasłonić się swoim bardziej znanym w okolicy kolegą. - Kapitan Casimir chciałby dobić interes. - Sterydy. Teraz, zaraz. A ja nie masz, wskaż od kogo możemy je dostać. Richardzie, możesz mu błysnąć tą ślicznotką? - szturchnął kompana, aby pokazał monetę. Z drugiej strony drzwi zapanowała cisza. Wreszcie enigmatyczny głos oznajmił po prostu: - Zaczekajcie tutaj. Wizjer zamknął się z powrotem, a dwójka przybyszy została przed drzwiami sama. Grupa lokalnych kurtyzan szybko zwęszyła okazję. Bezzębne, tłuste dziewoje otoczyły potencjalny łup. Jak spod ziemi wykwitli również tragarze niosący w dłoniach rzekomo nowoczesne implanty oraz zagadkowe kukły. Te ostatnie miały możliwość przelania na siebie dusz zawziętych wrogów. O ile kupa słomy i podziurawionej skóry potrafiła coś więcej niż szybko płonąć. Tak minął kwadrans, a mężczyzna zza drzwi nie wracał. - Podejrzewam że jest tam jakiś system korytarzy. No wiesz, że gościu przechodzi miastem do właściwego miejsca i pyta o dany towar. Potrzebuje czasu - uspokajał siebie i Richarda korsarz. Czas przeciągał się. Minęło pół godziny, a dwójka miała na karku nie tylko naciągaczy. Wielu z tutejszych nie podobał się szlachetny profil arystokraty. Nie pasował tutaj i wzbudzało to złość. Parę razy został szturchnięty przez zgarbionych przechodniów. Jeden z nich rzucił coś w niezrozumiałym dialekcie, ale łatwo było się domyśleć że chodzi o przekleństwo. Krótko mówiąc, zaczynało być gorąco. A delikwenta wciąż nie było widać. - Czekamy? - mruknął coraz mniej pewny sytuacji Casimir. Na jedno ze szturchnięć szlachcic odpowiedział wybuchem agresji. Rzucił pod nosem szpetne przekleństwo i szybkim ciosem trafił szturchającego go człowieka w splot słoneczny. [Test Siły] Otyły dryblas ze śladami po ospie padł na ziemię. Złapał się za klatkę piersiową, walcząc o oddech. W tej okolicy krążyły sępy, które chciały rozszarpać padlinę. Oni musieli pokazać, że nie są padliną, tylko drapieżnikiem. Mierzył groźnym wzrokiem pozostałych ludzi. Na ulicy zrobiło się dziwnie cicho. - A sprawdzałeś czy drzwi są otwarte? Jeśli nie, to poczekamy. - Richardzie, czy ty masz mnie za idiotę? Oczywiście, że są zamknięte i ktoś już dobrze zadbał, by nie dało się ich łatwo sforsować. Dłoń szlachcica mimowolnie opadła na rękojeść rapiera. Może i nie pasował do tej okolicy, ale zaczął rzucać przechodniom spojrzenia, po których spuszczali wzrok, lub odwracali głowy. Cierpliwość została wynagrodzona. Enigmatyczna sylwetka, a tak naprawdę jej część ukazała się za podwojami. Usłyszeli dźwięki kilkunastu skobli i drzwi uchyliły się na grubość łokcia. Dawno nie były otwierane, gdyż z framugi posypało się dużo pyłu, który obielił buty kompanów. Czarna rękawica podała przez szparę fiolkę, żeby natychmiast zamknąć wrota. Naczynie nosiło w sobie błękitną ciecz zamkniętą po obu stronach inkrustowanymi pokrętłami. - Dlaczego nam pomagasz? - zagadał Dewayne do wybałuszonych oczu. - Bo mieliście monetę. Coś jeszcze? - Shagreen - rzucił Richard chowając do kieszeni fiolkę. [Sterydy] - Gdzie go znajdziemy? - Dedukcja szlachcica była szybka. Monetę Denis otrzymał od zarażonych. Ich przywódcą był człowiek, którego śmierci chciała rodzina Barensów. Monety były czymś na znak pieczęci potwierdzającej tożsamość wśród grupy wspierającej zarażonych. Zimny pot spłynął mu po plecach gdy uświadomił sobie jak duży może być zasięg spisku. - Ja nie podaję informacji. Skoro posiadacie monetę, spotka się z wami nasz główny kontakt w mieście. Za długo rozmawiamy. Żegnajcie. Szczelina zniknęła za metalowym zamknięciem. Drzwi pozostały głuche na dalsze nawoływania. Richard odwrócił się. Rzeczywiście, kilku gapiów zatrzymało się w pół kroku, mierząc wzrokiem całą scenę. Pacyfikacja jednego z mieszkańców tylko na chwilę przytemperowała wnikliwość tutejszych. - Skoro się spotka, to pewnie nas znajdzie. Nie chcę za długo zwlekać z podaniem leków naszemu lurkerowi - powiedział korsarzowi. Tamten tylko skinął głową. - Racja, chodźmy. Ruszył w stronę, z której wcześniej przyszli żeby wrócić na sterowiec. |
Choć postać zza drzwi okazała się oszczędna w przekazywaniu wiedzy, wyprawa była się owocna. Kiedy Dewayne oraz Richard wrócili na statek, od razu udali się do chorego. Kapitan przyjął z umiarkowanym spokojem wieści, które zdobył w międzyczasie Denis. - Ha, mówiłem że jest za głupi żeby spiskować. Zdaję się na twój osąd Denisie. Papudze nie spadnie włos z jego pustej głowy Korsarz uśmiechnął się szpetnie i skinął na La Croix’a. - Dobra. Mamy sterydy. Zdobyliśmy je nie bez pomocy naszego gospodarza. Powinniście zobaczyć sierpowy Richarda. Atmosfera rozluźniła się tylko na chwilę. Pracownię alchemiczną Jonasa przerobiono na prowizoryczną salę zabiegową. Na jednym ze stołów alchemik rozłożył ceratę, obok postawił stolik ze strzykawkami, bandażami i spirytusem technicznym. On sam poczuł się do roli. Założył fartuch, czepek, zaś na nosie świeciły okulary z mocno skupiającymi soczewkami. Kawałek od niego stali obok stali obok siebie Richard, Dewayne oraz Ferat. Jonas podszedł do lurkera i wskazał przekazaną od La Croix’a fiolkę. - Musisz zrozumieć parę rzeczy. Dzięki flaszce którą dano ci na wyspie w ogóle jeszcze dychasz. Ale jak wiesz, to nie wystarczy. Sterydy po raz ostatni wymogą na twoim ciele ogromny wysiłek mający na cel pozbycie się obecności zarażonych bakterii. Jednocześnie dodadzą ci sił, można powiedzieć nadludzkich. Będziesz balansować na granicy wytrzymałości ludzkiego organizmu. Prawda jest taka, że nie potrafię przewidzieć jaki będzie tego efekt. Właściwości substancji którą przywiozłeś z Serpens wciąż są dla mnie zagadką. Fuzja ze sterydami może okazać się tak samo zbawienna co zabójcza. Przeszedł kawałek i napełnił pierwszą strzykawkę. - To twoja jedyna nadzieja, choć pamiętaj że wciąż nikła. Nikt nam znany nie oparł się pladze. Odwinął rękaw pacjenta i zaaplikował część dawki. Początkowo zabieg przebiegał spokojnie. Jonas wycierał czoło Denisa wilgotną szmatką, poprawiał mu opatrunki. W trakcie podawał mu również dodatkowe witaminy. Małe, żółte pastylki, które wypełniały pół stolika. Wreszcie napełniał kolejne tłoki i wysyłał ich zawartość do krwiobiegu zarażonego. Z czasem lurker zaczął się wiercić, a wtedy alchemik zapiął go w skórzane pasy. Po trzeciej dawce chory wyraźnie czuł dyskomfort. Zagryzał mocno zęby i uderzał miarowo tyłem głowy w poduszkę. Kwadrans później jego ciało wygięło się w łuk i już tak pozostało, póki Jonas nie zaaplikował innej niż dotychczas substancji: środka zwiotczającego mięśnie. Robiło się gorąco. Dosłownie i w przenośni. Czoło Denisa skroplił pot, a on sam zaczął miotać się w malignie. Rzucał coś pod nosem, ale był to już niezrozumiały bełkot. Bielmo jego oczu zaszło krwią, począł szpetnie kaszleć, żeby nagle zawyć jak dzikie zwierzę. W tym momencie Jonas odwrócił się do pozostałych. - Potrzebuję skupienia. Poczekajcie na zewnątrz. Richard miał pełną świadomość, że jego pracownik był profesjonalistą. Inaczej nigdy by go nie zatrudnił. I choć pracował jako alchemik, nie zaś cyrulik, mógł być spokojny o jego kompetencje. W trójkę wyszli na korytarz i tam odczekali kolejne pół godziny rozrywane krzykiem i stęknięciami. Po czasie który zdawał się rozwlekać w nieskończoność, Jonas opuścił gabinet. Jego twarz nie wyrażała niczego. Podszedł do zebranych i spojrzał po kolei na każdego z nich. Zatrzymał wzrok na szlachcicu. - Zrobiłem co w mojej mocy. Nie żyje. |
Cooper uśmiechnął się przebiegle. - Masz to urządzenie ze złej strony. Musisz ulepszyć zabezpieczenie broni sejsmicznej. Złamało się wręcz samo - powiedział i odszedł niespiesznie. Do wynurzenia pozostało już niewiele czasu. Do kajuty postanowił nie wracać, by przeanalizować najprawdopodobniejszy scenariusz wydarzeń uzupełniony o nowe dane. Nadal były one trzema osobnymi historiami nieskorelowanymi czasowo. Pierwsza historia była polityczna. Black Cross testowało broń dla Wolnych miast, a agenci Hanzy dowiedzieli się o tym. Hanza postanowiła wyprzedzić mające nadejść uderzenie i sprowadziła zarażonych, by tropili Barnesów będących ważnymi osobami w szeregach Krzyżowców. Ci z kolei przeprowadzili rekrutację Richarda la Croix, najprawdopodobniej mającego zająć się całą sprawą. Kartą przetargową miała być Eloiza, zatem im więcej kłopotów będzie miał Richard, tym bardziej Eloiza będzie poszukiwana. Druga historia była lokalna. Zabójcy z Black Cross dostają zlecenie na Eloizę. Pomaga zarażony, lecz dziewczyna finalnie i tak dostaje się w ręce Czarnego Krzyża, jednak agent rezygnuje z jej zgładzenia. Ma być asem atutowym w rozmowach z Richardem. Trzecia historia była ciekawsza, gdyż dotyczyła Enzo i Yarvis. Enzo był bliski odkrycia Yarvis, a odkryciem szkatułki podzielił się z Zoi. Finalnie jednak nie przekazał jej szefowej gildii, tylko Lucjuszowi Feratowi, a ta wściekła doniosła o tym Black Cross. Enzo wypłynął na Quard i nigdy nie wrócił. Zapewne już nie wróci. Rozejrzał się. Czerwone lampki mrugały, zaś okręt podwodny wznosił się. Czas na wynurzenie na Antugui. - Czas na nas - mrugnął Eloizie wściubiając głowę do kajuty, po czym ruszył z dziewczyną w kierunku wyjścia. Kilka chwil później znajdował się już na powierzchni. Dziwnie było chodzić po stałym lądzie. - Przewodzę gildii Nautilus. Możesz mnie cmoknąć - powiedziała Zoi do obszernego człowieka w porcie. - Hojna propozycja - skomentował Starr z rozbawieniem i nagle, całkiem niespodziewanie znalazł się w objęciach Zoi. - Czy jestem o nią zła? Tak. Czy będę robić z tego problem? Nie. Jestem profesjonalistką i mam nadzieję, że kiedy ponownie się spotkamy, nasze relacje będą czysto zawodowe. Hm? No powiedz coś! - mówiła Clemes, ale Jacob zdążył jedynie otworzyć usta, ponieważ Eloiza wskazała na sterowiec identyfikując go jako pojazd jej brata. - Najpierw powiedz jak się mają sprawy między nami. - naciskała dalej Zoi najprawdopodobniej chcąc zmusić go do zadeklarowania się przy którejś z kobiet. Problem w tym, że monogamia była przereklamowana. - No dalej, idziesz? - naciskała dalej Eloiza najprawdopodobniej chcąc zmusić go do tego samego. Tylko w drugą stronę. Monogamia na prawdę była przereklamowana. - Idę, tylko się pożegnam - odpowiedział Jacob, po czym nachylił się do ucha Zoi. - Moje nadzieje są wprost odwrotne - musnął ustami ucho kobiety pilnując, by dla Eloizy wyglądało to jedynie jak przekazywanie informacji. Clemes nie mogła tego widzieć, bo była zbyt blisko. Następnie delikatnie wysunął się z łobuzerską miną wskazującą na to, że droczy się z szefową gildii, a następnie nie puszczając jej dłoni pochylił się by ją dwornie pocałować. Oraz, wbrew etykiecie, lekko przygryźć najmniejszy palec z figlarnym błyskiem w oku. Oczywiście zadbał o to, by wszystko wyglądało zwyczajnie i dwornie. Cofnął się kilka kroków z szerokim uśmiechem. - Do zobaczenia. Z całą pewnością - mrugnął. Dopiero potem pokazał Eloizie twarz zamiast pleców. Odchodząc w kierunku sterowca poprawił torbę i jeszcze raz obejrzał się w kierunku pozostawionej kobiety. - Jest coś, o czym powinienem wiedzieć? - zapytał szlachciankę po kilku chwilach. - Coś w stylu: "mój brat widząc przy mnie kogokolwiek, kto nie jest kobietą najpierw strzela, a potem próbuje uzyskać odpowiedź"? Hmm? - zażartował szczerząc się do niej. |
Rozmowa z kupcem należała do najtrudniejszych, jakie Samantha przeszła w całym swoim życiu. Nie potrafiła rozmawiać z ludźmi, targowanie się u niej było na poziomie zerowym, "albo to weźmiesz, albo w ryj!". Nie należała do osób, które potrafiłyby negocjować, dlatego jak zbity, acz wściekły, pies wzięła to, co jej sypnęli i zwinęła się warcząc pod nosem. Nie było dobrze, było źle. Ojciec ją oskalpuje, ponieważ w sakwie brakowało jeszcze 300 dukatów. Czy powinna kogoś napaść, aby zdobyć brakującą kwotę? Kogoś okraść? W sumie, było tutaj wystarczająco ponuro, ciemno i nieprzyjemnie, żeby być w stanie kogoś zaczepić, dać mu w ryj, okraść i nawiać. Tylko czy to było w porządku? Pewnie, że jako pirat nie miała wysokiej poczuci moralności, jednakże co innego napadać na statki, a co innego kraść jak głupi rzezimieszek. Co śmieszne, nie brała nawet pod uwagę, że jej "napad" mógłby się nie udać i to ją by okradziono. Więc, czy lepiej wrócić na statek mając przy sobie te głupie 500 dukatów, czy zaryzykować i wrócić z gołą kieszenią? - A srał to pies. - Zaklęła kopiąc w stojący w pobliżu gliniany garniec. Chyba ktoś go chciał sprzedać, bo coś darł się za jej plecami, gdy już odchodziła, ale ona nie miała czasu na te biadolenia. Narzuciła kaptur na głowę, aby nie było widać kim jest i udała się w drogę powrotną, ażeby resztę nocy spędzić na skalistym brzegu tuż koło morza, gdzie powinien zawędrować Clockwork Dog i mieć już za sobą cały ten "lądowy shit", którym tak bardzo gardziła. Idąc szybkim krokiem, trąciła kogoś barkiem, jednak jak to ona, miała to głęboko w poważaniu. Zniknęła szybciej, niż się tutaj pojawiła, mając nadzieję, że się nie zgubi w tej ciemnej i zapadłej dziurze oraz że nikt nie będzie jej zaczepiał ani próbował napaść. Wtedy z wielką chęcią utnie mu łapę ostrzem swojej broni. Ochota na krew nigdy nie przemijała. |
Na pożegnanie... Czas Ciepłego Wiatru był wyjątkowo przyjemny tego roku w Tholarii. Altany ciągnące się wzdłuż alei zakwitły czerwoną i różową barwą. W powietrzu pełnym kolorowych płatków roznosiła się słodka woń dojrzewających pomarańczy. Wilgi tkały wysoką pieśń, dzieci dokazywały, przy fontannie moczył nogi zasuszony staruszek. Idealny, spokojny dzień na wizytę w świątyni. Przez grupę roześmianych trubadurów, zmierzających na festyn przeciskała się dwójka braci. Mówili podniesionym głosami, żeby przekrzyczeć trefnisiów i ich donośne instrumenty. - Mówię ci, Louis. To jeszcze dzieciak. Nic nie zrozumie z kazania. Wysoki brunet zabłysnął szerokim uśmiechem i zmierzwił włosy chłopaka. - Renaudzie, nie obraź się. Ale na wychowywaniu dzieci to jednak twoja żona znała się lepiej. Chcesz żeby został dobrym lurkerem? Tu nie chodzi tylko o ćwiczenia. Brukowany trakt poprowadził ich poprzez bramę miasta i dalej ku skarpie nad wybrzeżem. Tam znajdował się przybytek Noasa. Spadzista budowla o czterech podobiznach boga, każda zwrócona w innym kierunku świata. - Nie jesteś specjalistą od wszystkiego, wiesz - żachnął się ojciec dziecka. - Mówię tylko, że młody musi mieć świadomość czym jest wodny żywioł nim doń wkroczy. No jak mały? Pamiętasz dlaczego musimy koić się przed potęgą morza? Ciemne jak węgielki oczy spoczęły na sześcioletnim Denisie. - Bo.... wszyscy wynurzyliśmy się z niego z łaski Noasa... To dom do którego kiedyś powrócimy... Renaud patrzył na syna wielce zaskoczony. Louis uśmiechnął się tylko pod nosem. - Miałeś wątpliwości? Tylko nie zrób z niego kolejnego naiwnego, wierzącego w cuda tych szarlatanów. Sam miewasz o nich krytyczne zdanie. Po czym zwrócił się do Denisa. - Ocean to nasze miejsce pracy, stanowi przede wszystkim źródło utrzymania dla większości świata. A dla lurkerów w szczególności. Gdyby nie to, co z niego wyławiamy sam wielokrotnie odczułbyś głód. - poklepał malca po brzuchu. - Chodźmy, liczę że kazanie nie potrwa długo i zdążymy posmakować tutejszych specjałów... Rodzeństwo zmierzyło się wzrokiem. Pomimo młodego wieku, Denis wiedział że ojciec i wuj tylko się między sobą droczą. Czuł również, że Renaud jest zadowolony z jego odpowiedzi. Ich relacje nie były podręcznikowe, więc milcząca aprobata musiała wystarczyć. Świątynie otaczały zagajniki, wśród których ciągnęły się żwirowe alejki. Pośród nich kręcili się posługiwacze kapłanów, doglądających kwiatów oraz winorośli. Jeden z nich trzymał w dłoni stalowy sekator. Pozdrowił przybyłych skinieniem głowy. Wnętrze budynku było przestronne i witało gości chłodem. Po obu stronach kamiennej posadzki stały rzędy równych, drewnianych ław. W powietrzu unosił się wonny zapach kadzideł. Na centralnym podeście górowała posrebrzana podobizna samego Noasa. Połyskująca rzeźba przedstawiała starego człowieka, lecz o dużej witalności co sugerowała dumnie wypięta sylwetka. Jego długa broda spływała aż do ziemi, gdzie stał zdobiony w lilie ołtarz. Pomiędzy ławami, gdzie miejsce zajęło już paru ludzi przeszedł właśnie kapłan. Miał krótki, szczeciniasty zarost oraz brązowe oczy, zdające się wwiercać w przybyłych. Nosił togę, z której zwisał amulet na łańcuchu. Każdy pierścień naszyjnika był wykonany z innego metalu. Kiedyś ojciec stwierdził, że kapłani lubili nosić tego typu gadżety, aby odciągać uwagę od błahości ich sztuczek. - Renaudzie, Louisie. Dobrze was widzieć w zdrowiu - rozłożył szeroko ręce i przywitał się z dwójką - Niech wasze ścieżki pozostaną proste, a lady Arcon spoczywa w pokoju - dokończył z nutą żalu w głosie. Oczywiście nikt nigdy nie powiedział głośno, że matka Denisa umarła, lecz dla wielu przeniesienie na archipelag było równoznaczne śmierci. - A to jak mniemam syn. Jak ci się podoba nasza świątynia chłopcze? Renaud westchnął ciężko, dając wyraz irytacji. Wyraźnie nie chciał, aby mieszano jego latorośl do sakralnych spraw. Wuj tylko się uśmiechnął. - Gdzie są delfiny? - wypalił młody Arcon wyraźnie rozczarowany. - Przecież to one zabierają dusze ludzi do Boga? Nastąpiła niezręczna cisza, a miny jego opiekunów wyrażały tylko głębokie jak uskok Gilaberta zakłopotanie. Milczenie przeciągało się. Było pełne napięcia, którego obecności nie rozumiał jedynie młody Arcon. - Ja… przepraszam - wystękał tylko jego ojciec. Nagle kapłan zaśmiał się serdecznie. - Za co? Czyż ganimy nieuformowaną glinę, że nie jest naczyniem? Zniżył się na poziom oczu chłopca i podał mu rękę. - Nazywam się Leonard. I nie, delfiny nie mają nic wspólnego z transportem zmarłych. Widzisz. Wierzymy że gdy opuszczamy ścieżki ziemskiego życia, do krainy cieni prowadzi nas Kaos. bóg nocy. Istnieje wiele bóstw, a każde z nich zajmuje się inną dziedziną. Na przykład Lavios przekazał ludziom sztukę oraz pojmowanie piękna. Bez niego ogrody którymi tutaj szedłeś wydawałyby ci się szaroburymi krzakami. Najważniejszy jest Noas. Jemu przypisane jest morze a także ludzki los. Mały odwzajemnił powitanie, a następnie zaciekawiony słuchał krótkiego wywodu, utwierdzając się w przekonaniu, że delfiny w jakiś sposób służą jednak bogu, ponieważ mieszkają w morzu. Mogły być posłańcami albo przynosić Noasowi ryby. Nie wychylał się jednak ze swymi myślami na głos, pomny wcześniejszego milczenia dorosłych. Zamiast tego zapytał: - A moja przyszłość? Czy Noas wie kim będę? - To wiemy również my - wtrącił ojciec rad, że rozmowa nie toczy się w stronę liturgii. Nie chciał, by syn stał się pomocnikiem duszpasterzy i podlegał swoistej indoktrynacji. - Będziesz wykonywał zawód poławiacza, kontynuując tradycje rodu Arconów. Wyglądało na to, że kapłan chce coś dodać, by nadać wypowiedzi lurkera, bardziej duszpasterski charakter... - Każdy ma swoje powołanie w życiu. Zawód lurkera to wielka nobilitacja. Spojrzysz na cienie dawno minionej historii. Ah. Szkoda tylko, że niektórym poławiaczom brakuje czasem pokory. - Nie będziemy zabierać ci czasu i zajmiemy swoje miejsca - wycedził Renaud. Spoczęli za ławami, zaś krzewiciel wiary przeszedł do ołtarza. Denis nie zapamiętał wiele z kazania. Bardziej fascynująca była postać kapłana. W oczach malca jawił się on jako magik. Mistycyzmu dodawał dym kadzideł, osnuwający ołtarz i żywa gestykulacja sługi bożego. Ale słowa o tęsknocie za tymi, co odeszli obudziły w nim skrywane uczucia. Myślał o swojej matce, łzy mimowolnie zakręciły mu się w oczach. Wierzył, że tak jak obiecywał człowiek w todze jeszcze ją zobaczy, w chwili kiedy Noas okaże mu swoją łaskę... Post zainspirowany przez Caleba i przy jego znaczącym udziale |
Sterowiec. Richard zaciskał pięść. Nie mógł krzyczeć, przeklinać, uderzać rękami o statek. Chciałby bardzo. Ale nie mógł. Byli na Antidze już od ponad dwóch tygodni. A mieli tu spędzić ledwie jedną noc. Nic nie układało się tak jak miało. Zaryzykował zdrowiem i życiem całej załogi, żeby ocalić młodego lurkera. Teraz Denis nie żył. Zasiedzenie. Brak celu. Brak postępów. Trup na pokładzie. Morale załogi padnie w ciągu dnia. Dlatego musi być twardy. Nie może pokazywać przed wszystkimi jak się miota w złości. Albo jak upija się do nieprzytomności. Musi być oparciem dla załogi. Musi też podjąć natychmiast działania, które zajmą załogę. Ferat obdarzony bardziej delikatną naturą, głęboko się zasępił. Raz czy dwa w jego oczach zaświeciły iskierki, które szybko zgasił pociągnięciem wyszywanej chusty. Spoczął na siedzisku w korytarzu, z głową opartą na kantach dłoni i tak już pozostał. Kapitan Dewayne również niewiele się odzywał. Twarz miał mocno skupioną i choć nie dawał tego po sobie poznać, na swój sposób także przeżywał stratę. Z pewnością podchodził do śmierci zgoła inaczej. Wielu jego ludzi padło pod ciosami Hanzytów, zaś życie na statku dostarczało licznych okazji by trup słał się gęsto. Ale ten przypadek był inny. Obydwaj dołożyli wszelkich starań, aby uratować młodego lurkera. I wszystko to, okazało się koniec końców zawieść. Arystokrata przyłapał parę razy korsarza, jak złorzeczył pod nosem i wpatrywał dziwnie w przestrzeń. Nie pozwolił sobie jednak na jawne eskalowanie swoich emocji. Richard podszedł do alchemika. - Zabezpiecz ciało. Nie możemy pozwolić na rozprzestrzenienie zarazy. Niech Malfloy przygotuje jakąś dratwę. Spalimy jego zwłoki na dratwie, na morzu. Całe jego życie wiązało się z głębinami morskimi. Myślę, że tam chciałby spocząć. Wy dwaj ze mną. Nie czekał na odpowiedź Jonasa. Z Feratem i Casimirem wyszli na pokład. Spojrzał na historyka. Nie miał pojęcia jaki zrobić użytek z tego człowieka. Był tak aspołeczny, że jedyne miejsce z którego mógł przynieść jakiekolwiek wartościowe informacje to biblioteka. A tam zasoby już były wyczerpane. Przeniósł wzrok, na korsarza. - Co sądzisz o spacerze do tego Doktora? - Teraz ryzyko jest mniejsze. W razie czego nic nam nie udowodni. Tylko jedna rzecz. Denis przed... operacją opowiadał o rozmowie z Papugą. Może to jeszcze gówniarz, ale w jednym mój majtek miał rację. Ci cali doktorzy mają w sobie coś hipnotyzującego. Uważajmy na sztuczki tego sukinsyna. Kiwnął głową. Zgadzał się z ostrzeżeniem korsarza. - Tak, trzeba uważać. Choć w swoim życiu rozmawiałem już z różnymi ludźmi, więc postaram się prowadzić rozmowę. Za jakieś trzydzieści minut wychodzimy. Masz doświadczenia w pogrzebach ludzi morza? Ja dotychczas byłem na takich, gdzie ciało składano do rodzinnej krypty. - Nie sądzę, aby moja odpowiedź ci się spodobała. Motłoch wrzucamy po prostu do wody. Na morzu mówi się, że trup przyciąga zarazę, więc ze względu na morale pozbywamy się go możliwe szybko. Ale miałem jednak kilku oficerów, którzy wyjątkowo się zasłużyli. Składaliśmy ich do starych, nieużywanych już kryp i obtaczaliśmy ulubionymi rekwizytami. Korsarze nie są przesadnie oryginalni: zazwyczaj były to butelki rumu, ale trafiały się sygnety, kordelasy, a nawet złote kielichy. Potem, krótko mówiąc wszystko szło z dymem. Taka rozgorzała łódź płynąca przez noc to widok który rozkruszy najbardziej zatwardziałe serce, mówię ci. ******************************* Dzielnica przemysłowa Antigui, jakiś czas później. Richard rozglądał się po okolicy. Antigua nie posiadała przemysłu jako takiego. Miasto nie było węzłem handlowym ze względu na prężny eksport, tylko na położenie. Tym bardziej dziwiło jak wielka była owa dzielnica przemysłowa. Jak się okazało cztery z pięciu znajdujących się tutaj “fabryk” było stoczniami. Przybyłe statki trzeba było naprawiać, przerabiać, ulepszać. Raczej nie widział produkowanych od zera jednostek. Za to już mu proponowali zakup kilku wymagających gruntownego remontu wraków. - Panie ten z Xanou płakał jak sprzedawał! Pływał tylko do świątyni z orszakiem raz w tygodniu. Nówka, nie śmigana! Mógł się tutaj nawet załapać na naprawę sterowca tylko “oryginalnymi” częściami. Jednak nie po to tutaj przyszli. Podobno gdzieś w okolicy można było znaleźć Doktora. Tak wynikałoby z relacji Denisa po rozmowie z majtkiem.Richard rozglądał się, kogo możnaby subtelnie zapytać o tak ważną personę. [Test Obycia] Podczas gdy Dewayne dobrze odnajdywał się w szemranych okolicach, tak Richard dobrze radził sobie w tych bardziej cywilizowanych. Jego wzrok przykuła szczupła inżynier, która właśnie pouczała robotników w jakiej kolejności ładować skrzynie oznaczone białą farbą. Miała na sobie wąską kurtkę i ciemny melonik. Pod pachą trzymała dziesiątki zrulowanych szkicy oraz rysunków technicznych. - Nie wiem kto chciałby się z nim dobrowolnie widzieć - odpowiedziała na pytanie, nie przerywając obsobaczania swojej grupy - To ptaszysko wynajmuje hangar numer dwanaście. Dalej poszukiwania nie trwały już długo. Za garść złota dzielnica udostępniała lokalnym, jak też obcym zamykane, metalowe pawilony. Każdy posiadał basen o dziesięciu metrach głębokości, oddzielony od portu zamykanym włazem. Gdy przybyli, doktor otworzył go, ukazując za sobą czarny kuter ZOA oraz pomieszczenie wypełnione torbami. Z tamtych okolic wydobywała się natrętna woń ziół. Przechylił głowę, lecz nic nie powiedział. Richard ukłonił się ukłonem jakiego etykieta wymaga od petenta przychodzącego do ważniejszego od siebie człowieka. Nie wiedział na ile Doktor był obyty z dworskimi manierami, ale szlachcic zrobił to praktycznie mimo woli. - Dzień dobry. Chcielibyś porozmawiać. Pochodzę z Rigel, moja rodzina tam jest. Wyspa została objęta kwarantanną. Czy może Doktor posiada jakieś wieści? - zaczął od niezobowiązującego tematu, żeby wyczuć nastawienie rozmówcy. Doktor przepuścił gości nadal bez słowa i zamknął uchylną bramkę. Richard dostrzegł teraz, że w hangarze znajduje się wiele porozwieszanych, zwierzęcych szkieletów. W rogu pomieszczenia leżały na kupkach groteskowe czaszki. Część z nich niepokojąco przypominała ludzkie. Zioła w zamkniętym pomieszczeniu ciągnęły już tak, iż La Croix czuł jakby na nim osiadły i wypuściły zarodniki wszędzie wokół. - Z Rigel wciąż to samo. Mówi się o kwarantannie w Hece i Tabit. Betelgeza pozostaje otwarta, ale zwiększono kontrolę w portach - doktor mówił głębokim, beznamiętnym głosem. Nawet Dewayne wstrzymał oddech. Dziwne napięcie wyraźnie czuło się w powietrzu. - Ale nie przyszliście tutaj o tym rozmawiać, jak mniemam. - Komu zależało na usunięciu z rynku sterydów? Czyżby rodzina Barens chciała się w taki sposób uporać z Shagrenem? - Szlachcic bardzo uważnie obserwował rozmówcę gdy pojawiło się nazwisko jego mocodawców i inię człowieka, którego śmierci chcieli. - My to zrobiliśmy żeby przybliżyć spotkanie z właścicielem monety. Doktor stale nosił maskę toteż ciężko szło ocenić jego reakcję. Stał nieruchomo jak posąg z dziobem skierowanym wprost w klatkę piersiową Richarda. - Tej monety? - Richard pokazał tajemniczą monetę. - Niestety jej właściciel nie żyje. - Taki scenariusz był prawdopodobny. Co zrobiliście z ciałem? - Nic. Jest przygotowane do spalenia. - Zróbcie to. Jak najszybciej. Kiwnął głową na znak, że przyjął do wiadomości polecenie. - Dlaczego tak wam zależało na spotkaniu z właścicielem monety? |
Laboratorium alchemika na sterowcu Richarda La Croix'a Nie było już ciepła rodzimej wyspy Tholarii, feerii barw, głosu najbliższych, dziecięcego wspomnienia otulonego słodyczą niewinności. Nie było kapłana, który odprawił mistyczne kazanie, targające uczuciami i wiarą zgromadzonych w świątyni. Zamiast tego był tylko ból, ból narodzin, którego Denis nie mógł przecież pamiętać. Zdławiony krwią, przerażony, nie poznający swego ciała szamotał się wściekle, próbując wyrwać z krępujących go więzów. Pasy oplatające ciało tylko częściowo zostały usunięte po operacji. Instynktownie odnalazł klamry i wyswobodził korpus, a później nogi. Zapach laboratorium szarpał zmysły, przypominał o zaznanych katuszach. Lurker zatoczył się rozbijając fiolki, retorty i inne wyposażenie pracowni alchemika. Odpryski szkła raniły jego dłonie, ale nie zważał na to w niekontrolowanym szale. Wreszcie nieco ochłonąwszy, pokrwawiony i otumaniony padł na ziemię, niezdarnie przeczołgał się kilka metrów w stronę jednej z metalowych szafek. Oparł się o nią plecami, spoglądając na owoc swojego szaleństwa. Oddech powoli wracał do normy, chociaż wydawało mu się, iż oddycha inaczej. Miał wrażenie, że to nie jego płuca... Cała tkanka wydawała się obca i spaczona. Pomacał dłońmi twarz, włosy, pozornie wszystko było w porządku, ale wiedział, że jest inny, już nie był dawnym Denisem Arconem... Noas spojrzał na niego, przez moment Denis był obiektem zainteresowania w jego szklanej kuli. Jako jeden z nielicznych doświadczył bliskości Stwórcy, obserwując kształt boskiej źrenicy. Nie mogło to pozostać bez wpływu na ciało i umysł. Czuł, że sam stracił część zmysłów, jakby zostały zasnute bielmem. Czy otrzymał coś w zamian? Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć. Podobnie na kolejne, czy demon zarazy ostatecznie go opuścił? Zmęczony wpatrywał się, jak zahipnotyzowany w skalpel leżący na podłodze... Idealne narzędzie, aby rozpruć rzeczywistość, dowiedzieć się gdzie leży granica między życiem a śmiercią. Kłamstwem a prawdą... Bogiem a człowiekiem... |
Ciemność w zaułkach pochłaniała poczucie bezpieczeństwa jak niektóre krypty pochłaniały światło. Pożarte oświetlenie jednak nie przeszkodziło zbirowi w odnalezieniu teoretycznie łatwego celu. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:30. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0