lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   [Autorski/Steampunk] Eye of the Storm (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/16106-autorski-steampunk-eye-of-the-storm.html)

Caleb 17-05-2016 12:47

Nie odrywając wzroku od najeźdźców, Denis nachylił się do towarzysza każąc mu pozostać w jednej z wnęk.
- Zaraz, co zamierzasz? - Ferat złapał go za ramię.
Lecz Arcon już go nie słuchał. Na lewo od schodów znajdowały się uchylone drzwi. Jeśli dobrze pamiętał, umiejscowiona była tam pracownia Jonasa. Stanowiła ona najbliższe pomieszczenie do którego mógł się udać.
Wziął głęboki oddech, wreszcie puścił się po stopniach i natychmiast skręcił w lewo. Miał nadzieję że będzie dość szybki aby trójka go nie zauważyła. Wydobywająca się z uszkodzonych układów para była mu sprzymierzeńcem. Przez trwającą wieczność chwilę przypominał mknący po deskach cień. [Trudny test Zręczności]
Z duszą na ramieniu dopadł przejścia, żeby wnet schować się za pół-domkniętymi drzwiami. Nasłuchiwał przez chwilę odgłosów z korytarza. Było to o tyle trudne, iż serce biło mu jak dzwon, a tętniący w uszach puls zagłuszał wszystko inne. Po chwili zaryzykował spojrzenie przez framugę.
W wąskiej szczelinie wciąż dostrzegał zarysy zagadkowego trio. Nie wyglądało na to, żeby wszczęli alarm.
- Co ty tu robisz?
Denis spojrzał przez laboratorium. Za przewróconą kapsułą z grubego szkła siedział w kucki alchemik. Ostrożnie wyszedł zza zasłony, ciągle jednak rozglądając się niepewnie.
- To z resztą nieważne - rozłożył ręce - Jestem tu uziemiony. Jeśli część moich próbek połączy się z innymi, wszystko pójdzie z dymem jak fajerwerki w Wielki Festyn.
Nastąpiło kolejne stąpnięcie. Jonas z trudem złapał parę kolb, które zatrzęsły się na stojących wolno wspornikach.
- O tym właśnie mówiłem.
Nie zdążył dobrze skończyć, gdy z korytarza ozwały się odgłosy jakiegoś zamieszania. Obydwaj doskoczyli z powrotem do drzwi. Denis dojrzała pomiędzy oparami postać Richarda. Rzucił się on właśnie na przeciwników z rapierem w dłoni.
- Ten człowiek jest wyjątkowo odważny. Lub szalony - skwitował Jonas.
Zaciągnął lurkera z powrotem wgłąb pracowni.
- Słuchaj. Na nic mi się tu nie przydasz. Musimy schłodzić gaz w balonie. Nie wiem czemu Malfoy dotychczas tego nie zrobił.
Kolejne uderzenie. Tym razem ledwo zachowali równowagę. Złapali się za barki, przeczekując turbulencje. Dopiero wtedy mężczyzna wskazał na metalową kratkę tuż pod sufitem.
- Przejście wentylacyjne. Jeśli się tam wczołgasz, powinieneś się zmieścić. Na co dzień mam lepsze zajęcia niż zwiedzanie wentylatorów. Podejrzewam jednak że sieć biegnie przez cały sterowiec. Chodzi o przejście do maszynowni i zakręcenie głównych zaworów.
Odgłosy pojedynku natężały się. Jonas podszedł do jednej z komód. Bardzo ostrożnie wyjął z niej skórzane etui. Wewnątrz znajdowała się długa strzykawa. Trzęsącymi rękoma zaciągnął ze słoiczka trochę jaskrawo-niebieskiej substancji.


- Jest jeszcze inna opcja. Kilka miligramów tego specyfiku dałem ci przed operacją. Taka ilość wprowadzona do krwiobiegu powaliłaby nawet konia - postukał o pełny tłok i spojrzał znacząco w stronę korytarza.
Pokład zatrząsł się jeszcze mocniej. Jonas uskoczył do wypełnionego fiolkami regału i całym ciałem przytrzymał mebel.
- Wybieraj szybko Denis. Jak widzisz nie mam czasu na dalsze pogawędki.

Choć wszystko działo się przez kilka chwil, kiedy Jacob wyszedł z cienia, czuł że wylał z siebie siódme poty. Lepiej pot niż krew, jak było to w przypadki piratki.
- Szlag by to… - powiedział tylko, patrząc na jej otwartą ranę.
Rozchełstał koszulę poległej i podał ją Samanthcie. Na razie musiało to wystarczyć w ramach prowizorycznego opatrunku. Przy okazji odnalazł przy denatce kilka fantów. Ostatni z nich ostatecznie potwierdził przynależność wroga. Dokładnie obejrzał wisior z okrągłym emblematem, na którym wyryto charakterystyczny symbol.
  • Rewolwer [2] (amunicja 4)
  • Rewolwer [2] (amunicja 2)
  • Lekki pancerz [1,0]
  • Pistolet abordażowy
  • Naszyjnik z czarnym krzyżem
- Z ogromną przyjemnością opatrzyłbym panią kapitan, ale oni z pewnością nie byli jedyni - mruknął, po czym przeszedł do drugiego ciała. Mężczyzna posiadał przy sobie podobne wyposażenie, a ponadto worek z dukatami.
  • 50 dukatów
Szybko rozebrał się do pasa i włożył koszulę należącą do poległego przeciwnika. Przy dobrych wiatrach mógł przynajmniej chwilowo zostać uznany za jednego z zabójców. Już podczas poprzedniej walki doszedł do wniosku, że nawet zaimplementowani popełniają błędy. Nawet sekunda zawahania u wroga mogła być dla niego zbawienna.
Na koniec ponownie załadował kuszę. Broń z głuchym łoskotem obwieściła że znów jest gotowa do działania.

Samantha leżała obok na ziemi i wiła się z bólu. Gdzieś w swej świadomości zarejestrowała, że Jacob podał jej zakrwawiony strzęp materiału. Nie miała jednak siły, aby samej się opatrzyć. Czuła iż siły ulatują z niej jak gdyby była balonem wypełnionym wodą. Przed oczyma zatańczyły małe iskierki, w uszach dzwoniło przeciągle. Ten cholerny laluś chciał ją tutaj zostawić! Bezbronną, wykrwawiającą się jak świnia. Że też po tylu latach awanturniczego życia miała dokonać żywota w tak trywialny sposób…
Lecz nagle usłyszała wołanie. Gdzieś na samych peryferiach swojej jaźni coś kazało jej powstać. Przedwieczne słowa wypowiedziane przez istotę przed którą nawet ona odczuwała strach. I nie była to zwykła obawa o swoje życie. Podobne uczucia już dawno wyrugowała przecież z puli swoich zachowań. Czuła pierwotne, zwierzęce wręcz przerażenie spowodowane potęgą czegoś z nieznanego jej świata.


Przez ułamek sekundy ujrzała TO. Miało tysiące kończyn i osobliwy, powykręcany kształt. Kontury zdawały się przeczyć możliwościom ludzkiej percepcji. Rozbolała ją od tego głowa. Nim się spostrzegła, stała po środku pomieszczenia. Nadal krwawiła jak zarzynane prosię i słaniała na nogach. W jej oczach tkwiła jednak dzika witalność. Mimo odniesionych ran czuła w sobie nowe siły.
Nawet Starr poczuł dziwny dreszcz na plecach. Miał właśnie opuszczać pomieszczenie, gdy poczuł ukrytą obecność. Spojrzał na rękę. Wszystkie włoski obrastające jego ramię nastroszyły się.

Nami 20-05-2016 00:27

Plan Samanthy był dobry. Cholernie dobry. Wiedziała to ona i musiałby wiedzieć to każdy, kto patrzyłby teraz na wynik tej potyczki. Sam fakt, że oberwała nie był niczym zaskakującym, choć nie mogła nazwać już tego zwykłym zadraśnięciem. Oderżnięta ręka przeciwniczki odleciała gwałtownie lądując kawałek dalej na ziemi, a z naruszonych przez cięcie tętnic trysnęła ciemna krew. Niemal w tym samym momencie wystrzelona kula trafiła w brzuch Kidd, wywołując tym samym głośny krzyk bólu. Później kobieta juz tylko wstrzymywała wdech, oddychając płytko i szybko, a dłonią zakrywała krwawiącą dziurę w trzewiach.
- Ty suko... - zawyła piratka sycząc pod nosem i nie mogąc nawet się poruszyć. W pewnej chwili już obydwie jej dłonie były całe zalane krwią i choć uciskały świeże zranienie, nie mogła zatamować tego wulkanicznego potoku.
Kidd pomału traciła kontakt, kiedy to Cooper podrzucił jej kawałek szmaty na zasadzie "radź sobie sama". Drżącą ręką próbowała go pochwycić i cokolwiek zdziałać, jednak ulatujące ciurkiem z jej ciała siły, nie pozwalały na taki manewr. Kobieta wyszczerzyła się w paskudnym uśmiechu, dostrzegając kpinę zaistniałej sytuacji, a jej białe do tej pory zęby, zabrudzone były jej własną krwią. Kidd wciąż się śmiała.


"Wstań", usłyszała wewnątrz swojej głowy, jakby gdzieś daleko ktoś stał i do niej mówił. Wołanie to brzmiało jak rozkaz i groźba jednocześnie, było ponure i przerażające. Samantha prócz bólu spowodowanego postrzałem, czuła niepokój i strach. Nigdy nie bała się śmierci, mogła umrzeć w każdej chwili, byle w bitwie, a teraz jakby lękała się tego co nieuniknione. Młoda Kidd umierała, a przed jej oczami zaczęły migać obrazy. Z początku myślała, że może to początek jakichś przedśmiertnych wspomnień, ale wizja była monotonna i odstraszająca. Ciemny, mackowaty kształt, z wieloma cienistymi kończynami, niewyraźny i nie do opisania w prostych słowach. Od patrzenia na coś tak nadludzkiego dostała zawrotów głowy, a kiedy czuła jak jej ciało chwieje się niespokojnie na boki, zdała sobie sprawę, że stoi o własnych siłach.
Piratka dyszała zawzięcie, a jej sapanie było na tyle wyraźne, że zdawało się być niedługo tym ostatnim. Kilka westchnień i kobieta wyzionie ducha, padając w kałuży własnej krwi, która powiększała się pod jej stopami. Zielone oczy z dzikością spoczęły na Jacobie, a umorusana we własnej posoce ręka, zawędrowała w kierunku pistoletu.
- Ty... Mały... Padalcu - wycedziła przez zaciśnięte zęby dając chwiejny krok do przodu, co przypominało bardziej stąpanie pół żywej istoty, z ograniczonymi zdolnościami mięśniowymi.
- Nie spierdolisz... Beze mnie - pospiesznie acz płytko łapała kolejne porcje tlenu, dysząc jak zdychający kundel.
- Zdechniesz... ze mną - dodała słabo wyciągając broń i mierząc w historyka
- Sukinkocie - splunęła krwią i zmrużyła oczy, czując słabość opadających powiek. Musiała się stąd wydostać, musiała zaleczyć tę ranę, musiała... Żyć.

Deszatie 20-05-2016 22:43

Wybrał laboratorium znajdujące się najbliżej schodów. Nie potrafił dokładnie wyjaśnić powodu. Może liczył, że pośród specyfików alchemika znajdzie się jakiś skuteczny przeciw bezdusznym wrogom? Poza tym pracownia dawała największą szansę, aby przedwcześnie nie zdradzić swojej pozycji. - Ukryj się! - syknął, wskazując Feratowi pobliską wnękę. Sam natomiast błyskawicznie ruszył w stronę schodów. Postać lurkera zniknęła w mgiełce z kłębów pary...

Przez chwilę nie dowierzał, że mu się udało. Świszczący oddech i kołatanie serca wydawały się być jedynymi odgłosami które słyszał, mimo hałasu panującego na sterowcu.
- Co ty tu robisz?
Wzdrygnął sie, ale z ulgą stwierdził, że to tylko Jonas...
- Mamy kłopoty - szepnął w odpowiedzi. - Szukam pomocy...
Nerwowe zachowanie gospodarza i słowa o możliwym wybuchu w laboratorium, przekonały Denisa, że trafił z deszczu pod rynnę...



Równocześnie wyłowił nowe odgłosy z korytarza. Widok jego mentora z rapierem nacierającego na wrogów, wlał w jego serce nieco otuchy, lecz jeszcze więcej obaw...

Zaciągnięty z powrotem do pomieszczenia nerwowo zagryzł wargi. Słowa Jonasa o sir Richardzie przyjął z potakiwaniem. Był bezsilny wobec toczącej się śmiertelnej rozgrywki. Nie miał na tyle odwagi i umiejętności, by rzucić się w wir walki. A bezsensownie zginąć nie chciał.

Każda sekunda mogła zdecydować o przyszłym losie. Dylemat rozwiązał szybko. Jego zwinność i zmysł orientacji mogły zapobiec katastrofie. Co z tego jeśli pokonają wrogów, a statek stanie się kulą ognia?
Wdrapał się na szafkę i podjął próbę zdjęcia kratownicy. Później zamierzał jak najszybciej dostać się do maszynowni i zakręcić zawory. Czuł się odpowiedzialny za statek, tak samo jak za całą załogę. Wierzył też głęboko, że Delegat poradzi sobie z mordercami, do czasu aż wspomoże go "Krwawa Kidd" - jak w myślach nazywał Samanthę...

Mi Raaz 21-05-2016 18:08


Szlachcic nie miał czasu, żeby się zastanawiać. Pilotka słusznie zauważyła, że mimo największych starań całej załogi słabym punktem jest sterowiec. Zabłąkana kula, lub przegrzany silnik mogły skończyć ich żywot w kilka sekund.
- Idę do Malfloya! Wychłodzimy gaz, więc przygotuj się do obniżenia wysokości.


Richard ruszył ciasnym korytarzem w stronę maszynowni. Natychmiast natknął się na kłęby dymu i trzy dziwnie poruszające się postaci. Nie mógł sobie pozwolić na ryzykowną próbę przekradania się. Skorzystał ze swojej przewagi i powoli wyjął rapier z pochwy, tak żeby nie zwrócić uwagi trzech tajemniczych postaci. Później bez zastanowienia ruszył do ataku. Na statku była przecież jego mała siostrzyczka. I cała masa ludzi za których zdrowie i życie był odpowiedzialny. Praktycznie bez zastanowienia ruszył do ataku.

Nim oponenci go dojrzeli, wysunął z pochwy miecz skupiając uwagę na najbliższym z nich.
Tamci w międzyczasie poczęli iść w różne strony. Z pewnością mieli zamiar dokonać przeszukań w sąsiednich pomieszczeniach. Nie mógł dłużej zwlekać. Kilkoma szybkimi susami dotarł do najbliższego. Wybił się z obu nóg i wykonał szeroki zamach. [Test Siły]
Strzelec nie zdążył zareagować. Wykonał tylko nagły zwrot, ale było już za późno. Zamiast w szyję jednak, Richard chlasnął go po klatce piersiowej. Na ostrze rapiera chlusnęła ciepła krew. Przynajmniej wiedział że ma do czynienia z ludźmi.
Gdy pierwszy z trójki upadł na platformę, dwaj pozostali natychmiast wzięli Richarda w krzyżowy ogień. Ich strzelby wystrzeliły dziwną, fotonową materią. Wypaliła ona dwie pokaźne dziury w ścianie za plecami szlachcica. On sam został zmuszony przetoczyć się na bok. Agresorzy chwilowo przełączali coś na broni, najwidoczniej znów kumulując jej śmiercionośne ładunki.

To był ten moment w którym szlachcic mógł rzucić się do ucieczki. Przetoczył się praktycznie tuż obok schodów na pokład. Zabił jednego i mógł się wycofać. Ale z drugiej strony w głowie cały czas krążyła myśl o małej Eloizie. Co jeżeli któryś z nich ruszy na przeszukanie i znajdzie młodą szlachciankę?

Richard nie miał chwili do stracenia. Zabicie dziwnie ubranego człowieka tylko napompowało go adrenaliną. Nawet duszący dym nie stanowił w tym momencie przeszkody. Szlachcic ruszył do kolejnej szarży na bliższego przeciwnika. Cel był prosty: zaatakować, tak, żeby po ataku zasłonić się ciałem dziwnego mężczyzny przed jego kolegą.
Wróg tylko przez chwilę dał się zbić z pantałyku. Kolejne wystrzały plazmy huczały nad ogoloną głową Richarda. Nie zważając na brawurę przedsięwzięcia, wbiegł na pozostałych tak, aby mieć ich w linii prostej. Jeśli szczęście znów miało mu dopisać, mógłby użyć jednego z nich jako żywej tarczy. [Test Siły]
Żywa energia wpełzła po błyszczącej klindze. Richard wnet upuścił broń, bowiem poczuł jak ta stapia się i parzy go w ręce (-1 pkt Zdrowia). Nie docenił siły ognia nowoczesnych strzelb. Drugi z oponentów nie zaatakował, mając na linii strzału swojego towarzysza. Arystokrata miał niniejszym ułamek sekundy więcej na kolejną reakcję.
Stopiony rapier przechodził do historii. Ból dłoni został tylko odnotowany w jego głowie. To nie był moment, w którym miał czas na rozmyślanie. To był czas działania. Wyprowadził uderzenie pięścią w skierowaną wprost w dziwną broń. Raczej jej nie uszkodzi, ale może utrudni jej przeładowanie? Z pewnością utrudni to celowanie. Później musiał spróbować złapać swojego przeciwnika. Bez żywej tarczy i choćby namiastki broni długo nie pożyje.

Strzelec ponownie sięgnął do niewielkiej wajchy umieszczonej na łożu głównej lufy. Richard wykorzystał dany mu tym samym moment. Nie bacząc na pulsujący ból, zamachnął się by przynajmniej zmienić pozycję broni. Z trudem uchwycił strzelbę, przyciągając ją w swoją stronę. Jej właściciel nie odpuszczał - zastawił się obydwoma nogami i ciągnął do siebie.
Drugi najeźdźca wciąż zwlekał. Nawet drobny błąd w obliczeniu trajektorii kosztowałby jego kompana życie. Póki co obchodził szamoczącą się dwójkę z lewej strony. Cały czas trzymał La Croixa na muszce, lecz nie podjął się jeszcze pociągnięcia za spust.
Richard mógł się pochwalić solidną posturą i nie zamierzał oddać tej walki łatwo. Z pewnością jegomość któremu chciał odebrać broń nosił jakiś moduł. Nie dało się jednak zakablować każdej części ciała. Cokolwiek miał w sobie, nie przerzucało się to na ogromną siłę. Szlachcic czuł iż powoli wyswobadza karabin. Jednocześnie widział kątem oka jak drugi mężczyzna zbliża się i sięga do pasa, nie przestając go obserwować przez wizjer celownika.
Gdy Richard już wiedział, że góruje siłą nad przeciwnikiem postanowił wykorzystać tę jedną przewagę. Najpierw zrobił krok w prawo obracając mężczyznę którego broń trzymał. Nie chciał drugiemu ułatwiać obrania siebie na cel. Wtedy, gdy obaj byli w jednej linii naparł na przeciwnika związanego w klinczu z całych sił, tak, żeby wepchnąć go na jego towarzysza. Zerknął jedynie na uzbrojenie trzymanego mężczyzny. Szukał jakiegoś noża, lub czegoś, co może mu się przydać w walce w zwarciu. Owszem, ten drugi może może zrobić unik i próbować strzelić. Ale jeszcze żaden z nich nie ma pojęcia do jak nieludzkich rzeczy jest zdolne ciało La Croix’a.

Alaron Elessedil 23-05-2016 18:53


Wielokrotnie Jacob zastanawiał się jak wyglądałby świat, w którym ludzie najpierw myślą mózgiem zamiast rękami.
Wielokrotnie również nie potrafił sobie tego wyobrazić pomimo całej siły własnego intelektu. Ludzie nie potrafili lub nie chcieli tego używać, zaś w tym tkwiła cała przewaga.

Co z tego, że przeciwnik był szybki i silny, skoro nie potrafił analizować bodźców wystarczająco szybko, by móc popisać się własną szybkością i siłą?
Cóż z tego, że zabójcy byli zaimplantowani, skoro jego plemniki posiadały większy iloraz inteligencji niż ich mózgi. Dzięki temu i Samanthcie oni nie żyli, zaś on wyszedł z potyczki bez najmniejszego draśnięcia.

Gdy powietrze naelektryzowało się stawiając mu włosy na całym ciele umysł natychmiast, na podstawie istniejących w jego umyśle obrazów stworzył wizualizację sytuacji. Nie musiał się odwracać, by z grubsza wiedzieć co się dzieje.

Wytłumaczeń naelektryzowania powietrza nie było zbyt wiele. Pierwszym była nieznana mu broń znajdująca się w pokoju. Czysty absurd. Przeszukał trupy, więc musiałaby ową mieć Samantha. Dlaczego w takim razie nie użyła jej podczas walki?
To musiało być inne urządzenie. Bardzo silne urządzenie, bo nie doświadczył jeszcze takiego odczucia.

Bardzo silne urządzenie aktywowane w chwili, w której z piratką było źle? Przed chwilą widział dwa przykłady. Nie miał pewności czy powodem był implant, czy inny sprzęt. Czy jednak ostrożność mogła zaszkodzić? W tym wypadku nie.

Jeśli miał jakieś wątpliwości odnośnie natury oddziaływania, to rozwiały się bezpowrotnie, natomiast wyraz jej twarzy widział już kilka razy. Nie trzeba było być geniuszem, by wiedzieć co za chwilę nastąpi.

Obrócił się i niespiesznie oparł prawy bark o framugę. Z nieograniczonym spokojem spojrzał na celującą w niego Samanthę.

- Takich jest tu więcej - wskazał głową na dwoje martwych.

- Dałem koszulę, żeby ucisnąć ranę. Szedłem przodem, żeby ich kumple nie zastrzelili pani kapitan w drodze do medyka - kontynuował spokojnie zmieniając powoli pozycję na nieco wygodniejszą. Wsparł się barkiem i fragmentem klatki piersiowej o framugę, do której przyłożył również głowę.

- Widzę jednak, że ten plan się pani nie podoba. Słucham propozycji. Nie moje ciało, nie moja krew, nie moja decyzja - zakończył mówiąc powoli.

Caleb 27-05-2016 12:13

- Mamy kłopoty. Szukam pomocy…
Denis spojrzał przez szparę w drzwiach. Richard właśnie zakończył żywot pierwszego przeciwnika zręcznym cięciem. Mężczyzna upadł na ziemię z rozpłataną klatką piersiową. Atakowi odpowiedziały wystrzały z blasterów. Na chwilę całe przejście omiotła jaskrawa łuna światła. Jedna z wiązek dosłownie stopiła broń w ręce obrońcy statku.
Arcon nie zamierzał szarżować na wroga w ślepym akcie heroizmu. W przeciwieństwie do zaprawionego w bojach arystokraty, nie przydałby się na wiele w tym pojedynku. Poza tym gdzieś w okolicy powinna być “Krwawa Kidd”. Jej umiejętności bojowe miały się sprawdzić w bardziej wymiernym stopniu. Przynajmniej tak sądził.
Podjąwszy decyzję, po prostu skinął na Jonasa i zmierzył wprost na metalową szafkę. Wsparł się na chyboczącym meblu i powoli odkręcił śruby na których przymocowano kratkę. Ostrożnie wszedł do środka kwadratowego przejścia. W tym czasie alchemik cały czas trzymał stojaki z kolbami. Jedynie moment poświęcił aby pomachać lurkerowi.
- Uważaj tam na siebie - dodał na odchodne - Drugi raz cię już z grobu nie wyciągnę.


Wnętrze przejścia wentylacyjnego zakrawało na klaustrofobiczny obraz. Nie pomagały kłęby dymu, noszone przepływającym tu powietrzem. Denis krztusił się i kaszlał, ale wiedział że nie mógł się teraz wycofać. Wstrzymał oddech i przesunął ciało o kilka metrów. Zahartowane pod wodą płuca były mu teraz nieocenionym sojusznikiem.
Droga przez kolejne zakręty zdawała się nie mieć końca. Przejście w kilku miejscach było zwężone, przez co Denis mógł już tylko pełzać na podobieństwo pogrążonego w potrzasku robaka. Blacha wokół niego nagrzała się, parzyła w odsłonięte części ciała. Czuł pierwsze bąble, które wyskoczyły na obydwu dłoniach. Z trudem kontynuował mozolny marsz.
Kiedy znalazł się po stronie maszynowni, zwyczajnie wypadł z szybu wprost na podłogę. Był poobijany i obdarty w miejscach o których nie miał nawet pojęcia. Czuł jednakże nieopisaną ulgę - z namaszczeniem pocierał obolałe mięśnie. Najpierw spojrzał w róg pomieszczenia, dokładnie tam gdzie zostawił skafander. Kamień spadł mu z serca. Nadal tam stał - między dwoma wysokimi miechami spoczywała jego najważniejsza własność we wciąż nienaruszonym stanie.
Musiał teraz skupić się na zakręceniu głównych zaworów. Odczuwał specyficzne deja-vu znów przechodząc między punktami, które jeszcze niedawno obierał za potencjalne miejsca do ukrycia przed doktorem. Był to nieczynny cylinder, okratowana niecka i wreszcie piece, w których wnętrzu znalazł wątpliwie bezpieczny azyl. Tuż obok dojrzał rząd pokręteł z których odchodziła sieć rur.


Problem polegał na tym, iż powietrze dało się kontrolować tylko w zamkniętym ciągu. Utworzone w nim ciśnienie można było regulować za pomocą odpowiednich kurków. Wyglądało jednak na to, że na wskutek ataku fragment instalacji uległ uszkodzeniu. Denis przełknął ślinę. Musiał szybko zlokalizować usterkę. Na statku robiło się coraz goręcej i to nie tylko w metaforycznym znaczeniu.

Konfrontacja takich osobowości jak należące do Jacoba i Samanthy tworzyło mieszankę nie mniej wybuchową niż związek z substancji w laboratorium Jonasa.
Jacob zmierzał już ku wyjściu, lecz wtem doznał dziwnego odczucia. Umysł na szybko podpowiedział mu parę opcji które tłumaczyłyby emanację obecną w pomieszczeniu. Najpierw pomyślał o broni, ale ową alternatywę szybko odrzucił. Z pewnością zauważyłby to już wcześniej. Cały czas zachowując spokój, odwrócił się by ujrzeć piratkę która jakimś cudem powstała z kałuży własnej posoki. On sam spojrzał na denatów, jakby chcąc powiedzieć że były teraz ważniejsze rzeczy niż ich prywatne przepychanki.
- Takich jest tu więcej.
Dziewczyna nie słuchała. Gdy raz się na kogoś uwzięła, trudno było ją od tego odwieść. Pogłosy w głowie również nie sugerowały wypalenia z Cooperem fajki pokoju.
- Ty... Mały... Padalcu. Nie spierdolisz... Beze mnie.
Samantha podeszła parę kroków, pozostawiając za sobą czerwone ślady.


Wściekły pirat był chodzącą bombą zegarową. A taki z aktywnym implantem z czarnego rynku równał się katastrofie mogącej zniszczyć małą osadę.
Cooper nie był z drugiej strony osobą którą łatwo dało się wyprowadzić z równowagi. Domyślił się czemu kompanionka jest tak wściekła. Póki mógł, wciąż przemawiał do niej dyplomatycznie.
- Dałem koszulę, żeby ucisnąć ranę. Szedłem przodem, żeby ich kumple nie zastrzelili pani kapitan w drodze do medyka.
- Zdechniesz... ze mną - dziewczyna była uzbrojona i wciąż głucha na argumenty - Sukinkocie.
Jacob mógł być teraz posągiem. Stał oparty o ścianę i bezwiednie spoglądał przed siebie.
- Widzę jednak, że ten plan się pani nie podoba. Słucham propozycji. Nie moje ciało, nie moja krew, nie moja decyzja.
Samantha niewiele z tego rozumiała. Słowa Jacoba przyćmiewał inny głos, podobny do barytonu ciężkiego niczym przedwieczny głaz.

Wiedziała że nie pochodzi od niej, a jednak miał na jej wolę ogromny wpływ. Z drugiej strony… czy właśnie tym się stała? Marionetką w rękach diabła z pudełka (a raczej z implantu)?
- Na twoim miejscu bym tego nie robił, panienko - odezwał się ktoś obok.
Obydwoje odwrócili głowy. Niemal zapomnieli o Casimirze. Stary korsarz siedział oparty o pobliską ścianę. Trzymał się za bebechy z który jucha lała się już litrami. W rękach dzierżył czarnoprochowiec. Ten dla odmiany był wymierzony w Samanthę.
- Nie wiem jak macie zwyczaje na “Dogu”, ale kiedy na “Betty” ktoś podnosił broń na załoganta nazywaliśmy to buntem i karaliśmy śmiercią.
Jacob intensywnie myślał. Widział w oczach piratki coś więcej niż emanację jej charakteru. Jasne, każdy morski bandyta miał tyle litości co pracownice Triss wstydu. Ale w tym szalonym wzroku jawiło się coś iście nieludzkiego. Przez kilka sekund próbował wyłowił informacje z zajęć, które odbył jeszcze w Corvus… Dla otoczenia były to chwile, aczkolwiek w jego głowie przetwarzała się cała mnogość wiedzy.


Zajęcia z profesorem Erykiem Tannenbergiem. Fakultet obejmował zakazane implanty oraz ich wpływ na zdrowie. Pamiętał to jak dziś. Profesor powtarzał że osoba pod wpływem modułu może zachowywać się irracjonalnie a nawet agresywnie. Należało wtedy odnosić się do wątków świata rzeczywistego, z którymi użytkownik był najmocniej związany. Oddziaływanie na silne emocje mogło choć na chwilę wyrwać z umysłowej matni. Takie elementy rzeczywistości które silniej oddziaływały na podmiot Tannenberg nazywał “kotwicami”.
Gorzej jeśli Samantha chciała go zabić z własnej woli.
- Wiesz że nie blefuję - Dewayne zakrztusił się własną krwią, ale wciąż twardo mierzył Kidd wzrokiem - I tak wygląda na to, że wkrótce odwalę kitę.

Kiedy na drodze do maszynowni Richard ujrzał trójkę z Black Cross, nie zastanawiał się długo. Nawet jeśli posiadali futurystyczną broń, to atak z zaskoczenia zawsze pozostawał najlepszym orężem. Jeszcze nim zdążyli zorientować w sytuacji, runął na nich z rapierem w dłoni.
Najbliższy napastnik nigdy nie dowiedział się co go zabiło. Ujrzał bowiem jedynie szybki ruch, który wnet pozbawił go żywota. La Croix wściekle nacierając, rozorał go niemal w poły.
Odpowiedziały mu wystrzały. Mężczyzna padł na ziemię i wykonał zręczny przewrót. Czuł jednak gorąco które biło od energii miotanej przez broń wroga. Było blisko, następnym razem mógł nie mieć tyle szczęścia.
Niepomny tego faktu bez trwogi w sercu natarł ponownie, podczas gdy plazma miotała na prawo i lewo. Zbyt szybko! Roztopiony oręż wypadł mu z dłoni. Wiązka dosłownie zamieniła tenże w kałużę płynnego metalu. Nie mając większego wyboru, Richard rzucił się do przodu i rękoma złapał karabin krzyżowca. Nie było to jednak do końca pochopne działanie. Stanął bowiem tak, by ostatni z grupy miał na linii strzału własnego sojusznika. Gdy więc wspomniany obchodził walczących, La Croix miał czas aby wyrwać broń dla siebie.
Czuł jak kropla potu wyrosła mu na czole i spłynęła zimnym śladem aż do brody. Oponent nie dawał łatwo za wygraną, lecz szczęściem to Richard okazał się silniejszy. Nakierował siebie i jego w prawo. Dzięki temu wykupił kolejne chwile nim pozostały zamachowiec mógł go namierzyć. Podejrzewał że tamten użyje broni bezpośredniej, tym bardziej że Richard nie mógł się teraz niczym zasłonić. Poza tym wystrzał ze strzelb miał za duży zasięg, a zręczne cięcie czysto zakończyłoby pojedynek. Nie mylił się. Coś zgrzytnęło we wnętrzu długiego rękawa.


Długie ostrze w kształcie pazurów wysunęło się z metalicznym chrzęstem. Choć koromysło wyglądało na diablo ciężkie, jego właściciel poruszał nim tak naturalnie jak gdyby wyrastało od jego ciała.
Nie mógł dłużej zwlekać. Pchnął przeciwnika z którym się siłował na kompana, ostatecznie wytrącając mu broń.
  • Strzelba plazmowa [4] (amunicja 10) (wymag. trudny test Rzemiosła)
Asasyn z mechanicznym pazurami uderzył barkiem w nadciągającego towarzysza. To na chwilę wytrąciło go z dotychczasowej pozycji.
Richard znów miał moment na reakcję. Spojrzał na nową zdobycz. Diody wokół lufy były wygaszone. Strzelba potrzebowała ponownego naładowania, a on ledwie miał pojęcie co trzyma w rękach. Wiedział że źle użyta broń plazmowa mogła bardziej zaszkodzić właścicielowi niż jego celowi. Zaryzykować? A może dopaść dwójkę w zwarciu nim sami przejdą do kontry? Ponownie to jego instynkt miał zdecydować o następnym kroku.

Deszatie 27-05-2016 18:53

- Drugi raz cię już z grobu nie wyciągnę.

Denis mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Sam zaczynał wierzyć, że jego powrót z zaświatów to zasługa Noasa, a alchemik był tylko narzędziem w rękach wszechmocnego Bóstwa. Lurker miał do wypełnienia doniosłą rolę, nie bez powodu ocalał i został rzucony w wir epokowych wydarzeń. Nadchodziło nowe, świat się zmieniał, implanty stawały się wszechobecne i coraz potężniejsze, czego był ostatnio świadkiem. Zaczęły powoli zagrażać tradycyjnemu porządkowi i wierze, mogły sprawić, że ludzie sami staną się bogami i zapomną o swoim stwórcy. Stąd już tylko krok do piekielnej rzeczywistości i morza cierpień...

Natychmiast pożałował tego, że wpełzł w czeluście kanałów wentylacyjnych. Był jednak uparty i parł do przodu. Mimo podrażnionego gardła i płuc, przez kłęby gryzącego dymu usiłował odnaleźć najkrótszą drogę. Miał dobry zmysł orientacji, lecz czas spędzony w labiryncie był torturą. Mimo oparzeń nie zwolnił tempa, świadomy wagi misji, której się podjął. Temperatura rosła z minuty na minutę, skwar potęgowany przez ciasnotę, sprawił że poczuł się niczym uwięziony w piecu. Kiedy tylko dojrzał maszynerię, z siłą natarł na osłonę kratki i runął z kilku metrów, szczęśliwie nie łamiąc sobie karku. Brakowało czasu na odpoczynek, rozmasował mięśnie, pobudzając krążenie, jednocześnie wzrokiem szukając najcenniejszego elementu pomieszczenia. Widok nieuszkodzonego skafandra sprawił, że zapomniał o dokuczliwych bąblach oraz otarciach. Podbiegł do kombinezonu i zdjął ochronne rękawicę. Mogły okazać się niezbędne przy realizacji zadania, którego się podjął. Następnie ruszył śladem swojej niedawnej ucieczki przed doktorem. Zaskakujące, że tak naprawdę nie chciał on zrobić mu wtedy krzywdy. Okazał się przecież później sojusznikiem drużyny, chociaż pewności, co do przychylnych intencji ruchu zarażonych dotąd nie było. Teraz jednak mieli jasno sprecyzowanego wroga - Black Cross, którzy z furią uderzyli w sterowiec i załogę. To oznaczało wojnę i jednoczyło, bez względu na wyznawane poglądy i wartości.

Zlokalizował zawory i zadrżał. Plątanina rur musiała zostać uszkodzona. Czas był jego przeciwnikiem, cały system naczyń połączonych, zdawał się być u kresu wytrzymałości... Pot zalewał całe jego ciało. Był mieszaniną strachu, stresu i wzrastającej obłędnie temperatury. Denis przyjrzał się syczącym rurom, popatrzył na umiejscowienie pokręteł. Stanowiły układankę, która inżynierowi nie sprawiłaby najmniejszego problemu... lecz nie było tu Malfoya! Młodzieniec wiedział, że modlitwą do Noasa nic nie wskóra. Liczyła się chłodna głowa, która niejednokrotnie ratowała już jego życie w podwodnych wyprawach. Jeszcze raz omiótł wzrokiem układ i obieg powietrza, szukając potencjalnego miejsca usterki. Liczył że jeśli zachowa spokój, prawidłowo zdiagnozuje miejsce wycieku...

Mi Raaz 28-05-2016 16:41

25 lat wcześniej

Felix la Croix korzystał z pięknej pogody. Jak zwykle w takie dni spędzał czas w ogrodzie. Świergot ptaków i zapach kwiatów uspokajały. Siedział pod ogromnym baldachimem, który chronił go przed słońcem. Otwierali sezon bardzo dobrze. Zyski rodziny w tej chwili, z początkiem lata były większe niż w poprzednim roku, z początkiem jesieni. Wiedział, że mogą sobie pozwolić na zakup posiadłości w Betelgezie. Jego ukochana żona będzie szczęśliwa.Mógł dla niej zrobić wszystko.

Przyłożył właśnie ostatnią z pieczęci pod jednym z listów, które wysyłał. Odchylił sie w fotelu i wziął w dłonie puchar wina. Kwiatowy bukiet z delikatnym ziemistym posmakiem. Dobry rocznik - pomyślał wychylając kielich. Może powinni zainwestować w winnice? Najlepiej teraz, gdy dysponują sporym nadmiarem gotówki. Po chwili potrząsnął głową. Często łapał się na tym, że myślał tylko o pomnażaniu kapitału. A co z dziećmi? Przecież musi je wychować.
Młody podczaszy niemal bezszelestnie zjawił się przy Felixie, żeby napełnić jego kielich. Jego trzeci syn Robert biegał po ogrodzie uczepiony maminej spódnicy. Był taki słodki. Marie la Croix cieszyła się, że najmłodszy syn jest w nia taki zapatrzony. W przeciwieństwie do starszych chłopaków, którzy woleli przebywać w swoim towarzystwie lub w towarzystwie ojca. Felix był dumny ze swoich trzech synów, jednak wiedział że Marie chciałby córkę. Córkę z którą mogłyby szydełkować, grać na instrumencie, czy śpiewać. Wiedziała, że Roberta nie zainteresują te aktywności, ale cieszyła się każdą chwilą spędzaną z najmłodszym synem.

Felix powiódł wzrokiem po ogrodzie w stronę, z której od kilkudziesięciu minut stale dochodziły krzyki i odgłosy stukającego drewna. Tak… jego dwaj starsi synowie bawili się w pojedynki. Szlachcic wstał.
- Norbercie, proszę, wyślij moje listy i sprzątnij. Obiad zjemy w Sali Wiosennej.
- Tak, panie - podczaszy przystąpił do działania zabierając stertę listów i przybory do pisania, wraz ze dzbanem wina wprost do wnętrza rezydencji.
La Croix splótł dłonie za plecami i ruszył do swoich synów. Niczym generał na inspekcji wojska. Dwunastoletni Cezar był wyższy i szybszy od dziewięcioletniego Richarda. Jednak ustępował młodszemu pod względem zawziętości. Dlatego zazwyczaj gdy “pojedynkowali się” swoimi drewnianymi mieczami ich walki ciągnęły się godzinami. Cezar szybko przyswajał zasady fechtunku. Wykonywał parady i zasłony tak jak umiał najlepiej. Gdy Felix się do nich zbliżył, a młodszy to zauważył, zaczął atakować z jeszcze większą furią. Jak każde dziecko chciał pokazać swojemu tacie, że jest najlepszy. Cezar ledwo nadążał parować kolejne ciosy. Felix wiedział, że jeżeli Richard przyłoży się do lekcji fechtunku tak jak jego brat, to za kilka lat nie będzie miał sobie równych. Jednak teraz był jedynie pełnym furii dziewięciolatkiem, który z całych sił tłukł swojego brata drewnianym mieczem. Cezar skrócił dystans, wykonał wyuczone rozbrojenie, po czym barkiem uderzył mniejszego Richarda. Młodszy z braci padł na ziemię, a jego drewniany rapier pofrunął kilka metrów w tył.
- Ha! - krzyknął uradowany Cezar - teraz zginiesz! - wymierzył drewniany sztych w stronę leżącego Richarda.
Jednak młodszy brat złapał w lewą rękę kawał leżącej gałęzi i uderzył w wymierzoną w niego broń. Ciężar gałęzi złamał rapier, co zaskoczyło starszego z braci. Odsunął się o krok, co dało czas młodszemu na podniesienie się. Ruszył z gałęzią niczym z maczugą na Cezara. Pierwsze trafienie zablokował ręką. Drugie trafiło w brzuch.
- Au, przestań! Poddaję się! - w końcu krzyknął dwunastolatek nie chcąc zarobić więcej siniaków - Tato powiedz mu coś.
Richard zawahał się przed kolejnym trafieniem. Jego brat się poddał. Młodszy brat pierwszy raz wygrał pojedynek, jednak ojciec szybkim ruchem złapał gałąź, której chłopiec używął jak maczugi.
- Dość - rozległ się głos ojca. Malec natychmiast puścił gałąź - starczy na dzisiaj.
- Tato, tato, on walczył niehonorowo. Przecież go pokonałem! - Cezar nie przejmował się nowymi siniakami, ale duma bolała dużo bardziej.
- Chodźcie tutaj obaj - szlachcic usiadł na ziemi nie przejmując się tym, że wybrudzi drogie szaty z importowanych tkanin. Złapał obu synów, tak, żeby ich objąć. Cezara z prawej, a Richarda z lewej. - Reguły pojedynków są jasne. Rozbroiłeś go, powaliłeś. Zwycięstwo byłoby twoje, gdybyście pojedynkowali się o serce pięknej damy. Albo w obronie honoru rodziny. Wtedy owszem, to co zrobił Rick byłoby niedopuszczalne. Ale pamiętajcie, że walka to nie tylko pojedynki. Może wam się kiedyś zdarzyć walka na śmierć i życie. W obronie siebie, czy też kogoś z rodziny. Jednym z mitów, jakie krążą zarówno wśród gawiedzi jak i wśród szlachty jest mit szlachetnej śmierci. W śmierci nie ma nic szlachetnego. Martwe ciało nie trzyma już swoich wydzielin. Śmierdzi. Krew miesza się z błotem. Szlachetnie urodzeni umierają tak samo jak chłopi, czy rzemieślnicy. A ty Cezarze zagroziłeś Rickowi śmiercią. A przecież go pokonałeś. Pojedynek się skończył, a on walczył o życie. Eh, mam nadzieję, że wasz ojciec poradzi sobie w tej polityce na tyle, że nigdy nie będziecie musieli z nikim walczyć o życie. Jednak gdyby się zdarzyło, to pamiętajcie, że martwi nie mają honoru.
Na koniec tej historii ucałował w głowę najpierw starszego, a później młodszego syna.


Teraz

W dłoniach szlachcica spoczywał zimny kawałek stali. Chwilę temu identyczna broń przyczyniła się do powstania wyrwy w ścianie. Richard nie wiedział gdzie się ładuje dziwna strzelbę. Nie miał pojęcia też czy ma jeszcze naboje, czy też nie. Brak całkowicie elementarnej wiedzy z tego zakresu przyczynił się do podjęcia decyzji dużo szybciej, niż gdyby słuchał wykładów Malfloya o nowoczesnej broni.

Ruszył do walki w zwarciu posługując się zdobyczną bronią jak maczugą. Jakość wykonania stalowej konstrukcji była niesamowita. A oznaczało to ni mniej ni więcej, jak to, że zada sporo bólu. Gdzieś w głowie dudniło przekonanie o tym, że w końcu diody wokół lufy się zaświecą, a wtedy spróbuje pociągnąc spust z przyłożenia do przeciwników. Byle tylko nie kierować broni ku górze. W końcu z tego co widział bez problemu rozrywała ściany. Szkoda byłoby samemu rozerwać sterowiec.

Nami 31-05-2016 19:08

Samantha spojrzała leniwie i słabo to na pirata, to na historyka. Nie miała zamiaru ustępować, przynajmniej nie tak od razu, kiedy w jej głowie tkwiło przekonanie, że ma rację
- To on chciał bym zdechła… Zostawiając mnie - wysapała z wyraźnym, gardłowym warknięciem patrząc na Jacoba
- A skoro ja zdycham… To on też - dodała ściskając mocniej broń. Przecież dobrze pamiętała, że krwawiła a on chciał uciec. Co to za pirat, który mierzy w swojego grożąc mu, kiedy łachudra chciała by jego kamrat się wykrwawił? Nawet nie próbował pomóc, miał ją w dupie. Teraz w dupie będzie miał śrut; a przynajmniej taki był plan. Mimo swych myśli Sam wahała się, jednak wystarczył jeden gwałtowny ruch, aby oddała strzał.
Jacob niewzruszenie patrzył na Samanthę. Dobranie kotwocy odnoszącej się do rzeczywistości nie było trudne. Istniało ich wiele. Jeśli jednak piratka chciała strzelać z własnej woli, to musiał dodatkowo dobrać odpowiednia i do tej sytuacji.
- Masz w sobie wielką dziurę. Krew się leje. Medyk jest niedaleko. Prowadzę do medyka. Idź za mną - powiedział najprostszymi słowami z tym samym spokojem brzmiącym w głosie.
Samantha nerwowo zamachała bronią
- Bez gwałtów, bo sam będziesz miał dziurę - ostrzegła warkliwie i ruszyła w stronę historyka licząc na to, że ten nie kłamię. Mimo słabych zdolności intelektualnych, jakoś lepiej jej się kalkulowało pozostanie żywą niż zdechnięcie razem z mężczyzną.

Przede wszystkim miała nadzieję, że uda jej się tam dojść o własnych siłach. Wciąż miała historyka na muszce, a wykrwawiającego się Casimira nawet nie zarejestrowała. Widziała, że w nią mierzy, że coś mówi, ale nie mogła do końca zrozumieć wszystkiego, co wokół niej się dzieje. Trzymala się na nogach, szła, potrafiła coś powiedzieć, ale jej zdolności zdawały się ograniczać do zwykłej chęci przetrwania.
Mimo iż cały czas mierzyła z broni w Jacoba, to w razie zagrożenia nie zawahałaby się zmienić celu, aby tylko ten piękniś zdołał zaprowadzić ją w miejsce, gdzie ktoś zajmie się jej raną. Niewiele poza tym aktualnie ją obchodziło.

Caleb 31-05-2016 19:08

Maszynownia przypominała teraz wnętrze hutniczej dymarki. Część z urządzeń przegrzewała się. Stalowe maszyny dosłownie zmieniały kolor na rdzawy lub nawet czerwony. Ich niskie buczenia tworzyły przyprawiający o gęsią skórkę zgiełk. Arcon miał wrażenie że działają już ostatkiem sił; podobnie z resztą co jego nerwy.
Skupił się na układzie rur przed sobą. Z wielu miejsc buchała świszcząca para. Wciąż nie mógł zlokalizować właściwej usterki. Gdzie podziewał się Malfoy kiedy był potrzebny? On z pewnością wiedziałby co robić.
Nurek wziął z pobliskiej skrzyni kilka uszczelek i zaczął zatykać nimi szpary między śrubami a szwami rur. Przekręcił zawory, lecz całością nadal wstrząsały wibracje. Spróbował zatem inaczej: ujął wilgotną szmatkę, żeby owinąć nią inny element instalacji. Szybko cofnął rękę. Armatura była już zbyt gorąca, nawet jeśli dotykana przez warstwę materiału. Kilka filtrów dosłownie wystrzeliło ze swojego miejsca. Z brzdękiem odbiły się od metalowych wiader i potoczyły do kąta.


Gdzieś popełnił błąd. Tym razem panika przejęła kontrolę i zabrakło mu rozwagi w działaniu. Z trwogą stwierdził iż było już za późno. Gęsty dym atakował z każdej strony, wchodził do płuc, dusił zawzięcie. Nozdrza Denisa wychwyciły charakterystyczny swąd palonej gumy dochodzący z głębi pomieszczenia.
Zatoczył się z powrotem i ruszył głównym przejściem. Przez wehikuł przeszła fala turbulencji, lurker na chwilę upadł. Miał wciąż dość siły, aby jednak podnieść się i ruszyć… no właśnie, gdzie? Gorące opary przesłaniały mu całe pole widzenia.

W jednym z pewnością miał rację. Wizyta u osoby która mogła opatrzyć Samanthę miała przynieść więcej korzyści od wymachiwania pistoletem. Ruszyli razem, zostawiając Dewayne’a za plecami. Ten najwidoczniej pogodził się z losem, bowiem nie powiedział już nic więcej.
Przeszli ledwie parę kroków, a doszły ich dziwne dźwięki wystrzałów. Nie była to konwencjonalna broń palna. Najwidoczniej ktoś posługiwał się podobną do tej, którą miał przy sobie Jacob.
Umysł Samanthy wciąż pozostawał skołowaciały, ale nawet ona wiedziała jak krytyczna zrobiła się sytuacja.
Ledwie minęli kolejny zakręt, gdy wypadł między nich Ferat.
- Jacob? Chłopie, dobrze że was widzę! Tam jest ich więcej. Denis, on… a potem Richard… - zaczął tłumaczyć bez ładu i składu.
Tego co robił La Croix nie trzeba było jednakże wykładać. Wszyscy widzieli jak rozpoczął karkołomny taniec śmierci między dwoma pozostałymi przy życiu przeciwnikami. Nagle zewsząd zabłysły czerwone lampki, a przejście otoczył stalowoszary obłok. Poza nim nie widzieli już nic.

Słowa ojca niespodziewanie wypłynęły z podświadomości.
- W śmierci nie ma nic szlachetnego - przypomniał sobie jego słowa.
Miał zupełną rację. W książkach istniała romantyczna wizja walki na ostrzu noża, pełna efekciarskich popisów. Lecz w prawdziwym życiu jucha lała się gęsto, członki latały w powietrzu a probierz wygranej liczył się w ilości zadanego bólu.
Tak jak teraz. Żadnego straszenia się ani mitygowanych ataków. To od początku była brudna walka na śmierć i życie.
Nie miał czasu myśleć nad działaniem nowej broni. Odwrócił ją kolbą do przodu. Na szczęście była niepozornie lekka. Jednocześnie metal, który stanowił jej okucia zdawał się bardzo wytrzymały. A tym samym to czaszka przeciwnika powinna się odkształcić w zetknięciu z owym materiałem, nie on sam.
Wciąż nie była to broń biała w klasycznym tego słowa znaczeniu. Wymach którego dokonał był zatem dziwny i mało finezyjny, lecz ważne że dostatecznie silny.
Ledwie uderzył w swój cel, jak szara masa powietrza otoczyła go z każdej strony. Oponent musiał upaść, niemniej jednak zdążył odpowiedzieć atakiem. Tym razem i on nie chybił. Piekąca pręga przecięła całą, prawą rękę szlachcica. (-3 punkty zdrowia)
Ból był przeogromny, lecz wciąż przebijała się przez niego świadomość że utwardzane karwasze uratowały dłoń.


Nic nie widział. Siwy dym wylał się po korytarzach. Istniało tylko jedno wytłumaczenie: nie zdążyli ochłodzić systemu grzewczego w maszynowni. Balon mógł w każdej chwili eksplodować.
- Tutaj - ktoś złapał go za rękę.
Rozpoznał ten głos od razu. Podczas zamieszania Manuel opuściła swój pokój i dopadła swojego pracodawcę.
- Statek jest stracony. Nastawiłam automatyczny kurs. Będziemy powoli obniżać lot…
Kilka wiązek przeleciało nad ich głowami. Przeciwnicy strzelali już na oślep. Byli tak samo zdesperowani jak załoga statku. Pilot padła na ziemię, przygwoździła też Richarda. Leżąc na metalowej platformie dyszeli ciężko, próbując wyłowić cokolwiek wzrokiem.
- Musimy dostać się do śluz - spojrzała na niego.
Plan więcej niż oczywisty. Jeśli rzeczywiście zeppelin nie miał szans na przetrwanie, jedyny ratunek tkwił w kapsule. Ukryta była ona na podobne wypadki pod klapą umieszczoną w magazynach. Zamykana łódź mogła zmieścić do dziesięciu osób. Musieli obniżyć się na kilkadziesiąt metrów i zwyczajnie wodować z pokładu sterowca. Takie zagranie ocierało się o szaleństwo. Aczkolwiek wyglądało na to, że nie pozostało już nic innego.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:54.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172