lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   13 wydział NYPD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/4438-13-wydzial-nypd.html)

obce 23-06-2011 23:36

Gościnnie występującemu Abiemu - dzięki
 
* * *


Przez długość dwóch przecznic przetrawiała rozmowę z guślarzem. Trochę klęła na samą siebie, trochę na niego. Nie miał doświadczenia. Był stary i starość ta niestety narzucała mu swoje prawa. Kurwa. Chcieli wysłać do Seta słabego demona, pod przewodnictwem starego maga, który nie pamięta o czym mówił dwie minuty wcześniej i nie ma odpowiedniego doświadczenia. To jeszcze nie był jednak problem. Hollward nie bała się zmory, nawet gdyby ta zerwała się Klossowi z uwięzi. Obawiała się reakcji samego Seta. Obawiała się tego, co może do nich wrócić.

W co Set może przetworzyć słabego, słowiańskiego demona? Na ile go wzmocnić? Co go ograniczało? Próbowała określić szanse, że zaatakuje ich przez McMurry’ego albo Molinera. Nie potrafiła. Teoretycznie mógł to zrobić. Praktycznie? Nikt nie wiedział kim lub czym będą tak naprawdę detektywi, gdy się przebudzą.

Martwiła się.

Na początku trzeciej przecznicy zadzwoniła do McNamary, jak poprzednio pomijając wszelkie uprzejmości.

- Zadzwonił pan Klossowsky. Ma wszystko co niezbędne - rzuciła oględnie, nie wchodząc w zbędne szczegóły - i będzie w szpitalu około dziesiątej rano. Od pana nie są wymagane żadne specjalne przygotowania. Ja będę potrzebowała mniej więcej dwóch kwadransów w pomieszczeniu, do którego zostanie przeniesiony detektyw McMurry. Możemy spotkać się godzinę wcześniej - pan będzie mógł dopilnować formalności, ja będę miała dodatkowo czas, żeby rzucić okiem na zdobyte przez pana materiały. Zgadza się pan? - przypadkowo albo świadomie powtórzyła jego słowa z ich poprzedniej rozmowy.

- Świetnie. McMurry będzie w tym samym pokoju, co poprzednio. Kwarantanna z ostatniego badania nie skończyła się jeszcze. - Był autentycznie zadowolony z takiego obrotu sprawy i można to było usłyszeć w głosie. - Więc jutro o dziewiątej w szpitalu, tak? - upewnił się o terminie spotkania.

- Tak - potwierdziła. - Jeszcze jedno. Pan Klossovsky nie może, co oczywiste, dać pełnej gwarancji, że wszystko potoczy się zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Proszę więc nie zapomnieć o poświęconych pociskach. I jeśli będzie panu po drodze, proszę zajrzeć do pana Krounnenberga i poprosić o tłumik - powiedziała chłodno. - Na wszelki wypadek.
<Na guślarza, jego demona czy detektywa?> - zaszemrał rozbawiony Nūr.
Na nich wszystkich.

- Może być pani pewna, że jeśli taki wypadek zajdzie, to naszym najmniejszym zmartwieniem będzie brak tłumika. - Skomentował coś, co uznał za troskę. - Proszę zostawić to mnie. Coś jeszcze? - Mimo krótkiej formy, pytanie zostało zadane uprzejmym tonem.

- Proszę nie traktować protekcjonalnie moich słów - powoli formowała kolejne słowa, ostro zaznaczała ich kształty. - Szpital to miejsce publiczne. Jeśli zaczniemy hałasować, ktoś może się pojawić. I to będzie nasze największe zmartwienie - cywil w histerii zanim zdążymy posprzątać efekt ewentualnej porażki pana Klossowsky’ego. Z całą resztą powinniśmy poradzić sobie bez problemu. Ale jest to oczywiście pana sprawa i przeprowadzi ją pan zgodnie z własnym osądem. Do zobaczenia jutro, detektywie.

- Do zobaczenia
.

Z ulgą oparła się wygodniej o oparcie fotela, rozluźniła dłonie zaciśnięte na kierownicy. Przez moment zastanawiała się czy popełniła błąd nie mówiąc McNamarze o swoich obawach. Raczej...
<...nie.>
Chłopak nie znał się na magii, nie znał się na demonach, do szczegółów i niuansów powiązanych z taumaturgią przejawiał stosunek przedziwnie ambiwalentny. Klarować mu swój punkt widzenia przez telefon? Bez sensu. Zresztą, co mogła mu powiedzieć? “Szykuj, chłopcze, święcone kule, bo może trzeba będzie kogoś spontanicznie umordować. I lepiej weź ten cholerny tłumik, żeby nikt nie przyleciał jak będziemy to robić.” Jeśli Setowi zachciałoby się pobawić śpiącymi w Mumia Powraca 4 lub jeśli zmora zmutowałaby dzięki niemu i zaczęła siać grozę, płacz i zgrzytanie zębów. Albo gdyby Klossowi odbiło prozaicznie w porywie demencji starczej. Nic z tego nie brzmiało dobrze. Nawet dla niej - nawet pomimo jej narosłej latami ostrożności, cynizmu i czarnowidztwa.

Paranoja jak nic.


Czwartek, 25.X.2007, Tandetna, Włoska Restauracja, Której Nazwa Nie Jest Godna, By Ją Przywoływać Publicznie, godz. 17:00


- A więc jest pani znajomą, Roberta? Co o mnie mówił ten odludek?

Otoczyła dłońmi niewielką, porcelanową filiżankę, opierając przedramiona na pokrytym kolorowym obrusem stoliku. Materiał marynarki odcinał się bladą, surową szarością od jaskrawej, czerwono-białej kraty. Nie pasował. Tak jak ona nie pasowała do tego miejsca.

- Nic w zasadzie - powiedziała wolno. - Jedynie, że jest pan człowiekiem, z którym powinnam porozmawiać, jeśli szukam kogoś posiadającego wiedzę, rozeznanie i talent do wyszukiwania rzadkich rzeczy. - Zmrużyła oczy, uśmiechnęła się lekko, prawie niezauważalnie. - Nie zabawiał mnie anegdotami na pana temat, jeśli tego się pan obawia.

- Oczywiście, cały Robert. Czyli mówimy o interesach?
- Pokręciła głową, ale mężczyzna mówił dalej. - Mam na oku manuskrypt cadyka Bidermana z Lelowa. Albo jego bezpośredniego ucznia. Spisany ręcznie i zawierający moralizatorskie przypowieści - odparł w odpowiedzi Francesco, wyciągając pada. - Jestem w trakcie finalizowania umowy i sprawdzania autentyczności tego manuskryptu.

- Dawid albo Mosze, tak? Na pewno manuskrypt jest wartościowy i interesujący
- stwierdziła bez większej ekscytacji. - Jeśli jest prawdziwy. Ale nigdy osobiście nie pociągały mnie ani pisma chasydzkie, ani moralitety. Szczególnie moralitety - poruszyła palcami, płyn zawirował w naczyniu prawie wylewając się na czysty obrus. - Lubi pan zagadki, panie Zeppa?

- Zagadki? Zależy jakiego rodzaju. Krzyżówki lubię. No i... zagadkę kobiecej natury
.

Sięgnęła do torby i przesunęła po stole w jego stronę zdjęcia inkanty ułożone w przypadkowej kolejności.

- A takie? - spytała, unosząc do góry jedną brew i jeden kącik ust w asymetrycznym uśmiechu.

Takie mu zdecydowanie mniej odpowiadały. Ale sięgnął po jedno ze zdjęć i zaczął na głos wypowiadać słowa.. z wielkim trudem. Widać jego łacina mocno zardzewiała.

- To chyba jest błędnie napisane. Słowa nie układają się w zdania.

- Kolejność to część zagadki. Choć faktycznie, w tym zapisie ewidentnie da się odnaleźć kilka poważnych lapsusów językowych
- sięgnęła przez stół i ułożyła przed nim fotografie we właściwej kolejności. Popatrzyła na niego z ciekawością i wyczekiwaniem.

- Jakiś rodzaj łacińskiego gusła? - spytał po dłuższej chwili przyglądania.

Widać było, że w kwestii magii wie znacznie mniej niż Frew. Byłaby zaskoczona, gdyby było inaczej. Dziwić mógł fakt, że nie rozpoznaje cytatu. Zeppa nie był jednak ani z wykształcenia, ani z zawodu antykwariuszem lub łowcą książek. Nie musiał wiedzieć. Rozpoznał jednak gusło, wiejską odmianę magii wysokiej. Coś, czego ona sama nie rozpoznała. Przechyliła głowę, przyglądając mu się podejrzliwie.

- Poniekąd - przytaknęła z aprobatą. - Fraza pochodzi albo z łacińskiego traktatu A. Cioppoli “Srebrna nić, czyli jak związać isototy piekielne i szkodliwe dla dobra ludzkości”, albo z ocalałych fragmentów “Demonów plugawych i plebejskich” Augustyna z Meteory, albo w końcu ze źródła, którego nie potrafię zidentyfikować. - Upiła łyk kawy zostawiając na białej porcelanie blady ślad szminki. Oparła brodę na zwiniętej dłoni. - Orientuje się pan czy któraś z tych pozycji znajduje się w którymś z nowojorskich zbiorów?

- Powiedziałbym, że nie
... - odparł mężczyzna już poważnym tonem głosu. Gdzieś znikła ta pseudochłopięca minka. Zamyślił się. - W żadnym publicznym zbiorze, takich nie ma. Nie w Nowym Yorku.

- A w prywatnym?

- A prywatne... są niedostępne. Trudno stwierdzić, kto co ma. Takich książek nie kupuje się, by pokazywać na przyjęciu noworocznym kolegom z klubu golfowego. Może... ktoś trzyma na strychu taki wolumin, nie wiedząc jak kosztowny to skarb
.

Przymrużyła oczy. Wbrew opinii Frewa, Zeppa mówił tak, jakby wiedział, że to księgi magiczne, którymi bogaty snob w równie snobistycznym klubie nie powinien się chwalić. Na obrusie machinalnie obwodziła opuszkiem palca kontur jednego z czerwonych kwadratów.

- Słowa z gatunku “niemożliwe” i “niedostępne” staram się trzymać z dala od swojego słownika - skrzywiła się lekko. - Widzi pan, ja w gruncie rzeczy nienawidzę zagadek. Naprawdę. Każda z nich jawi się jako obraza dla mojej inteligencji zawieszona gdzieś pomiędzy drwiną i wyzwaniem, rozumie pan? To irytujące - wzięła do ręki jedną z fotografii, popatrzyła na jaskrawe litery. - Nie szukam konkretnie “Srebrnej nici” czy “Demonów” Augustyna. Szukam źródła, z którego grafficiarz mógł wziąć wzór. I miejsca, w którym to źródło może się znajdować. A raczej źródła.

Podała mu swój telefon, na którym widoczne były zdjęcia pozostałych prac Hi’Jacka.

- Chodzi o to, że jestem poszukiwaczem książek z niskiej półki... finansowej - odparł Zeppa wzruszając ramionami. - Bogaci ludzie nie chwalą się przede mną księgozbiorami. Nie wiem nawet co Frew trzyma na półeczce w sypialni.

- Naprawdę chciałby pan wiedzieć, co on trzyma w sypialni?
- zapytała rozbawiona.

- Cóż... Prostaczkowie z dużą ilością forsy kupują sobie Maserati, albo Ferrari. Ci po prestiżowych uczelniach, zaś... cenne manuskrypty, które trzymają w sypialniach. Cel jest zawsze taki sam. Zaszpanować panience, którą się do tej sypialni zaciągnie. Lub do samochodu.

Nie spytała się, czym według niego Frew imponuje kobietom. Ręcznie ilustrowaną “Kamasutrą” czy angielskim podręcznikiem savoir-vivre. Jakoś nie potrafiła osadzić maga w kontekście innym niż wyłożony drewnem gabinet i dystans wyznaczany przez szerokie, solidne biurko. Nie potrafiła i nie chciała. W kontekście użytego przez Zeppę określenia “panienka” miałaby wrażenie, że ujmuje mu wartości, obraża go w pewien sposób. A Hollward chciała, żeby Frew był godny szacunku.

- Szuka pani łacińskiego manuskryptu? - Francesko łyknął nieco kawy, spoglądając na zapiski. - Takie rzadko się trafiają. Bogato zdobione okładki, przyciągają uwagę. Może coś późniejszego, jakieś łacińskie dopiski w starym notatniku? Poszukam, aczkolwiek ostatnio trafiały mi się kabalistyczne, głównie książki. I parę hiszpańskich ezoteryków astrologicznych.

- Niekoniecznie łacińskiego
. - Ruchem podbródka wskazała swój telefon. - Potrafiłby pan na podstawie rodzaju kaligrafii określić wydanie lub autora manuskryptu?

- Nie bardzo
- Potarł palcem czoło w zamyśleniu. - Nie... To za mało. I chyba nie pochodzi, z jakiegoś znanego źródła.

Nachyliła się ku niemu, przypadkowo musnęła jego rękę, w której trzymał telefon. Przeprosiła cicho. Przesunęła na wyświetlaczu komórki obraz na zdjęcie biało-błękitnych hebrajskich liter.

- To cytat ze Starego Testamentu, najprawdopodobniej Psalmu 119. Nie mam całkowitej pewności, bo tekst jest mocno poszarpany. Widzi pan... - zawahała się na moment. - Te wszystkie zdjęcia to prace jednej osoby. Nie sądzę, żeby znała języki, którymi się posługuje w graffiti, bo kładłaby większy nacisk na poprawność gramatyczną. Ale przynajmniej od półtora roku musi mieć dostęp do wielojęzycznych źródeł. Starych, ręcznie spisywanych - mówiła spokojnie, patrząc mu prosto w oczy. - Nie jestem zaznajomiona z cyrkulacją i aktualną sytuacją na rynku starodruków. Nie wiem więc czy to prywatny księgozbiór, antykwariat, jakiś dom aukcyjny czy łowca książek, jak pan. Nie wiem, a chciałabym wiedzieć. Bardzo.

- Hebrajskie Biblie.... Na te łatwo trafić - przyznał i przesunął palcem po literach. - Za bardzo stylizowane. Nie kopiuje oryginalnej stylizacji, tylko zmienia ją. Albo nadaje nową. Pochodzę i popytam. Potrzebuję kopii tych zdjęć i może zaliczki? Nie wiem... Trzysta na poszukiwania i drugie tyle w razie gdybym coś znalazł.

- Ach, pieniądze... Cóż za wulgarny koncept
- odchyliła się na krześle, uśmiechając lekko. - Sto i sto. Nie szuka pan przecież książki przeznaczonej do zakupu. A z pana renomą ma pan na pewno tyle zleceń, że ta... przysługa - uśmiechnęła się szerzej - zrealizuje się, że tak powiem, przy okazji.

- Gdyby pani mogła przekonać moje eks do wulgarności konceptu pieniędzy i odstąpienia od... roszczeń finansowych wobec mnie
- westchnął teatralnie niemal Zeppa - byłbym wdzięczny. Niemniej. Poszukiwania tego typu mogą wymagać ode mnie pewnych... inwestycji, dodatkowego czasu i nakładów. Paliwo ostatnio idzie w górę. Dwieście-dwieście, to mimum.

- Paliwo? Do Toyoty Corolli Sedan?
- uśmiech nie zmienił wyrazu, ale szare oczy patrzyły na niego twardo. Pamiętała markę samochodu jego byłej żony, który pomylił z pisuarem. Pamiętała naprawdę wiele szczegółów, które przeczytała w jego aktach. Wszystkie po prawdzie. - Bordowej? Sto pięćdziesiąt na sto pięćdziesiąt. Albo, jeśli pan woli, przysługa za przysługę.

Mężczyzna prysnął kawą, prawie plamiąc obrus. Zakrztusił się, zakasłał, otarł nerwowo usta.

- Skoro to pani wyśledziła to... czemu nie może pani namierzyć tych książek sama? Sto piedziędziesiąt, sto osiemdziesiąt.

- Bo książki rzadko kiedy popełniają wykroczenia godne odnotowania
- wzruszyła ramionami. - Sto pięćdziesiąt na sto pięćdziesiąt. Sto osiemdziesiąt jeśli zdąży pan do niedzieli.

- Zgoda
- stwierdził Zeppa, poddając się. - Ale tylko dlatego, że nie mogę się oprzeć pięknu pani oczu - dodał jakby chcąc - zachować resztki męskiej dumy.

Zrobiła dziwną minę: ni to zakłopotaną, ni to rozbawioną, ni to pełną łagodnego rozbawienia.

- Proszę dać mi moment - powiedziała tylko, wstając od stolika.

- Oczywiście. Będę czekał.

Kiedy wróciła po kilku minutach, Zeppa przyglądał się pozostawionym na stole zdjęciom inkanty.

- Te poszukiwania to w ramach prywatnego hobby, czy może można jakoś na tym zarobić?

- Sądzę, że większość określiłaby je jako stratę pieniędzy
- przyznała, przesuwając zaliczkę w jego stronę. - Chociaż sądzę, że lepiej niż hobby określa je słowo “kaprys”.

- Kaprysy bywają kosztowne
- rzekł Zeppa odruchowo przeliczając pieniądze. - Ale też nadają życiu smak. Choć ja bym wybrał inny smak. Inny kaprys.

- Wszystko zależy od tego jaką potrzebę ma ten kaprys zaspokajać
- powiedziała, sięgając po telefon i przesyłając mu zdjęcia prac Hi’Jacka. - Zresztą, wątpię żeby istniała tu możliwość wyboru. Nie gdy mówimy o faktycznym kaprysie. Jeśli mam ochotę na mrożoną kawę, to na nią właśnie mam ochotę a nie na cokolwiek innego. Ulegnę tej ochocie, temu impulsowi albo się mu oprę. Jeśli jednak zacznę rozważać inne opcje, to uczynię z tego wybór za którym będą stały jakieś konkretne racje czy określone kryteria - wzruszyła ramionami, machnęła ręką w powściągliwym geście, podkreślając zakończenie myśli.

- Hmm... mimo wszystko, mnie zdarzają się inne kaprysy
- uśmieszek na twarzy Francesca, pozwalał łatwo odgadnąć, jakie to kaprysy trapiły Zeppę. Drogie wino i tanie kobiety. Jego wygląd nie kłamał, podobnie jak nie kłamało także pierwsze wrażenie. Prawie spodziewała się, że - pełen samozadowolenia - mlaśnie z upodobaniem do swoich wspomnień.

- Domyślam się. Kwestia preferencji...

Kiedy zadzwonił jego telefon, przerwała w połowie zdania. Skinęła mu na znak, żeby się nie krępował.

- Joe, co tak wcześnie? Sądziłem, że... Naprawdę? I wiesz ile za nią może chcieć? Co? Jak to ma kupca?! - wysokie nuty irytacji roztrzaskały nonszalancki ton jego głosu. - Cholera... Mówiłeś... - pokręcił głową, wyłączył telefon, trąc nerwowo czoło. - Przepraszam, chyba będziemy musieli zakończyć tą rozmowę. Ale najważniejsze sprawy mamy już omówione?

- Tak sądzę
- przytaknęła. - Gdyby dowiedział się pan czegoś albo miał jakieś pytania, proszę dzwonić. Ma pan mój numer, prawda?

- Zaraz wpiszę go do komórki
.

Po wręczeniu mu wizytówki i zapłaceniu rachunku niewiele zostało już do powiedzenia. On się śpieszył, ona już była spóźniona. Dlatego ledwie wstali od stolika, przeprosił raz jeszcze, rzucił szybkie zapewnienie o rychłym kontakcie, jak tylko dowie się czegoś i już go nie było.

carn 24-06-2011 22:23

Czw, 25.X.2007, NY subway (?), 23:30 (?)

Tak. Tak. To miłe. Niektóre kultury mają boa z kwiatów, witanie pieczonym indykiem, a inne widać wolą wylewać na gości flaki. Umysł Amandy odrzucał irracjonalność całej sytuacji. Wyciągnęła z zanadrza folię na dowody i wręczyła starcowi.
- Sugeruję się pozbierać i do lodu to może coś z tego uratują. -
Dodała w jedynie słusznym i uniwersalnym języku angielskim w ramach wyjaśnień i ruszyła dalej. Stary Kontynent. Nie pytała jak i dlaczego. Zamierzała za to od kolebki cywilizacji wymagać konkretów. Nie oczekiwała wprawdzie małych cyganiątek, czy co to tu mieszka, rozdających darmowe przewodniki po mieście, ale McDonald powinien być za co drugim rogiem a tam na pewno znajdzie się ktoś gadający po ludzku. No i będzie ławka z wiecznie uśmiechniętym porcelanowym klaunem i zestawy z zabawką.
Mężczyzna jednak spojrzał na nią badawczo i spytał.
-Parlez-vous français?
Zacisnął dłonie na talii, jakby bał się że ją utraci, albo... jakby była jego bronią.- Czy mówić tylko angielska?
A więc znał najbardziej popularny cywilizowany język. A przynajmniej umiał go kaleczyć.
- Aż angielska. - wspaniałomyślnie zredukowała i swoją wymowę do akceptowalnego w tych obszarach tongu. - Gdzie tu być McDonald i więcej angielska? -
-Kto być McDonald? Nie znać taka mago.-
odparł staruszek i spytał po chwili na przypomnienie sobie.- Whiters? Stanley Buford Whiters? Znać?
Masz ci los. Niby kumaty ale za to zboczony. Magowie. Czy w tych czasach nikt nie może rozpocząć rozmowy od pogody?
- Mówimy o miłośniku tytoniu w bibułkach i kapeluszy z rondem? -
-Edynburg. Whiters.- stwierdził staruszek. Spojrzał na dziewczynę i spytał.- Tysiąc dziewięćset trzysieści siedem?
Wiedziała, że obecnie wygląda źle, ale że na trzydziesty siódmy? To zapewne przez nieodpowiednie światło.
- Sama nie wiem. Jakieś cechy charakterystyczne? Tylu magów przewija się tygodniowo, że ciężko spamiętać wszystkie nazwiska. -
-Ty? Kto?- padło kolejne pytanie staruszka.
- Ej no radosny muchacho... Ty mnie zaczepiłeś i to ja mam się pierwsza przedstawiać? -
-Che cosa?-
spytał mężczyzna najwyraźniej nie rozumiejąc wypowiedzi dziewczyny.
- Chcesz znać moje imię, podaj swoje. -
wyjaśniła wspaniałomyślnie podstawy cywilizowanej komunikacji.
-Aaaaa...- odparł z uśmiechem staruszek wreszcie łapiąc o co chodzi dziewczynie. Po czym wyrzucił ze swych ust niczym z karabinu maszynowego.- Alfonso Pecoraro Scanio.
Alfons. No tak. Widać tutaj sutenerstwo było legalne. Tak czy tak niekoniecznie zamierzała być zainteresowana jego prawdopodobną ofertą.
- No więc ja jestem Amy. Ta straszna od przyszłego chaosu w Nowym Yorku o ile wierzyć magom. -
-Nowy York. Ameryka?- odpowiedź Alfonso była zaskakująca, a dalsze jego zachowanie dziwne. Zaprzeczył gwałtownie.- Venezia.-
Po czym z jego ust wyleciały słowa, setki słów mówionych szybko w śpiewnej włoskiej mowie. Z których to słów Amanda niewiele zrozumiała.
Nie czarował. Chyba. Tak czy tak nic nie chciało wskazywać na to, że potok słów ma nieść z sobą jakieś nadnaturalne zagrożenie nie licząc bólu głowy przy próbie zrozumienia czegokolwiek.
- Przecież widzę, że to kanał, a nie Stany. - powstrzymała się z powodów estetycznych przed potrząśnięciem starcem. - Mów po-wo-li! -
-A więc...Prawda. Bez czas, bez odległość.- rzekł w odpowiedzi Alfonso. Zamilkł przez chwilę, by rzec.- Umieć leczyć?
- Bez czas? Tylko dlatego jeszcze żyjesz? - wskazała palcem na wylewające się wnętrzności - Umiem opatrywać, ale to nie na wiele zda się w twoim stanie. - zabrała się za analizę ewentualnych uszkodzeń organów. - Magicznie nie potrafię.
Amanda nie była lekarzem, ale...Alfons powinien się już wykrwawić na śmierć. Gadała więc z praktycznym nieboszczykiem, którego tylko natura tego miejsca utrzymywała przy życiu.
- To. - wskazała palcem na to co zostało z wątroby - Tylko do wymiany. Nie da się załatać. -
-Widziałaś. Inni?-
spytał Włoch nie przejmując się obrażeniami. Chyba się już pogodził z faktami.
- Głównie senne koszmary. Jednego ducha. Ludzi nie. - wzruszyła ramionami - A ty? -
-Cienie czekać. Nadać im formę. Wtedy atakują. Ból...
- Włoch dotknął rany.- Rozprasza. Nie pozwala im przybrać formy. Ludzie przychodzić. Kiedyś.
- I przestać? Znaczy przestali?
- wolała nie pytać czy rozszarpane podbrzusze to efekt którejś z materializacji czy raczej ich “rozpraszania”. - Magia tu działa? -
-Si. To miejsce to magia.-
stwierdził ze śmiechem Alfons i dodał.- Nie spotkałem człowieka. Od czas.Gdy rana.
- Człowiek czy koszmar? -
zapytała sugestywnie o sprawcę nieszczęścia swego rozmówcy.
-Nieuwaga. Po pojedynek.- odparł Alfons. Zakaszlał, otarł usta okrwawioną dłonią, po czym kontynuował wypowiedź-Koszmar. Czujnym trzeba być.
- Wybrałeś sobie to miejsce na pojedynek? Trochę szalone podejście do pozbywania się życia. -
-Tradycja.-
padła dość dziwna odpowiedź z ust Alfonsa.
Oczywiście. Po raz kolejny oczekiwała od freaka i to sztucznego, rozsądku. I po raz kolejny się przejechała.
- No tak. Tradycja. Ważna rzecz. - przytaknęła jedynie dla bezpieczeństwa.
- No to jesteś tu chwilę. Badacz jak mniemam z życiorysu. Co już wiemy o tym miejscu nie licząc braku czasu i przestrzeni oraz wspaniałego spełniania marzeń o ile zawierają dużo zębów i pazurów? -
Niestety mieszanina łamanego angielskiego, naukowego bełkotu i mistycyzmu, oraz wtrącane co chwile włoskie określenia skutecznie utrudniały zrozumienie długiej wypowiedzi, ciężko rannego staruszka. Dlatego też młoda detektyw szybko dobyła darowanej jej przez Dantego elektronicznej maszyny i rozpoczęła nagrywanie. Nawet jeśli samej jej to nie pomoże istniała szansa, że kolejna ofiara odnajdzie tą swoistą wiadomość w butelce i wykorzysta przeciwko fenomenowi. Gdy tyrada doszła do finału Amy postanowiła zadać miażdżąco kończące pytanie.
- To jak, w prostych słowach, człowiek mógłby się stąd wydostać? Wiemy już, że duchy przechodzą w dwie strony.
-Otworzyć przejście... umiesz? Ja straciłem tę...carta.-
odparł starzec. I pokręcił.- Przejście trudne... dla każdy. I Cień i człek.
- Nigdy się za to nie zabierałam, ale...
- oparła dłoń w ścianie obok rozmówcy, powierzchnia nie dała się sforsować - potrafię przenikać materię. Ale nie tą. Opracujemy coś na tym? Jakaś modyfikacja? Połączenie z magią? Wymusić od ciemności postać materii i wtedy ją przeniknąć? - spróbowała burzy pomysłów licząc na maga, że ten podchwyci cokolwiek.
- Che cosa?- spytał starzec nie bardzo rozumiejąc co właściwie Amy chce zrobić.
Przy barierze językowej nie miała szans wytłumaczyć fenomenu, mogła tylko próbować zademonstrować jego istnienie. W ramach testu podjęła więc próbę przeniknięcia rękawa swojego rozmówcy. Również bez skutku... Co nieco pannę Walter zaskoczyło.
- Powinnam przejść przez materię! Jak duch! - wyraziła swe oburzenie - Ale to pokręcone miejsce mi nie pozwala!
-Povera ragazza. Duch to być to miejsce. Jak duch przenikać duch?
-spytał ze współczującym uśmiechem Alfonsik.
- Nie drażnij mnie! - małe oczka wraz z fragmentem ciemności naruszyły miraż Wenecji i po krótkim kotłowaniu na dłoni detektyw przybrały postać bardzo zębatego pomidorka którym dziewczyna poszczuła bezobcesowo starca. - Dlaczego... - dłoń dziewczyny zacisnęła się drapieżnie rozpaćkując pomidorkowe stworzonko na miazgę - mogę to kontrolować a nie mogę się stąd wyrwać?! - głośno domagała się rozwiązania od maga.
-Wejść przez otwarte wrota, które zamknąć się... wyjść ta sama droga, lub... znaleźć inne wrota.- stwierdził czarownik.
- Normalnie widzę ślady każdej istoty ale tu nie widzę nawet własnych. I wszystko zmieniło się w twoja cholerną Wenecję i nie przypomina mojego wejścia! Masz dla mnie jakieś inne?!
-Gdybym być? Być tu ja? To paskudna miejsce na zgon.
-odparł włoski mag ze smutkiem.
- Może wolisz najpierw poczekać, aż ktoś cię uleczy? Zamierzam szukać. Idziesz? Jeśli wyjdziemy u mnie zaaranżuję opiekę, a teraz mogę cię zawinąć. Byś nic nie zgubił.
-Brak siła, nie wstać.- odparł staruszek cicho.
- Tu nie ma czasu.... Nie powinno być zmęczenia. Czego brak? Jeść? Pić?
-Nie ma czasu, ale też i nie ma odpoczynek. Ból i osłabienie nie mijać. Zawieszenie w czasie.-odparł Alfons przymykając na moment oczy.
Popatrzyła krytycznie na maga. - Z którego jesteś roku? -
-Jeden dziewięć trzy siedem.-
powtórzył ponownie mag rząd cyfr, który już raz padł.
- No to powinieneś wiedzieć co to kroplówka. Tylko lepiej by było gdybyś potrafił fachowo sam się przebić, bo ja mam tylko podstawowe przeszkolenie w tym zakresie i do tego mocno zardzewiałe. Kroplówka wzmacniająca. Jak to brzmi?
-Che cosa?-
spytał staruszek, marszcząc brwi i zerkając nieufnie na Amy.
Demonstracja. I szeroki uśmiech. To podstawa. Pokazać szklane koraliki i domagać się złota. Ale z uśmiechem. Z zniecierpliwieniem dobyła znikąd pakiet medyczny i rozpoczęła jego przeszukiwanie. Półlitrowa ampuła w plastikowym worku. Przewód z kroplomierzem. I ulubieniec małych dzieci - wenflon z igłą.
- Pomoże. - wskazała worek - ale trzeba podać od razu do krwi. Przez żyłę. - wskazała igłę i przewód. - musisz mieć wolne ręce.
Nie była fachowcem i nie była w stanie poskładać wnętrzności biedaka. Mogła je jednak ogarnąć. Wykorzystała rozcięty worek na dowody dla nieprzepuszczalnej warstwy i bandaż by spiąć podbrzusze Włocha w sposób pozwalający mu uwolnić trzymające do tej pory wnętrzności ręce. Nadchodził czas na igłę i moment najtrudniejszy. Sama zasada była prosta jednak chodziło o wyrobione ręce za co u Amandy musiała wystarczyć zręczność i szczęście. Każąc pacjentowi trzymać lewe przedramię nieruchomo rozpoczęła powolne umieszczanie wenflonu by na koniec wyciągnąć wewnętrzną igłę. Teraz wężyk. Dopięcie kroplówki. I wreszcie mogła ponownie zacząć oddychać.
- Trzymaj wysoko. Niech spływa. - wręczyła Alfiemu worek do prawicy a sama zabrała się za dalsze mordowanie zawartości swego medkitu by dobyć strzykawkę w skrajnych sytuacjach używaną do domięśniowego pobudzania serca. Adrenalina. - Energia. - wytłumaczyła się i wstrzyknęła zawartość do worka by w rozcieńczonej formie trafiła do krwiobiegu.

Smoqu 27-06-2011 19:06

Część 1 z 2.

Panienki … Tak, to był powód dla chłopaka, który właśnie zaczął dojrzewać, ale nie jedyny i zdecydowanie nie decydujący dla Phila, a przede wszystkim jego matki, która tak naprawdę była inicjatorką jego przyłączenia się do zespołu. Gdyby chodziło tylko o ładne ciała i twarze, to wybrałby karierę masażysty zespołu cheerleaders albo osobistego trenera modelek. Równie istotne, a z upływem czasu nawet ważniejsze dla niego było pochodzenie jego samego i tego tańca. To był kawałek jego narodowego dziedzictwa, co było ważne w tak "politycznie poprawnym" społeczeństwie, które czyniło je nijakim, bez własnej tożsamości. A później taniec zaczął mu się podobać dla samego tańca i przyjemności z faktu przekraczania kolejnych barier, opanowywania coraz trudniejszych układów choreograficznych i w końcu jako wyśmienity trening utrzymujący go w formie. To, że można było przy okazji obejrzeć wysportowane i zgrabne dziewczyny, traktował jako ekstra bonus.

Czw, 25.X.2007, McSorley's Old Ale House, 21:30

Widząc szyld baru Phil uśmiechnął się do siebie.



Jak mógł nie rozpoznać po adresie, że chodziło o najstarszy, irlandzki bar w mieście? Gdyby Raul podał nazwę, oczywiście by skojarzył natychmiast. Choć powinien to zrobić także dysponując tylko adresem. To dodatkowo uświadomiło mu, jak bardzo potrzebował tego oderwania się od sprawy. Był nią tak pochłonięty, że nie potrafił skojarzyć nawet tak oczywistych faktów. Oczywiście znał ten pub. Każdy amerykanin irlandzkiego pochodzenia go znał. Mógł tylko pogratulować Bullitowi dobrego gustu. O tej porze był on pełen ludzi, ale udało mu się dość sprawnie odnaleźć najbardziej wytrwałych "wojowników". Zdjął kurtkę, odwiesił ją na najbliższym wieszaku, a torbę z rzeczami z próby i swoim rewolwerem zostawił w pobliżu, żeby nikomu nie zawadzała i była pod ręką.

- Dobry wieczór, pani porucznik. - Jakoś nie mógł przeskoczyć tego "panowania" w obecności innych. Jej pierwszej podał rękę, a później zgodnie z kolejnością, jak przedstawiała obecnych BullitTsien Lung Keith „Trickster” Malloy ...

- A ty już zakuty w małżeńskie kajdany? - organizator spotkania nie bawił się w subtelności.

- Nie. - Odparł krótko młodzieniec. - I nie sądzę, żeby to się zmieniło. - Kiwnął ręką na przechodzącego w pobliżu kelnera i zamówił duże piwo.

- Panowie... mamy singla z przekonania.- rzekł głośno Bull i zaśmiał się. - Keith był taki jak ty. Gdy... ile to już lat?

- Dziesięć będzie.- stwierdził Keith.

- Znamy się z Keithem sporo czasu. I gdy był młody i śliczny, to też miał wiele przyjaciółek, żadnych planów małżeńskich. Aaaaaż trafiła kosa na kamień. - zaśmiał się Bullit i wspomniał imię owej. - Alice.

- Alice. Ta go tak ustawiła, że w rok po poznaniu, byli małżeństwem. Przejrzała wszystkie jego sztuczki i obróciła przeciw niemu. - zaśmiał się Harvey. Tsien Lung zaś dodał. - Znam ten typ kobiety. Straszny.

- Banda szowinistów, którzy chcieliby widzieć kobiety za garami. - odparła żartobliwie Daria. I spytała Keitha. - Przecież nie żałujesz?

- Nie. Ani jednego dnia. - odparł Malloy.

Phil uśmiechał się słuchając tego opisu poskromienia zagorzałego zwolennika samotnego i, jak niektórzy chcą to określić, swobodnego życia. Nie wiedział co się stało, ale wyglądało na to, że to "Trickster" jest wdowcem, o którym wspomniała jego przełożona w czasie prezentacji. Najwyraźniej jednak pogodził się już z tą stratą, bo nie widać po nim było gwałtownej zmiany nastroju. Tylko trochę spoważniał. Akurat na stół trafiły szkalnki z zamówionymi napojami, więc McNamara sięgnął po swoją i pociągnął łyk. Piwo było chłodne, odpowiednio spienione, z właściwą goryczką.

- Jeśli kiedyś poznam taką kobietę, to obawiam się, że będę musiał zrezygnować z pracy w policji. - Zupełnie nieświadomie spojrzał w kierunku Logan, gdy to mówił.

- Nie każda... - rzekła Logan potakując głową. - Nie każda nadaje się na żonę policjanta. Ale są takie co się nadają.

Bull zaś dodał. - Póki co, korzystaj z tego, że masz cudowne życie singla.

- I brudny zlew pełen niepozmywanych naczyń. - wtrącił chińczyk.

- Od tego są zmywarki - odparł śmiejąc się. - Poza tym chwilowo korzystam z przytulnego kąta w domu rodzinnym, więc nie muszę się martwić naczyniami. A nawet, jak wyfrunę z gniazdka, to obawiam się, że kochana mamusia mi nie odpuści i będzie mnie regularnie odwiedzała. - głośno wyraził swoje obawy po ostatnich doświadczeniach z próbami swatania go z lekarką.

- Pssst. - Malloy przyłożył palec do swych ust. - Nawet się do takich rzeczy nie przyznawaj. Nic tak nie odstrasza kobiet, jak facet mieszkający z matką. Lepiej wymyśl inną wiarygodną historyjkę.

Jego słowa wywołały chichot pozostałej trójki. Po czym Daria rzekła żartobliwie. - A nuż chłopak szuka dziewczyny ceniącej rodzinne wartości?

- Wścibska teściowa nie jest rodzinną wartością. - odparli zgodnie Bull i Lung.

- Może mi pomożecie z tą "wiarygodną" historyjką, jako bardziej doświadczeni w tej materii? Jakieś propozycje?

-Zawsze możesz twierdzić, że...- alkohol pobudzał wyobraźnię trójki panów, którzy zarzucili Phila swoimi pomysłami. Niestety, ten sam alkohol sprawiał, że pomysły te były zazwyczaj mało racjonalne. Za to rozśmieszały Darię, która wytykała ich kolejne słabe punkty. Młodzieniec również dołączył się do zabawy, dodając pewne rozwiązania od siebie, poddając pozostałym panom nowe idee, które były ochoczo rozwijane oraz łatając słabe punkty wytykane przez przełożoną. Szło mu o tyle łatwiej, że on wypił dopiero połowę piwa, gdy reszta miała za sobą co najmniej cztery kolejki. W końcu historyjki zaczęły ocierać się o absurdy, jak podawanie się za syna milionera z zachodniego wybrzeża, który został wysłany do NY na studia, ale wraz z prywatną gosposią, którą to rolę miała pełnić mama Phila.

- Dziewczyny lecą na bogatych. - Przekonywał Bull.

- No tak, ale w tym wypadku to chyba nie będzie brzmiało wiarygodnie. - Nawet młodzieniec był sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. - Popatrzcie na mnie. Czy ja wyglądam na syna milionera? - Skrzywił się sceptycznie przy tym stwierdzeniu i podniósł opróżniony do połowy kufel. - A może w końcu się dowiem, za co mam wznieść toast? - Popatrzył pytająco na organizatora spotkania.

Bullit skupił wzrok, próbując sobie przypomnieć co takiego oblewali. Wreszcie z uśmiechem rzekł. - A taaak. Najmłodsza. Becky zdała prawo jazdy!

A Daria uściśliła, wyjaśniając. - Rebeca to druga córka Bulla.

- Brawo, gratulacje. - Szczerze winszował koledze z pracy. - Rozumiem, że teraz będziesz miał następny wydatek na coś, czym będzie mogła praktykować? Co to będzie?

- Nasz stary chervolet.. Ale do spółki ze starszym rodzeństwem. - odparł Bullit. I dodał ze śmiechem. - Przy trzech kłócących o kluczyki do wozu sie nastolatkach, będę tęsknił za chwilami spokoju w pracy.

- Więc za te chwile spokoju. - Wzniósł następny toast Phil, zastanawiając się jednocześnie, które z nich myliło się, Logan, czy też Bullit miał już tak w czubie, że nie kojarzył, ile ma potomstwa. Kufle zastukały spotykając się ściankami w powietrzu.

- Za chwile spokoju! - zawtórowali pozostali uczestnicy zabawy.

Dziękuję Abiemu za współpracę i wyrozumiałość.

Smoqu 27-06-2011 19:12

Część 2 z 2.

Jakby drwiąc z właśnie wzniesionego toastu rozległ się w pobliżu natarczywy dźwięk dzwonka telefonu. Jeden sygnał … drugi … dopiero w tym momencie młodzieniec zorientował się, że to jego telefon. Szybko sięgnął do kieszeni i popatrzył z wyraźną niechęcią na numer widniejący na podświetlonym ekranie. Przez moment miał ochotę nacisnąć czerwony przycisk, ale zmitygował się natychmiast.

- Przepraszam na chwilę.

Wstał od stołu i przemieścił sprawnie do wyjścia. W środku było ciągle dość gwarno, a on chciał spokojnie porozmawiać.

- McNamara , słucham?

Wiadomość od doktora Summersa zmroziła go. Nie tylko dlatego, że szykowała się dodatkowa robota, ale chodziło o osobę, której dotyczyła.

- Rano?! - Był tak zaskoczony, że nieświadomie podniósł głos. - Dlaczego pan dopiero teraz do mnie z tym dzwoni? Zresztą nieważne. - Opanował się natychmiast. Złość i wydzieranie się na faceta nic nie da. Wziął oddech zastanawiając się nad kolejnymi krokami. - Będę za dwadzieścia minut. Proszę od teraz nie dotykać niczego i nie wchodzić do pokoju, gdzie został znaleziony pan Hirohito . Najlepiej go zamknąć i nikogo nie wpuszczać. Proszę przygotować listę personelu, który od rana miał styczność z nową ofiarą. Muszę jak najszybciej porozmawiać z osobą lub osobami, które go znalazły oraz ze wszystkimi świadkami tego zdarzenia. Proszę zabezpieczyć zapis monitoringu od środy do teraz. - Umilkł na chwilę, żeby jeszcze raz upewnić się, że niczego nie pominął. Wyglądało na to, że nie, ale najwyraźniej Pavlicek będzie miała zepsuty wieczór. - Czy wszystko jasne? - Zapytał na zakończenie, chcąc się upewnić, że jego rozmówca wszystko zrozumiał.

- To jest szpital nie posterunek. - odparł poirytowany głos w słuchawce. - A to są chorzy, nie przestępcy. Nie będzie pan pouczał jak mam postępować w takim przypadku. Bo jakoś nie wierzę, by pan miał dyplom lekarza.

- Ja nie mówię panu, jak ma ich pan leczyć, tylko co ma pan zrobić, żebym miał jakiekolwiek szanse na zebranie sensownych śladów. Mogą mieć decydujące znaczenie dla tego dochodzenia i znalezienia ewentualnej przyczyny tych dziwnych przypadków. Poza tym z tego co wiem, to z medycznego punktu widzenia stan pacjentów jest stabilny, prawda? Czy zechce pan współpracować?

- Jasne jasne. - w głosie medyka brzmiał wyraźnie brak przekonania . - Pacjenci zostali przeniesieni. Pokój został pozostawiony nietkniętym. Nie mieli na szyjach tabliczek z napisem “jesteśmy materiałem dowodowym czyjegoś śledztwa”, więc dopiero podczas ustalania tożsamości, wyszło pańskie nazwisko.

- Tak, wiem. Proszę poczekać do mojego przybycia. Prawdopodobnie będzie ze mną ekipa techników do zabezpieczenia ewentualnych śladów. Postaramy się nie robić zbyt dużego zamieszania. Do zobaczenia. - Chciał zakończyć tę rozmowę, która w sumie nie prowadziła do niczego.

- Do zobaczenia. - Głos w słuchawce nie brzmiał entuzjastycznie.

W czasie tej krótkiej rozmowy cały alkohol, który McNamara wypił do tej pory, gdzieś wyparował. Energicznie otworzył drzwi baru, wracając do środka i zmierzając do stolika, gdzie zabawa trwała w najlepsze. Stanął nad swoim krzesłem z poważnym wyrazem twarzy.

- Przepraszam, ale spokojne chwile właśnie się dla mnie skończyły. - Westchnął i lekko wzruszył ramionami w geście zrezygnowania. Sięgnął po kurtkę, założył ją, zabrał torbę spod wieszaka i pożegnał się - Jeszcze raz gratulacje i do zobaczenia.

- Szkoda ... ale może zdążysz później. - odparła Daria , a Bull skinął głową . - Zabawa może jeszcze się rozkręcić.

- Bawcie się dobrze, - stwierdzenie porucznik zabrzmiało prawie jak zaproszenie - ale na mnie już raczej nie liczcie. Pewnie troszkę mi zejdzie. Cześć. - Machnął ręką na pożegnanie. I oni się z nim pożegnali … nieco bardziej wylewnie. Może dzięki temu napięcie trochę opadło z młodzieńca, bo wyciągnął dłoń do przełożonej, a później do każdego z obecnych. - Miłej zabawy. - Dodał spokojniejszym tonem, odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Po chwili siedział w żółtym Fordzie Crown Victoria i był wieziony do szpitala. Telefon przez dłuższy czas miał przy uchu, zgłaszając dyżurnemu oficerowi zapotrzebowanie na ekipę techniczną do zabezpieczenia śladów na miejscu znalezienia ofiary. Nie liczył na wiele, ale nie mógł tego zaniedbać. Musiał jak najszybciej ustalić okoliczności odnalezienia Japończyka, zabezpieczyć zapis monitoringu, który być może pozwoli ustalić, kiedy i jak najnowsza ofiara pojawiła się w szpitalu i w końcu zeskanować aurę, żeby potwierdzić przyczynę. Gdy otrzymał potwierdzenie przyjęcia zgłoszenia i zapewnienie, że ktoś się niedługo pojawi na miejscu, napisał krótkiego SMSa do konsultantki:

"Pan Hirohito został znaleziony w śpiączce przy łóżku McMurryego. Proszę o kontakt w wolnej chwili. McNamara."

Teraz dodatkowo opadły go wątpliwości, czy powinien zgodzić się na eksperyment w wykonaniu guślarza. Obaj magowie, którzy próbowali coś zrobić z tym przypadkiem leżeli teraz w takiej samej śpiączce. Jak coś pójdzie nie tak, to jutro może mieć dwie następne ofiary. A tego wolałby uniknąć za wszelką cenę. Taksówka zahamowała pod głównym wejściem do budynku szpitalnego ...

abishai 02-07-2011 19:32

Czw, 25.X.2007,North General Hospital, pokój ochrony 21:55


Ekipa od doktor Pavlicek zjawiła się przed Philem. I pod kierownictwem gadatliwego Rybacka.
Była to jednak drużyna prężna i fachowa. James szybko rozdzielił ludzi do poszczególnych zadań. Jednego do zabezpieczenia kamer monitoringu. Pozostałych do miejsca zbrodni.
A Phil po wejściu został skierowany do pokoju ochrony. James powitał go słowami.- To jak tam bibka, rozwija się?
Po czym zaczął naciskać przyciskami na panelu. -Na szczęście nasz przyjaciel zjawił się tu, zapewne tuż po ostatnim spotkaniu z panem. Oszczędziło to nam wiele roboty.
Na kolejnych ujęciach McNamara mógł dostrzec jak Yagami idzie przez szpital. Tak po prostu. Nikt go nie dostrzegał. Mijali go jakby był częścią ekipy pracującej w tym szpitalu. Jakby był jednym z szarych pracowników, sprzątaczem na którego nikt nie zwraca uwagi... przynajmniej dopóki robi swoje.
-Ani chybi użył albo jakiejś iluzji albo sztuczki umysłowej jedi.-rzekł Ryback.-Na szczęście takie rzeczy nie działają na kamery telewizyjne. One nie potrafią wychwycić iluzji i pokazują rzeczy, takie jakimi są naprawdę. Oczywiście ubocznym efektem jest to, że nie zarejestrują demonów, ani rzucania czarów. Nie powiem ci jakiego zaklęcia użył, ale...-rzekł z uśmiechem.- Chłopaki zajęli się już pokojem. Nie ma w nim monitoringu, zgodnie z zaleceniem panny Walter, a potem pańskim. Ale cokolwiek planował Yagami, to było tego sporo. Znaleźliśmy dużo utrwalonych czarami form i skany pokazują niezłe skoki aury. Japończyk sobie zaszalał z czarami.- westchnął Ryback i dodał smutno.- Szkoda biedaka. Równiacha z niego był.
James łyknął kawy w kubku. Zapewne made in tutejszy automat z kawą. -Dziwne że Yagami dał się tak urządzić? Wyglądał na ostrożnego typka. Z drugiej strony kto zrozumie tych Japończyków. Widziałeś ich kanał rozrywkowy? Ten z ich różnymi show ? Pokręcone na maksa.-
Pomocnik Pavlicek rozgadał się na dobre.

Czw, 25.X.2007,North General Hospital, pokój McMurry’ego 22:15


W pokoju McMurry’ego było sterylnie czysto. Mogło się wydawać, że nic się nie wydarzyło w nim.
Przed pokojem natomiast, była kłótnia. Lekarz kłócił się z personelem. A dokładnie z ekipą sprzątającą tę część szpitala. Przysłuchując się tej rozmowie McNamara dowiedział się, że pokój został wysprzątany przez nieznanych sprawców. Wszelkie znajdujące się tam rzeczy zniknęły. A było ich tam wiele: kryształy, drabiny, wycinanki papierowe.
Ryback idąc wraz Philem szepnął mu na ucho.- Rozpadły się w mgiełkę. Czary Yagamiego mają krótki okres przydatności... do spożycia.
Natomiast w samym pokoju było czysto i cicho.
W pokoju McMurry’ego nie było kamer. Co prawda elektroniczne oko nie potrafiła zarejestrować samego czaru, ale mogła zarejestrować niektóre jego efekty, a i samo rzucanie czaru było dość “widowiskowe”.
Dlatego w pokoju McMurry’ego i w pokoju Molinera nie było, kamer... żeby nie uwiecznić rzucania czaru.
Ekipa od Pavlicek kręciła się pokoju niczym mrówki, robiąc zdjęcia zarówno normalnym sprzętem, jak i nietypowymi kamerami.

Yagami leżał w pokoju obok. W pokoju bez kamer. Blady i nieprzytomny. Jego twarz zastygła w spokojnym wyrazie przypominającym nieco pośmiertną maskę. Wydawał się być tak samo całkowicie opanowany w śpiączce, jak był podczas tamtego spotkania.


X. 2007, Piwnica zapomnianego magazynu, ? : ?


Plecy...bolały. Każdy ruch sprawiał udrękę.
Głowa... bolała. Niczym na kacu gigancie.
Yue czuła jakby ktoś wyszorował jej mózg szczotką. Przynajmniej wuj Gong był milczący i cichy.
A to już był jakiś postęp. W tych warunkach Yue nie byłaby w stanie ruszyć się własnych siłach, a co dopiero użyć mocy.
Z góry dochodziły odgłosy, chińskie słowa ( głównie przekleństwa), starcze gniewne głosy.
Wydawało się, że została zapomniana, a gardło odmówiło po chwili współpracy w kwestii krzyków.
Było naprawdę źle. Yue leżąc na brzuchu zastanawiała się w co tak naprawdę się wpakowała.
Przecież nie sprawdziła tego tatuażysty. Równie dobrze staruszek mógł ją okłamywać i wykorzystać.
Na różne sposoby...
Ciarki Yue przeszły po grzbiecie. Być może dała się nabrać jak ostatnia frajerka. Być może była zbyt ufna.
Skrzypienie schodów. Cichy acz nieco zrzędliwy głos.-Już ci lepiej. Myślałem, że taka kruszynka jak ty poleży jeszcze trochę dłużej.
Shiang zszedł z latarką i zerknął na jej twarz.-Nie wysilaj się, by coś powiedzieć. Wiem czego potrzebujesz. Zaraz przyniosę ci coś do picia.
Podrapał się po podbródku.- Światła nie będzie. Nie zdołałem się podłączyć na dziko. A z dobrych wieści, wygrałem dwieście... Ale to nie są dobre wieści dla ciebie a dla mnie. Dobre wieści dla ciebie, to takie że nie będę musiał odcinać ci głowy. Tatuaż nie rozpoczął przyspieszonego gnicia ciała, ani jego moc nie namieszała ci w głowie. Przynajmniej nie bardziej niż zwykle.
Kucnął przed twarzą dziewczyny.-Tatuaż wyszedł dość dobrze. Jego moc się ustabilizowała. Z czasem gdy skóra się zagoi, będziesz mogła stąd wyjść. Na razie nabieraj sił.
Wstał.-A właśnie...
Wyjął z kieszeni rysunek i położył przed twarzą Yue. Podświetlił go latarką.-Tak wygląda twój tatuaż.



W świetle latarki dobrze był widoczny ów szkic. Dwie walczące o czarną sferę bestie. Tygrys i smok. Na ich tle krwawy napis w chińskim alfabecie. “Równowaga jest wszystkim”.
Shiang oddalił się mówiąc.-To ty sobie odpoczywaj, a wrócę z czymś do picia.
Wrócił po trzydziestu minutach ciągnących się dla Yue niemal w nieskończoność. Po czym poił ją gorzkim ziołowym naparem, smakującym jak wielbłądzie rzygowiny. Takie było pierwsze skojarzenie Yue po łyknięciu naparu.
A więc udało się jej. Przeżyła i zyskała nowe możliwości. Tylko czemu... nie była z tego powodu zadowolona? I czemu była słaba jak nowo narodzone szczenię?

echidna 04-07-2011 00:47

Środa, 24 X 2007, mieszkanie Vivianne, godz. 16:10

Tym razem siaty z zakupami musiała sama wtaszczyć z samochodu do mieszkania. Nie miała tyle szczęścia, co ostatnio i nie spotkała po drodze Alexa zawsze gotowego, by pomóc. W ogóle go ostatnio nie widywała, ale jakoś jej to nie dziwiło. Pewnie zaszył się w swoim studio w ferworze prac nad kolejnym projektem, względnie poderwał kolejną modelkę i to u niej teraz nocował. Tak, czy siak, Vi sama musiała nosić ciężkie torby i wcale jej się to nie uśmiechało.

Telefon zadzwonił w chwili, gdy usiłowała znaleźć w torebce klucze do mieszkania. Ani kluczy, ani tym bardziej komórki za Chiny Lodowe znaleźć nie mogła. Zapewne, swym wrednym zwyczajem, spoczywały na samym dnie torebki pod stertą bibelotów. Niewiele myśląc kobieta odstawiła pod ścianę torby z zakupami, a następnie bezceremonialnie wysypała na podłogę zawartość swej torebki.


Niezbędne każdej kobiecie drobiazgi utworzyły na ziemi zgrabny stosik, na którego szczycie spoczął rozdzwoniony telefon. Przez chwilę sądziła, że to Preston dzwoni, by odwołać spotkanie, jednak jeden rzut okna na wyświetlacz wystarczył, by przekonać się, że to Richard.

Adwokat chciał się umówić na kolację i imprezę. No i pewnie na noc, choć o tym akurat nie wspomniał. Ale Vi była pewna, że pan mecenas nie miałby nic przeciwko. Ale niestety tego dnia już była umówiona. A że wieczór z Foxem zapowiadał się kusząco, nie było powodu, by go odwoływać. Musiała zatem spławić Richarda. Wywinęła się gadką o spotkaniu ze znajomymi, więc w sumie nawet nie skłamała. No, może nieco naciągnęła fakty, ale przecież od tego jeszcze nikt nie umarł.

Mężczyzna nie był zbyt zadowolony z takiego obrotu sprawy. Szykował się wszak na wieczór pełen wrażeń, a tu nici. Duma nie pozwoliła mu zbyt długo nalegać, zresztą pewnie i tak by nic nie osiągnął, bowiem Vi nie widziała powodu, by zmieniać plany. Ostatecznie Vivianne udobruchała go obietnicą, że może jutro lub pojutrze zajdzie dla niego czas, ale muszą się jeszcze dogadać. Póki co musieli kończyć.

Skoro kwestia nieco niewygodnego telefonu została załatwiona, pani detektyw mogła powrócić do przerwanego powrotu do domu. Rozpakowawszy zakupy kobieta spokojnie mogła się zabrać za robienie się na bóstwo. Szybki prysznic, depilacja, nasmarowanie całego ciała pachnącym balsamem, dopieranie odpowiedniej bielizny, suszenie włosów, dobieranie ubrań, makijaż. Zaiste kobiety mając wiele na głowie, gdy chcą się podobać mężczyznom… swoim i cudzym.

Śr., 24 X 2007, Cinema Village, godz. 18:00

Kiedy ostatni raz Vi była w kinie, tego nie potrafiła powiedzieć. Z tego prosty wniosek, że dość dawno. Z Carmen raczej nie chodziły do kina. Jeśli już gdzieś wychodziły, to na drinka, albo tańce, a jeśli chciały obejrzeć jakiś film, wypożyczały płytę i oglądały na kanapie w mieszkaniu Vivianne z wielką michą popcornu na kolanach.


Cinema Village było jednym z popularniejszych kin w tym mieście, a co za tym idzie należało się spodziewać sporych tłumów. Tym bardziej, jeśli – jak twierdził Preston "Godziny szczytu 3" były całkiem niezłym filmem.

Zarezerwowaną mieli dwuosobową lożę na końcu sali kinowej, miejsce w sam raz dla zakochanej pary chcącej się na uboczu poobłapiać. Ciekawe, czy Preston od samego początku miał zarezerwowane właśnie to miejsce, czy dopiero po wspólnej nocy na łeb na szyję szukał takiego miejsca. Tak, czy siak siedzieli blisko siebie, a z chwilą gdy zgasły światła i zaczął się seans, Preston przysunął się do niej jeszcze bliżej i objął ją ramieniem, drugą rękę zaś położył jej nieco powyżej kolana. W świetle bijącym z ekranu ujrzała na jego twarzy zawadiacki uśmieszek. Nie trudno było zgadnąć, jakież to myśli chodzą mu teraz po głowie.


Film nie był specjalnie wciągający, prawdę mówiąc Vivianne niewiele zapamiętała z fabuły. Po części była to wina dłoni Foxa, która wędrowała po wewnętrznej stronie jej ud. Swoje trzy grosze dołożyły też jego usta podszczypujące płatek jej ucha i rozpalony oddech mężczyzny wędrujący po jej szyi i dekolcie. Mężczyzna skutecznie ją rozpraszał i nawet, gdyby chciała, nie zdołałaby go od siebie odkleić. Jakoś nie chciała. Poczuła się jak nabuzowana hormonami nastolatka, która płaci 10 dolarów za bilet na film, którego wcale nie chce oglądać tylko po to, by móc się poobłapiać z chłopakiem w mroku kinowej sali. Wiadomo przecież, że jest zasadnicza różnica między pójściem do kina, a pójściem na film.

Gdy zapaliły się światła, Vi pośpiesznie zapinała guziki swej rozchełstanej koszuli, by ukryć koronki biustonosza przed ciekawskimi oczami innych widzów. Preston w tym czasie bezczelnie gapił się na jej odkryte nieco walory i uśmiechał się pod nosem. Rozporek zdążył zapiąć chwilę wcześniej.

Śr., 24 X 2007, mieszkanie Vivianne, godz. 20:22

Czuła jego wzrok na swoim tyłku, gdy schylała się, by wstawić brudne naczynia do zmywarki. Właśnie skończyli jeść zakupione po drodze z kina jedzenie na wynos. Vivianne zebrała talerze i sztućce, i powędrowała do kuchni. On, jak widać, powędrował za nią, choć miał grzecznie czekać w pokoju.

Gdy się wyprostowała, poczuła na sobie również jego dłonie, wędrujące od bioder aż do piersi. Przycisnął ją do siebie i tchnął jej do ucha jakieś sprośne słówka. Uśmiechnęła się czując jak bardzo jest spragniony jej ciała. Przez cały wieczór z trudem się powstrzymywał, ale teraz nie widział już najmniejszego powodu, by nie zedrzeć z siebie i z niej ubrania.

Na trasie z kuchni do sypialni na zmianę gubili ubrania. Rozpalone dłonie mężczyzny przez cały ten czas błądziły po jej ciele bezskutecznie starając się ugasić płonący w nim ogień. Wreszcie dotarli do łóżka i tak jak zeszłej nocy upadli na nie oboje, złączeni w pocałunku. A potem był już, jak to mówią słowa pewnej piosenki, czar zmysłów we wspólnym rytmie ich ciał.

Czwartek, 25 X 2007, mieszkanie Vivianne, godz. 7:21

Coraz bardziej lubiła się przy nim budzić. Właściwie jeszcze nie miała w tej materii zbyt dużego doświadczenia, ale doszła do wniosku, że spokojnie mogła by to powtarzać. No, może nie do końca życia i może nie codziennie, ale dość często.


Lubiła ciężar jego głowy spoczywającej na swych piersiach i to, jak tulił się do niej przez sen. Lubiła czuć na plecach ciepło jego ciała i jego dłonie wędrujące po swych biodrach, gdy się obudził. Za poranna nieświeżością ust i zarostem nie przepadała, ale przecież nikt nie jest idealny, nawet ona. Tak czy siak, lubiła się przy nim budzić. A może po prostu lubiła się z nim kochać, a wspólne budzenie było tylko tego konsekwencją.

Znów zjedli wspólnie śniadanie, popijając je świeżo zaparzoną kawą. Tak jak poprzednio nie mieli zbyt wiele czasu na rozmowę, a tym bardziej na igraszki, choć z pewnością i tym razem Foxowi chodziły takie pomysły po głowie. Niestety środek tygodnia temu nie sprzyjał i mężczyzna musiał się obyć jedynie smakiem, widokiem jej nago, gdy się ubierała.

Po śniadaniu pożegnali się, a potem każde poszło do swojego samochodu, choć pracę mieli przecież jedną: strzec ulic miasta, które nie zasypia nigdy.

abishai 04-07-2011 19:49

post pisany z pomocą carna ;)
 
Czw, 25.X.2007, NY(?), 23:30 (?)


Staruszek nie bardzo zrozumiał znaczenie słowa “energia”, ale pokiwał głową. Strzykawki znano już w jego epoce. I wyglądało na to, że terapia przynosi skutek. Pozytywny. Na razie. Przynajmniej zastrzyk adrenaliny oddalił uczucie bólu. Pozwoliło to przede wszystkim pozbierać się do kupy Alfonsowi. Dosłownie pozbierać. Na duszy i ciele. Choć trochę.Skurczone starcze ciało niemal zastygłe w próżnym trudzie obejmowania rozprutego podbrzusza nie prędko pogodziło się z obecnością opatrunku i młoda detektyw co rusz musiała odganiać dłonie Włocha odruchowo ściskające do niedawna ziejąca ranę i zagrażające integralności zawiniątka z foli i bandaży. Mógł jednak chodzić a to dawało dwójce dużo większe, od czekania na śmierć lub zbawienie, pole manewru. Mogli, z grubsza bez celu, błądzić po tej swoistej krainie wyobraźni z podtekstem nocnego horroru gdzieś na krawędzi świadomości. Wenecja z kanałami pełnymi smolistej wody trwającej w bezruchu głębi i zadającej kłam podtrzymującym kładki palom, że te kiedykolwiek sięgały do dna. Zbutwiały fetor zatęchłego drewna. Zawilgocone wapienne tynki o wypłowiałych kolorach i konsystencji ciasta w których dłoń ślizgała się bez oporu nim nie trafiła na schorowane ściany. Martwe łodzie na poły zatopione w czerni i obiecujące jedynie szybką drogę w dół. Nowy York szarych rzędów ceglanych ścian i powykręcanych żelaznych drabin groteskowo obwieszonych na zardzewiałych barierkach grożących zawaleniem balkonów zewnętrznych klatek schodowych. Miasto. Im mniej uwagi poświęcali monotonnemu otoczeniu tym bardziej miasto przestawało wpisywać się w ich wspomnienia. Szeregi bezimiennych i pozbawionych odcieni budynków których drzwi zastępowały ledwo zaznaczone portale na środkach elewacji a okna ziały ciemnością nie zdradzającą zamieszkania.

Rozmawiali. A przynajmniej starali się przerwać całkowitą ciszę otoczenia próba nawiązania dialogu. Jej rozmówca wspomniał ponownie walki. Rozdarcia bariery. Gdzie walczyli magowie mogło uformować się przejście. Ono mogło być sposobem na wydostanie. Jednak otaczający ich świat był rozległy. Przepastny. Wypaczony. I nie zdradzał swych powiązań z tym realnym, zewnętrznym. Liczenie, że w skończonej odległości od ich szlaku przy wystarczającym osłabieniu bariery w świecie realnym dojdzie do nadużycia mocy magicznych było by beznadziejnym entuzjazmem nałogowego hazardzisty ambitnie obstawiającego szanse jeden przeciw nieskończoności. Jednak przynajmniej zwiedzali rozglądając się za leżącym na ich drodze losem.

Musieli długo oddawać się tej pieszej turystyce bowiem ciało zdradzało z wolna zatrucie i zmęczenie eksploatowaną mocą. Nie zgadzało się to z wspominaną przez Włocha bezczasowością jednak jego tłumaczenia o fenomenie, że nie całkiem, i nie do końca, nie pomagał Amandzie zrozumieć.

Albo staruszkowi coś się pokręciło.

Co by nie było dziwne. Siedział tu wszak tak długo, więc mógł postradać rozum, tak jak postradał karty. A i prawie życie.

Niemniej, siedzenie w jednym miejscu dawało marne szanse. A perspektywa spędzenia reszty wieczności z rozmówcą kaleczącym język angielski, była co najmniej deprymująca.

Krok po kroku. Zakręt po zakręcie. Kwartał za kwartałem. Amy wraz Alfonsem przemierzała złowrogi w swej pustej naturze świat w poszukiwaniu przejścia do świata z hamburgerami. I nocnym niebem. I kablówką.

Wędrówce towarzyszyła cisza. Podszepty stworów podszywały się bowiem pod myśli atakując umysł bezpośrednio z pominięciem uszu. Drapały. Trzeszczały. Dołączając w końcu do tła szumiącego gdzieś na dnie. Dlatego kroki, rozbrzmiewały tu głośno. Byli jedynymi wirtuozami alejek z rytmem wybijanym podeszwą butów. Dlatego dysonans nie mógł ujść uwadze Amandy. Obcy rytm. Kłótliwe echo. Czyjeś stanowcze i szybkie kroki, zniecierpliwiony chód.

Nie byli sami! I choć może była to szansa na ratunek nadchodzący nie zdradzał zagubienia a to nie wróżyło łatwych powitań i tanich odpowiedzi.

Starzec też to dosłyszał i zauważył. I mimo wszystko sięgał po nadzieję. Coś co wlewa otuchę w serca i popycha do dalszego działania wbrew przeciwnościom losu i rozsądkowi który po tej stronie lustra musiał być w deficycie.

Zbliżała się. Wraz z zimną bielą jasności łakomie chwytającą się ścian już prawie tuż tuż.

obce 10-07-2011 08:49

Czwartek, 25.X.2007, droga na południowy Brooklyn, godz. 17:22


Dźwięk prywatnej komórki - ciche, nieinwazyjne nuty “I’m going slightly mad” Queen. Balesi.

- Czemu cię nie ma? - zaatakował gorączkowo zanim jeszcze zdążyła cokolwiek powiedzieć. - Miałaś być, a teraz oni instalują to tutaj. Myślą, że ich nie widzę, myślą, że nie wiem, co się pojawia. Miałaś być.

- Nick... - zaczęła, ale przerwał jej gwałtownie. Nie chciał słuchać kolejnego głosu.

- Są głodni, wygłodni, zgłodni. Przynieś im, dostaniesz ostatnią piosenkę. Musisz im przynieść. Znowu próbują mi się włamać do głowy, wiesz? - prawie słyszała suchy dźwięk, jego palców nerwowo, kompulsywnie trących ogoloną skórę. - Próbują wypalić chrom, próbują mnie wykosić. Ale ja wiem. To uszkadza wzrok i widzę cienie. Minie. Musi. Uszkadza słuch. Jak mrówki pod czaszką. Szepcze. Miałaś być. Więc czemu cię znowu nie ma? Nie ma, nie ma nie ma niemaniemaniema... Nie ma ciebie - zanucił nagle. - Nie ma mnie. Nie chcę być drzewem, co się przewraca i nikt nie widzi, Will. Patrz, to będę. Patrz na mnie, dobrze? Jedno oko tylko dla mnie. Choć masz tylko dwoje. Więc dla kogo to drugie? Pomyśl. Na kogo jeszcze będziesz patrzyła, żeby był? Przyjedź - zakończył nagle zupełnie trzeźwo. - Zaczęło się.

Te trzy ostatnie, powiedziane całkowicie poważnym głosem, słowa wystraszyły ją bardziej niż cała jego wcześniejsza, przeładowana emocjami przemowa.

- Jadę. Czekaj na mnie - powiedziała tylko, gwałtownie skręcając w jedną z przecznic prowadzącą do południowej części Brooklynu.


Czwartek, 25.X.2007, Antykwariat Nicolasa Balesiego, godz. 17:40


Antykwariat wyglądał jak zwykle: ta sama łuszcząca się farba, przykurzone szyby, zblakłe litery szyldu, szczelnie zasunięte rolety i sączące się zza nich światło lamp.

<Tam> - syknął Nūr. - <Czerń.>

Nie pytała o nic, tylko zaczęła splatać czar widzenia. Oparta o drzwi samochodu, nie przerwała nawet, gdy z bocznej uliczki wypadł w pełnym pędzie jakiś mężczyzna. Włos zmierzwiony, spotniałe czoło, pobladła twarz, na niej niekłamany wyraz niepokoju. Jakby ścigały go demony. Odwrócił się dwa razy, obejrzał przez ramię, stojąc już w kręgu światła rzucanego przez latarnię. I uspokoił wyraźnie. Wzruszył ramionami, jakby bagatelizując ten niezrozumiały dla niego moment strachu i pobiegł dalej. Odprowadziła go wzrokiem.

Tacy jak on - nie dotknięci ciemnością - nie mogą zobaczyć ani przekroczyć bramy.
Co innego rozregulowani czuciowcy...

Bramy były dwie - dopiero dzięki zaklęciu widziała to dokładnie. Jedna, rozpadająca się w bocznej uliczce, z której wyszedł facet uprawiający jogging i druga - bardziej stabilna, silniejsza w samym antykwariacie. Ta była aktywna. A tuż obok niej błyskała tęczowa aura Balesiego.

Chwyciła prywatny komórkę i ruszyła biegiem w kierunku budynku. Machinalnie, nawet nie patrząc, wybrała numer Marlowa. Sygnał. Drugi. Odebrał.

- Nie przyjeżdżaj.
- Co jest?
- U Nicka otwarło się przejście w ciemność, więc nie...
- Idiotka
- sarknął z uczuciem.

Usłyszała zmianę w pracy silnika, gdy zmieniał bieg na wyższy. Jasne, że przyjedzie. Jasne, że idiotka. Przecież wiedziała. Nie zostawiłby ich samych.

- Jest na piętrze. Nie pchaj się w nią, Jon, słyszysz? Sama wygaśnie.

Wcisnęła komórkę do kieszeni marynarki, ale nie przerwała połączenia, zostawiając detektywowi włączony nasłuch. Będzie chciał, to skorzysta. Przeskoczyła płaskie schodki, chwyciła za klamkę. Wijąca się jak płomień ciemność po drugiej stronie ściany podnosiła jej wszystkie włoski na karku. Była jak negatyw, czarna kartka podłożona pod kartkę białą - wyciszona, niema. Nie brutalna wyrwa w przestrzeni ale bagno, ruchome piaski, w które człowiek zapada się delikatnie, powoli, czasem nawet nie zauważając. Przecisnęła się za kontuar, wpadła na zaplecze.

Czy Nick mógł przejść przez tą bramę? Nie. Jego aura nie była skażona ciemnością. Jednak jej obecność mogła wzmocnić jeszcze bardziej jego czucie i strzaskać go jak pęknięte naczynie.
Czy Marlowe mógł przejść przez tą bramę? Tak. Przynajmniej w jedną stronę. Tylko nie sposób było przewidzieć czy dałby radę wrócić i jako kto - jak bardzo pokrzywiony by tam został, jak bardzo wypaczony, jak bardzo przekształcony przez „pająka”.

GWYLL! - wrzasnęła nagląco, wbiegając po schodach na poddasze.

Jestem.
Twoja sfora zagrożona?


Odpowiedział natychmiast. Cicho, z delikatną nutą pełnego spokoju zainteresowania. Jak u pieprzonego filatelisty patrzącego na jakiś stary klaser. Myśli Hollward wybuchnęły w odpowiedzi gejzerem ostrych emocji, które skręciły się w pełne wściekłości i strachu przekleństwa. Barghest wynurzył się z cieni, gdy szarpnęła gwałtownie za okrągłą klamkę. Tuż obok niej, tak naturalnie, że gdyby nie wiedziała lepiej, przysięgłaby, że przyczaił się tam już wcześniej.

Za drzwiami, w miejscu, gdzie splatała magię przez ostatni tydzień, wiło się coś na kształt czarnego płomienia. A tuż przy nim stał, prawie wpadając do środka, stał chwiejnie Balesi.

- Nick... - jęknęła przez ściśnięte nagle gardło.

Wywrócone oczy straszyły bielą białek. Poruszał nieznacznie głową, a z kącika ust sączyła mu się lśniąca strużka śliny. Nie krzyczał. Nie miotał się. Jego twarz była całkowicie pusta i Will poczuła, że nie może powstrzymać drżenia rąk. Przeczuł to. Wyglądał jakby skosiło mu umysł, jakby talent wypłaszczył mu mózg. Jakby została z niego tylko pusta skorupa ciała. Chciała żeby karin zaprzeczył, potrzebowała tego zaprzeczenia, ale Nūr milczał.

Doskoczyła do chłopaka, złapała za kruche ramiona, potrząsnęła nim delikatnie. Nic. Żadnej reakcji.

- Nick...

Pogłaskała go po twarzy, troskliwie starła rękawem ślinę z jego brody. Nic. Nawet nie drgnął. Wypalona od środka antena. Popchnęła go ostrożnie w kierunku drzwi. Jego ciało jednak zaparło się machinalnie, przechyliło jeszcze bardziej ku bramie, spychając ją samą bliżej czerni. Zaklęła, oblizała wyschnięte usta. Była za słaba, żeby się z nim siłować.

- Pomóż mi go odciągnąć - warknęła do Gwylla.

Barghest niemal po ludzku skinął głową. Powoli podszedł, chwycił nogawkę spodni i szarpnął. Za mocno. Materiał ustąpił pod naciskiem kłów. Trzeszczący dźwięk rozdzieranego materiału zdawał się o wiele głośniejszy niż być powinien. Pies zamarł w bezruchu na moment.

- Szybciej!

Skrzywił pysk w grymasie nienaturalnym dla zwykłego zwierzęcia, ale objął szczękami chudy nadgarstek Balesiego - ostrożnie, przez przydużą bluzę - i pociągnął raz jeszcze spokojnym, zdecydowanym ruchem. Nick ustąpił, zrobił dwa kroki do tyłu, a ona odetchnęła z ulgą.

- Musimy go stąd zabrać - powiedziała już bardziej stonowanym głosem. - I przypilnować dopóki Marlowe nie...

Za tobą!

Krótka, ostrzegawcza myśl Gwylla skutecznie przecięła w pół zdanie, które chciała powiedzieć, znowu wlała i podsyciła ogień w żyłach. Odwróciła się odruchowo tylko po to, żeby zobaczyć jak czarny, cichy płomień rozrasta się gwałtownie przed jej oczami. Jakby nabierając ostatniego oddechu.

I utonęła w matowym mroku, który wypełnił jej usta i płuca zapachem gryzącego dymu, prześliznął się po skórze wibrującym wrzaskiem. Serce zatrzepotało gwałtownie, zapiekła nagle obejmująca je pieczęć i Hollward zwinęła się w pół tonąc, zapadając, aż nie było niczego oprócz dymu i wrzasku, aż nie...

...znalazła się w negatywie antykwariatu. Nie było barghesta. Nie było chłopaka, bliskiego jej jak młodszy brat. Ucichła niecichnąca przecież nigdy melodia Nowego Jorku. Zamiast tego dookoła niej rozciągały się - zdawałoby się, że przemnożone lustrami w nieskończoność - półki obrosłe cieniami, ciężkie od bibelotów, lepkie od czasu i pokrywających je pajęczyn. Przeżarte robactwem podłogowe deski przy każdym poruszeniu wypuszczały w powietrze drobne chmury pyłu. Jak grzyby, jak fragmenty gigantycznych purchawek rozsiewających dookoła drobinki zgnilizny i entropii. Przestrzeń zawijała się dziwnie, nienaturalnie, jakby zawieszeniu ulegały tutaj prawa fizyki. Jakby nie było tam nic trwałego, jakby wszystko utkane zostało z szepczących, krzyczących i wrzeszczących cieni. Jakby wszystko było czystą potencjalnością - tysiącami możliwości zamkniętymi jedynie chwilowo w bardziej określonym kształcie. Czekającymi, by spełnić się i zrealizować w bardziej odpowiednich formach zrodzonych z prawdziwych koszmarów i lęków.

Rozejrzała się dookoła.
Nie było już bramy.
Czar widzenia rozpadał się w kruche, martwe skorupy symboli.

סטרא אחרא. To była sitra ahra, druga strona, którą kabaliści czynili źródłem wszelkiego zła. Próbowała się zaśmiać, ale zamiast tego rozpłakała się - dziwnie, sucho, bez płynących po policzkach łez. Była zmęczona. Była głodna. Chciało jej się palić. Chciało jej się krzyczeć. Chciało jej się wyć. Miała wszystkiego dość. A do tego to pieprzone przejście może zabiło Nicka. Pieprzone przejście otwarte w miejscu, gdzie czarowała, gdzie przez jej magię zgromadziła się ciemność. Przez nią!

To miał być taki prosty dzień. Po tygodniu splatania ajn, które miało połączyć ją z barghestem. Po magazynie, w którym strzelano do niej (do niej!) z karabinów, w którym przez nią zginęli ludzie. Po odwiedzinach u Hajjara, po tym jak Jon postrzelił jej karina, po odwiedzinach w posiadłości Shen-Men, po niefortunnym spotkaniu z Latającymi Jaszczurkami. Po całym tym strachu i napięciu. To w końcu miał być taki prostu dzień. Miała przyjechać do antykwariatu, przekupić Balesiego pizzą, posprzątać poddasze, spotkać się z Marlowem i spędzić resztę wieczoru próbując wyprowadzić go z równowagi. A zamiast tego brama i puste, śliniące się naczynie, w którym nie potrafiła znaleźć nawet odrobiny Nicka. Jej wina. Jej i tego kurwiarza, który pootwierał furtki w ciemność po całej dzielnicy. Ich wina. Ich - cholernych magów.

Sitra ahra.
Jej kara za jej winę.
Dobrze jej tak.

Tylko co teraz? Pokornie przyjąć wyrok, skulić się w kącie i czekać na ratunek, który może nie nadejść? To nie działa w ten sposób. Musiała się stąd wydostać. Ze zdziwieniem odkryła, że czuje na krawędzi umysłu obecność barghesta. Zacisnęła zęby i nie zawołała do niego, powstrzymała odruch. Balesiemu był teraz bardziej potrzebny niż jej. Nie miała złudzeń - nie pozbędzie się w ten sposób wyrzutów sumienia, ale może przynajmniej je choć trochę uciszy. Może w ten sposób cokolwiek naprawi. Nawet jeśli to żałosna forma zadośćuczynienia.


* * *


Nie wiedziała jak wiele czasu minęło nim dała radę ruszyć dalej - nim pod poczuciem winy i strachem zakiełkowała mozaika ciekawości, czystej złości i determinacji.

Wskazówki zegarka szalały, komórka była zimna pod jej dłonią - ekran jarzył się chłodnym światłem, litery i cyfry rozmywały się w formy piktogramów i symboli, których nie potrafiła rozpoznać, zapisane wiadomości zmieniały swoją treść a gdy przytknęła telefon do ucha, mogłaby przysiąc, że usłyszała szum matowych fal czarnego oceanu. Zaklęła cicho, drgnęła na dźwięk własnego głosu. Obróciła się, przesunęła spojrzeniem. Pod jej stopami podłoga stawała się miękka, rozwilgła. Pod jej spojrzeniem antykwariat przemieniał się powoli, w trudno zauważalnych drgnięciach oddryfowywał wciąż dalej i dalej od pierwotnego kształtu. Gęstniały widoczne kątem oka cienie.

Wcisnęła telefon z powrotem do szarej marynarki. Niewiele miała przy sobie. Zegarek równie bezużyteczny jak komórka. Klucze, których ciężki brelok oplątywała sieć arabskiego zaklęcia wiążącego w środku niewielkiego jinni. Kilka kryształów zmykających w sobie strzępy aur i czarów. Złotą hamsę, w której formę wpasowane było kabalistyczne Drzewo Życia. Miętowego cukierka, drewniane male Yue owinięte w płócienną chustkę i maleńką fiolkę, w której płonęła iskra czystego ognia. Tylko tyle.

Obróciła ją w palcach, otwarła, wydobyła drobinę ognia na zewnątrz. W ciemności iskra stała się płomieniem. Jaśniejszym i silniejszym niż po właściwej stronie świata. Zacisnęła zęby, zanuciła cicho. Ogień odpowiedział, zatańczył pomiędzy jej palcami. Uśmiechnęła się do niego - miała nad nim kontrolę - nawet tu. Ale potem przyjrzała się uważniej swoim dłoniom i uśmiech zniknął tak szybko jak się pojawił. Dopiero tutaj, gdzie magia była bardziej dostrzegalna nawet dla normalnego wzroku, widać było to, czego domyślała się już wcześniej.

Miała ciało pełne ognia. Miała iskry ognia we krwi.
Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w nieznacznie rozjarzoną skórę, w delikatnie błyszczące szlaki żył i tętnic po wewnętrznej stronie nadgarstka, pulsujące w rytmie uderzeń jej serca.

Przygryzła wargi. Kolejny raz pomyślała, że powinna zdjąć tą ognistą pieczęć jak najszybciej. Zaraz potem jednak kolejny raz przypomniała sobie jak bardzo, bardzo bolało oplątanie jej wkoło żywego serca, przypomniała sobie, że ten masochistyczny seans bólu musiałaby powtórzyć. I stchórzyła. Kolejny raz.

Opuściła rękę. Obrzuciła ponurym okiem pełgające wokół niej cienie - w tym także jej własny, który tutaj przybrał kształt karina i jak żywa istota wił się wkoło jej nóg. On też był tu silniejszy. On też był bardziej agresywny. I on też chciał się wyrwać na wolność. Czuła jak naciska, czuła jak próbuje rozerwać niematerialną, cienistą błonę.

Zagięła palce, schwyciła w nie ogień jak w klatkę. Zaszeptała do niego, wynuciła długą, wibrującą nutę, roznieciła jego żar. Cienie zadrgały, odsunęły się nieznacznie.

<Wypuść mnie> - zażądał w końcu karin.

Nie.

<Dam ci siłę. Pomogę ci. Wypuść> - nalegał.

Nie.

<Hatomet. Strzaskany. Nick> - jątrzył, szeptał, grał na jej uczuciach. - <Przegryza cię jak robak. Ten strach o niego. Powinnaś tam być. Z nim.>

Nie. Ale zawahała się, a on wyczuł pod tym wahaniem to, do czego nie chciała się przyznać.

<Dlaczego?> - zaszemrał powoli, jakby sam koncept znajdował zadziwiającym.

Warknęła na niego zniecierpliwiona jego udawanym niezrozumieniem. Nie mógł nie rozumieć obawy, że jeśli wypuści go luzem, jeśli pozwoli nażreć mu się ciemności, wzrosnąć w siłę to zachwiana zostanie równowaga pomiędzy nimi. Wolała się nie zastanawiać, że tutaj i teraz miałby największe szanse przetrwania także po jej śmierci.


* * *


Jedyną miarą czasu były zmiany w scenografii, którą ciemność ustawiała dookoła niej. Przedmioty zmieniały swoje kształty, przenikały się, wtapiały w siebie jak wosk pod wpływem płomienia. Dziwaczały, osuwały się w karykatury samych siebie, w swój ciemny obraz. Czy prosty imbryk, na którego powierzchni otwierają się sączące się wrzody. Czy drewniany wieszak nagle skrzywiony, przegryziony robactwem, wijący się powoli ale wyraźnie. Czy stare monety, na których awers i rewers w niepojęty sposób zlewają się w jedno. Potem degenerują w formy nierozpoznawalne, na które nie ma już nazwy w jasnych ramach ludzkiego języka. A jednak Hollward próbuje im te nazwy nadać, próbuje narzucić na to, co nienazywalne siatkę kategorii logicznych, intelektualnych. Nie da się. Umysł dotarł do granic, do swoistego horyzontu zdarzeń. I to jest dobre, to jedyna obrona. Zobaczyć ciemność samą w sobie, ten noumen wypluwający z siebie wszystkie pokręcone zjawiska? Zrozumieć go i zostać przy zdrowych zmysłach? Niepodobna.

A jednak żeby znaleźć wyjście musi dotrzeć przynajmniej do naskórka, musi znaleźć ciemne przeźrocze, przez które będzie mogła spojrzeć na ciemność i nie oślepnąć. Kiedy jednak próbuje wspiąć się po Drzewie Życia, spleść zaklęcie - kolejne symbole pękają jak suche skorupy nie mogące utrzymać w sobie pełni znaczenia. To sitra ahra. Nie da rady posłużyć się strukturą symboli powiązaną z kreacją i jasnością. Nie tu, nie po drugiej stronie, nie z dala od sitra de-Kedusha - Świętej Strony.

Długo waha się zanim ponownie wejdzie na drogi wyznaczające gałęzie Drzewa. Tym razem jednak jest to Drzewo Wiedzy, Drzewo Zewnętrzne - ha-ilan ha-hizon - konstelacja stworzona nie z sefirot lecz qliphoth - ich negatywów po drugiej stronie jasności, symboli utraconej jedności. Lewa strona Ain Soph, nieskończonego światła, she-ein bo mahshavah.


Więc już nie Malkuth, uwieńczenie emanacji, boska obecność w materii. Więc już nie Shekhinah lecz Lilith - już nie materia lecz to, co materii przeciwne. Wszystko to, co ukryte, co umyka świadomości.

Więc już nie Yesod lecz Gamaliel, już nie księżyc, który odbija światło wszystkich innych sefirot w Malkuth lecz jego ciemna strona, cień duszy świata, sen, którego nie pamięta się i nie chce pamiętać po przebudzeniu.

Więc już nie Hod lecz Samael...

Hollward powoli przemierza Drzewo Wiedzy, ostrożnie, jakby wkraczała na nieznany ląd. Zahacza zaklęcie o noszoną na cienkim łańcuszku hamsę, wypełnia wpisane w nią qliphoth kolejnymi znaczeniami, wytyczna nowe ścieżki. I wie, że stąpa po cienkiej linie, tuż ponad ciemną przepaścią. Nie wie co ujrzy, gdy spojrzy przez drugą stronę ciemności. Nie wie ile pojmie, ile zrozumie i jak bardzo ją to zmieni. Ale jak inaczej będzie mogła dostrzec miejsca, gdzie bariera jest cieńsza, gdzie granica do jej własnego świata znajduje się bliżej? Nie ma innego sposobu.

Dlatego oplata kolejne nuty zaklęcia dookoła amuletu, kreśli kolejne linie znaków. Magia wibruje wkoło niej, żąda zapłaty, ceny. Tatuaże na jej przedramionach wiją się gwałtownie, dopasowują do Zewnętrznego Drzewa, nabrzmiewają boleśnie. I pęka skóra jak przecięta skalpelem, spływają gęste krople, czerwienieją symbole czaru, przyjmują daninę.

A gdy wybrzmiewa ostatnia nuta, ciemność staje się czarnym światłem.
Po raz pierwszy nie jest odrażająca. Po raz pierwszy nie ślizga się po ciele zapachem palonego ludzkiego mięsa. Po raz pierwszy nie wnika w każdy zmysł wrzaskiem, obrzydzeniem do gnijących ran i popiołu.
Jest prawie piękna.
Nie krzyczy już lecz szepcze. Jej dotyk jest chłodny, cichy, jak czerń przełamana fioletem, jak słodycz zmieszana z metalicznym smakiem krwi.
Po raz pierwszy czarny ocean kusi, by w nim utonąć.
A Hollward po raz pierwszy zaczyna rozumieć.

abishai 23-07-2011 17:19

Czwartek, 25 X 2007, wydział XIII, biurko por Logan, godz. 9:10


Daria przeglądała akurat najnowsze raporty popijając kawę, gdy Vivianne weszła do pokoju. Zerknęła na nią i kubkiem wskazała miejsce na fotelu przed sobą.- Zważywszy że ksiądz Dawkins ma przedłużające się szkolenie przy kurii, będzie pani zapewne pozbawiona partnera przy kolejnej sprawie, więc proszę się nie wahać z dzwonieniem po wsparcie.
Potarła czoło przekładając papiery i mrucząc pod nosem.- Potrzebna będzie... jakaś sprawa lżejszego kalibru niż ten ostatni.
Wreszcie wyciągnęła jakąś teczkę i przyjrzała się jej.-A tak. To jest ciekawy i w sumie bezpieczny przypadek. Do pewnego stopnia. Chodzi o kradzież jaja.
Uśmiechnęła się widząc zdziwienie malujące się na twarzy detektyw Henderson.-Bynajmniej nie chodzi o zwykłe jajo, a o słynne jajko Fabergé. Rodzaj bogato zdobionego bibelotu wartości około czterech milionów dolarów. Tak przynajmniej twierdzi właściciel. Osobiście sądzę, że była to podróbka warta nie więcej niż trzy tysiące dolarów. -
Wzruszyła ramionami.- Normalnie byśmy się tym nie zajmowali, ale... okradziony został mag i w zeznaniach oskarża innego czarownika o kradzież. A dokładniej byłego wspólnika, także w przestępczej karierze. Obaj już siedzieli za przestępstwa, głównie napady i kradzieże oraz popełnione w latach sześćdziesiątych.
Przeglądała teczkę mówiąc.- Grigorij Pietrowicz Glinsky, kiedyś znany jako Nieśmiertelny Glinsky. Ponoć spłacił swój dług wobec społeczeństwa i otworzył rosyjską herbaciarnię.
Uśmiechnęła się ironicznie.-O kradzież oskarża swojego ucznia, Fiodora Aleksandrowicza Pawluka. Też niemiłego typka, zwanego Zimnopalcym Fiodorem. Obaj są szumowinami jakich mało.
Potarła podbródek w zastanowieniu.-To może być zemsta, Zimnopalcy zeznawał przeciw Glinsky’iemu w zamian za złagodzenie wyroku.
-Tak czy siak, to zadanie dla pani.- rzekła kobieta podając teczkę.-Na razie jest tylko raport wstępny od zwykłej ekipy, ludzie Pavlicek jeszcze pracują na miejscu. Włamania dokonano konwencjonalnymi sposobami, możliwe więc, że śledztwo będzie można przekazać zwykłej dochodzeniówce.

Czwartek, 25 X 2007, The Russian Tea Room, godz. 9:45


Przyjazd tutaj uprzedził SMS od Richarda.
Enigmatyczny SMS, choć łatwo się było domyślić jego celu.
Cytat:

„Daj znać, czy lubisz włoską operę.”

Prawnik zapewne planował ich kolejną randkę.


Przed rosyjską herbaciarnią stało już auto ekipy Pavlicek, ale to był jedyny poszlaka świadcząca o tym, że wydarzyła się kradzież.
Herbaciarnia była otwarta, w środku byli już poranni klienci. I rosyjska atmosfera. A także język.
Machnięcie odznaką przed kelnerką pozwoliło Vi dowiedzieć się kilku faktów. Ekipa Pavlicek pracowała na drugim piętrze, bo tam było włamania. Pan Glinksy opuścił lokal. Skontaktować się z nim nie można było, bo był człowiekiem starej daty nie uznającym telefonów komórkowych.
Nie było windy, trzeba więc było skorzystać ze schodów. I tak Vi dotarła na miejsce zbrodni, na którym to jak mrówki uwijali się „poddani Czeszki” robiąc zdjęcia. Krótkie obejrzenie miejsce kradzieży plus sprowadzanie pierwszej ekipy śledczej pozwoliło ustalić, że złodzieje unieszkodliwili alarmy, wspięli się na drugie piętro, od strony zaplecza używając sprzętu wspinaczkowego, wycięli otwór w szybie okiennej i tak dostali się do środka. Nie ukradli nic poza jajkiem. Fachowcy pracujący na zamówienie.
Kradzież nastąpiła o drugiej trzydzieści w nocy. Pozornie nie było więc w tej kradzieży żadnego wątku nadnaturalnego. Pozornie.
Bo czy maga można tak łatwo okraść?

Latilen 24-07-2011 18:10

Gdzieś u Shianga, (?), (?)


Nie myśleć. Nie koncentrować się na wzbierającej fali frustracji. Stop. Odciąć się. Nawet od suchości w gardle i pseudo-ziołowej herbatki wypalającej kubki smakowe. Basta. Zapomnieć. Spać. Zanurzyć się w bezmyślnej ciemność.

Powieki same opadły, odpłynęła w sen.

Tygrys.
Potężne złoto-pomarańczowe futro poznaczone czarnymi pręgami czaiło się w świeżozielonym, bambusowym zagajniku.



Zwierz przywarł do ziemi. Czekał. Naprężony i gotowy do skoku. Jakby czuł zbliżającą się ofiarę.
Ta wynurzyła się z mroku. Czarna łuska pokrywająca wężowe ciało błyszczała. Wężowate ciało wiło się między pędami. Małe łapy zakończone sierpowatymi szponami ryły ziemię, a paszcza pełna dłutowatych zębów otwierała się w niemej groźbie. Potężny łeb zwieńczony jelenimi rogami rozglądał się bacznie.
Tygrys nie czuł jednak strachu. Jego kły błysnęły. Spiął się i odbił od ziemi. Wyskoczył z zarośli, aby zaatakować. Dwaj drapieżnicy zwarli się w bezlitosnym, gwałtownym boju. Tylko jeden miał przeżyć.

Polała się krew, ryki dwóch bestii rozbrzmiały jak jeden. Wgryziony w krtań smoka tygrys, choć był coraz ściślej oplatany wężowymi splotami smoczego ciała, nie rozluźniał nacisku swoich kłów na podgardle przeciwnika. To on triumfował mimo ran szarpanych zadawanych mu przez sierpowate szpony umierające gada.
Czarna posoka oleiście rozlewała się po języku Tygrysa, powoli spływała na jego futro i dalej na ramiona, dłonie.
Dłonie?
Smok coraz słabiej poruszał kończynami. Dławił się swoją krwią, walcząc spazmatycznie o oddech. Wściekle wciągnął powietrze do płuc. Miała wrażenie, że jej szczęki złapał skurcz i jej zęby pozostaną już na zawsze w szyi ofiary. Szponiaste paznokcie przeciwnika próbowały bezskutecznie odepchnąć jej szyje i barki. Czarna sfera, którą wcześniej trzymał w dłoniach, teraz potoczyła się pod nogi Tygrysa. Ostatnie spazmy, przedśmiertny jęk zabrzmiał jak gulgot. Spojrzała w stronę pyska smoka, która teraz była niczym innym jak twarzą jej Stryja. Yue cofnęła się szybko na kilka kroków, pozwalając bezwładnie opaść zwłokom na ziemię. Otarła usta rękawem. Jej rany paliły żywym ogniem. Dyszała wściekle.

Przeżyła.

Zabiła własnego Stryja.


Smak krwi powoli płowiał w ustach. Zdawało jej się, że ktoś wyje. Zamknęła oczy, aby skupić się na dźwiękach. Na granicy słyszalności, coś jakby... Nie, to nie wycie. To raczej bardzo słaby śpiewak zarzyna jakąś piosenkę. Czy to radio? Nie, zbyt jęczące. Już ona lepiej by to zrobiła. Przypomniały jej się tekst, słowa wróciły z otchłani pamięci, zupełnie nieproszone. Stara chińska piosenka biesiadna. Często nucił ją Dziadek Wu sprzątając herbaciarnię. Tylko on tak łatwo nie wypadał z melodii. Kto jest na tyle stary, żeby znać...

Shiang.

Otworzyła oczy. Jej kark wołał o pomstę do nieba, wygięty nie-wiadomo od jak długiego czasu w niewygodnej pozycji. Zagryzła dolną wargę i spróbowała się unieść nieco na łokciach. Mroczki bólu przeszły jej przed oczami, ale nie zemdlała. Czyli był postęp. Uniosła nieco głowę. Shiang siedział w kacie pokoiku obstawiony świeczkami dającymi słabe światło. Pozycja lotosu. Na kolanach butelka wina ryżowego.



"Wykańczał" właśnie piosenkę o wojaku, który musiał opuścić swoją ukochaną. Zaczynała się zastanawiać, czy głowa bolała ją od jego jęków, czy jednak od gorąca.
- Błagam, wystarczy. - mruknęła zachrypnięta. - Może jakiś tatuaż na umiejętności wokalne by się przydał?
-Już wstałaś? Szybko.-
starzec uśmiechnął się i podniósł z pozycji "medytacyjnej"... Ruszył w kierunku Yue. Po czym podał jej butelkę z winem mówiąc. - Poczucie humoru. To też dobry znak.

Jej język przypominał papier ścierny. Nadal nie lubiła alkoholu, ale w tej chwili nie miała zamiaru pogardzić żadnym płynem. Wlała w siebie zawartość butelki na jeden raz.
Spróbowała opuścić nogi z łóżka, ale całe jej ciało zdawało się zrobione z waty i nie chciało jej słuchać. Poddała się, opierając głowę na zaciśniętej pięści.
- Co dziś jest? - prychnęła do uśmiechniętego sadysty.
- Śniadanie. Płatki śniadaniowe z mlekiem. Podstawa zdrowego śniadania Amerykanów.- odparł wymijająco Shiang i ruszył do niewielkiego stolika, na którym stała porcelanowa miska. - Nie umiem gotować.
- Oby smakowało lepiej niż drink z wielbłądzich sików bez parasolki. -
ponownie spróbowała zdjąć nogi z łóżka. Musiała ręką przygiąć kolano, przyciągając nogę za spodnie. Przy okazji jak najmniej poruszać plecami. Niewykonalne. Rzuciła wściekłe spojrzenie na Shianga. Nie da mu tej satysfakcji i nie będzie jęczeć. Zacisnęła szczęki. Po dłużących się chwilach męki, usiadła.

- Dzień? Godzina? telefon? - starła pot z czoła.
- Żadnych telefonów, żadnego kontaktu ze światem.- stwierdził kategorycznym tonem głosu Shiang, siadając obok niej i karmiąc ją. - Skup się na sobie i leczeniu. Nie na świecie zewnętrznym. - po czym dodał niechętnie.
- Jest piątek koło południa.
Przymknęła oczy. Aż się sobie dziwiła jak grzecznie próbowała przełykać mdłe w smaku, drapiące w podniebienie płatki lekko rozpuszczone w mleku. Zaczepiła palce o rękaw mistrza tatuażu.
- Proszę, tylko sms. Do brata. - ją samą zdziwił wybór.
-Ale potem... komórka ginie.- odparł z lekką irytacją Shiang. Najwyraźniej nie miał zaufania do technologii, albo wierzył że telefon Yue był na podsłuchu. Albo oba powody były prawdziwe. Podszedł do zebranych w kupkę rzeczy dziewczyny i wydobył z nich komórkę.
Odebrała ją nieco trzęsącymi się palcami. Zapalony wyświetlacz oślepił ją na kilka chwil. Powoli wybierała kolejne literki na klawiaturze dotykowej.

Cytat:

"Żyję. Wracam jutro. Dzwoń, jeśli będę potrzebna."
Wysłała. Otworzyła usta w oczekiwaniu na kolejną porcję płatków. Telefon złożyła na kolanach mężczyzny. Nie czuła się na siłach, aby protestować.
Shiang sprawnie wyjął baterię i odrzucił daleko od telefonu. Spojrzał na plecy Yue i rzekł.
- Ładnie ci się goi. To dobrze. Powinnaś długo odpoczywać, ciało jest zmęczone i już zdradza pierwsze oznaki wpływu tatuażu.
Westchnęła nieco się garbiąc pomimo bólu.
- Nie umiem odpoczywać. - jakby dopiero zrozumiała, co powiedział, dodała.
- Jakie oznaki?
- Zmarszczki w kącikach oczu. Nie martw się, niezbyt widoczne.
- O nie!-
wydęła teatralnie wargi. - To zniszczy moją karierę.
- Przepływ chi przez ciało jest już inny u ciebie. Czujesz. Zamknij oczy i skup się na swych plecach.-
rzekł cicho Shiang, zakrywając jej oczy dłonią.
Czuła... to dziwne, czuć ruch na swych plecach, jakby malunki się poruszały. Niemal słyszała ryki dwóch wrogich sobie bestii.

- Czy... - zamarła na chwilę.- Śniłam o nich. Byłam jednym z nich.
-Tatuaż jest częścią ciebie dziewczyno. Nie jest obcy. To co masz w sobie, przeniosłem ci na powierzchnię skóry. Smok to twój stryj.- odparł Shiang.- Silny, ale możliwy do pokonania. Raz już przecież zginął.

<<I to się nie powtórzy bratanico. Uczę się na swoich błędach.>>

Drwiący głos Gonga włączył się do rozmowy.

Zszarpnęła dłoń Shianga ze swojej twarzy. Spojrzała gdzieś w róg pomieszczenia. Wyglądała jak mała, obrażona dziewczynka, którą ktoś zganił. Zgarbiona, z lekko otwartymi ustami.
- Tatuaż miał mi pomóc stać się silniejszą niż Stryj, a nie zobrazować nasz konflikt. - odrzuciła włosy do tyłu.
Złapała starego za ramię, kładąc się powoli na śmierdzącym łóżku.
- Zresztą nieważne.
- Tatuaż nie miał być rozwiązaniem. Nie miał być cudownym lekiem na całe zło.-
odparł Shiang wstając. - Tatuaż jest twoją wewnętrzną siłą, a on jest częścią tej siły. Pierwszym stopniem do pokonanie wewnętrznej słabości, jest akceptacja faktów. Drugim zmierzeniem się z nimi. Trzecim pokonanie jej. Jeśli oprzesz tą walkę na innych, przegrałaś.
Prychnęła.
- Wiem... ja... - przymknęła oczy, kładąc się na boku. - To trudne. - wymamrotała w swoje ramię.

Uśmiechnął się.
- To masz ochotę na mahjonga? Dam ci fory.
- Wątpię, że daje mi to jakąkolwiek szansę, ale nie mamy innego zajęcia prawda?
- zmrużyła podejrzliwie oczy. - Tylko nie śpiewaj.
Zaśmiał się. Przysunął stolik do łóżka, rozłożył kamienie.
- Wiesz co się dzieje z Sungiem i tym no... - musiała się chwilę zastanowić jak miał na imię pseudo-gej. - Kagarim?
-Sung... ten młody. Hmmm... do dziadka brakuje mu nieco, ale i tak lepiej radzi sobie od ojca. Sung może cię odwiedzić jeśli chcesz. Kawari... nie znam tego imienia. -
mruknął Shiang. - To ten koleś Sunga?
- Ta, ten co wygląda jak niedorobiony gej.
- pokiwała głową biorąc do ręki pierwszy kamień.
- Nie zwróciłem uwagi. Dla mnie większość młodzieży to wymoczki, bez gustu. Stary dziad ze mnie. - stwierdził Shiang z lekką nutką melancholii w głosie.
- Tacy są najlepsi. Dobrze się z nimi bawi, zawsze słuchają silniejszego od siebie. Wszyscy tacy sami, więc nie warto zapamiętywać imion. - podrapała się po głowie. - A kto nie jest wymoczkiem według szacownego Tatuażysty?
- Bruce Lee... To był prawdziwy wojownik.
- stwierdził z przekonaniem w głosie mężczyzna. Wzruszył ramionami. - Ale go uciszyli za to co uczynił. Choć koniec końców dzięki niemu sztuki walki otworzyły się na świat. Bruce Lee miał rację jednak. Nie można się zamykać na świat.

- Na który? Ten wewnętrzny czy zewnętrzny?
Nonszalancja w jej głosie kryła budzące się zainteresowanie rozmową.
- Na oba. Sztuki walki bez filozofii z nią związanej to tylko beztroskie łubudubu.- machnął ręką Shiang w irytacji.- Sztuki walki mają wymuszać rozwój duchowy i fizyczny. A nie można się rozwijać, kisząc się we własnym sosie.
- Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. -
westchnęła.
-Narzekania, narzekania, narzekania.- zrzędził Shiang i puknął palcem w czoło Yue.- Mniej narzekać, więcej próbować.
Przetarła palcami miejsce, gdzie ją dotknął.
- Dobra, dobra. Ty się chowasz przez triadą, ja się staram nie dać utopić w jej gównie. Kiedy sprowadza się wszystko do idei łatwo być mistrzem słowa. Tyle że ludzie idealni nie są.
Jej świat polegał na prostych zasadach, gdzie silniejsi lub sprytniejsi dyktowali prawa. Albo było się ofiarą, albo drapieżnikiem. Droga środka nie istniała. Westchnęła.
- Może rzeczywiście jestem zbyt "zwierzęca".

Nigdy do tej pory nie analizowała swoich instynktownych decyzji. Powoli zaczynało do niej docierać, że istniała inna droga. Niestety oparta na ciągłym balansowaniu na krawędzi. A to cholernie trudne.

-Ale ja nie narzekam.- odparł Shiang i wziął kamień do ręki.- Chowam się bo mam swoje powody. Ale nie jest to dla mnie ciężar. Zawsze mogę pojechać do Cleveland.
Wygięła usta w niedowierzaniu.
- Czemu akurat Cleveland?
-Rodzina tam moja mieszka.
- mruknął enigmatycznie.- Brat przeprowadził się do Cleveland lata temu.
- To dlaczego cię tam nie ma? Nie rozumiem, po co zostawać w tym bagnie
. - przejechała palcami po dolnej wardze. - Choć Stare Chinatown ma swój urok.
-Kto wie? Może jestem starym upartym głupcem? A może nie lubię Ohio i tamtejszego klimatu? Co oznacza, że jestem starym upartym głupcem.- Shiang szybko zakończył swój filozoficzny wywód. Wzruszył ramionami.- Nie oczekuj po starym koźle, że będzie uciekał przed zagrożeniem. To przyznanie się niemal do porażki.

- Tylko nie kozłem, to mi się źle kojarzy. -
podrapała się po głowie. - Myślałam, że Szacowny Tatuażysta ma jakieś zobowiązanie względem swojego mistrza. Jakaś tajemnica. Krew i Honor. Widać jestem głębiej osadzona w... "świecie" niż mi się zawsze wydawało.
Shiang wybuchł śmiechem, podrapał się za uchem.- Taaa... trochę daleko mi do rodziny Tai Shien i tego całego szacunku wobec ich magii, co?
Wzruszył ramionami.- Za dużo mroku w mej sztuce, by wzbudzała szacunek. Krew i honor nie ma tu znaczenia. A szacunek należy mieć tylko dla swej sztuki. "Jesteś odpowiedzialny za każdy rysunek jaki stworzysz i za każdą osobę, która będzie je nosiła." To jest główna i chyba jedyna zasada w tym fachu.
Machnęła dłonią, jakby odganiała muchę.
- To chyba prostsze. Tai Shien są... nie wiem. Te wszystkie ceremoniały, reguły przestrzegane tylko z zewnątrz. Prawa, które mają utrzymać w ryzach niepokornych. Nigdy tam nie pasowałam. Zresztą zawsze mi pokazywali, że tam nie pasowałam. - uśmiechnęła się szelmowsko. - Ciekawe, Triady też mnie ledwo tolerują. Chyba powinnam też uciec do Cleveland.
- Dobre miejsce na... emeryturę. A ja nie czuję się emerytem.
- odparł starzec uśmiechając się szeroko.

- Szkoda życia na emeryturę. - przytaknęła słowom Shianga.
- Chociaż w tym się zgadzamy. A ty uważaj, bo chyba mi przewaga rośnie.- mruknął starzec z uśmiechem.
- Nie powiedziałabym, że to zaskakujące. Bądźmy szczerzy, jestem rekonwalescentką. - pokazała mu język, stukając kamieniem w blat stolika. - Ale nadal nie rozumiem czemu się zgodziłeś na zrobienie mi tatuażu.
-Hmmm... Kapry s może?
- zamyślił się Shiang. Przymknął oczy.- A tak. wydawałaś się odpowiednia. Silna duchem, uparta, rogata dusza jak to mówią Jankesi. Odpowiednia by udźwignąć brzemię.

- Rogata dusza, ha!
- odrzuciła włosy z twarzy, krzywiąc się na wspomnienie walki z wujem w postaci wielkiego kozła. - Zapamiętam na zaś. Kaprys, ciekawe.
-Nie wszystko trzeba brać na rozum. Czasami i przeczucia wystarczą.
- stwierdził Shiang.- Instynkty jeśli się ich słucha, pomagają podjąć dobre decyzje.
- Jak odróżnić instynkt od pasożyta?
- jej usta wygięły się dzióbek. - Zresztą nie wiem, czy instynkt to dobra rzecz. Mój ojciec go nie słuchał, Stryj słuchał. Obaj nie żyją.
Shiangznów się zaśmiał.
- Twój stryj nie słuchał swego instynktu, a zachcianek. Był jak małe dziecko, któremu dano potężne zabawki do rączek.

<<Niech szczur kryjący się po ciemku w kanałach uważa na swoje słowa! Co on wie o Naszej Magii?>>
- Cóż, on by się z tobą nie zgodził.
- postanowiła ograniczyć się do eufemizmu niż cytatu.
-Zapewne. - stwierdził mężczyzna nadal uśmiechnięty.- Ale ostatecznie, ja żyję... on, jakoś nie bardzo.
Yue pogrzebała w uchu, starając się na chwilę ogłuchnąć, gdyż w głowie usłyszała wibrujące wściekle przekleństwa Tatuażysty i całego jego rodu do 10 pokoleń wstecz.
Uderzyła kamieniem o stół nieco mocniej niż trzeba.
- Z tym też by się nie zgodził. - wypuściła powietrze ustami. - Poniekąd, gdybym była moim bratem, byłoby mu o wiele wygodniej.
-Rozumiem.-
odparł spokojnym tonem Shiang. Spojrzał w jej oczy.- I może dlatego lepiej, że nie jesteś swoim bratem.

Chciała wzruszyć ramionami, ale świeże rany na plecach to uniemożliwiły. Skrzywiła się.

- To by wymagało kilku nieprzyjemnych operacji plastycznych. - uniosła jedną brew w niemym wyzwaniu.
-Szkoda takiej ładnej buzi na operacje.- odpowiedział mistrz i dodał pocierając czubek nosa.- Ale jakbyś planowała jakąś to... mogę ce zastąpić, zawsze chciałem mieć podbródek jak Sean Connery.
- Niewiele by to pomogło.
-Wszyscy by tylko krytykowali.
- łobuzerski błysk oka niezbyt pasował to obrażonego tonu jego głosu.- Byłbym świetnym chińskim Seanem
- Chiński Sean z europejskim podbródkiem? Nie sądzę, że to wygląda dobrze.
- przymrużonymi powiekami obserwowała pole bitwy w mahjonga. - To może zagramy w karty? Coś nie idzie mi za dobrze. - postukała w swój mur.

- Ale mówiłeś ze znałeś dziadka Johana, jaki był?
-Przygarbiony, życzliwy. Potężny. Bardzo potężny. I bardzo mądry.
-mruknął Shiang wstając i narzekając pod nosem, o dzieciakach odcinających się od własnej kultury.- Dziadek Johana nie pochwaliłby małżeństwa ojca, ale też nie odrzuciłby rodziny od siebie. Nieważne jakiej by była krwi. Li-sen był prawdziwym magiem zapachów. Taaak... Ale młody też nieźle sobie radzi, jak na samouka.
- Taa, szczęściarz. -
rozmasowała powieki. - Ale przydałby mu się ktoś, kto by mu zrobił przyspieszony kurs prowadzenia interesów.
-Więc ty mu kogoś podeślij. Może tą obcą co się z nią zaprzyjaźniłaś? Schludna jest i... włada magią. Któryś z gangów dostał bolesną nauczkę, od niej. Tak mówią.-
mruknął starzec tasując karty.
- Tak? Komu spuściła łomot? - zaciekawiła się - Ale czemu ja mam mu coś załatwiać? Czy wyglądam na jego matkę?
- Jakiemuś ulicznemu gangowi. Chyba, "Złotym Tygrysom" .Jednym z tych co są dziś, a jutro znikną z ulic. Napadli na jej samochód, czy też towarzysza. Głupcy. Nie zaczepia się zachodnich magów. Wszak większość z nich babra się w przywoływaniu oni. Wszyscy to wiedzą.-
rzekł ironicznie Shiang.

Yue uśmiechnęła się. Parsknęła i wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Otarła dłonią łzy, które pojawiły się po dłuższej chwili duszenia się z radości.
- Należę do rodziny idiotów. -niewiele pomogło. Znów parsknęła.
- Za dużo mocy, za szybko... szkodzi. Palma odbija... jak mówią biali.- potwierdził Shiang.
- Moc, ale też władza. - wzięła karty do ręki. - Więc jest duża szansa że zejdzie mi się przed tobą.
- Nie bądź taka pewna. Stary jestem.
- odparł Shiang.- I chyba ostatni z mego pokolenia.
- Hmmm -
wpartywała się w karty z pełną uwagą. Choć przy świetle znaczki jej się dwoiły i troiły. - Cóż ja jestem ostatnia z mojego rodu. Żyjąca. To też o czymś świadczy.
-To jeszcze nic nie znaczy, gdy ma się tyle lat co ty.
- odparł z uśmiechem Shiang.- I gdy się bawi tak jak ty.

Udała, że nie zrozumiała podtekstu o prawdopodobnych dzieciach.
- Oooo, i dobra zabawa świadczy o mojej perspektywie długiego życia?
- Czasami tak. Znaczy, że jeszcze chce ci się żyć
.- odparł starzec z ironicznym uśmieszkiem.
Yue przewróciła oczami.
- Ja raczej dotarłam do momentu, że jeśli się nie bawię to nie wiem ze żyję.
Postukała palcami w stolik. Jej myśli popłynęły dalej.

- Hm, ciekawe czy kot przeżył...
-Kot?-
spytał Shiang z ciekawością.
Yue przez chwilę udawała, że skupiona na kartach nie usłyszała pytania. Jednak starzec wbijał w nią swoje spojrzenie, aż stało się to nie do wytrzymania. Wyłożyła karty na stół.
- Miałam wewnętrzny konflikt, a kot zjawił się w złym momencie i dostał kamieniem. Wylądował u weterynarza. Nie wyglądało to za dobrze. Zakrwawił mi całą kurtkę.
- Zły czas, zły miejsce. Karma.-
stwierdził Shiang.- Zdarza się.
Wzruszył ramionami.
- Ostatecznie, te bajdurzenia o kontrolowaniu gniewu rzadko się sprawdzają w praktyce.
- Taaa, może powinnam zacząć korzystać z gniewu jak z energii? Tak łatwo mnie wkurzyć.
-Gniew to zdradliwa broń. Wiele głupot popełnia się w gniewie.-
odparł Shiang. Przez chwilę milczał nim rzekł.- Znam to... z własnego doświadczenia.
Czyżby miał odpowiedni tatuaż? Bardzo prawdopodobne kiedy przypomniała sobie gatki o takim od lepszej potencji. Skoro miał mniej przydatne to pewnie też masę takich przydatnych.
- Cóż... Czasem mi się wydaje, ze gorzej być nie może. Zastanawiam się też, gdzie podział się mój spokój. Chyba zaczynam się zmieniać. Rozmawiam, myślę. To nigdy nie było w moim stylu. - przeczesała włosy palcami. - I do tego ta policja.
- Sama najlepiej wiesz czy policja jest twoja drogą. Była drogą twego ojca. I lepszy to wybór niż stryj.-
stwierdził Shiang.

- Kiedy właśnie nie wiem. - zazgrzytała zębami - Ciężko stwierdzić, zostałam raczej wrobiona w policyjną robotę niż sama ją wybrałam. A ojciec... cóż, nic o nim nie wiem. Nie powinnam się nim raczej sugerować.
- Za dużo gapienia w portrety nieboszczyków szkodzi na trawienie.-
odparł "filozoficznie" Shiang.
- Powinnam zacząć spisywać te twoje mądrości. Wydam je i zdobędę majątek! - odłożyła karty na stół, niezadowolona, że tę partie też przegrała.

- Nie ma nic więcej do jedzenia?
-A myślisz, że kto wymyśla maksymy do ciasteczek z wróżbami?
- odparł Shiang i wstał mówiąc. - Jedzenie będzie. Z MacRonalda, czy jak to się zwało. Burgery. Pójdę zamówić, a ty połóż się spać. Sen też ci jest potrzeby.
- Tak jest ser, oczywiście ser. -
zasalutowała mało energicznie.
Staruszek wyszedł. Mogłaby na przykład dorwać się do swojego telefonu. Albo uciec do miejsca, które bardziej byłoby by jej. Tylko gdzie to jest? Mieszkanie, w którym czasem sypia? Willa, która śmierdzi krwią? Komisariat, na którym przebywała najwyżej kilkanaście godzin? Odwróciła się na bok i zamknęła oczy.

Dalej niewygodnie. Jakby jej ciało domagało się czegoś więcej.

Usiadła na środku łóżka. Założyła stopy na uda. Pozycja lotosu. Wzięła kilka głębszych wdechów jako przygotowanie zanim się wyprostuje. Przymknęła oczy. Chciałaby zacisnąć w dłoniach swoje male, ale pozostawiła je dr Hollward... Skupić się tylko na oddechu...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:29.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172