lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   13 wydział NYPD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/4438-13-wydzial-nypd.html)

echidna 25-08-2011 10:18

Czwartek, 25 X 2007, The Russian Tea Room, godz. 9:45

Sms od Richarda nie był dla niej zbyt wielkim zaskoczeniem. Spodziewała się, że mężczyzna prędzej czy później zechce się z nią spotkać. Znając go raczej prędzej, niż później.

Opera… nie była oczkiem w głowie Vivianne. Prawdę mówiąc kobieta na palcach jednej ręki mogła policzyć razy, kiedy miała do czynienia z tą dziedziną kultury wysokiej. I było to raczej w zamierzchłych czasach, gdzieś tak w okolicach szkoły średniej. Poza tym Vi uważała operę za raczej nudny sposób na zabicie czasu, dobry dla sztywnych jak kij od szczotki snobów. W sumie pan mecenas całkiem nieźle pasował jej do takiego towarzystwa.

Cytat:

"Nie wiem, czy lubię, nie miałam okazji sprawdzić. Ale mogę się przekonać."
Odpowiedź wysłała chwilę przed tym, zanim wysiadła z wozu. Wspięła się na piętro mijając na schodach dwóch funkcjonariuszy. A więc Pavlicek była już na miejscu.

Owo bezcenne jajo zostało skradzione z mieszkania Glinsky’ego, które znajdowało się tuż nad jego kawiarnią. Ekipie śledczych udało się ustalić kilka faktów odnośnie włamania. Vi natomiast byłą ciekawa, czy wykryli jakieś ślady udziału magii we włamaniu, ewentualnie ślady po magicznych zabezpieczeniach mieszkania. Skoro według informacji porucznik Logan, Glinsky był magiem, powinien takie zabezpieczenia posiadać. Przynajmniej Vivianne na jego miejscu by tak zrobiła, to chyba logiczne.

Chłopcy od ekipy Pavlicek dopiero robili zdjęcia i analizy, ale póki co natrafili na okruszki chleba rozsypane pod sejfem i pokruszoną skorupkę jaja. Pełny raport miał być gotowy dopiero po południu, ale udało się stwierdzić na razie tyle, że sejf był zabezpieczony magicznie, a na oknach był alarm.

Okruchy i skorupki mogły być tylko przypadkiem, choć równie dobrze mogły stanowić rekwizyty do jakiegoś pokręconego rytuału. W tej sytuacji detektyw Henderson postanowiła na własne oczy zobaczyć miejsce przestępstwa.


To był mały, pancerny sejf, jeden z tych jakie biznesmeni używają do przechowywania poufnej dokumentacji. Był wmurowany w ścianę biblioteczki. Zamek miał nie cyfrowym, jakie spotyka się teraz najczęściej, lecz starego typu. W sumie było to do przewidzenia, skoro właściciel kawiarni nie korzystał z komórki, niby dlaczego miałby mieć nowoczesny sejf?

Po oględzinach przyszedł czas na przesłuchania. Kobieta postanowiła zacząć od personelu kawiarni. Co prawda wątpiła, by ktokolwiek z nich był w to zamieszany, ale i tak należało to sprawdzić. Poza tych ich zeznania i tak musiały się znaleźć w aktach. Przy przesłuchiwaniu Vi sprawdzała mentalnie, czy żaden ze świadków nie kłamie, lub nie próbuje czegoś ukryć. Tak na wszelki wypadek.

Po dwóch godzinach przesłuchań miała dość. Nikt z obsługi kawiarni nic nie widział, niczego nie podejrzewał, nie zauważył żądnych podejrzanych sytuacji, czy osób. Czyli jednym słowem zmarnowała te dwie godziny. Ale z drugiej strony cóż miała robić? Taka była jej praca.

Na koniec Vivianne zagadnęła jedną z kelnerek, gdzie można w tej chwili znaleźć pana Glinsky’ego. On też musiał przecież złożyć zeznania. Niestety kobieta nie potrafiła pomóc pani detektyw. Nikt nie wiedział, gdzie się podział szef.

Podobno mężczyzna rano zaczął wrzeszczeć jak opętany, zadzwonił na policję krzycząc, że go okradziono, po czym wydzwaniał gdzieś z komórki. Ostatecznie opuścił lokal tuż przed przybyciem policji. Kierownik restauracji uznał, że skoro szef zadzwonił na policję, to widać chciał by się tym zajęła.

Vi zostawiła kelnerce swoją wizytówkę i poprosiła, by przekazać, że szef ma do niej zadzwonić, by umówić się na przesłuchanie. W przeciwnym wypadku nie będą mogli się zająć śledztwem. Później kobieta porozglądała się jeszcze po miejscu przestępstwa, po czym wróciła na Wydział 13. Bez zeznań właściciela i tak nic więcej zrobić nie mogła.

Smoqu 10-09-2011 16:57

Część 1 z 2

Czw, 25.X.2007,North General Hospital, ok. 22:00

A miał to być w końcu spokojny wieczór poświęcony sprawom prywatnym i nie związanym z pracą. Ale jak zwykle w takich wypadkach wujcio Murphy był na stanowisku. Nie pozwolił na stuprocentowe zrealizowanie planów i jak zawsze wtrącił swoje trzy grosze. Tylko dlaczego akurat na sam koniec. Phil był zmęczony i fizycznie po próbie, i psychicznie, bo cała ta sprawa zaczynała się coraz bardziej komplikować. A w dodatku musiał się tłuc taryfą, zamiast podjechać swoim samochodem. Tak, załatwienie samochodu stawało się palącą potrzebą i powędrowało wysoko na liście priorytetów. Teraz to był jeden z ważniejszych punktów do załatwienia w dniu jutrzejszym.

Gdy dotarł na miejsce, ekipa od Pavlicek już tam była. Może jednak uda się szybko i sprawnie załatwić całą tę szopkę, którą mu zafundował Yagami. Początkowo ochrona szpitala postawiona w stan gotowości przez przybycie techników wykazała się zwiększoną czujnością i zatrzymała przy próbie wejścia do środka, ale po błyśnięciu odznaką zrezygnowała z dalszych pytań i skierowała bezpośrednio do pokoju monitoringu.

- Ciężko stwierdzić. - Odpowiedział na pytanie o przyjęcie Bullita. - Ale zdaje się, że zmierza ku końcowi, bo brakło świeżej krwi. Jeśli się wybierasz, to może ich jeszcze rozruszasz. Co mamy? - Wrócił do sprawy i wysłuchał paplaniny Rybacka.

Pomimo zmęczenia zwrócił uwagę, że na Japończyka nikt nie zareagował, zupełnie jakby był niewidzialny. Gdyby był brany za obsługę, to przynajmniej z jedną albo dwiema osobami powinien się przywitać, a wszyscy go mijali, jakby nie istniał.

- A mamy kogoś na wydziale, kto zna się na takiej magii? - Zapytał bardziej dla porządku niż z rzeczywistej potrzeby, bo informacja jakich czarów użył Yagami nic nie wniosłaby do sprawy, ani nie zbliżyła do jej rozwiązania. Być może będzie przydatna do znalezienia metody zneutralizowania klątwy, ale to już było zajęcie fakultatywne. Jego głównym zadaniem było znalezienie źródła tych wszystkich śpiączek. Ostatnią istotną informacją, jaką wychwycił z zapisu monitoringu była godzina wejścia do szpitala. Rzeczywiście wyglądało, że Hirohito przybył tu prawie od razu po ich niezbyt miłym rozstaniu u doktor Hollward.

- Zabezpieczcie jego rzeczy i motocykl, OK? - Dodał na zakończenie seansu. - Aha, macie już listę osób, które wchodziły do pokoju, gdzie znaleziono nasz obiekt od momentu jego przyjścia do znalezienia przez personel? Nikt? To świetnie. - Nie chciał tego, ale i tak w jego głosie zabrzmiała wyraźna ulga. To oznaczało mniej osób do przesłuchania, czyli realne stawało się szybkie załatwienie sprawy. Uwaga Rybacka o braku ostrożności wywołała nikły uśmiech na twarzy detektywa. - Myślę, że te wszystkie ślady aury, które tu znalazłeś są pozostałościami po jego zabezpieczeniach. Gdyby to, co przygotował było jakkolwiek ofensywne, to pewnie rozniósłby pokój w drobny mak, gdyby choć połowa mu się udała. A tu nic. Ale to daje do myślenia, z czym się spotkał, skoro i tak niewiele mu pomogła ta ochrona, co? O ile mam rację. - Pogładził się po brodzie w zamyśleniu, słuchając jednym uchem paplaniny kolegi.

To wszystko, co tu widział było mocno niepokojące. Moliner mógł oberwać rykoszetem, ale on nawet nie wiedział, co ryzykuje. Yagami jednak miał już jakieś pojęcie, na co się porywa, więc zapewne porządnie się do tego przygotował. A i tak mu to nie pomogło. Z czym więc się mierzyli? I jaki to może mieć wpływ na ich rzeczywistość? I w końcu jak pomóc wszystkim poszkodowanym? On nie był w stanie odpowiedzieć na te pytania. Tu był potrzebny ktoś znający się na rzeczy, czyli … konsultantka. A ona na razie milczała. Nie miał prawa jej przeszkadzać poza godzinami pracy, ale postanowił przypomnieć jej przy najbliższej okazji, że wciąż jest nie załatwionych kilka spraw związanych z tym postępowaniem. Z ochronnym amuletem na czele.

- To może obejrzymy miejsce zbrodni i pogadamy ze świadkiem? - Zaproponował. I tak musieli to zrobić, więc im szybciej, tym lepiej. Ruszyli w kierunku izolatki, gdzie jeszcze niedawno było dwóch pogrążonych w śpiączce policjantów. Teraz będą mieli dodatkowe towarzystwo. - Rozmawialiście ze świadkami i lekarzem? - Zapytał po drodze asystenta Pavlicek.

- No co ty? My jesteśmy ekipa śledcza. Zabezpieczamy ślady, zbieramy dowody. Nikogo nie przesłuchujemy. - odparł James.

- Jasne. - Skwitował trochę kwaśno Phil. - No to zabierzmy się do swojej części zadania. - Uśmiechnął się krzywo, wchodząc do pokoju, gdzie na podłodze stały oznaczenia z różnymi numerkami, a technicy uwijali się, żeby zebrać jak najwięcej śladów. - Niewiele tego zostało. - Skwitował krótko, rozglądając się po pustym pomieszczeniu. - Będziecie w stanie coś wydobyć ze skanów? W sumie dobrze by było wiedzieć, z czym tak zaszalał nasz kolega. Zrobiliście już skan jego aury? Masz może już jakieś wyniki?

- Coś tam będzie wkrótce. Wyników jeszcze nie ma. Ale na pewno będzie to jakaś tradycyjna magia japońców. - odparł Ryback wzruszając ramionami. - I nic więcej. Analiza skanów opiera się na katalogu wzorców od Microsoftu. I daje tylko ogólne wyniki. To jak, chcesz się założyć, że to nie będzie magia japończyków?

- Chyba podziękuję. Choć myślę, że może się coś ze staroegipskiej znaleźć w skanach. Ale mamy też wyniki skanów naszych dwóch poprzednich poszkodowanych. Z jakim prawdopodobieństwem będziesz mógł stwierdzić podobieństwo, gdyby występowało?

- Standardowo 99% w przypadku identycznych zaklęć, rzucanych przez tego samego maga, ewentualnie 90% w przypadku tego samego zaklęcia, rzucanego przez różne osoby. Aczkolwiek zawsze są wyjątki od reguły.- odparł James.

- Jeśli mam rację, to mamy do czynienia z tym samym zaklęciem i tym samym magiem. Będę miał do Ciebie prośbę, więc poczekaj na mnie, ok? - Poprosił na zakończenie bo zbliżali się właśnie do lekarza i osób, którym udzielał ostrej reprymendy za posprzątanie pokoju, gdzie znaleziono Yagamiego.

Smoqu 10-09-2011 17:04

Część 2 z 2

- Dobry wieczór, doktor Summers? - Zagaił młodzieniec podchodząc do wciąż lekko zaczerwienionego lekarza. - Detektyw McNamara. - Wyciągnął rękę na przywitanie. Zauważył mimochodem wyraz ulgi na twarzach zebranych wkoło członków ekipy sprzątającej za przerwaną tyradę przełożonego.

- Witam detektywie. - odparł nerwowo doktor Summers, wyraźnie przejęty całą sytuacją.

- Miło mi. - W odróżnieniu od podenerwowanego rozmówcy, młodzieniec zachował całkowity spokój i wykazywał zainteresowanie właściwe dla całej sprawy, czyli umiarkowane. - Czy mógłbym porozmawiać z osobą, która znalazła pana Hirohito?

- Tak...oczywiście. - odparł i krzyknął głośno. - Siostro Rachel, proszę tutaj.

Siostra Rachel okazała się kobietą w sile wieku i ze spokojnym acz lodowatym spojrzeniem.



Na oko typ fachowca, który zna się na swojej robocie, ale i zniechęca do korzystania z jej usług.

- Słucham. - rzekła kobieta spoglądając od razu na McNamarę. Wiedziała po co została przywołana.

- Jestem detektyw McNamara. - Przedstawił się nie zrażony jej wzrokiem. Był chyba zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Miał do zakończenia robotę i chciał to zrobić w miarę sprawnie. - Chciałbym panią prosić o opisanie całej sytuacji, kiedy znalazła pani poszkodowanego. Co znajdowało się w pokoju, gdzie, czy od razu pani zauważyła jakieś niepokojące zmiany? Moglibyśmy porozmawiać w spokojniejszym miejscu? I jeśli pani pozwoli, to chciałbym nagrać rozmowę. Mogę? - Wyciągnął telefon.

- Oczywiście.- odparła kobieta i wskazała dłonią kolejny pokój. Po przejściu do niego opisała sytuację. Czyli leżącego na podłodze mężczyznę i rozwieszone po całym pokoju przedmioty. - Nic nie ruszałam, tylko od razu zawiadomiłam lekarza dyżurnego. - stwierdziła pielęgniarka.

Phil wykazywał należyte zainteresowanie i nie podważał żadnych informacji pozyskanych od pielęgniarki. Zadał uściślające pytania o położenie konkretnych przedmiotów i z uwagą zanotował odpowiedzi. Po wyczerpujących odpowiedziach i wyjaśnieniach podziękował siostrze Rachel za współpracę i poprosił o pozostanie w kontakcie przez następne dwa albo trzy dni, na wypadek jakichkolwiek niejasności. Po zakończeniu przesłuchania, choć wolał tego spotkania tak nie nazywać, zaprosił do pokoju doktora Summersa. Z nagrań monitoringu już wiedział, że oprócz jednej osoby nikt inny nie wchodził do pokoju, ale bez zdradzania zakresu swojej wiedzy poprosił lekarza o przedstawienie całego zajścia z jego punktu widzenia. Zastosował podstawową procedurę potwierdzenia faktów wspólnych dla wielu osób. Doktor był podenerwowany, ale cały opis zajścia zgadzał się z grubsza z zeznaniami personelu.

- Dziękuję doktorze. - Podziękował po zakończeniu weryfikowania faktów. - W wypadku zmiany stanu albo zauważenia innych zdarzeń, które uzna Pan za istotne, proszę o informację. Mój numer telefonu to +1 917 626 1627. - Uznanie profesjonalizmu i kompetencji osób, z którymi przyszło współpracować było podstawowym elementem zapewniającym udaną kooperację. - Dziękuję bardzo za współpracę. Czy ma Pan jakieś pytania do mnie? Odpowiem, o ile tylko będę mógł. - Uśmiechnął się lekko z zakłopotaniem.

- Nie wiem czy pan będzie w stanie odpowiedzieć na zagadnienia medyczne.- odparł lekarz chowając jednak wizytówkę.

Phil nie skomentował wątpliwości medyka, a tylko zapytał - Jaki jest stan pana Hirohito? Czy objawy są te same, jak u pozostałej dwójki? Brak fazy REM?

- Dlatego zaczynam mieć obawę że to jakaś epidemia. Tylko się roznosi. Bakterie, wirusy, priony...a może jakaś reakcja alergiczna. Wzięliśmy próbki krwi. - lekarz przeszedł na żargon medyczny, z którego Phil rozumiał trzy po trzy.

- Mhm … Rozumiem ... Tak. - Potakiwał, słuchając wywodu. Niewiele rozumiał, ale też nie czuł takiej potrzeby, bo przemówienie nie wnosiło nic do sprawy, którą prowadził. Najważniejszą informacją było podobieństwo objawów, co pozwoliłoby na porównanie stanu aktualnych ofiar z tymi z Harvardu. Jeśli wszystko ułożyłoby się w spójną całość, to mógłby właściwie zamknąć sprawę i przekazać ją prokuratorowi, żeby mógł oskarżyć podejrzanego.

- Mogę jedynie powiedzieć, - zaczął ostrożnie odpowiedź - że podejrzewamy raczej podłoże psychologiczne tych śpiączek i że są na nie podatni tylko wyjątkowi ludzie. Raczej nie spodziewałbym się epidemii. Skontaktuję się z panem natychmiast, jak tylko będziemy mieli więcej danych.

Lekarz w odpowiedzi skinął głową, nie do końca przekonany jego argumentacją.

- Dziękuję w takim razie za pomoc. Mam nadzieję, że za chwilę skończymy zabezpieczanie dowodów i wszystko wróci mniej więcej do normy. - Podziękował za współpracę zestresowanemu najwyraźniej rozmówcy rozciągając usta w zmęczonym uśmiechu. - James, długo jeszcze? - Zapytał krążącego wśród swojej ekipy Rybacka.

- Prawie skończone. Analiza trochę zajmie. Ale to już w laboratorium. - Stwierdził mężczyzna pakując karteczkę w plastikowy woreczek.

- Świetnie. Proszę nam dać jeszcze chwilę. - Dodał uspokajająco do doktora.

- Oczywiście ... nie śpieszcie się. - stwierdził Summers i spojrzał na zegarek. - Drogę do wyjścia znacie? Proszę mi wybaczyć, ale obowiązki ... już od dwudziestu minut powinienem być na obchodzie.

- Dziękuję jeszcze raz. Proszę iść. Zostawimy informację u pielęgniarek, gdy będziemy wychodzić. - Phil wyciągnął rękę na pożegnanie, która została mocno uściśnięta i po chwili postać w białym kitlu zniknęła w jednym z pokoi.

Ciche westchnienie ulgi wyrwało się z piersi detektywa. Był coraz bliżej zakończenia tej niespodziewanej wizyty w szpitalu. Pozostała jeszcze jedna sprawa. Odszukał asystenta Pavlicek. Był wraz z innymi w pokoju, gdzie znaleziono Yagami'ego.

- Cześć. Mam sprawę. - Zaczął bez zbędnych wstępów, gdy już stanął obok pochylającego się nad jednym z oznaczonych punktów dowodowych. Poczekał, aż cała uwaga zaczepionego zostanie skupiona na nim. Nie chciał powtarzać swojej prośby kilka razy. - Znalazłem w Bostonie i Cambidge jeszcze inne osoby, które najprawdopodobniej padły ofiarą tej samej klątwy. Ale żeby to potwierdzić dobrze by było zanalizować ich aurę i porównać z naszymi - kiwnął głową w kierunku drugiego pokoju, gdzie zostali przeniesieni poszkodowani - podopiecznymi. Załatwienie papierkologii to strata czasu, a do analizy potrzebujemy kilku skanów waszymi maszynkami. Jestem umówiony pojutrze z dwoma rodzinami w Bostonie i Cambridge na rozmowę. Myślę, że dałoby się przy okazji zebrać materiał do analizy, ale potrzebuję kogoś, kto potrafi to zrobić profesjonalnie i zgodziłby się pojechać tam ze mną. - Popatrzył z nadzieją na technika.

- No nie wiem. Maszyn nie wolno wywozić poza miasto.- rzekł mężczyzna.

- Nie rób mi tego, proszę. - Młodzieniec miał naprawdę przerażoną minę. - Jesteś moją ostatnią nadzieją, żebym mógł zamknąć tę sprawę. Jeśli w porównaniu wyjdzie, że klątwa jest autorstwa tej samej osoby, to będę miał potrzebny dowód do zamknięcia dochodzenia. Na razie są tylko domysły i poszlaki. Proszę … - Był prawie gotów błagać go o pomoc. Przebicie się przez Pavlicek, nie mówiąc o drodze przez mękę z papierkami w operacji międzystanowej, wydawało się niemożliwością. Ten facet naprawdę był jego ostatnią szansą na sprawne zakończenie tego całego bajzlu. Oczywiście wyjdzie na głupka, jeśli okaże się, że skany aur nie są odpowiednim materiałem dowodowym. Ale musiał spróbować.

- No dobra ... zobaczę co da się zrobić. Ale niczego nie obiecuję.- odparł mężczyzna przyparty do muru takim zachowaniem.

- Dzięki. Ratujesz mi życie. - Odrobina nadziei czyniła cuda. Naprawdę uradowany potrząsnął energicznie ręką kolegi. Gdyby tylko się udało … - Jestem Ci dłużny.

Mógł uznać, że mimo niezbyt obiecującego początku, bo w końcu kto lubi być wyciągany z baru do obowiązków, ten wieczór był udany. Cała akcja zabezpieczania śladów została sprawnie przeprowadzona przez podwładnych Pavlicek, świadków nie było zbyt wielu, mieli zapis monitoringu, no i pojawiła się szansa na sprawniejsze załatwienie badań poszkodowanych w doświadczeniu MacGregora na Harvardzie, a to z kolei mogło mu dać tak potrzebny element jednoznacznie wskazujący na jego powiązanie ze sprawą. Zadowolony przestał przeszkadzać technikom i udał się do pomieszczeń ochrony, żeby jeszcze raz przejrzeć zapisy z kamery, na której były widoczne drzwi do pokoju, gdzie znaleziono Japończyka. Ale tym razem obejrzał na podglądzie okres od początku, żeby zobaczyć, czy i kto odwiedzał poszkodowanych. Oglądając układał plany na następny dzień.

Tłumik … Samochód … Oświadczenia o podejmowaniu ryzyka na własną odpowiedzialność dla Hollward i Klossovsky'ego … Badania w szpitalu …

Znów zapowiadał się się pracowity poranek, zanim będzie mógł się pojawić w szpitalu ponownie, tym razem na spotkanie z konsultantką i guślarzem. Ale przede wszystkim musiał wyrobić się na trening o 7 rano ...

Dzięki Abiemu za współpracę

abishai 22-09-2011 20:19

X. 2007, Piwnica zapomnianego magazynu, ? : ?

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=hmuUJe1jsXA&feature=youtu.be[/MEDIA]

Ból i gniew walczyły u Yue ze zmęczeniem.
Może i umysł zapomniał o torturze, jaką było tworzenie tatuażu, ale ciało nie zapomniało.
Plecy bolały, a posiłek był niezbyt pożywny.
Siedziała więc próbując się skupić na sobie. Uspokoić myśli uwolnić się od bólu.
Od zapachów. Od faktu, że siedzi w zamknięciu, a Shiang gdzieś sobie polazł.
Czyżby początki klaustrofobii?
Na razie nie czuła jakiegoś wielkiego przypływu mocy i potęgi w związku z tatuażem.
Na razie nie czuła większej kontroli nad swym pasażerem na gapę.
Na razie czuła... nudę. Ileż można siedzieć w tym obskurnym miejscu, nie mając nic do roboty?!
Potarła czoło w irytacji. Niestety w tej chwili była słaba niczym dziecko.
Dłonie jej drżały, ruchy były niepewne. Pociła się jak w saunie, a obraz nieco wirował gdy poruszała nawet nieznacznie głową.
Obiecana potęga, jak na razie nie nadchodziła. Za to zapłatą było wyczerpanie sił.
Nie byłaby w stanie wyłamać zamkniętych głucho drzwi. Pozostało więc jej czekać na Shianga. I na burgera. Na samą myśl o soczystym burgerze kiszki zagrały jej marsza.

Coś przerwało rozmyślania. Piski. Coś się zbliżało do niej popiskując.
Zmrużyła oczy szukając źródła dźwięku.


Mysz, szczur, albo inny gryzoń.
Zwierzał węsząc podchodził do dziewczyny, po czym skręcił w bok. Wdrapał się na stare brudne biurko stojące z boku piwniczki i okopcone dymem palących świec, których woskowe pozostałości oblepiały drewniany mebel. Szczur wdrapał się na owe biurko. Potruchtał po białych kartkach papieru, które najwyraźniej służyły Shiangowi do projektów tatuaży.
Po czym stanął na dwóch łapkach i pozostałymi objął pędzelek. Namoczywszy końcówkę w czarnym tuszu zaczął niezgrabnie kreślić litery.

W Y GL Ą DA SZ JA K GÓW NO
SUNG PO ZDR AWI A

Zmrużyła oczy, jej wargi wygiął nieprzyjemny grymas.
- Uważaj, dawno nic nie jadłam. Mięso nawet surowe mnie zadowoli. - prychnęła ostrzegawczo.

STR AS Z KO GOŚ KTO SI Ę PR ZESTR ASZY
TO TY LKO PU DEŁ KO NA JAŹ Ń

Odpisał powolnymi ruchami pędzelka gryzoń.
- Strata pudełka nie boli?
Ktoś od Sunga, kto ma do niej odwagę podskoczyć. Od razu na myśl nasunął jej się Gej. Przetarła czoło zbierając kropelki potu. Aura Kagariego zdawała się mieć masę macek prowadzących gdzieś w przestrzeń. Jeśli potrafi przenosić umysł do ciała szczura... Tak czy inaczej wyjaśniałoby to nocne podsłuchiwanie.

Równie dobrze może ją ktoś próbować podejść.

M I LIO NY PU DEŁ EK
UMKN ĄĆ PRZE D ZG ONEM WY STA RCZ Y
MO GĘ IŚĆ JA K WO LISZ SA MA
MNI E TO ZW ISA
Się gryzoń rozgadał, tfu... rozpisał.

Przez myśli przewinęło jej się pięć odpowiednio krwawych sposobów na zlikwidowanie gryzonia. Niestety musiała przyznać, że perspektywa gadki nawet z Gejem zdawała się lepsza niż siedzenie samej po ciemku.

- Nikt się wami przesadnie nie interesuje? - zmieniła temat. - Na przykład chłopaki od mojego brata?

CIĘ ŻKO ZNA LEŹĆ
LUDZ KIE SZCZ URY TU NIE
CHO DZĄ

odparł zgryźliwie Kagari.

- Możesz obrażać mnie, ale odpierdol się od ludzi mojego brata. Nie wszyscy potrafią być tacy jak wy. - zazgrzytała zębami.

NIE WĄT PIE
SA ME Z NICH AN IO ŁKI ?

- A ty jesteś “aniołkiem”?
- kpina zadrgała w jej głosie - Zejdź z nich.

SZCZU RY LOJAL NOŚĆ STA DA
ŚLE PA LO JA BARDZ IEJ NIŻ U SZCZ

Gryzoń mocno tracił cierpliwość, nie dokańczając słów. Kolejne zdania pełne były jedynie fragmentów.

SUNG COŚ PRZE KA ZAĆ ?

- Gorsza ślepa lojalność niż życie w strachu? - rozmasowała oczy od ciągłego gapienia się na pismo szczura. - Bazgrzesz Kagari. - zamarudziła. - Poza tym, nie mógłbyś zrobić nic z rzeczy, które chciałabym mu “przekazać”. - uśmiechnęła się szeroko, kpina iskrzyła się w jej oczach. Kpina i wyzwanie.

LOJAL NOŚĆ ZRO DZONA ZE STR
TO ŻA DN A RÓ ŻNI CA
U MY SŁ MĘ CZY WK RÓTC POWR

nabazgrał gryzoń patrząc na Yue swymi paciorkowatymi oczkami.
Chinka gapiła się ścianę.
- Zmieniłam zdanie, przeszmuglujcie mi tu fajki..

PAL ENIE SZK ODZI ZDRO

MALL ? CAM ? KENT? BD? LUC STR?

gryzoń wypisywał kolejne skróty, zerkając na Yue.

- Malowanie paznokci też. - oblizała wargi czubkiem języka. - Lucky. Najlepiej z takim napisem na pudełku “Palenie zabija”.

OBGRYZ NAJW PA

Szczurek upuścił pędzel i zaczął węszyć po czym ruszył po stole badając nowe otoczenie.

Yue wróciła do medytacji z dużym uśmiechem na ustach. Idiota z tego Geja.
Szczurek węszył rozglądając się po piwnicy i szukając czegoś wartościowego do zjedzenia. Był tak samo więźniem tego miejsca jak i ona. Choć pewnie potrafiłby się wymknąć jakimiś dziurami, to był w obcym sobie miejscu, oddzielony od rodzeństwa z miotu, pozbawiony stada. Sam.
Jak Yue.
Medytację przerwało przekręcenie klucza w drzwiach powyżej. Shiang wracał.


Czwartek, 25 X 2007, Wydział XIII, godz. 12:30


Vivianne trochę zajęło uporządkowywanie dokumentacji i chaotycznych relacji świadków. Ale wyszedł z tego spójny obraz. Kradzieży dokonano w nocy i to w niemal hollywodzkim stylu. Starego maga uśpiono strzałką z pistoletu używanego do usypiania zwierząt przez weterynarzy. Potraktowano go prawdziwie końską dawką toksyny. Cud, że Glinsky nie kopnął w kalendarz po jej otrzymaniu.
Zabezpieczenia magiczne sforsowano „na rympał”. Otwierający sejf wystawił się na uderzenie zaklęcia i przetrwał je. Więc musiał znać czar jaki zastosował Rosjanin i sposób ochrony przed nim. Otwieranie zamka sejfu było już najmniejszym problemem.
Rankiem Glinsky popadł w panikę. Po obudzeniu wpierw zadzwonił na policję, po czym zabrał jednemu z pracowników komórkę i wyruszył w miasto dzwoniąc z niej.
Niestety, prawdopodobnie komórka mu już padła, bo Glinsky w panice chwycił pierwszą którą zobaczył. Tę która akurat się ładowała.
Niemalże sterroryzował swojego pracownika, zmuszając go do włączenia jej i zarekwirował ją do swoich celów.
Pozostało więc załatwić u operatora telefonii komórkowej listę połączeń z tego dnia.
No i przyjrzeć się znajomym Glinsky’iego i Pawluka. Przestępcy z którymi pracowali i paserzy. Same obco brzmiące słowiańskie i żydowskie nazwiska. Niemniej większość z nich dokonała już żywota, lub przeszła na emeryturę. Aktywny paserem był tylko jeden z nich. Rabinic Josef, wielokrotnie notowany paser luźno powiązany z włoską mafią. I rosyjską ponoć też.
Zadziwiające było też to jak bardzo Rosjanin się przestraszył tej kradzieży. Vi wątpiła by jajko miało tylko wartość sentymentalną, bądź pieniężną. Za tym kryło się coś więcej.
Tymczasem zadzwonił telefon. Początkowo Vi myślała, że to dzwoni ktoś z restauracji informując, że Glinsky wrócił, albo Richard... Ale nie, zamiast tego w telefonie odezwał się znajomy głos Alexandra Dareia.- Wybacz, że dzwonię w czasie pracy i pewnie masz swoją robotę, ale bardzo potrzebuję pomocy z twej strony. Wpadłem w kłopoty.

Pią, 26.X.2007 5:00 Dom McNamary


Zapis monitoringu okazał się niewypałem. Potwierdził jedynie, że Japończyk wszedł do pokoju nieprzytomnej ofiary i... że nikt inny poza personelem tam nie wchodził, ani przed, ani po Yagamim. Oraz, że pomiędzy znalezieniem Hirohito, a powiadomieniem Phila minęło kilka pełnych paniki i napięcia godzin, podczas których reanimowano i próbowano przebudzić Yagamiego. Oraz wyjaśnić jakim cudem przeszedł przez cały szpital nie wzbudzając uwagi.
Ranek był więc potworny dla Phila, który nie miał okazji się porządnie wyspać. Praca pracą, a organizm ma swoje potrzeby. No i jeszcze próba o siódmej. Próba wymagająca, przygotowania się na nią psychicznie i fizycznie. Zwłaszcza fizycznie było ciężko, zważywszy na kilka godzin snu.


Pią, 26.X.2007 6:30 ulice NY


Na szczęście o tak późnej porze ruch uliczny był jeszcze mały i spokojny. Phil mógł więc dojechać na próby. O tak wczesnej porze Nowy York spał jeszcze. I wydawał prawie wymarłym miastem.
Kolejne więc ulice McNamara zaliczał spokojnie swoim starym fordem focusem. Znów zdawało mu się, że silnik rzęził jak gruźlik przed zgonem. Ale wszak planował zdobyć nowy wóz i lepszy.
Rozmyślania nad problemem z pojazdami przerwało mu wycie syren. Spojrzał w lusterko i zobaczył zbliżające się szybko dwa policyjne wozy jadące na sygnale.


Policyjne szybko go minęły. I Phil wiedział, że musiało coś stać niedaleko stąd.

echidna 05-10-2011 00:31

Czwartek, 25 X 2007, Wydział XIII, godz. 12:30

Vivianne najpierw zamilkła zaskoczona nagłym telefonem i bezpośredniością. Po chwili jednak opanowała zdziwienie i odezwała się:
- Ale... co się właściwie stało?
- To nie jest temat na telefon. Zostałem wrobiony w...- mężczyzna nie dokończył wypowiedzi. Przez chwilę było cicho, nim mężczyzna odezwał się ponownie.- I teraz mnie szantażują
- Jak mogę ci pomóc? - zapytała Vi z przejęciem nie na żarty przestraszona słowami przyjaciela.
- Możesz przyjechać do mojego studia? - zapytał niemal błagalnym tonem Alex. Bo choć z natury był raczej fotografem plenerowym, to wszak "pecunia non olet". Miał więc swoje studio zdjęciowe, gdzie robił fotografie na życzenie klientów.
- No... - zawiesiła głos zastanawiając się przez chwilę. Miała co prawda jeszcze trochę pracy, za to ochoty do niej nie miała już wcale. Praca detektywa, oprócz wielu wad, miały jedną niezaprzeczalną zaletę: możliwość opuszczenia "biura" o każdej porze, pod pozorem prowadzenia sprawy. – Dobrze - odparła po chwili. – Będę najszybciej, jak się da.
- Dzięki. To wiele dla mnie znaczy.-odparł Alex.

Czw., 25 X 2007, studio Alexandra Darei, godz. 12:59

Nigdy dotąd nie była w studio fotograficznym Alexa. Jakoś nie lubił się nim chwalić, uważając je za kotwicę artystyczną i utrzymując je tylko ze względów finansowych. W końcu artyści też muszą coś jeść.


Studio było urządzone profesjonalnie i ze smakiem. Widać po nim było, że mężczyzna traktuje poważnie swoich klientów. Profesjonalny sprzęt i wygodne meble nadawały temu miejscu swego rodzaju urok.

Sam Dareia był na tę chwilę strzępkiem nerwów. Wrócił do palenia, ćmiąc tani papieros, mimo że rzucił je... ponoć definitywnie.

Spojrzał na wchodzącą Vi i rzekł nieco drżącym głosem:
- Cześć.
- Ładnie tu – zauważyła kobieta mimochodem, rozglądając się po królestwie fotografa. – Teraz możesz mi powiedzieć, o co chodzi - dodała usadawiając się wygodnie na kanapie.
- Od czego by tu...Alexander chodził po pomieszczeniu tam i z powrotem nerwowo przeczesując włosy. Odzywał się urywanymi zdaniami, mając trudność z podtrzymaniem wątku. - Robię fotki... różnego rodzaju, zależnie od klienta... nic niezwykłego... także rozbierane... co kto lubi... wiesz... dziewczyn dla ich chłopaków... i na odwrót... czasami ludzie mają naprawdę porypane pomysły... cholera... - zaciągnął się papierosem. - No i.. raz zrobiłem takiej dziewczynie... chciała.... zapłaciła z góry... nie pytałem się za bardzo... Ona wyglądała na dorosłą. Musisz mi uwierzyć. A kilka godzin temu wpadł tu taki jeden osiłek wymachując mi jej fotkami i oskarżając mnie o produkowanie pornografii dziecięcej. Zażądał dziesięć kawałków za zatuszowanie sprawy... i za to, że mnie nie pobije. W innym przypadku. Gnój rozwalił mi aparat, żeby pokazać co mi zrobi.
- A ile lat miała ta dziewczyna - zapytała Vi z kamienną twarzą, choć wewnątrz niej wszystko chichotało. – I kim dla niej był ten facet?
- Twierdziła że osiemnaście. Teraz ponoć ma tych lat piętnaście czy czternaście. - odparł z irytacją fotograf. Potarł czoło. - Kuzyn Vinny, tak się przedstawił.
- Oj Alex - westchnęła ciężko kobieta, a następnie zacmokała z dezaprobatą. - I co ja mam z tobą zrobić? - zapytała wcale nie oczekując odpowiedzi.

Zrugany mężczyzna pochylił głowę. Wzruszył smętnie ramionami. Po czym podszedł do popielniczki i zgasił w niej papierosa.- Chyba powinienem się napić. Ta cała sprawa... wiesz, nigdy się nie spotkałem... z czymś takim... Ja nawet... nie przepadam za pracą tu.

Vivianne milczała chwilę. Omiotła wzrokiem studio, wreszcie spojrzała na zdołowanego przyjaciela. Uśmiechnęła się, choć sytuacja była bardzo nieciekawa. Ale miała już plan, musiała tylko upewnić się co do szczegółów.

- Co powiedziałeś temu kuzynowi Vinny'emu? - zapytała spokojnie.
- Ja? Nic... wiesz... nic.... to on mówił... groził... powiedział, że się odezwie... Ja byłem w szoku. - odpowiadał urywanymi zdaniami.
- [i]Najpierw ja wykonam jeden telefon, a później ty zadzwonisz do tego przyjemniaczka i go tu ściągniesz. I będziesz przy tym udawał, że jesteś pewny siebie i nie trzęsiesz portkami - zakomenderowała kobieta spokojnie, po czym sięgnęła po swój telefon.
- On ma zadzwonić do mnie.- stwierdził nerwowym tonem Alex.

Detektyw Henderson kiwnęła głową na znak, że zrozumiała. To trochę psuło jej plan, ale tylko trochę. Parę telefonów i tak musiała wykonać. Miała już pewien plan, potrzebowała tylko pomocy kilku dobrych znajomych.

Jako pierwszy wybrała numer Omara Fluttmanna. Znali się już ładnych parę lat, Vi nie pamiętała okoliczności, w jakich się spotkali. Z pewnością była to jakaś sprawa, w której ona uczestniczyła jako policjantka, a on, jako jeden z podejrzanych. Pewnie pomogła mu wykaraskać się z jakiegoś bagna, za co on odwdzięczył się jej pomocom przy kolejnej sprawie. I tak jakoś lata leciały, a Omar stał się jej wtyką w nowojorskim półświatku. Teraz to częściej on pomagał jej, niż ona jemu. Ale gdyby któregoś dnia mężczyzna poprosił Vi o pomoc, nie mogłaby mu odmówić. Tyle, że od dłuższego czasu nie prosił i może to i lepiej.

Wybrany z listy kontaktów numer długo milczał, wreszcie w słuchawce dał się słyszeć męski głos:
- Vi. Co tam u ciebie? Jak się miewasz?
- Powoli do przodu. - odparła zdawkowo. - Nie dzwonię do ciebie towarzysko, tylko w interesach - dodała natychmiast.
- Interesy oznaczają zazwyczaj, że ja coś muszę zrobić dla ciebie. Mogłabyś wpaść raz bezinteresownie w moje okolice.- stwierdził Omar choć bez wyrzutu w głosie.
- No, jestem złą kobietą, przyznaję się bez bicia - mruknęła ze słabo udawaną skruchą. - Ale tym razem ty też na tym zarobisz - powiedziała do słuchawki, a potem odwróciła się w stronę Alexa i dodała - To cię będzie kosztować trzy stówy - jej ton wskazywał na to, że bardziej informuje go o faktach, niż pyta o zgodę.
- Jakiż to interes?- spytał ostrożnie Fluttmann. A Dareia potwierdził sprawę kiwnięciem głowy.
- Potrzebuję dwóch ludzi do pewnej małej robótki. - zaczęła opowiadać policjantka. - Nic niebezpiecznego, czy nielegalnego. Po prostu potrzebuję dwóch gości, którzy będą mi towarzyszyć, będą wielcy jak trzydrzwiowa szafa i groźnie wyglądający. Takie ogary. To potrwa gdzieś góra z godzinę. Płacę stówę za łebka. Dla ciebie, za nieocenioną pomoc, tyle samo. Jak chcesz się za darmo napić kawy w eleganckiej restauracji, to możesz się wbić w garniak i dołączyć - powiedziała to spokojnie, dość spokojnie jak na emocje, które rozdzierały ją od środka. - Możesz to dla mnie załatwić?
- Cóż... na kiedy?- zapytał Omar.-Muszę wiedzieć, ile mam czasu.
- I tu właśnie pojawia się problem. Nie mam jeszcze konkretnego terminu, podejrzewam, że w przeciągu jednego, dwóch dni. - westchnęła kobieta. - Dam znać dzień wcześniej. - zaproponowała, jednocześnie dodając w kierunku Alexa - Gdy zadzwoni, umówisz się z nim na następny wieczór, a potem migiem zadzwonisz do mnie
- Dam znać wieczorem. Muszę popytać. - stwierdził po chwili milczenia Omar.

Po zdawkowych pożegnaniach, Vivianne rozłączyła się. Przez chwilę milczała, jakby obmyślając coś w głowie, wreszcie odezwała się do Alexandra:
- Kiedy zadzwoni do ciebie ten cały kuzyn Vinny, umówisz się z nim na następny wieczór, później podam ci, gdzie, a następnie natychmiast zadzwonisz do mnie, żebym zdążyła wszystko przygotować.

Alex nerwowo pokiwał głową, niepewny najbliższych wydarzeń. Vi już miała się żegnać i wychodzić, gdy nagle jej się przypomniało:
- Nie pamiętasz przypadkiem, jak nazywała się ta dziewczyna, której zrobiłeś zdjęcia? Masz jakieś jej zdjęcie? Chodzi mi o takie, na którym widać więcej twarzy, a mniej piersi - przez jej twarz przemknął ledwo dostrzegalny cień szyderczego uśmieszku. - I czy ten kuzyn Vinny dotykał tu czegoś? Szklanki może, albo coś. Byłoby idealnie zebrać jego odciski, wtedy mogłabym się o nim dowiedzieć czegoś więcej i lepiej się przygotować do naszego spotkania. Masz coś takiego? - zapytała z nadzieją w głosie.
- Zdjęć nie zachowałem, ani innych materiałów. Wiesz... w przypadku intymnych to, klienci chcą zachować wszystko dla siebie.- stwierdził po chwili namysłu mężczyzna. Podrapał się po głowie i zaczął... ściągać koszulę.- Chwycił mnie za nią i przycisnął do ściany.
- I co, mam ściągnąć odciski z twojej boskiej klaty, czy z koszuli? - zagadnęła po szelmowsku zaglądając do swojej torby w poszukiwaniu czegoś, w czym mogłaby bezpiecznie przetransportować "dowody" do laboratorium.
- Wiesz... chyba z koszuli.-wydukał zaskoczony fotograf. Złożył z pietyzmem koszulę powoli i zerkając na Vi rzucił - Nie bardzo mam jak... podziękować ci. Może mała sesja zdjęciowa?
- Akty? - upewniła się niby niewinnie, siląc się na powagę.
- No nie. W ubraniu.- mruknął i potarł czoło. - Chyba że... sama będziesz chciała. Wiesz, klient nasz pan.

Policjantka wyjęła z torby sporych rozmiarów plastikowy worek na dowody i uśmiechnęła się od nosem. Nie miała pojęcia, skąd ten kawałek folii znalazł się u niej w torebce, ale w chwili obecnej nie miało to znaczenia. Najważniejsze, że był. Podsunęła go w stronę Alexa umożliwiając mu bezpieczne włożenie koszuli do środka.

- Pomyślę o tym - odparła z uśmiechem i puściła mu oczko. Zamknęła szczelnie plastikowy worek i dodała - Jeśli to wszystko, muszę już lecieć. Pora zacząć w pracy pracować.
- Jasne.-odparł uśmiechając się lekko.-I jeszcze raz... dzięki za pomoc.
- Odwdzięczysz mi się w naturze - odparła figlarnie, a widząc wielkie zaskoczenie w oczach przyjaciela, dodała - Pięć kilo pomarańczy i będziemy kwita.
-Acha...-- w głosie mężczyzny słychać było mieszaninę zdziwienia i ulgi.-Na dziś wieczór?
- Nie wiem, kiedy zechcesz - odparła idąc do wyjścia. - A teraz naprawdę lecę, bo mi szefostwo łeb urwie. Do zobaczenia i nie martw się, załatwię to. - rzuciła na pożegnanie, po czym wyszła

Czw., 25 X 2007, Wydział XIII, godz. 14:15

Wracając na Wydział Vivianne postanowiła zatelefonować do Richarda. Do pełnej realizacji swego misternego planu potrzebowała bowiem drobnej pomocy ze strony prawnika. Była pewna, że mężczyzna zgodzi się jej pomóc bez wahania oraz, że jeśli będzie się domagał dowodów wdzięczności, to - podobnie jak ona - zażąda ich w naturze. Z tym, że tym razem nie będzie to kilka kilo pomarańczy.

- Witaj, Richard - powiedziała kobieta do słuchawki uśmiechając się mimowolnie. - Mam do ciebie pewną prośbę. Tobie nie powinno to sprawić większego problemu, a dla mnie to bardzo ważne. Sprawa życia i śmierci, można by rzec. - zaczęła ostrożnie. Mogła co prawda walnąć z grubej rury, ale to odebrałoby jej przyjemność całej rozmowy z adwokatem. Bo to bez wątpienia była przyjemność.
- Co się stało Vi?- w głosie mężczyzny zdziwienie mieszało się z zaniepokojeniem.
- Cóż - westchnęła ciężko, po czym zaczęła - Mój przyjaciel wpakował się w tarapaty. Nic przyjemnego, ale poradzę sobie z tym. Potrzebuję tylko twojego samochodu. - powiedziała ważąc w myślach każde słowo. Nie chciała Watkinsa zbyt wtajemniczać, nie było mu to do niczego potrzebne, a mogło tylko zaszkodzić. - I miejsca w jakiejś drogiej i ekskluzywnej kawiarni - dodała po chwili. - Potrzebuję odpowiedniej scenerii do małego teatrzyku - zakończyła tajemniczo zastanawiając się, jakież to pytania zada jej adwokat, nim zgodzi się jej pomóc.
- To dość... - adwokat zamilkł. Przez chwilę było cicho w słuchawce. -I mam o nic nie pytać?
- Pytań możesz zawsze - odparła łagodnie. - Pytanie, czy naprawdę chcesz znać odpowiedź i czy ja będę mogła jej udzielić. - zamilkła na chwilę, po czym dodała - Nie martw się, to nic, za co można by trafić do więzienia.
- To do czego chcesz użyć mego samochodu i moich dojść? Pachnie mi to oszustwem. Kogo chcesz udawać?- spytał spokojnym tonem mężczyzna.
- Chcę pomóc przyjacielowi. - powtórzyła z naciskiem detektyw Henderson. - Powiedziałam ci już wszystko, co powinieneś na ten temat wiedzieć. Jeśli to ci nie wystarczy, trafiłam pod zły adres. Więcej nie będę ci zawracać głowy. – fuknęła dość ostro, może nawet zbyt ostro. W końcu chciała od niego pomocy. Ale nie powinien zadawać pytań, na które wiedział, że nie uzyska odpowiedzi.
- Hej. Tego nie powiedziałem.- rzucił szybko Richard. Znowu przedłużająca się chwila milczenia.-Dobrze. Zgadzam się. Na kiedy miejsce w tej restauracji?
- Dokładnie nie wiem i w tym tkwi problem - powiedziała z żalem. - Na jutro lub pojutrze, mam taką nadzieję - zamyśliła się. - Zarezerwuj te dwa terminy, jeśli dasz radę, najwyżej drugi wykorzystamy na spotkanie - zaproponowała. - Oczywiście, jeśli będziesz chciał się ze mną spotkać - dodała pospiesznie nie będąc pewną jego reakcji.
- Zobaczę co da się w tej sprawie zrobić. Daj znać, jak już będziesz wiedziała, a ja tymczasem zarezerwuję jakiś miły kącik w odpowiedniej restauracji. A poza tym, co u ciebie? - spytał na koniec, jak gdyby nigdy nic, zbijając ją tym samym z pantałyku.
- U mnie... - zawiesiła głos zaskoczona tym pytaniem- Przede wszystkim praca, czasem jakieś drobne przyjemności, ale głównie praca - westchnęła cicho. - Richard, ja... - zawiesiła głos, jakby to, co zamierzała powiedzieć, nie chciało jej przejść przez gardło.
- Tak?-dopytał się prawnik.
- Dziękuję - szepnęła do słuchawki. - To dla mnie wiele znaczy.
- Drobnostka. Choć trochę się martwię o ciebie.- odparł prawnik po chwili milczenia. - W razie czego... Nie zarabiam tyle ile zarabiam, bez powodu. Zawsze możesz liczyć na moją pomoc prawną. I ogólnie... pomoc.
- Spokojnie. Jak już mówiłam, więzienie raczej mi nie grozi. Ale w razie czego będę pamiętać. - odparła żartobliwie. - A u ciebie co słychać? - zainteresowała się po chwili.
- Jedna sprawa rozwodowa. Druga związana z prowadzeniem pojazdu po pijaku... i zwyzywaniem sił porządkowych. Ot, normalka w moim zawodzie.- odparł ze śmiechem Watkins, po czym dodał.-Wciśnięto mi bilety na operę, na której powinienem być ze względów towarzyskich.
- I chcesz mnie tam zaciągnąć? - zapytała żartobliwie. - A lubisz chociaż operę?
- Jest to znośna rozrywka.- odparł adwokat.- Nie żebym był jakimś entuzjastą.

Rozmowa z Richardem potrwała jeszcze chwilę, później Vivianne pożegnała się i rozłączyła. Czas jeszcze jakiś jechała ulicami miasta, które nigdy nie zasypia, wreszcie dotarła na parking przed budynkiem Wydziału XIII. Mogła wrócić do pracy.

***

Na popołudnie do załatwienia miała kilka spraw. Po pierwsze zaniosła koszulę Alexa do laboratorium, by tam zdjęto z niej materiał genetyczny, ewentualnie odciski i ustalono tożsamość „kuzyna Vinny’ego”.

Po drugie należało od operatora telefonii komórkowej uzyskać bilingi rozmów z zabranego przez Glinsky’ego aparatu i dowiedzieć się tym samym do kogóż to staruch udał się w takim pośpiechu.

Po trzecie, należało przebadać towarzystwo Glinsky’iego i Pawluka. Ponieważ wśród żywych i aktywnych pozostał tylko jeden – Rabinic Josef – sprawa była mocno uproszczona. Właśnie do niego Vivianne skierowała swe kroki zaraz po wizycie w siedzibie operatora.

Smoqu 11-10-2011 20:05

Miało być szybko, ale jak zwykle diabeł tkwił w szczegółach, więc Phil wrócił do domu dobrze po północy, a zanim położył się spać było już po pierwszej. I pomimo zmęczenia mózg nie pozwolił mu na odpoczynek. Świadomość spraw czekających na dokończenie spowodowała, że mimo wyraźnych sygnałów organizmu o kończących się rezerwach energii i konieczności naładowania akumulatorów, nie był w stanie wykorzystać tego czasu, który mógł przeznaczyć na regenerację sił. Tak mocno był skoncentrowany na swoich obowiązkach, że nieświadomie wpływał na fizjologię, która powoli zaczynała się buntować. Obudził się o piątej i przez chwilę miał to nieprzyjemne wrażenie, jakby jego własne ciało było obce, odległe, nie jego. Bezskutecznie próbował jeszcze zasnąć, ale po kwadransie przewracania się z boku na bok dał za wygraną. Wstał i przygotował do wyjścia do pracy. Skoro i tak nie mógł odpocząć, to przynajmniej miał nadzieję, że uda się podgonić trochę papierkologii. Wrażenie obcości ciała nie ustąpiło całkowicie nawet po prysznicu i porannej kawie, a wyjście zamiast zwykłej pół godziny zajęło mu dwa razy dłużej. Dlatego dopiero po szóstej był w drodze na wydział. Liczył, że trochę wigoru odzyska po porannej porcji ćwiczeń, na którą był przygotowany.

Piątek, 26.X.2007 6:30 ulice NY

Plany, jakie robił przed wyjściem z domu wzięły oczywiście w łeb. Jechał powoli i ostrożnie, pomimo mało zatłoczonych ulic. Po pierwsze jego koncentracja pozostawiała wiele do życzenia z powodu zmęczenia, a po drugie nie chciał nadwyrężać samochodu matki. I tak nadużywał jej życzliwości biorąc go. Toczył się więc, bo jechaniem trudno było nazwać tempo jego przemieszczania, w kierunku wydziału, gdy z letargu wyrwały go niebiesko-czerwone błyski we wstecznym lusterku i wycie syren. Dość obojętnie przyglądał się radiowozom mijającym jego pojazd.

Mógłbym mieć taki. Nawet używany.

Pomyślał leniwie odprowadzając wzrokiem Fordy Crown Victoria znikające za rogiem. Pomysł nie był znów taki zły, bo samochody policyjne zwykle posiadały odpowiednie instalacje i miały podrasowane silniki. I można było na aukcjach znaleźć pojazdy w całkiem niezłym stanie. Być może dla kolegi po fachu znaleźliby jakiś mniej zużyty.

Mózg powoli przetwarzał informacje. Zapewne dlatego dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, skąd się wziął niepokój, który odczuwał, od kiedy zobaczył błyskające światła. Działo się coś poważnego, bo zostały wysłane dwie jednostki razem, kiedy zwykle wysyłano jeden patrol. Miał co prawda swoje, zaległe zadania i to wcale niemało, więc pewnym wyjściem było pozostawienie spraw ich własnemu biegowi. W końcu nikt jego personalnie nie wzywał do tego zdarzenia, ale nie było to w jego stylu. Dostał również niezłą nauczkę w czasie drogi powrotnej z Harvardu, gdy dobrowolnie postanowił sprawdzić dziwną sytuację w miasteczku po drodze, ale nawet o tym nie pomyślał. Gdyby miał zamiar pozostawiać sprawy własnemu biegowi, nie wstępowałby do NYPD.

Automatycznie wcisnął pedał gazu. Silnik zastanawiał się sekundę albo dwie zanim z żałosnym wyciem wszedł na wyższe obroty próbując przyspieszyć dynamicznie, zgodnie z sygnałem płynącym z automatyki. Po chwili skręcał w tę samą ulicę, gdzie zniknęły radiowozy. Pierwsza porcja adrenaliny usunęła uczucie ciężkości i zmęczenia. Przynajmniej na razie ...

Latilen 15-10-2011 15:34

dzięki abi za kolejny świetny dialog ;]
 
Piątek, 26.X.2007, Piwnica zapomnianego magazynu, ? : ?

Skrzypnięcie wykrzywionych starością drzwi, skrzypnięcie przeżartych rdzą schodów. Shiang, jej... obecny dozorca, schodził powoli z dwoma paczuszkami pachnącymi niezdrowym tłuszczem.
- Przyniosłem te burgery.

<<Jakby miał ci za złe, że odczuwasz głód.>>


Yue otworzyła oczy, jej wzrok padł na tekturowe opakowania pokryte tłustymi plamami. W środku musiał czaić się posiłek. Zaburczało jej w brzuchu, choć twarz wygiął nieprzyjemny grymas. Zapach nieco ją odrzucał. Jednak żołądek wygrał. Nawet udało jej się wykrzesać nieco entuzjazmu w głosie.
- Super. - wyciągnęła dłoń w stronę przyszłego posiłku. - Mięso ze wściekłej krowy. Ciekawe czy dostanę wysypki?
-Ta mięso... jasne. Sam tłuszcz i kalorie.-
zaśmiał się Shiang podając porcję dla niej, a sam zajadając się swoim Big Mac’iem.
Jakoś nie cenił chińszczyzny, albo i swego ciała.
- Ta na otyłość też masz jakiś tatuaż? - Yue powąchała swoją porcję po czym się w nią wgryzła. Musiała być śmiertelnie głodna, skoro spływający po brodzie tłuszcz jej nie przeszkadzał.
-Nie... choć zrobiłem kiedyś taki, na urodę...nie... na urok osobisty raczej. Kwiat piwonii oplatający nadgarstek. - wspomniał starzec.

Dziewczyna żuła krótko, połykając duże kawałki burgera. Wytarła usta nadgarstkiem.
- I co, sprawdził się? - spojrzała na ręce mistrza szukając śladów po tatuażu. - Jak uruchomiony budził chucie u płci pięknej?
-Nie... bo akurat to był babski tatuaż. Pewna prostytutka dzięki niemu miała powodzenie w swym zawodzie i nie tylko.
- odparł staruszek. - Stała się bardziej.... pociągająca.
Na lewej ręce starca Yue wypatrzyła coś innego... dwugłowego węża, syczącego i wijącego się w kilku splotach dookoła nadgarstka. Srebrzyste łuski nadawały mu nieziemski wygląd, a paszcze rozwierały się złowrogo, prezentując jadowite kły.
- Chociaż ten, który masz, zdaje mi się ciekawszy. - wyciągnęła krążek cebuli i włożyła sobie do ust. - Dwugłowy wąż na szczęście?
-Nie... Pozwala widzieć to czego nie widzą inni, zarówno w tym jak i tamtym świecie. I ranić i tam i tu.
- odparł enigmatycznie Shiang.- Szczęście zbyt trudno uchwycić, by wyryć na ciele.
- Hm. -
zamlaskała wygryzając sałatę. - Masz jakiś tatuaż z którego jesteś szczególnie... dumny? - oblizała swoje długie palce, jeden po drugim dokładnie i powoli.
- Chcesz wyciągnąć ode mnie wszystkie tajemnice? - zaśmiał się Chińczyk.
Zamarła z palcem wskazującym między wargami. Po czym wzruszyła ramionami, zanim palący ból przypomniał o świeżej ranie. Wygięła nieprzyjemnie usta. Palec otarła ze śliny w jeansy.
- Nudzi mi się. - rozpaprała resztkę burgera w pudełku i wyjadała fragmentami. - Skoro wziąłeś na siebie odpowiedzialność utrzymania mnie tu, spełnił obowiązek podtrzymania rozmowy. - do ust powędrował ostatni kawałek mięsa - Czy może uważasz, że komuś powtórzę twoje tajemnice?
- Niekoniecznie.
- odparł Shiang rozpinając nieco koszulę i odsłaniając tatuaż.
Dziwny tatuaż przedstawiający stylizowaną głowę sowy. Pozbawiony barw. Co w nim więc było wyjątkowego?
Yue porzuciła pudełko z resztką bułki. Spadło na podłogę, kiedy klęknęła na pryczy pochylając się bliżej Shianga. Oparła się łokciami na dzielącym ich stoliku, aby się nie przewrócić. Im dłużej wpatrywała się w oczy drapieżnego ptaka, tym bardziej miała wrażenie, że ją przeszywają na wskroś. Patrzyła dalej. Pochłaniały ją, przebijały, zagrażały, fascynowały. Mimowolnie wyciągnęła dłoń w stronę mistrza tatuażu, zatrzymując ją tuż nad jego skórą.

Sowa. Zły znak. Zapowiedź śmierci.

- Utożsamiasz się z Lei Kungiem*? A może chronisz się przed złem? - schowała palce w dłoni formując luźną pięść nadal trzymaną przed mężczyzną.
-Raczej żadne z nich. - odparł Shiang. - No … może poza tym chronieniem. Tatuaż osłania mnie w mroku przed spojrzeniami innych, czyni bezszelestnym i... cóż... pozwala zabijać w dość skuteczny sposób. Ten tatuaż jest najpotężniejszy.
Kusiło.
Ponownie rozprostowała palce, tym razem dotykając cienkich, krętych linii. Pod opuszką starała się wyczuć zgrubienie lub ubytek skóry. Przymknęła oczy. Choćby cień magii. Ale teraz sowa stanowiła wyłącznie martwy symbol. Piękny, acz jedynie znak mroku i śmierci. Uśmiechnęła się paskudnie chowając twarz we włosach. Odchyliła się nieco do tyłu.
- Przydaje się na gości z gazowni. - odrzuciła włosy z oczu. - A który był pierwszy?
-Musiałbym ściągnąć gacie... w moim wieku to nie jest ładny widok. -
odparł starzec i zaczął opowiadać. - Lotos w rozkwicie u podstawy kręgosłupa, wzmacnia siły witalne, potencję i ogólnie, ciało.
- A nadal działa? -
oparła brodę na dłoni, a łokieć na blacie stołu.
-Oczywiście że działa.- odparł Shiang ze śmiechem. Po czym mrugnął okiem porozumiewawczo dodając.

- Ale okazje do jego sprawdzenia... coraz rzadsze. - i znów wybuchnął śmiechem, gorzkim i pełnym ironii.
- Hmm.. - zamruczała przechylając nieco głowę. - A co z twoją trzecią, młodą żoną?
- Żoną? Wyprowadziła się do pięćdziesięcioletniego kochanka.-
zakpił odsłaniając zaskakująco zdrowe i białe zęby jak na swój wiek. Po czym dodał poważniejszym tonem. - Nie mam żony. Nigdy nie miałem i mieć nie będę. Nie jestem dobrą partią do ożenku.

Dziewczyna parsknęła śmiechem. Jej palce delikatnie dotknęły czoła badając je powoli. Przejechała po swoim nosie, a potem naciągnęła skórę pod okiem.
- Nie racz mnie banałami. - utkwiła spojrzenie w drzwiach.
- Ale to prawda. - odparł starzec.
Wzruszył ramionami.
- Ty możesz uważać inaczej, ale...- wskazał dłonią zatęchłą piwnicę. - To nie jest dobre miejsce dla żony. Żeby się ożenić musiałbym zmienić tryb życia i nawyki. Musiałbym porzucić swoją profesję. Albo zasady. Żeby się ożenić, musiałbym się ustatkować i... ujawnić. Nie palę się do tego.
Prychnęła.
- Po co ci baba, która cię nie chce jakim cię widzi? - jej palce same zaczęły wygrywać regularny rytm na stole. - Jesteśmy w Ameryce nie w Chinach. Nie rozumiem tego przywiązania do tradycji. Od linijki, nawet jeśli to się kłóci z...

<<no, z czym bratanico? Z czym?>>

- ...ze wszystkim. -
zazgrzytała zębami.
Stary mag zaśmiał się.
- Źle patrzysz moja droga. To nie jest tylko układ, ja i żonka. Po pierwsze, może się zmienić w układ, ja, żonka i dzieci. Po drugie... żonka to potencjalne słabe ogniwo, moja droga. Dźwignia nacisku, którą można by zmusić mnie to czynienia, pewnych rzeczy wbrew mej woli. Już dość narobiłem sobie słabych punktów w moim życiu. Żona zaś, za bardzo się rzuca... Poza tym. - uśmiechnął się bezczelnie, lubieżnie przesuwając językiem po dolnej wardze. - Lubię bałamucić młódki. A co... Staremu nie wolno?
Zaśmiał się głośno.
- A żona by na coś takiego nie pozwoliła.
Przewróciła oczami.
- A kto ci każe jakąś lebiodę brać? - rytm stał się cichy i nieregularny. - Żona musi być silna...
Zamarła z otwartymi ustami, dłoń sama zacisnęła jej się w pięść. Prychnęła niezadowolona.
~Na demony. O czym ja mówię? ~

<<O czymś, na czym się zupełnie nie znasz. Skończ już.>>

- Tak, młodziki są najlepsze. Mają więcej energii w łóżku.
- uśmiechnęła się szeroko.
- To prawda. Ale młodym dziewuszkom nie chce się co noc łóżka staruchowi grzać. Może gdybym był Sean Connerym. - odparł żartobliwie Shiang.
Podrapał się za uchem.
- Za młodu się szalało trochę, później także... ciężko na starość wyzbyć się nawyków i ustatkować z jedną. Niełatwo nauczyć starego psa nowych sztuczek.
Spojrzał w oczy dziewczyny.
- A myślisz, że przyjdzie czas, kiedy ty się zdecydujesz na męża?
Miała teraz wielką ochotę zapalić. To zawsze pozwalało odwlec odpowiedź na niewygodne pytania.
- Nikt nie wytrzyma z taką suką jak ja. - uśmiechnęła się kwaśno. - Zresztą ja tu nie mam nic do gadania. Jak braciszek postanowi mnie rozmnożyć, to mi znajdzie męża.
Tak, marzenie zaciągnąć się gryzącym dymem. Zadławić nawet. Widzieć oczyma wyobraźni jak rozwija się rak w płucach.
- Choć mam nadzieję, że tego nie dożyję.
-Nie nadajesz się na samobójczynię. Nie masz odpowiedniej natury.
- odparł nieco drwiącym tonem starzec. Podrapał się na policzku. - Wolisz raczej kąsać innych, niż ciąć siebie żyletką.
- Wystarczy, że postanowię zaatakować kogoś, kto jest ode mnie odpowiednio mocniejszy. -
pogładziła się dłonią po karku. - Mogę przecież o tym nie wiedzieć. Albo to zbagatelizować jak to mam w zwyczaju.
-Możesz też wygrać. Takie ryzyko istnieje. A moc...-
Shiang spojrzał na sufit.- i siła. Jak je chcesz zmierzyć. Co jest miarą potęgi, Yue?
Oblizała spierzchłe usta. Przymknęła nieco oczy.
- Aura. - przytaknęła sobie ruchem głowy. - Aura jest miarą potęgi. I siła ciosów. Coś, co można zmierzyć.
Postukała się w skroń.
- Jednak ja wierzę mojemu instynktowi. - po chwili milczenia dodała. - A co jest miarą mocy według Mistrza Shianga?
- Nie aura, wola walki, siła, instynkt...-
odparł Shiang.- Widziałaś Bruce’a Lee? Uwierzyłabyś, że takie to to chucherko jest mistrzem kung fu? Nie daj się zwieść. Sama potęga nie czyni potężnym. Jest mieczem, którym należy umieć władać ….nie... - zasępił się nagle.
I uderzył pięścią w otwartą dłoń.
- Koń! Potęga to koń ! Trzeba umieć na niej jeździć i nie pozwolić by cię poniosła.
Sięgnął do kieszeni po notatnik.
- To dobre. Zanotuję sobie. Będzie w sam raz do ciasteczka z wróżbą.
Podrapała się po nasadzie nosa, aby ukryć potępiające spojrzenie w dłoni.
- Trudno było nie uwierzyć, że z niego mistrz. Widziałeś jego mięśnie? - wskazała na swój biceps. - Zresztą w aurze widać emocje i potencjał. My sami i nasze słowa odbijamy się w obcych, zwłaszcza na kilka chwil przed zadanym ciosem. Twoje słowa nasuwają na myśl coś, co wisi w eterze, co każdy może nadgryźć. - palcem wskazującym postukała się mocno w skórę na wysokości serca.
- Moc jest tutaj, w nas, nie fruwa wolna. - Prychnęła machając dłońmi ułomnie naśladując ruch skrzydeł. - A jeśli nawet, to musimy być na tyle mocni aby ją umieć złapać.
- Moc jest siłą, którą trzeba umieć kontrolować.
- odparł Shiang, pocierając jedną dłonią o drugą. - Moc i siła życiowa są ogniem. Mogą pochłonąć. Kiedy poczujesz moc tatuażu zrozumiesz, czym jest kontrolowanie potęgi, a z przykładu śmierci wuja wiesz co się stanie, jak kontrolę utracisz.

Jedna brew uniosła się w zaskoczeniu. Odsunęła się nieco od stołu. Nabrała powietrza, jakby chciała coś odpowiedzieć, jednak jedyne co wydobyło się z jej gardła to śmiech. Pochodzący gdzieś z wnętrza jej trzewi. Może nawet z czeluści, w której siedział jej Wuj. Zasłoniła jedną dłonią twarz. Nieco się skuliła. Śmiech nie cichł. Stawał się jedynie coraz bardziej paniczny.
Jej plecy drżały od łapczywych oddechów. A ból rozchodził się po nich pajęczyną sztywnej skóry.
- Ktoś kiedy powiedział mi, że jestem jak zwierzę. - wysyczała przez zęby, kiedy już opuściła ją radość. - Nie myślę. Pozwalam, aby prowadził mnie instynkt. Mnisi próbowali mnie nauczyć kontroli. - uśmiechnęła się tylko jedną stroną ust. - Ale ja potrafię tylko czuć czy jeszcze coś trzymam w moich rękach, czy już mi uciekło. Nie potrafię tego doświadczyć słowami. - pokiwała ledwo dostrzegalnie głową. - Umrę też jak zwierzę. Kiedy już nie będę miała siły walczyć o mój teren, zginę zagryziona przez następcę.
-Nie pozwalam ci. Jesteś moją czempionką. Nie życzę sobie, byś przegrywała nosząc moje dzieło na plecach. Pomyśl o mojej reputacji. -
trudno było powiedzieć czy żartuje, czy mówi na serio pocierając dłońmi o siebie skupiając spojrzenie na niej. Wreszcie rzekł.
- Odsłoń brzuch.
- Każdy w końcu przegrywa.
- uśmiechnęła się szeroko, prezentując swoje siekacze.
Powoli odchyliła się do tyłu, niespiesznym pociągłym ruchem odsłaniając brzuch.
- Gadanie. - mruknął Shiang przykładając dłonie do jej brzucha. Były bardzo ciepłe, zupełnie jakby miał gorączkę. Grzały przyjemnie jej ciało. Owo ciepło promieniowało z brzucha na całe jej ciało.
- Jesteś tym co ukształtujesz z siebie. Ostatecznie, możesz się zmienić i swój los też.
- Do przemian trzeba dużo energii, a przede wszystkim chęci. -
przymknęła oczy. - Mam zacząć mruczeć?
- Byłoby miło. Ale na razie zdradź czy ręce które leczą... działają. Ostatnio używałem do leczenia reumatyzmu głównie. Nie do przyspieszenia gojenia tatuażu.-
odparł Shiang przesuwając dłońmi po brzuchu dziewczyny. - Mam wrażenie, że zaczynam kapcieć.
- Zawsze możemy cię rozruszać.
- jej usta wygięła delikatna złośliwość. - Jeśli ich działanie opiera się na zasadach kaloryfera promieniującego na całe ciało, to jest git.

Jego dłonie ciążyły na jej skórze. Kojące ciepło rozchodziło się falą po całym organizmie, wnikając w najmniejszą cząstkę jej samej. Gorąco dotarło do głowy, która zaczęła ciążyć zmęczeniem.
- Za stary dla ciebie jestem, a ty dla mnie za obolała. - odparł ze śmiechem Shiang, odsuwając dłonie. - Tyle powinno wystarczyć, teraz zaśnij.
Odwróciła się na bok.
- Jakoś nigdy to facetom nie przeszkadzało. - jej głos schodził do ciszy, kiedy walczyła z sennością.
- Widać zadajesz się z tymi co nie trzeba. Ja jestem starej daty i starych zasad.- szept starca docierał z coraz większym trudem.
- Zadaję się z takimi... - przez chwilę zdawało się, że zdanie zostanie nie skończone, a utopione w śnie - którzy... się mnie... nie... boją...
_________________________
*Lei Kung - bóstwo burzy

abishai 23-10-2011 17:24

Piątek, 26.X.2007 LB bank NY, godz. 6:39


Policyjne radiowozy. Pojedyncze strzały.
To słychać było rano przed siedzibą Lehman Brothers w Nowym Yorku.


W epoce przelewów internetowych i spekulacji finansowych odbywających się w świecie wirtualnym, można było sądzić że napady z bronią w ręku przejdą do lamusa.
Ale nie przeszły.
W końcu co innego, rząd cyfr na ekranie monitora, a co innego sztabki złota i zielone papierki w dłoni. No i spluwa jest łatwiejsza w obsłudze niż program hackerski.

Tak więc... staroświecki napad na bank. Bandyci w środku z zakładnikami, mierzą z broni przez szpary w żaluzjach.


Dzielnicowi otoczyli już wejście do banku oraz wyjścia z niego, kryjąc się za samochodami.


Typowa sytuacja zakładnikami, z typowym status quo.
Bank otaczało w chwili przybycia Phila, osiem policyjnych wozów. Pięć obstawiało front, trzy pilnowały tylnego wyjścia. Wśród policjantów, były same krawężniki. Jeszcze nie dotarł oficer dowodzący, ani oddział SWAT.
Policjanci zatrzymali na miejscu podejrzanego o udział w napadzie mężczyznę, będącego kierowcą pojazdu przeznaczonego do ucieczki ( także i jego pojazd, minivan).
Wedle wstępnej oceny rabusiów była piątka, uzbrojonych w broń krótką i śrutówki. Mieli około dziesięciu zakładników w tym czterech pracowników i dwóch członków ochrony banku.
Bandyci mieli na tyle rozumu, by opuścić żaluzje i przez to nie pozwolić na podglądanie swych działań.
Takich informacji udzielił McNamarze policjant Dave Grotowsky, jako że póki co Phil właśnie, był najwyższy rangą oficerem na miejscu napadu. W każdym razie, najwyższym rangą w tej chwili.
Policjanci otaczający główne wejście mieli zapewne po kilka lat służby na ulicy. Żaden z nich nie był nowicjuszem, niemniej żaden z nich jeszcze nie zetknął się z taką sytuacją. Napady na bank nie zdarzają się wszak codziennie.


Czwartek, 25 X 2007, Wydział XIII, godz. 15:30


Gdy wróciła na wydział, dokumentacja czekała na jej biurku. Sterta papierów gotowych do przejrzenia.
Napis na wierzchu pierwszej teczki, potwierdzał że jest raport z oględzin miejsca kradzieży. Vivianne pominęła nudną część zawierającą zdjęcia i zebrany materiał dowodowy i przeszła do wniosków.
Wedle nich złodziei, było trzech. Ślady w postaci włókien świadczyły o tym, że nosili rękawiczki.
Zabezpieczono też ślady trzech podróbek adidasów. Zdjęcia wykonane w specjalnej technice pozwoliły ocenić, iż w pokoju uaktywniono magiczne zabezpieczenia. I nic. Jakkolwiek zadziały to efekt okazał się niewystarczający by powstrzymać złodziei. Podobnie jak alarm w oknie, który tamci sprawnie zneutralizowali. Na razie telefon nie zadzwonił, więc poszkodowany jeszcze się nie skontaktował z pracownikami, ani z nią. Pozostało więc czekać. A póki co, odnieść koszulę do królestwa Czeszki, by ją przebadano.

Czwartek, 25 X 2007, mieszkanie Vi, godz. 16:15

W drzwiach domu złapał ją SMS od Richarda. Dość długi SMS pytający, czy ma ochotę na tą włoską operę, że przyjedzie o 19:00 pod jej dom. I dość krótkie pytanie dotyczące jej marzenia które mógłby spełnić po operze. Nie był to jedyny SMS.
Drugi był od Carmen. napisała w nim, że wpadnie za pół godziny. I wpadła, tylko po to by spróbować wyciągnąć Vi na zakupy ciuchów. Jeden znajomy wspomniał coś o tym, że Dolce & Gabbana w Soho mają wyprzedaż. Co prawda sklepy w najdroższej części Manhattanu, nawet po obniżce mają paskarskie ceny. No i była to okazja powłóczyć się i pogadać o życiu. I pomarańczach.
O siedemnastej bowiem u drzwi Vivianne zjawił się Alex z pomarańczami. Widok Carmen ją zaskoczył. I speszył. Jego błagalna mina i spojrzenie zbitego psiaka jakim obrzucał Vi wyraźnie mówił policjantce, że Alexander nie chce, by Carmen wiedziała o tym co wydarzyło się w jego atelier. Mógł się trochę wstydzić sytuacji, która stawiała go w niepochlebnym świetle. Ileż trudu zajęło mu zapewne przełamanie się by zadzwonić do Vi. Wszak wyszedł na mięczaka.


X. 2007, Piwnica zapomnianego magazynu, ? : ?



Zapach dymu obudził Yue, zapach nikotyny. Znowu była w tym samym miejscu. Znowu była obolała.
Znowu sama. Shiang gdzieś poszedł.
Była za to paczka papierosów i szczur.
Palący szczur. Gryzoń zdawał się obserwować leżącą dziewczynę. Szczurek Kagariego, taki sam palacz jak i... panujący nad nim umysł...Yue miała wrażenie, że gryzoń ma nawet podobną mimikę do owego mężczyzny. A może to tylko jej wyobraźnia, wszak Kagariego spotkała tylko raz...

Piątek, 25 X 2007, ulice NY, godz. 17:00

Shiang obejrzał tatuaż i pokiwał głową z wyraźnym zadowoleniem. I wydał wyrok.- Goi się dobrze. Możesz już opuścić to miejsce. Niemniej musisz odpocząć. Twoje ciało musi zregenerować siły, a tatuaż moc. Żadnego wysiłku, żadnych walk, żadnego korzystania z mocy wuja Gonga przez cały weekend. Leżenie odpoczywanie, spokój i obijanie się. Wypożycz jakiś dobry film. Najlepiej z Jackie Chanem. Zabawny z niego aktor. I wojownik też... zabawny. I dobry. Człowiek woda. Powinnaś brać z niego przykład. Ogniu.
Wyszła na zewnątrz, prowadzona przez staruszka i odprowadzona kilka przecznic od magazynu. Dopiero wtedy mogła zadzwonić po Toma. Czuła się słaba i zmęczona. I drżała.
Shiang wspominał o ogniu, ale póki co... było w niej tylko pogorzelisko.
Tom przyjechał po trzydziestu minutach. Tyle mu zajęło znalezienie zakątka Yue. O nic nie pytał, ale... widać było zmartwienie jej zniknięciem na jego twarzy. I ulgę związaną z jej odnalezieniem.
Opowiedział, że Jin szalał, a ci nad nim... Jej zniknięcie wywołało małą dyskusję na szczycie.
-Rodzina Tsien zaoferowała się zaopiekować tobą.- stwierdził nieco grobowym tonem głosu. To był już kłopot. Rodzina Tsien była jedną z mniej znanych i mniej rzucających się w Chinatown rodzin powiązanych z Triadami. Była też jedyną rodziną której większość członków nie była czystej krwi. Za to mającą nadnaturali wśród swych członków. Rodzina Tsien była tajemnicza.
I wzbudzała skrywaną niechęć i u reszty wpływowych w Chinatown rodów. Było mało prawdopodobne, by inni bossowie oddali Yue pod ich opiekę, ale... kropla drąży skałę.

Piątek, 25 X 2007, posiadłość rodowa Sheng-Men, godz. 18:03


Jin był wściekły. Nawet to,że go uprzedzała, że zniknie nie zmieniło podejścia do tej sprawy. Jin był wściekły... i przestraszony.
Tom zawiózł Yue do posiadłości rodzinnej. Tam miała już przygotowany pokój i dwóch ochroniarzy mających ją pilnować, dopóki Jin nie wymyśli dla niej kary.
Pomysł wyjątkowo dziecinny w swej naturze. Ale brat Yue nie myślał zbyt racjonalnie, gdy wydawał te polecenia.
A wcześniej... Zgodnie z tym co opowiadał Tom, ludzie Jina przeczesywali godzinami całe Chinatown, szukając jej bez skutku.

Wróciła więc do domu, do kolebki jej przeszłości i jej koszmarów. Wróciła do swego starego pokoju.
Nic się w nim nie zmieniło. Wszystko było tak, jak wtedy gdy opuszczała posiadłość Shen-Men.
Czasami docierały do niej znajome krzyki. Przeraźliwe wrzaski Fu, matki Jina.
Przypominały Yue o jeszcze jednej kobiecie, żyjącej w tym domu i uwięzionej w świecie własnym myśli.
O jej własnej matce, Kim Shen-Men.
Jakoś kobiety rodu Shen-Men zawsze spotykało nieszczęście. Przynajmniej tak to wyglądało patrząc na to z perspektywy Yue, obolałej i zmęczonej dziewczyny obciążonej klątwą niechcianego “sublokatora”. Ile takich kobiet było przed nią? Wszak posiadłość jest stara, a i ród Shen-Men też. Ileż to tragedii widziały te ściany?
Jin był zajęty, Tom również... zajęty wykonywaniem innych poleceń Jina, wyjechał z posiadłości. Jedynymi towarzyszami Yue, byli dwaj ochroniarze i niańki zarazem. Pilnowali, by nie wychodziła z pokoju.
Jej brat zaś miał znaleźć dla niej czas... dopiero po dwudziestej.

echidna 01-11-2011 03:10

Czwartek, 25 X 2007, Wydział XIII, godz. 16:05

Wyniki analiz leżały już na jej biurku przeczytane, Glinsky póki co jakoś nie uznał za stosowne skontaktować się z policją, więc Vivianne nie miała w tej sprawie nic więcej do roboty, mogła się zająć problemami Alexa. Wzięła ze swej torby foliówkę z zapakowanym swetrem fotografa i raźno pomaszerowała do czeluści piwnicy, królestwa dr. Pavlicek.

Tutaj praca wrzała na okrągło. Nowe próbki napływały niemal nieustannie, nieustannie coś było badane i analizowane. Asystenci uwijali się jak pracowite pszczółki popędzane przez spokojnie ćmiącą papieroska Czeszkę, królową. Zbyt zajęci robotą, nie zwracali większej uwagi na pojawienie się Vi. Nawet Laura skupiła się na analizie porównawczej na ekranie monitora.


Vivianne była w tym miejscu zaledwie kilka razy. Po raz kolejny przekraczała te drzwi z dziwną obawą, której wcale nie polepszył panujący w kostnicy chłód i suchość powietrza w laboratorium. Choć drzwi zamknęły się za nią dość cicho, miała wrażenie, że hukiem zwróci na siebie uwagę wszystkich. Tak się jednak nie stało. Gwar uwijających się laborantów zagłuszył całkowicie stukot. Nikt nie oderwał się od pracy, nikt nie zwrócił uwagi na stojącą pod ścianą blondynkę. Pewnie nawet nie zauważyli jej obecności.

Co jakiś czas jeden z laborantów brał gotową teczkę i gnał na górę, zapewne by przekazać wyniki analizy któremuś z detektywów. Co jakiś czas, jeden czy drugi zerkał na stojącą detektyw Henderson, ale wyglądało na to, że trafiła na bardzo pracowity dzień.

Vi przez chwilę stała jak osłupiała. Wreszcie rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś młodego asystenta. Skoro nikt nie chciał zaproponować jej pomocy, zamierzała sama się jej doprosić. I zamierzała nie przebierać w środkach. W tłumie zaganianych laborantów odnalazła swą ofiarę. Młody, nieszczególnie przystojny, pewnie nie cieszący się powodzeniem u kobiet. Idealnie nadawał się do tego, by urodziwa policjantka wypróbowała na nim swe zdolności manipulatorskie.

Podeszła, uśmiechnęła się zalotnie, po czym niewinnym głosem zapytała:
- Przepraszam, czy mógłbyś mi pomóc?

Naukowcy nigdy nie byli w jej typie, ale szczerze wątpiła w to, by ona nie była w ich typie, przynajmniej tego tu obecnego. Spojrzała na niego przeciągle i oblizała wargi trochę zalotnie, a trochę jak wygłodniała pajęczyca. Miała nadzieję, że mała zapracowana pszczółka wpadnie w jej sieć.

- Eeee....jasne... - zaskoczony młodzieniec zatrzymał się z dokumentami w rękach. – W czym dokładnie?
- Jestem Vivianne, a ty? - zagadnęła na początek. Nie należało od razu walić z grubej rury, to mogłoby spłoszyć ofiarę.
- Josh. Joshua w zasadzie, ale mówią mi Josh. - rzekł w odpowiedzi asystent uśmiechając się nieśmiało.


- Josh – zawiesiła głos. – Bardzo ładne imię, pasuje do ciebie - dodała uśmiechając się kokieteryjnie. – No więc, Josh, mam pewien problem. Mam tutaj dowód w pewnej sprawie, którą prowadzę. Potrzebuję zdjąć z niego ślady. Odciski palców na przykład, albo chociaż jakiś naskórek, żeby stwierdzić kto jeszcze, prócz właściciela, go dotykał.

Vi położyła na stole zapakowany w folię sweter i przysunęła go w stronę Josh'a.

- Acha... to trochę zajmie - mina Joshui zrzedła. Zamyślił się. – A mamy odciski i materiał genetyczny właściciela koszuli? W celu wykluczenia.
- A są niezbędne? - zapytała kobieta z nadzieją w głosie. – Bo ich zdobycie może mi trochę zająć - spojrzała na mężczyznę spod kaskady długich czarnych rzęs, mając nadzieję, że to wystarczy.
- No... chyba nieJosh podrapał się po karku. – Tylko. Mamy dziś dużo pracy, ale zobaczę co da się zrobić. Na jutro najwcześniej.
- Na pewno nie da się zrobić tego wcześniej? - mruknęła cicho. Przez chwilę chciała zrobić minę niczym kot w butach ze Shreka, ale doszła do wniosku, że to by była lekka przesada. Zamiast tego uśmiechnęła się lekko – Gdyby udało mi się to skończyć dziś, byłabym ci bardzo wdzięczna. - Nachyliła się do mężczyzny, jakby chciała mu wyznać sekret i szepnęła – Nawet nie wiesz, jak fantastycznie potrafię się odwdzięczyć - mrugnęła do niego i znów spojrzała spod kaskady rzęs. – To co? Naprawdę nic się nie da zrobić?
- Ale... - wił się jak piskorz pomiędzy obowiązkiem a pokusą, między rzeczywistością, a fantazjami. – ..mamy dziś dużo roboty. Może koło dziewiętnastej zdołam.
- Świetnie - uradowała się Vi. – Będę czekać na informacje od ciebie.
- Podasz numer komórki? - spytał Joshua.
- No dobra - odparła dziewczyna zapisując swój numer na kolorowej fiszce. – W takim razie będę czekać na telefon - dodała podając karteczkę mężczyźnie. – Dziękuję.

Josh spojrzał na karteczkę i schował ją do kieszeni. Vivianne uśmiechnęła się do niego jeszcze raz, po czym odwróciła się na pięcie i wróciła do siebie. Przynajmniej jedną sprawę mogła uznać za częściowo załatwioną.

Czw., 25 X 2007, mieszkanie Vi, godz. 16:25

Skrzynka odbiorcza w jej telefonie była tego dnia wyjątkowo zapracowana. Nim zdołała odczytać pierwszego SMS od Richarda, pojawił się następny, którego nadawcą tym razem była Carmen


Prawnik chciał wiedzieć, czy ich wyjście do opery jest dalej aktualne. I czy mógłby spełnić jakieś jej życzenie. Cóż mu miała odpisać? Że życie to nie jakaś cholerna bajka, a ona nie jest zakichaną księżniczką? Że romantyzm przestaje być uroczy, gdy jest dawkowany w nadmiarze? Richard zdawał się mieć gust raczej europejski, Francja elegancja, angielski szyk i tak dalej. Ale Vivianne była prostą amerykańską dziewczyną. Romantyzm tolerowała tylko w małych dawkach. A Watson miał tendencje do przesady, jak Aleksandr Petrovsky z „Seksu w Wielkim Mieście”.

Ale czy gdyby mu to powiedziała, to by coś zmieniło? Poza urażeniem jego męskiej dumy, rzecz jasna? Pewnie nie. No, może zaczął by się przy niej hamować.

Z drugiej strony, czy przeszkadzało jej to aż tak bardzo, by uniemożliwiało dalszy rozwój tej… znajomości? Raczej nie. Poza nielicznymi przypadkami przesady, szarmanckość Richarda dodawała mu uroku. A poza tym Vi jeszcze nigdy nie miała do czynienia z takim mężczyzną. Każde kolejne spotkanie z przystojnym prawnikiem miało w sobie nutę tajemnicy, było niczym powolne odkrywanie nieznanych lądów.

Uśmiechając się pod nosem, blond włosa detektyw napisała kilka słów odpowiedzi:
Cytat:

Do zobaczenia o 19:00, marzeń do spełnienia brak :)

Kolejny SMS, tym razem od Carmen, zapowiadał rychłe odwiedziny. Jak się niebawem okazało, Latynoska wpadła tylko po to, by po raz kolejny udowodnić swe skłonności do trwonienia pensji na wyprzedażach. Tym razem padło na butik Dolce & Gabbana. Morengo chciała tam wyciągnąć przyjaciółkę, by podzielić się z nią najnowszymi ploteczkami oraz, by wyciągnąć z niej powody, dla których Alex zjawił się u niej z torbą pełną pomarańczy.

Niestety, a może właśnie stety, Vivianne nie miała tego popołudnia czasu na shopping. Była wszak umówiona na wieczór z Richardem. Jedyne co mogła zaoferować przyjaciółce to kawa i rozmowy gdzieś między goleniem nóg, a regulacją brwi i malowaniem paznokci. Choć Carmen próbowała wyciągnąć z Vi historię owych pomarańczy, detektyw Henderson nie dała się podejść. Wiedziała, że Dareia czuł się wystarczająco upokorzony z powodu tej sprawy z kuzynek Vinny’m. Drwiny Carmen nie były mu potrzebne.

W końcu Latynoska dała sobie spokój z pytaniami o konszachty fotografa z panią detektyw, zajęła się wypytywaniem o wieczorną randkę tej ostatniej. Tutaj Vi nie była już taka tajemnicza. Opowiedziała o operze i o spodziewanych niespodziankach na dalszą część wieczoru, łącznie z kolacją połączoną zapewne ze śniadanie.

Ostatecznie przyjaciółki pożegnały się gdzieś koło 17:30, Vivianne miała jeszcze półtorej godziny dla siebie. Półtorej godziny, które wykorzystała na zrobienie się na bóstwo. I chyba osiągnęła zamierzony cel. Wskazywała na to mina Richarda, gdy gotowa do wyjścia otwierała mu drzwi swego mieszkania.

carn 06-11-2011 20:46

Część pierwsza z wielu
 
?, ?.?.????, Ciemność (?), --:-- (?)

Zapowiedzią spotkania był blask pełgający po szorstkich, porosłych łatami rozmiękłego mchu kamieniach. Cienie odchylały się od niego – najpierw od miękkiej poświaty, później jasnego światła i białych płomieni oplatających szczupłe palce. Wszystkie oprócz tego, który wił się leniwie dookoła kobiecej sylwetki, szarpał jak zwierzę na uwięzi, rozkładał dwie pary skrzydeł, nachylał ku niej, lgnął i do tego światła, i do tego płomienia. Odganiała go niecierpliwym ruchem jak natrętnego kota. Jej aura przeczyła jednak beztroskiej wymowie tego gestu. Gniew, ciekawość, fascynacja, niepokój i strach. Kolory tych emocji nie były czyste i klarowne, niektóre nie były nawet ładne. Troska przesiąknięta była gniewem i zwykłą złością aż ciemną od poczucia winy i samooskarżeń. Na fascynacji, jak gruby osad, widoczne było i znużenie, i głód, który podsycał ją wciąż na nowo. Niepokój, strach, irytacja wraz z innymi mniej dominującymi uczuciami przeplatały się dynamicznie, wirowały, tworząc wyrazisty obraz aury.

Tego, czego brakowało to drżących, niepewnych linii poczucia zagubienia.
Wiedziała gdzie jest. Wiedziała co robi. Wiedziała do czego dąży.
Chłodny kolor pewności siebie ocierającej się o arogancję.

A pod tym wszystkim jeszcze jedna barwa, jeszcze jeden kolor - stłumiony, nieludzki, obcy, a jednak pozostający w nieustannym dialogu z innymi barwami.

Ta intensywna kalejdoskopem jaskrawych barw aura i oplatający jedną dłoń płomień odciągał uwagę od samej kobiety. Od podwiniętych rękawów białej koszuli odsłaniających tatuaże na przedramionach, teraz poplamionych niechcącą skrzepnąć czerwienią. Od marynarki trzymanej w drugiej dłoni. Od rozjaśnionej skóry, od świetlistych linii żył pulsujących ogniem zgodnie z rytmem serca. Od delikatniejszych nici czarnej jak smoła ciemności, których część pełgała po powierzchni aury jak płomień, część zaś zdawała się układać w odbicie jakiejś misternej struktury delikatnej jak pajęcza sieć. W końcu zaś od płowych włosów, łagodnych rysów zmęczonej twarzy i uważnych, szarych oczu.

Angielka. Cywilny konsultant.
Hollward.

Czy przed tym Walter miała uciekać? To zabić? Tym razem głosy nie chciały być pomocne. Milczały. Czekały. A młoda detektyw nie zamierzała zważać na konwenanse. Na to jak będzie postrzegana przez drugą stronę. Na całkowicie obnażonego freaka.

Na freaka, który właśnie ustawiał się pomiędzy sponiewieranym magiem a nadchodzącym zagrożeniem.

Czarna skóra twarzy pokryta była pajęczyną pęknięć, rozognionych kanionów spływających błękitną energią do lazurowych jezior w miejscu oczu. Żadnych źrenic, tęczówek, tylko głębia oceanu nachalnie pożądająca poznania. Z daleka widoczna burza białych, pozbawionych naturalnej barwy włosów, nie licząc kilku kosmyków tuż nad twarzą mieniących się pobłyskiem farby. I ta burza grzmiała elektrostatycznym trzaskiem onyksowych wyładowań wijących się najpierw w śniegu włosów, by sporadycznie prześlizgnąć się po ciemnej skórze szyi. Podążyć po ramieniu. Zogniskować koło dłoni i z precyzją teorii chaosu uziemić znienacka na otoczeniu, to odłupując kawałki bruku, to orząc ściany i rozpryskując wszechobecny bród. Tylko nieliczne refleksy granatu na ostrych krawędziach błyskawic ujawniały swym blaskiem coś jeszcze, odbijając się od wiszącej na szyi policyjnej blachy.

Ile mogło dzielić je metrów? Dziesięć, może więcej. Za blisko, żeby uciec. Wystarczająco daleko, by nie atakować przed rozpoznaniem celu, by nie zareagować instynktowną agresją ku nieznanemu. Płomień nie powędrował więc ku czarnoskóremu freakowi, lecz ku górze, ponad głowę zastygłej w nagłym bezruchu kobiety. Podsycone zaskoczeniem i nagłym ukłuciem strachu emocje wirowały wściekle, nakazywały zniszczenie potencjalnego niebezpieczeństwa. Czarne błyskawice tańczące dookoła stojącej pośród cieni postaci nakazywały obronę. Cień rozłożył skrzydła, szarpiąc się jak pies na łańcuchu, gdy Angielka złożyła ręce, wyrzuciła z siebie ciąg szybkich, gwałtownych słów a ciemność zawirowała dookoła niej, scalając się w barierę, ochronny krąg.

- Doktor Hollward- bardziej stwierdziła niż zapytała stojąca po drugiej stronie młoda drow. Wyładowania ucichły. Straszak. Poza. Bezcelowe wobec kogoś tak przesiąkniętego ciemnością.

Powinna zobaczyć swoją własną aurę oczami Angielki, powinna poczuć ją każdym zmysłem. Pełną wijącej się czerni. Pełną chłodnych, mrocznych pasm jak smagane wiatrem morze. Nie była to ciemność magów. Nie. Ta ciemność była surowa, nieoszlifowana. Nie stygmat odciśnięty przez magię, lecz żywa tkanka. Czarny płomień wabiący cienie, które łasiły się do jej nóg jak koty dopraszające się atencji. W całej swojej beztrosce nie robiły jednak jednego - nie stąpały po ledwie widocznym w półmroku cieniu rozciągającym się u stóp młodej detektyw. Płaskim cieniu chudego, wysokiego mężczyzny, będącym jak monochromatyczny powidok, szorstkie wspomnienie po czymś, co powinno odejść już dawno temu. I co - na przekór wszystkiemu - czeka teraz cierpliwie, nieruchomo, w milczeniu, które otacza całą aurę, zamieniając każdy dźwięk w odległy szept.

Tą ciemność oplatały jednak i inne barwy. I to one sprawiły, że Hollward przymrużyła oczy i przechyliła głowę, przyglądając się stojącemu przed nią stworzeniu. Ta część aury ślizgała się po skórze dotykiem bieli i błękitu. Zimnego śniegu i równie zimnego morza. Zapach ozonu przynosił obietnicę ciszy po burzy, spokoju pełnego nieufnej samotności. Szorstka jak papier ścierny samowystarczalność pobłyskiwała iskrami cynizmu i pachniała rozległością pustego nieba, z którego skapywały krople świeżej krwi - świeżej, nieskrzepłej jeszcze śmierci. Uzasadnionej, słusznej, przyjemnej. Brudzącej czystą biel nieusuwalnymi, szkarłatnymi śladami.

Ale nawet z tą krwią, ciemnością i nutami egoizmu nie była to aura złego człowieka. Angielka wstrzymała więc płomień, który w pierwszy odruchu chciała posłać w stronę potencjalnego niebezpieczeństwa. Stała tak długą chwilę, wbijając nieruchome spojrzenie, w postać przed sobą.

- Panna detektyw Walter- powiedziała w końcu tym samym formalnym, uprzejmym tonem, którego zazwyczaj używała w kontaktach ze współpracownikami, kryjąc za nim wszystkie nieprofesjonalne emocje. I co z tego, skoro Amanda widziała przecież wszystkie barwy jej zdziwienia, nieufnej ciekawości i bardzo wyrazistej niechęci.

- Eksponat ciekawy, ale bio nie sprzyja? - obrała bezpardonowo emocje pani doktor z zewnętrznej otoczki - Proszę tylko wpuścić mnie do świata ludzi, a ja nawet się nie zająknę jak nieteoretyczna z pani teoretyk magii.

Zintensywniał kolor niechęci, wybuchnął – jak nagle podkręconym płomieniem – gęstym oparem złości.

- Próbuje mi pani grozić? Szantażować? I co pani zrobi? Będzie biegać po ulicach, palcem pokazywać i krzyczeć: „wiedźma”? Wyglądając tak jak pani wygląda? Jest pani tak przeżarta ciemnością, że powinna się tu pani czuć jak w domu – ton głosu Angielki opadł o kilka stopni, gdy cedziła kolejne słowa. Powoli, prawie flegmatycznie. - Skąd więc to pragnienie ucieczki z tego jakże sprzyjającego pani ekosystemu?

- Jak otwarta księga z podmienioną okładką - oblicze Amandy wyszczerzyło się w pełnym zachwytu uśmiechu. - Nie grozić pani doktor. Ubić targu. Nie wypuścić. Wpuścić. Wystarczą małe drzwiczki i nie będę przeszkadzać cokolwiek planuje tu pani dla Nowego Yorku.

Coś w tym, co mówiła dziewczyna denerwowało stojącą przed nią kobietę. Więcej nawet – coś w jej słowach budziło wściekłość, która skraplała się jaskrawo na obrzeżach jej aury, obrysowywało ją szkarłatnym konturem. Skrzydlaty cień owinął się dookoła jej nóg, przywarł do szarego materiału spodni.

- Potrafi pani choć przez chwilę pomyśleć jak detektyw czy to mistrzostwo dedukcji to już szczyt pani możliwości? - sarknęła przez zaciśnięte zęby.

- Złość dodaje pani uroku. Nagle tyle tu... człowieczeństwa. - zachichotała w odpowiedzi młoda policjantka. - Przecież nie twierdzę, że jest pani numerem jeden na czarnej liście. Nie słyszy pani Melodii Ciemności, więc jeszcze daleko pani do bycia tą złą i apokaliptyczną. Co nie zmienia faktu, że nie chce się pani szybciutko ze mną rozstać otwierając portal do starego dobrego Nowego Yorku. Teraz pytanie: nie chce czy nie może?

- Lepiej - podsumowała Angielka z chłodem, który przeczył czerwieni jej aury. - Potrafi pani sobie na nie odpowiedzieć?

- Tsst... Czyli każdy napotkany tu mag to zagubiony owieczek na rzeź jak tylko wypstryka się z sztuczek. Bah - sarknęła sama do siebie, czując się ofiarą niestosownej sztuczki odpowiadania niegrzecznym pytaniem na pytanie. - Chociaż jakiś koncept? Brama za panią się zamknęła? Próbowała pani ją sforsować? Sposoby komunikacji z czymkolwiek po tamtej stronie?

- Mogłabym udzielić pani odpowiedzi na te pytania, mogłabym nawet rzucić kilkoma konceptami zupełnie gratis. Tylko widzi pani... - zacisnęła usta w cienką kreskę - w tych okolicznościach, mówiąc szczerze, naprawdę nie widzę powodu.

- Czyli czysto ludzkie odruchy nie wchodzą w grę? - przez chwilę stała w bezruchu. - Ludzkie. Wbrew pozorom. Czym dla pani jestem podludziem? Może być. Ja nie mam wpływu na to czym jestem. W przeciwieństwie do magów nie mam. Ale wie pani co jest najgorsze w tym moim byciu prawie człowiekiem? Widzę całe pani cholerne emocje. Niespodzianka. - Amanda wcale nie wyglądała na chętną do zwyczajowego wyskoku w górę z radości z konfetti i serpentynami - Więc o kogo zamartwia się pani do tego stopnia, że gniew wygrywa z pani stoickim sposobem bycia?

Bezbronność jest przedziwną rzeczą. Gdy jest się dla kogoś otwartą książką, gdy nie ma jak skłamać a wszystkie pozy są warte tyle, ile zbroja z papieru. Gdy ktoś jednym zdaniem wyrywa źródło problemu i rzuca w twarz. Gdy nie można już przed nim uciec w żaden sposób. Gdy nie można ani mu zaprzeczyć, ani go ukryć.

- To jesteśmy kwita, bo ja widzę cały pani cholerny charakter - burknęła więc tylko Hollward, rozsadzając w końcu krąg ochronny. Założyła za ucho pasmo włosów, wzruszyła ramionami i po raz pierwszy uciekła wzrokiem. - Brama otwarła się w domu mojego przyjaciela a on był za blisko. Nic, co mogę teraz zmienić.

- Więc co wypatrzyła pani we mnie na tyle odpychającego, że każe to pani tu mnie zostawić?

- Ciemność i krew - powiedziała całkowicie szczerze, oplatając ponownie ogień dookoła palców i podchodząc bliżej. - Nie, nie tylko tą, którą ma pani na ubraniu - dodała, widząc wyraz twarzy Amandy i spojrzenie jakim ta obrzuciła rękawy swojej bluzy. - Choć ona też ma znaczenie. Zabiła pani kogoś niedawno i nie czuje najmniejszych wyrzutów sumienia z tego powodu.

- Opętaniec - odpowiedziała jakby to miało wyjaśnić wszystko. - Exdemonolog naszego mistrza marionetek i scenarzysty ostatnich dużych rzeczy w Yorku. Kolejny mi uciekł, ale do czasu.

W Angielce się aż zagotowało, buchnęło jakąś nieukierunkowaną chęcią odwetu.

- Wie pani kim on jest? - zainteresowała się, machinalnie otrzepując marynarkę i przeszukując jej kieszenie. Z niepotrzebną zupełnie dokładnością. - Ten scenarzysta?

- Poszlaki - dobitnie pokazała grymasem niezadowolenie ze swego stanu wiedzy. - Współpracownicy. Aura. Magia. No i wiem co zamierza zdobyć w NY. Choć wątpię czy właściwie przyjmie pani tą informację.

- Proszę sprawdzić.

- Upraszczając. Chce mnie. Niewielka rola. Składnik - wzruszyła ramionami, nieudanie insynuując, że wcale jej to nie obchodzi.

Angielka zmarszczyła brwi, stłumiła wyraz niedowierzania na twarzy, a Amanda prawie mogła zobaczyć jak zaczyna przetwarzać informacje i analizować je, jak próbuje dopasować nowy element do całości układanki. I jak odkłada to na później.

- Pewnie nie ma pani papierosów - spytała bez większej nadziei.

- Czekolada i dietetyczna cola - kiwając głową, Amy spełniła słuszne obawy rozmówczyni.

Hollward rozejrzała się już spokojniej po okolicy, nie koncentrując się już tylko i wyłącznie na aurze młodej detektyw. Zmrużyła oczy wyłapując delikatny powidok tęczowych kolorów, wskazała podbródkiem wylot bocznej uliczki za plecami dziewczyny.

- To pani towarzystwo?

- Alfonso Pecoraro Scanio. O ile potrafię poprawnie to powtórzyć. W ciężkim stanie - pomachała nieporadnie zakrwawionymi rękawami. - Po udzieleniu pierwszej pomocy. Konwencjonalnej.

- W tym ciężkim stanie znajdował się jeszcze zanim zaczęła mu pani pomagać czy dopiero po interwencji konwencjonalnej? - upewniła się z bladym uśmiechem Angielka.

- O ile jego umysł przetrwał w większym kawałku, to siedzi tu ponad pół wieku w ramach wypadku po rytualnym pojedynku magów. I był już sponiewierany. Ja mu tylko wmówiłam, że jest w stanie chodzić.

- No dobrze... - powolny wdech, powolny wydech, nie do końca udana próba uspokojenia uczuć, wciśnięcia ich pod ciężki bucior wewnętrznej kontroli.

Ruszyła zdecydowanym krokiem w kierunku nieznanego mężczyzny.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:31.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172