|
- Nie, nie jestem kapłanem. On - wskazał na kota - nazywa się Morf i towarzyszy mi w podróży. Zresztą czemu ktoś chciałby zabić opiekuna służących? Nie rozumiem. Otarł pot z karku. Niby opaska miała chronić oczy przed przydługimi kosmykami, ale to tylko złudzenie. Pomimo zapadającego mroku, powietrze nadal parne i nagrzane nie dawało odpocząć. Szkoda, że ten cały faraon nie mieszka gdzieś w klimacie bardziej umiarkowanym. - A co by się stało, gdyby Faraon zmarł? Słyszałem, że jest chory. - poprawił rękawy szaty. - Jego syn się nimi zajmie? |
-Ponieważ się im sprzeciwiłem. Zresztą nie chce o tym mówić. Uciął krótko. -Co zaś faraona to on i tak będzie żył wiecznie. Jego problemy z płucami nie są aż tak straszne. Bez słowa odszedł w inne miejsce placu. Bez słowa i emocji. W stagnacji i spokoju. Tymczasem poczułeś w sobie mały błysk światła. Nikły i jakby efekt uboczn, jak latarnia morska. |
Zwierciadło odbijające światło? Czym był ten błysk? Z pewnością tajemnicą. Przynajmniej na razie. Ambu skrył się ponownie pod kolumnadą i ruszył szybkim krokiem w głąb pałacu. Miał jeszcze kilka chwil. "Płuca. To, czym się oddycha. Chory na płuca? Trucizna może wywołać podobne objawy, nikt by nie zauważył." Ambu podszedł do fresku na ścianie. O tej porze ledwo widocznego. Przejechał po nim dłonią. Nikłe światło padające z pobliskich pochodni igrało ze wzrokiem, postacie zdawały się ruszać. Żyć. Oddychać. Urocze. Pobłądził jeszcze przez kilka chwil, po czym ruszył ku Asmodowi. Czas zdawał się płynąć zbyt szybko. W końcu dostrzegł go. - Już jestem. To teraz audiencja? Postać Morfa zamajaczyła przy nodze Ambu. |
I oczom Twym, Ambustielu ukazał się zadowlony wszechmiar Asmodeusz opierając się o złocona laskę przy wielkich, złotych wrotach. Blask z nich bił prosto na twe oczy, a przepych, umiłowanie złota i pycha uderzały w serce. Przyodziani w srebro i brąz strażnicy rzucali srogie spojrzenia na waszą dwójkę, jeden nerwowo chwytał miecz. Potem uszy Twe zrosił dźwięk otwieranych wrót, zapach ziół za które sprzedawano narody. -Bracie... Staniemy przed faraonem. Droga przed tron była długa i z boków otoczona marmurowymi kolumnami na których górze, w żelaznych koszykach, palił się ogień. Jeden, drugi i trzeci krok z echem, Mrof był kilka kroków za wami. Czego natomiast Asmodeusz nie wykonał, to ukłonu. Tak, jak mawiał Azazael i jak mówiła potem większość skrzydlatych – synowie ognia nie będą kłaniać się synom ziemi. Twarz znieważonego tym brakiem gestu faraona przemieniła się z srogiego posągu w bazyliszka mogącego zabić wzrokiem, i chociaż ani jeden mięsień nie drgnął to oczy zdawały się płonąc i lekki żar czułeś na swej skórze tam gdzie padały. Dostojny władca Egiptu władczym skinięciem dłoniom uciszył swego syna skrytego w cieniu który już sięgał po ciężki, brązowy miecz. Tymczasem Asmodeusz nagle wyrzucił lonie przed siebie, coś trzasnęło, nagły błysk oślepił wszystkich wkoło i z rękawków archanioła zaczęły lecieć strumieniem monety. Rożnych regionów i nacji, nieskończony potok złota i srebra. Potem tylko strzepną dłonie, monety ustały. Tajemniczy uśmiech Asmodeusza zwiastowali kolejną sztuczkę. Uderzył swym kosturę o posadkę jden raz i na ziemi miast monet leżał piasek. Drugi i ten proch pustyni porwał ziemny, praktycznie niespotykany tutaj, wiatr. Przysunął się do ciebie, zbliżył usta do uch, potem niżej, do szyi. Jakby czerpiąc rozkosz z zapachu kropli potu na karku zaczął szeptać. -No kochany mój... Jesteś teraz Satanaela to daj pokaz temu bydłu. Tedy nas przyjmą na dwór. |
Ambu przymknął oczy przyjmując pieszczotę. Kąciki jego ust lekko się uniosły. Tak, teraz już nie było odwrotu. Wysunął się przed Asmoda, ocierając się o jego ramię, jakby przypadkiem. Zsunął kilka koralików z brody. Kolorami błyszcząc się w świetle lamp, wyeksponował je na dłoni, po czym złożył ręce i skupił się. Czuł na spoconych dłoniach ostre krawędzie oszlifowanych szklanych koralików. Wdmuchując powietrze między palce, wyobraził sobie jak każdy z osobna powiększa się, staje się delikatny, zmienia kształt. Coraz mniej regularne, energia Ambu z duszy, z płuc przepływa w nowe istnienia - a te ożywają. Ich malutkie serduszka zaczynają bić, oddychają, rozkładają skrzydełka, aby polecieć. A Ambu im pozwala. Rozkłada dłonie a z nich ulatuje kilka tęczowych motyli. Błyskają skrzydełkami, aby unieść się wysoko. Z gracją i radością pokonują przestworze dla nich tak oszałamiająco wielkie. Ambu klasnął w dłonie, a ogień w lampach nagle strzelił do góry. Motyle spłoszyły się. Anioł klasnął ponownie, a te jak bański mydlane rozprysnęły się. Na ziemię opadły drobne kamienie szlachetne połyskujące kusząco. Ponowne klaśnięcie i wszystkie klejnoty pomykając po posadzce wróciły do jego stóp, jakby ktoś tam ustawił magnez. Upadły schylił się i postukał w ziemię palcem. Kamyki zaczęły łączyć się razem. Pasowały do siebie jak ulał i po chwili na ziemi stał mały posążek sikorki. Światło przygasło, co dawało iluzję poruszania skrzydłami. Chociaż nie. Ptak poprawił kilka szklanych piórek, rozejrzał się ciekawie po otoczeniu i podskoczył kilka kroków. Wydał z siebie świergot. Światło latarni stało się bardzo słabe. Morf ożywił się widząc sikorkę. Ambu klasnął dwukrotnie. Zamknął oczy, odchylił głowę do tyłu i rozłożył ręce. Cienie koło kota zaczęły gęstnieć. Płomienie latarni stawały się coraz wyższe, ostro zarysowując kontury. Morf zdawał się rosnąć. Małe, giętkie ciało zdawało się chłonąć budulec z cienia, powiększać, migać i zmieniać. Po chwili w stronę sikorki zmierzała czarna pantera. Ptak rozłożył szklane skrzydełka i chciał uciec unosząc się w górę. Skierował się w stronę faraona. Pot zrosił czoło Ambu. Czuł się jak po wielogodzinnym biegu. Światło wewnątrz paliło i pulsowało wypełniając go. Mięśnie szalały. Klejnot od Asmoda świecił jasnym blaskiem. Morf zrobił kilka leniwych kroków. Następnie rzucił się na sikorkę i rozgryzł ją w locie i ponownie jako zwykły czarny kot wylądował tuż przed stopami władcy. Prychnął niezadowolony rozgryzając jeden z koralików. Nie tak powinien smakować ptak. Ambu łapał chciwie powietrze w płuca, jego ciało przeszedł dreszcz. Serce powoli zwalniało. Pytanie, czy to wystarczy? |
Faraon przybrał srogi wyraz twarzy, wnet przyklasnął zadowolony wielce. -Znajcie mą szczodrość! Przed oczyma mignęła ci zadowolona warz Asmodeusza, gdzieś w oddali trwał poklask tłumu, poruszenie i kilku szlachetnych młodzieńców którzy aż rwali się na nauki sztuk tajemnych. Lecz dla Ciebie było co inne ważne. Cichy jęk z podarku archanioła mieszał się z miękkim, przygasłym światłem wywnętrza Ciebie i jeszcze czymś, brzemieniem. -Mogę wybrać spośród tu obecnych dziewięciu cznió? Rzucił w eter Asmodeusz i zrazu otrzymał przytaknięcie faraona. Jego ciepły oddech ruszył w Twoja stronę wraz z jego szeptanymi słowami. -Zamę się ściemami. Tymczasem Ty rozejrzyj się wokół i zaplanuj coś. Jutro ważny dzień. Gwiazda od Uzjela ciążyła niezwykle jakby chciała uciec w trzewia ziemi niczym Lewiatan który skrył się w oceanach tak i ona pragnęła już nie czuć tego cierpienia, otworzyć trzewia ziemi i zniknąwszy w wieczności. Wnet wyszliście z sali Faraona, archanioł skierował się bocznym korytarzem z młodzieńcami, tymczasem w oddali rozmawiał z gwardzistą mężczyzna którego spotkałeś podczas częstowania dzieci. Wielce zasmucony wsłuchiwał się w w gruby głos zbrojnego. Trzask kości podczas zaciskanych w jego jaźń pieści zdołal przebić się w Twe zmysły. |
Strażnik zmierzył Cie złym wzrokiem. Kropla potu galopowała po licu opiekuna, rozbiegane oczy krągły wszędzie tylko nie na Ciebie. A strażnik Chrząchów nieprzyjaźnie. -Chcesz czegoś? Emocje wprost promieniowały od opiekuna. Smutek, zmieszanie, brak nadziei i światło. Jego aura błysnęła nagła nadzieją. Strażnik jakby bał sę być niegrzecznym lecz z niecierpliwością wyczekiwał Twojego odejścia. Za to Morf prychnął na niego przyprawiając wojskowego o stres. -Więc? |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:16. |
|
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0