To się nazywa... rozpierducha. Tak, zdecydowanie właśnie tak to trzeba nazwać. Po raz kolejny zresztą Pan obdarzył ją swą łaską i pokazał, że nad nią czuwa, z braku laku zsyłając jej jako anioła objawienia faceta z torbą na głowie. No cóż, dobre i to... szczególnie biorąc pod uwagę stan, w jakim znalazł się teraz „zakuty łeb”. Otrzepawszy lekko lateksowy strój z kurzu, Grzech podeszła do leżącego osobno hełmu Bronsteina i podniosła go do góry. - A nie mówiłam? – rzekła z satysfakcją do kawałka metalu – Jam jest narzędzie w rękach stworzyciela, jam jest ta, która kara za grzechy. Znaj jednak łaskę Pana diabelski pomiocie. Skoro nie sczezłeś, znaczy to, że Bóg dał ci szansę zadośćuczynienia krzywd, jako... mój pomocnik. << Kiedy tylko się uporządkuję...przetrącę Ci kark...>> Mruknął, wyraźnie rozeźlony, choć utemperowany. <<Twój Pan musi być wyjątkowo...kapryśny. Skoro zsyła diabła, żeby Cię uratował.> Odgryzł się złośliwie, lecz nic więcej nie powiedział bowiem posiadaczka jego przyłbicy zachichotała wyraźnie rozbawiona niźli rozeźlona. - To tylko puste pudło. – powiedziała cicho, aby sam Bagman nie usłyszał. Przytroczywszy "zakuty łeb" niedawnego przeciwnika, Grzech skierowała się w kierunku trójki swoich towarzyszy (chyba trójki, o ile ta laska to była wciąż Cyntia) oraz nieznajomego. Chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o tym co się zdarzyło, stanęła w pobliżu, zbyt dumna, by zadać jakiekolwiek pytanie. Chwila wytchnienia była jej zresztą na rękę, wciąż bowiem regenerowała swoje ciało po walce z metalowym rycerzem. - Tego szczurowatego coś zassało, zniknął. – rzekła tylko od niechcenia cały czas przyglądając się niejakiemu Fantastique. |
Przemieniona dziewczyna uśmiechnęła się, nie zjadliwie, ale raczej... uwodzicielsko ? W każdym razie zawiesiła się na ramieniu Fantastique`a mówiąc niskim głosem, jakby mruczała: - Wszystko w jak najlepszym porządku, skarbie.- przymknęła oczy delikatnie pocierając policzek o przedramię rozmówcy. Była dziwnie szczęśliwa... W nosie miała to, że otarła się o śmierć. W gruncie- fajnie było. Przynajmniej jakaś adrenalinka. Olała gadającą konserwę. To sprawa bruneta. Natomiast nie umknęła jej uwadze Grzech, najwidoczniej lekko zdziwiona całą sytuacją. Coś mówiła o zniknięciu szczurołaka. Zachichotała. - Nie przejmuj się nim... Najwidoczniej wrócił do piekła, bo mu się tutaj znudziło.- zauważyła, że panna ubrana w lateks przygląda się Fantastique`owi i wtuliła się mocniej, delikatnie uśmiechając się pod nosem. Mężczyzna mruknął pod nosem, najwyraźniej niezwykle zadowolony z przedstawienia, które w jakiś sposób sam wykreował. Obłąj kobietę w talii i przyciągnął bliżej do siebie, dotykając jej włosów z abstrakcyjną i nie pasującą doń czułością. - Dobrze. Doskonale...jak cieszę się, że i twe nastawienie uległo...zmianie moja droga. Wydawałaś się taka...przygnębiona i zgorzkniała pod wpływem tego pomniejszego demona. Na szczęście...to minęło. Czy też zostało zastąpione bardziej radosnym nastawieniem. Heh. Przeciągnął delikatnie dłonią po jej włosach, zaczerpnąwszy równocześnie ich zapachu. Wydawał się owładnięty dziwna formą upojnej fascynacji. Jednak...to minęło jak trzaśnięcie bicza, kiedy ślepia ponownie zyskały na ostrości, a głos skierował się do "gadającej puszki". - Jak już mówiłem...znam się na interesach. Sądzę, że bez przeszkód możemy zmienić naszego...pracodawcę. Złaszcza, że HYDRA posiada problemy techniczne. Ta grupa zdaje się być na tropie czegoś bardzo ciekawego, czego nie widziałem na tej ziemi od dawien dawna. Wiesz...fenomenalna, niczym nie ograniczona, kosmiczna moc...i takie tam błahostki. -BARDZO BŁAHE. ŁADNY WYSZEDŁ MI KRATER? Może tamci zwracali się do puszki, a nie torby (ale hej! oba z tych produktów są powszechne w supermarketach), która właśnie wygrzebała się z wyżej wymienionego, ale co mu przeszkadzało włączyć się do dyskusji? No, właściwie nic. -BO Z TEGO CO PODPOWIADA MI INTUICJA, WIELE PIĘKNYCH DZIEŁ SZTUKI MOGLIBYŚMY RAZEM UCZYNIĆ. Samancie bardzo podobało się takie troskliwe (?) traktowanie. Położyła dłoń na ręce Fantastiqe`a na jej talii a drugą dotykała jego twarzy. Przez pewien czas siedziała cicho rozkoszując się nowym doznaniem ciepła bijącego od innej osoby. Rozśmieszył ją dopiero Torbogłowy. Ten to ma dopiero fantazję. - Genialne! Moim zdaniem minąłeś się z powołaniem... Może powinieneś zmienić zawód na cyrkowca? Albo akrobatę! -A JA MYŚLAŁEM ŻE CAŁY CZAS JESTEŚMY W CYRKU. GASP. - Słuszna uwaga. Hmm... Tylko kto tu jest kim? Jakieś propozycje? Bo ja bym się osobiście pisała na poskramiacza dzikich zwierzątek...- cwany uśmiech zagościł na jej twarzy. -CZŁOWIEK-KULA ARMATNIA, ŁAMACZ PRĘTÓW I PODNOŚNIK SŁONI TO MOJE MARZENIA Z LAT DZIECIĘCYCH. - Całkiem nawet trafne... Nie uważasz Fantastique? Kim ty chciałbyś być?- dała krok w tył tak, że jej plecy spotkały się z torsem większego od niej mężczyzny. -[i]MYŚLĘ, ŻE IDEALNIE PASUJE NA TEGO, KTÓRY WYSTĘPUJE PRZED PRZEDSTAWIENIAMI W FANTAZYJNYM STROJU I OCZAROWUJE WIDOWNIE, WPROWADZAJĄC ODPOWIEDNIĄ ATMOSFERĘ. - Heh. Zwykle kiedy ludzie prawią mi tyle komplementów, oczekują czegoś w zamian. Nieważne. Rola mistrza ceremonii zawsze mi odpowiadała, niezależnie od miejsca. Uśmiechnął się i trzasnął karkiem z cichym westchnieniem. <<Przestań robić z siebie błazna i pomóż mi się pozbierać!>> Ryknął zakuy łeb, wyraźnie rozeźlony w stronę kuglarza. - Czy to...Twoje życzenie? Heheheh... <<...Fantastique, pomóż mi, albo, jak słowo daję...>> - Dobrze, już dobrze. Nie denerwuj się druhu. Zaraz się tym zajmę. Odstawił swoją wybrankę delikatnie na bok, sam zaś uniósł dłonie niczym wirtuoz. Czarne części zawirowały jak kołowrotki, wystrzelając z pomiędzy różnych lokalizacji w piaskowych wydmach. Kręcąc się dookoła, zaczęły tworyć jedną całość. Pancerz klatki piersiowej zyskał ponownie na wykupłości. Elementy naszły na siebie z cichym trzaskiem. Rycerz ponownie był kompletny. <<...Dziękuję. Z tą smarkulą w lateksie jeszcze się policzę. Co więc teraz...>> - Hmmm. Niech no ja pomyślę. Możemy wyruszyć na poszukiwanie magicznych świecidełek, które rzekomo znajdują się we wraku nieopodal...lub. Poczekać na Tempesta i jego ranną oblubienicę jeszcze kilka minut. Oczywiście przekonanie jego będzie nieco...kłopotliwe. Heh. Fakt, że to Bagman zwalił mu się na głowę i rozłupał na części pierwsze, zdawał się umknąć rycerzowi. Przewrócił oczyma, jakby odczytywal to wszystko z układu chmur i gwiazd na niebie. Może faktycznie tak było? Kto wie. Samantha założyła rękę na rękę i obserwowała ciąg zdarzeń. Fantastique niczym magik poskładał puszkę do kupy nie dotykając jej wcale na co klasnęła kilka razy w geście aprobaty. Może powinien być raczej magikiem? Ten komentarz zachowała jednak dla siebie. Stała na boku cierpliwie czakając na powrót uwagi ze strony bruneta. Nie chciała być nachalna... Co więcej czuła, że powinna dać mu do zrozumienia, że sam też musi się postarać... Swoją drogą było nawet chłodno na pustyni o tej porze... Padło imię mężczyzny, który chciał ją zabić jeszcze chwilę temu... - Trudne skarbie? Oj nie chcę nic mówić, ale choćby ze względu na mnie nie wiem czy wykonalne... Sam widziałeś, że jego koleżanka chyba mnie nie polubiła- powiedziała z udawanym smutkiem lekko pocierając ramiona. Bagman zaś pocierał swoją torbę, w wyraźnym zamyśleniu nad sprawami wagi i głębi kosmicznej. Intensywnie wbijał swoje oczy w rudą. W pewnym momencie uderzył pięścią w dłoń, jakby odkrył sens istnienia! -A! TO TY. No w sumie, naszyjnik miała. No nic! Przekierował spojrzenie na pana mistrza ceremonii. -PAN LUBI SPEŁNIAĆ ŁADNE PROŚBY JAK WIDZĘ. TEŻ DOSTANĘ JAKIEGOŚ CUKIERKA? Bagman zawsze lubił łapać się na darmowe obiady. Problem polegał na tym, że Fantastique doskonale wiedział o fakcie, że "nie ma darmowego lunch'u". Kły błysnęły jakby za chwilę miał wytargać zza pazuchy cyrograf, choć niestety, tak się nie stało. - Hmm...a o co się panu rozchodzi...panie Drake. I jak wiele jest pan gotów zapłacić za swojego "cukierka"? Bo ograniczeniem w moim przypadku jest tylko...wyobraźnia. Pan Drake schował ręce za plecami, oparł ciężar na jednej nodze, wbił wzrok w podłoże, wiercąc je butem umiejscowionej na odciążonej stopie. W skrócie, pan Bagman był jak wstydliwa Bagmanka z dobrego domu. -OJEJ...MOGĘ OBIECAĆ, ŻE DO KOŃCA TEJ BARDZO BŁAHEJ MISJI NIE ZDECYDUJE SIĘ NA OPUSZCZENIE SCENY CYRKOWEJ W CELU WIZYTY NA HAWAJACH, A W SZCZEGÓLNOŚCI WTEDY, GDY BĘDZIE TO OZNACZAŁO ZAGROŻENIE JEJ POWODZENIA, A TAKŻE SPRÓBUJE PRZEKŁADAĆ NAD OSOBISTĄ ZABAWĘ I EKSPRESJĘ ARTYSTYCZNĄ DOBRO WSZYSTKICH WTAJEMNICZONYCH? - Doskonale. Bardzo mi to odpowiada. Fantastique uśmiechnął się złośliwie. - Jako pokwitowanie i gwarancję wezmę pańską duszę, panie Drake. Uczciwie, prawda? - A NIE MOGĘ DAĆ W ZASTAW MOJEJ TORBY? GDYBY JEJ COŚ SIĘ STAŁO, BARDZIEJ BY MNIE ZABOLAŁO... - Hmmm...nie wydaje mi się. Stawka ustalona z góry i niezależna ode mnie. Zasady firmy, rozumie pan. Choćbym nie wiem jak bardzo chciał, nic na to nie poradzę. Jedno życzenie na osobę, o wyżej ustalonej wartości zwrotnej. - HM. ALE DOSTANĘ JĄ Z POWROTEM, A BONUS ZOSTANIE? W KOŃCU POWIEDZIAŁ PAN, "GWARANCJĘ". - Powiedziałem także "pokwitowanie". A na nie nie przewiduję zwrotów. -W SUMIE TO PEWIEN STARSZY PAN MA U MNIE KREDYT, KUPIĘ OD NIEGO NOWĄ, ALBO POPROSZĘ O REKONSTRUKCJE STAREJ. - Ach. Tak, znam go. Mamy więc umowę jak mniemam...przypieczętujmy ją. - ZNASZ GO? HMM. PODEJRZANE! PEWNIE MASZ JAKIŚ KRUCZEK NA MÓJ WYBIEG W TAKIM RAZIE. HMM, WIĘC TAK...ODPORNOŚĆ NA WSZELKIEGO RODZAJU MAGIĘ, ZMIANY RZECZYWISTOŚCI, CZASOWOŚCI I PODOBNE CUDA NIEWIDY, POD POSTACIĄ SFERY O ROZPIĘTOŚCI MOICH RAMION, PRZEPUSZCZAJĄCA NIEKTÓRE EFEKTY NA MOJE WYRAŹNE ŻYCZENIE? - A do tego 50 darmowych minut. Długowłosy wyciągnął dłoń do większego od siebie mężczyzny. Gdy ten ją uścisnął, z wewnątrz gestu zaczeło wydobywać się czerwone światło w postaci setek, małych, rezonujących na wszystkie strony igieł. Pokaz kuglarski urwał się tak szybko jak rozpoczął. Bagman, nie czuł żadnych zmian. Może go okantowali? Samantha natomiast nawet nie zorientowała się, kiedy właściwie przywdziała czarny, zdobiony, stylowy płaszcz...którego wcześniej nie miała. - Więc...było Ci zimno, moja droga? Mam nadzieję, że już lepiej. Fantastique przeszedł kilka kroków i ponownie ją objął, z czułością, która zdawała się kolidować z całym jego jestestwem. Młoda dziewczyna była z początku lekko zaskoczona, ale odwzajemniła gest. Nass`ri nigdy nie był dla niej taki miły. - Zgadza się. Dziękuję.- pocałowała go w policzek- A co z tą dwójką? Kościejem i temu... jak mu tam było ... Haha! Zapomniałam - wystawiła figlarnie język. Oczywistością było, że się z nim bawi. Mężczyzna uśmiechnął się i spojrzał jej głęboko w oczy całując... <<Hej błaźnie. Załatwcie sobie pokój! Nie będę tu czekał w nieskończoność i obserwował tego migdalenia! Idziemy, ale już...>> No...może nie tym razem. Zbroja ponownie przemówiła, zaś jej niewidoczny właściciel musiał być największym malkontentem świata. Nie czekając na resztę, zaczął człapać w stronę carriera S.H.I.E.L.D. Fantastique nie zmieszany, choć wyraźnie wyrwany z rytmu westchnął. - Faktycznie. Chodźmy nim zjawi się Tempest. Na to co dobre, przyjdzie czas. Samantha poczuła się rozczarowana, kiedy im przerwano. Podobało jej się to i to śmieszne uczucie, jakbyw brzuchu miała motyle. Kiwnęła jedynie półnadąsana głową i odsunęła się od Fantastique`a, żeby moć ruszyć za blaszanką. |
Chyba czas wypisać się z tego całego poszukiwania przedmiotów, które robią dziwne rzeczy o bardzo trudnych nazwach z osobowością. Jeśli jest się na granicy życia i śmierci po raz drugi w ciągu dziesięciu minut to raczej nie ma się nad czym zastanawiać. Z drugiej strony, głupio planować przyszłość w chwili gdy wszystko dookoła wybucha zapowiadając rychłą zagładę w kuli płomieni czy też w wyniku spotkania z kupą piachu. Dziwne, że jak się po nim chodziło to wcale nie sprawiał wrażenia ciężkiego, raczej można by się po nim spodziewać, że będzie niczym puchowa kołderka… Z drugiej strony nawet zrucona z odpowiedniej wysokości kołderka mogłaby zabić. Właśnie mignął mu przed nosem dość sporych rozmiarów metalowy odłamek. Gość po drugiej stronie korytarza już nie zobaczy swoich dziatek… Ale za to umarł tworząc iście awangardowe dzieło ze swojej krwi i jelit. Sam miód! Jak nic kilkanaście tysięcy dolarów… szkoda, że nikt prócz Johna nie mógł tego zobaczyć… albo raczej mógł ale nikt nie zwracał na to uwagi. O także po chwili stracił zainteresowanie. Krzyki umierających i przerażonych ludzi nie ułatwiają kontemplacji sztuki. Choćby nie wiem jak piękna była. Sięgnął do kieszeni. Pogrzebał tam chwilę. Swędziały go jajka. Nie dziwnego. Ludzie zazwyczaj dość mocno się pocą kiedy ich śmierć zbliża się nieubłaganie. Tak więc karmelek był trochę mokry i pognieciony. Ale wciąż smakował wybornie. Roztapiał się w ustach powoli, niosąc ze sobą ukojenie dla skołatanych nerwów. Obok drzwi, których Walker trzymał się kurczowo, tylko co jakiś czasy wystawiając głowę na zewnątrz przebiegł jakiś płonący człowiek. Umieranie bywa fascynujące. I na swój sposób piękne. Oczywiście jeśli dotyczy innych. Jego już wcale takie ni było. O czym przekonał się już po chwili, gdy kolejna eksplozja wstrząsnęła pokładem. Świat zawirował. Jego drzwi bezpieczeństwa dotąd doskonale chroniące go przed złem całego świata zostały mu brutalnie wyrwane z rąk i poleciały w sobie tylko znanym kierunku. A w zasadzie to po chwili ruszyły na spotkanie mateczki ziemi. Tak jak on. Jego marzeniem było skok ze spadochronem. Przestał o tym marzyć. Miał dość swobodnego spadania do końca życia. Czyli, w przybliżeniu, na kilka najbliższych minut. Odetchnął głęboko i starał się zachować spokój. A przynajmniej sten spokój udawać. Jakby ktoś miał go zobaczyć… Po chwili zrezygnował. Kontrola nad zwieraczami była zdecydowanie bardziej zajmująca i wymagała całej dostępnej obecnie uwagi. Gdy już myślał, że nawet to nie wystarczy, i fraza „zesrać się ze strachu” przestanie mieć jedynie metaforyczne znaczenie, wszystko wypełniła czerwień. „Czyżbym był martwy?”. Och nie! Wszystko wyglądało tak jak przed wybuchem. Czyzby ze strachu kompletnie mu odjebało? A może to wszystko jest snem? Uszczypnął się raz. Uszczypnął się drugi. Nic. Nadal gdzieś szedł. Zaraz, zaraz! Szedł? Jak to: szedł? Nie przypominał sobie aby wydawał nogom rozkaz udania się gdziekolwiek. One tymczasem niosły go nieubłaganie przez jednakowe korytarze statku. Po drodze omijał jednakowo ubranych ludzi, których twarze nie wyrażały zbyt wiele. Nie to żeby m się tez przyglądał zbyt natarczywie. Wolał nie zwracać na siebie żadnej uwagi. Chciał jedynie poczuć pod nogami stały grunt, który nie wybucha nagle i bez ostrzeżenia. Poza tym, miał jeszcze inne dobre zajęcie. Przeszukiwał swój mózg w poszukiwaniu informacji, gdzie też idzie. Eureka! Zmierzał do kapsuł ratunkowych! No, to nawet zgadzało się z jego pragnieniami. Ostatni odcinek drogi pokonał zastanawiając się, co też właśnie miało miejsce. Matrix? Neo – gdzie jesteś? Bardziej pasował mu wariant z jego niepoczytalnością umysłową… ale to wszystko było zbyt realne jak na wytwór chorej wyobraźni… z drugiej strony… Potrząsnął gwałtownie głową jakby czemuś energicznie zaprzeczał. To nie był czas i miejsce na takie rozmyślania. Poza tym, jeżeli to matrix, to wtedy musi walczyć o życie, bo ciało nie może żyć bez umysły. O! Warto chodzić do kina. No i na dodatek dotarł na miejsce. Oto ona! Malutka, fajniutka, troszkę ciasna. Taka jakie lubił. Jego idealna kapsuła ratunkowa. W zasadzie teraz to każda byłaby idealna… Wgramolił się do środka nie zwlekając dłużej. Przez myśl przebiegło mu, że mogą do niego strzelać. Bo kto też używa kapsuły gdy statek nie idzie na dno… czy też na spotkanie wydmy? Otóż ktoś kogo nie powinno być na statku. Lub dezerter. Ale kto by się przejmował takimi szczegółami. Los go kochał… albo kochała. To by było lepiej jakby była kobietą. Wcisnął przycisk. Poczuł się jak R2-D2. „Obi-Wan, nadchodzę!”. Przez małą szybkę widział jak zbliża się piasek, dostrzegał nawet kilka małych postaci. O! Czyli jednak nie przeżył tylko on? W sumie co go to obchodziło? Jego pojazd uderzył z impetem w ziemię. Bolało. Szczególnie jak uderzał się w głowę. To będzie brzydki guz. Ale żył! Nie zginął rozpłaszczony na burcie statku, nie zginał w kuli ognia na jego pokładzie, nikt też nie zestrzelił go w drodze powrotnej na ziemię. Wygramolił się z metalowej puszki. A gdy już to zrobił przybrał minę zwycięzcy, oparł jedną nogę na szczątkach tego co przyniosło go wprost z niebios, rękę zatknął za uniform niczym Napoleon i odwróciwszy głowę ku Słońcu pełnym głosem rzekł: -Wróciłem. Cieszycie się Cukierasy? |
Grzech zwróciła się w stronę zakutego łba, chcąc rozwiać swoje wątpliwości. - Co to za jedna? Ten nie mógł jednak udzielić jej żadnych odpowiedzi. Z metalicznym szczebiotem, jedynie wzruszył ramionami, ukazując równie wielką niewiedzę jak panna w lateksie. Kobieta mrugnęła swoim lewym okiem. Nie wiadomo, czy był to tik nerwowy, odruch, czy wyraz sympatii, ale Bagmanowi zrobiło się gorąco i to bynajmniej nie od pozytywnych uczuć, czy motyli w brzuchu. Jak na kogoś kto sprawiał wrażenie zwykłego człowieka (S.H.I.E.L.D. nie słynęło z zatrudniania na wysokie stanowiska meta-ludzi), wydawała się niezwykle spokojna. - Ja...hm. Jestem zwykłym komornikiem. Odzyskiwanie dóbr...podobne sprawy. Klik. Eksplozja. Bagman i rycerz zostali odrzucenia do tyłu, kiedy część skrzyń po ich lewej stronie eksplodowala gwałtownie. Tracąc równowagę, torbogłowy wylądował na zadzie. Bronstein utrzymał swoją, jednak zrobił kilka kroków do tyłu, oddalając się od płomieni. - Hm. DCE #19 i 20. Po co HYDRZE te skamieliny? Samantha nie dała jej jednak skończyć konwersacji. Była zbyt zła. Postanowiła wykorzystać to co miała pod ręką, czyli płomienie, nasyłając je wprost na "wybuchową pannę". To będzie nauczka za walnięcie ją w nos oraz ( to do czego się teraz nie przyzna) zranienie Fantastique`a. Bagman zaś został brutalnie odtrącony przez gorącą pannę. A może panią? Któż ją tam wiedział! Na szczęście, Bronstein nie wyglądał źle. Rey miał nadzieje, że jego rycerz szybko powróci do zdrowia!...niezależnie, jak niewłaściwie to brzmiało. Dużo bardziej właściwe byłoby rzuceniem czymś w panią okopuszczalską...przykładowo, kawałkiem szkła...i to nie w nią, tylko w tą rurę, ale markując to tak, jakby Bagman chciał w nią, ale nie umiał, bo jest niezgrabnym Tępym Osiłkiem Małopojętnym (TOMem w skrócie). Ogień ogarnął ubranie kobiety, a ta z krzykiem odskoczyła do tyłu, tylko po to, aby nadziać się na chmurę gorącego powietrza. Z nadpalonym strojem, a także prawicą, kobieta osunęła się na ziemię, sycząc z bólu. To była dobra część przekazu. Doskonale przeprowadzona akcja. Złą częścią był efekt losowy, a mianowicie wypuszczenie przez niewiastę detonatora, który uderzył o ziemię. Klik. Bum. Druga część sali eksplodowała. Ta w której miały znajdować się dwa elementy artefaktu. Żółto, czerwone płomienie zalały wszystko. Candyman zanurkował za Bagmana, z trudem unikając zarumienienia na chrupki brąz. Grzech dostała odłamkiem w rękę, ten wbił się głęboko. Jednak byl to dopiero początek kłopotów. Donośny trzask i następujący po nim szum, który zalał salę, musiał mieć coś wspólnego z błękitnym, rwącym wirem energii, który właśnie zmaterializował się w centrum pomieszczenia. Johnny-boy, krzycząc przeraźliwie, został pierwszy wciągnięty do środka. Grzech, chwyciła się zerwanego w połowie szybu wentylacyjnego, pragnąc utrzymać się jak najdłużej. Fantastique, wraz z Bagmanem i Samanthą, pozostawał otoczony cienką, czerwoną poświatą . Trójca zdawała się niewrażliwa na efekty wyładowania. Jednak również owa poświata zaczeła przygasać, prawdopodobnie będąc efektem osłabienia osoby, która odpowiedzialna była za moce całej trójki. Kiedy puściła...poszło szybko. Bronstein, zaparłwszy się w ziemi, trzymał się nawet, kiedy Grzech zwolniła uchwyt. Widząc, że został sam, jęknął w głębi przyłubicy. <<Meh. A co mi tam.>> Po czym skoczył w głąb wiru. Ten zamknął się kilka chwil później. Sala ziała pustką, jeśli nie liczyć opadających elementów plastiku i szalejącego w najlepsze ognia. Kobieta z poparzeniami pierwszego stopnia, oparła się niemal bezwładnie o ścianę, odarniając trzęsącą się ręką, mokre od potu włosy. Ledwie żyła, jej oddech był przyśpieszony. - Przeklęci meta-ludzie. Nigdy się nie nauczą... Jęknęła donośnie, szukając komunikatora... To be continued in the next issue... |
Elen! Elen! Wyłaź zza zakrętu! Nikogo innego Candyman nie oczekiwał. Tutaj musiała byś gdzieś porucznik Ripley! Jedyne co go martwiło to to, że tam gdzie była Ripley były i ksenomorfy. A ich nie chciałby spotkać. Tym bardziej Predatorów, które ostatnio dołączyły do wesołej paczki. Na każdym kroku oczekiwał, że poczuje lepką maź kapiącą mu na głowę. Albo, że ostanie spętany siatką. Jednocześnie zastanawiał się jaki też cukierek wyszedłby mu z takiego najlepszego łowcy galaktyki. Pewnie o smaku potu i krwi. Obrzydlistwo. Wzdrygnął się na samą myśl o takim połączeniu. Raczej nikt tego nie zauważył. Dookoła było zbyt ciemno. Jedynym stałym źródłem światła był tajemniczy wisiorek, który niedoparcie przypominał zabawkę taniego wróżbity, który stara się zaimponować ograniczonej umysłowo widowni. Z tym, że to nie była żadna sztuczka. Chyba… Swoją drogą, zdecydowanie zabawniej byłoby gdyby świecidełko miast świecić powtarzało: „ciepło” i „zimno”. Byłoby jak w przedszkolu. Młodoś… Nie! W przedszkolu kazali często myć zęby. I nie pozwalali jeść słodyczy. Zamiast tego wciskali jakieś warzywa. Najgorsze, że owe warzywa wyglądały, ni mnie ni więcej, jak krowie gówno. Na dodatek rozgotowane. Ale to takie zdrowe! Podczas gdy piękne, kolorowe cukierki, które tak kusiły szeleszczącymi papierkami były złe! Zabronione! Ledwo powstrzymał się aby nie splunąć na podłogę. Z gracją jakiej nie powstydziłaby się niejedna baletnica przeskoczył nad jednym z niewielu ciał jakie napotkali. To było w zdecydowanie niezłym stanie. Nawe jelita mu nie wystawały. I miało całą czaszkę. Całkowicie zwęglony tors psuł trochę efekt, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami? Szczególnie, że właśnie dotarli do tajemniczych drzwi. „X-TN CARGO BAY #2” głosił dumnie napis na wrotach. No cóż. Drzwi to nie była jego specjalność. A już na pewno nie drzwi wielkość małego słonia. Co innego takie małe drzwi. Drzwiczki. Do domu skrzatów. O. Takimi to się mógł zajmować. Ale drzwi do domu słoni to nie była jego domena. Patrzył więc obojętnie na poczynania swoich towarzyszy, którzy bezskutecznie próbowali sforsować kupę adamantium. Ręka w kieszeń. Ach! Truskawkowy! Ależ się ukrył. Jak to zwykle bywa, okazało się, że wyrafinowaniem można sobie podetrzeć dupę. Z drugiej strony: nie ważne jak, ważne, że działa. W tym wypadku brutalna siła się sprawdziła. John z obojętnym wyrazem twarzy i rękami w kieszeniach przekroczył prób pomieszczenia jako ostatni. Jednak nie udało mu się długo zachować obojętności. Niczym dziecko z ADHD skoczył między skrzynki. Z zaciekawieniem eksplorował kolejne metry labiryntu utworzonego przez zgromadzone tutaj, zapewne niezwykle cenne, materiały. Postanowił jednak nie wyciągać rączek. Byłby mu zdecydowanie bardziej drogie niż jakiekolwiek fanty. Ta fascynacja nieomal sprawiła, że przegapił przybycie nowej koleżanki. Szybkim ruchem poprawił włosy, wygładził uniform, uśmiechnął się promiennie i ruszył. Mówią, że miłość można znaleźć wszędzie. Dlaczego by nie poszukać jej teraz? No i wszyscy mieliby pożytek z tego. Im jednak bliżej podchodził, tym bardziej pewien był tego, że tym razem ze ślubu nici. Elegantka zdecydowanie nie była nastroju do amorów. „Cholera! Wybacz Cukiereczku”. Mężczyzna szykował się już na nowe słodycze do kolekcji. Bo po truskawkowym słodziaku pozostało jedynie wspomnienie. Prawda, słodkie nad wyraz, ale tylko wspomnienie. Oczywiście nowa koleżanka okazała się sprytniejsza niż wszyscy sądzili. No może nie ona, ale jej mały detonatorek, który upadając chciał zmieść zgrabną dupkę Candymana z tego żałosnego łez padołu. Ale nie tym razem panie Detonatorku! Nie za mną te numery! Sprytnie ukrywszy swe wątłe ciałko za Bagmanem Walker poczuł się dość bezpiecznie. Już, już miał zacząć robi głupie miny, wymachiwać rękami i próbować zmienić pewne osobniczki w cukierki (który to już raz w przeciągu tych kilkunastu minut?) gdy nagle poczuł, w środku pierwszego podskoku, poczuł, że odlatuje. Dosłownie. Nie przypominał sobie żeby ktoś ostatnio uczył go latać. Za to przypomniał sobie, och jak wyraźnie to widział!, że sporo ostatnio latał. Zawartość jego żołądka zdawał się mieć ochotę zobaczyć rozróbę na własne oczy. Na szczęście nie udało się jej to. Rzyganie w towarzystwie to taki nietakt! Więc zamiast zdradzać wszystkim co dostał na obiad, krzyknął tylko. Dla niewprawnego ucha brzmiało to jak zwyczajne, klasyczne „Aaaaaaa!”. A jednak, prawdziwie wrażliwe ucho wychwyciłoby tutaj rozpaczliwy okrzyk, właściwie starożytną klątwę: „Niech Cię Szatan i jego żona Motopompa pochłoną!”. Niestety. Na sali nie było wytrawnych uszu. Może to i lepiej. Bo to była głupia klątwa. Szczególnie jeśli to właśnie krzyczący był pochłaniany. Może nie przez Szatana. Ale niebieski wir energii to chyba całkiem blisko. A już na pewno taki wir to jakaś odmiana Motopompy. |
Niechętnie pożegnała się z przyłbicą byłego wroga, którą nosiła przy sobie niczym indiański skalp, jednak w obliczu sytuacji i uruchomienia detonatora stwierdziła, że... z pewnością grzechy zakutego łba musiały być większe niż jej własne, a poza tym... ona miała misję! Misję od Pana, który naznaczył ją swym piętnem, by wysączała krew z tych, którzy ze ścieżki jego zboczyli i na usługi diabłu się zaprzedali... A że w chwili obecnej owa misja ograniczała się wyłącznie do przeżycia... no cóż. Życie to nie bajka. Chwila nieuwagi kosztowała Grzech poważne skaleczenie, kiedy to w ramieniu utkwił jej jakiś ostry odłamek. Nawet nie miała czasu go wyciągnąć, lawirując pomiędzy kolejnymi odpryskami. Kątem oka widziała przy tym, że dzieje się coś jeszcze... coś więcej niż tylko wybuch targało carrierem SHIELD. Coś jakby...coś ich zasysało! Kolejne wydarzenia były tylko szybką migawką, a odniesione rany sprawiły, że Grzech jakby częściowo omdlała, poddając się szaleństwu wydarzeń. I nagle wszystko zniknęło. Wszystko, oprócz jej towarzyszy z cyrku. Znajdowali się w niebieskim tunelu, który nie wiadomo dokąd prowadził. Korzystając z chwili spokoju i dezorientacji, Grzech z grymasem bólu wyciągnęła odłamek z ramienia i założywszy sobie prowizoryczny bandaż, zacisnęła na nim lateksowe paski. Tylko tyle mogła teraz zrobić. Czerwień jej krwi odcinała się kontrastem na tle błękitnego światła korytarza. Wreszcie musiała zadać sobie to pytanie: „Co teraz?” Rozejrzała się uważnie. Miejsce wyglądało bezpiecznie, przynajmniej na tym etapie, ale nie należało spodziewać się jakiegoś toru pułapek? Gdziekolwiek wszak byli, trafili tu nie z własnej woli, a zatem nie mogli się spodziewać, ze na końcu tej drogi będzie oczekujący ich bankiet... chyba, że oni zostaną ogłoszeni daniem głównym. - Tu mogą być pułapki. – odezwała się jak zwykle apatycznie nie wiadomo w sumie po co. Nawet jeśli jej przypuszczenie miałoby się sprawdzić, to i tak nie miała jak się temu przeciwstawić. Chciała walczyć z korytarzem, który ścigał ją w swój głąb, lecz nie miała dość siły. "A może... może to niebieskie światło pochodzi od Pana? W takim razie..." Przymknęła powieki i poddała się sile przyciągania tunelu. Niech się dzieje wola nieba.... |
ISSUE #2 – Deus Ex Machina. Kolejna eksplozja energii. Biel. A potem nic. Cyntia, lub Samanta, jak ostatnio się określała, leżała na ziemi. Mięśniak, będąc świadomy poziomu swojej wiedzy z dziedziny medycyny, postanowił jej nie ruszać. Z resztą sam musiał wpierw się podnieść. Gdziekolwiek trafili…Bagman wiedział, że raczej na pewno nie do Kansas. Być może rozsądnym posunięciem było pytać nie o miejsce, a o czas pobytu? Wszystko wyglądało całkowicie inaczej, odmienione. Choć to nie trudne do osiągnięcia, kiedy chwilę temu otaczała człowieka jedynie pustynia i wraki. Otoczenie błyszczało, świeciło, raziło w nieprzystosowane ślepia, mimo, jak się zdawało, panującej nocy. Torbogłowy podniósł się, walcząc o utrzymanie równowagi zarówno przeciw uciążliwej grawitacji jak i natarczywemu oświetleniu. Gdyby tego było mało, z nieba lał się deszcz jakby miało nie być jutra. Rey rozejrzał uważnie dookoła, zdając sobie sprawę, że znajduje się wysoko. Z naciskiem na naprawdę wysoko, czego świadectwem była kolejna seria problemów z utrzymaniem pionu gdy spojrzał w dół. Powykręcane, pozornie zawieszone w powietrzu drogi, zdawały się mieć na celu oplecenie horyzontu. Co chwilę, z zawrotną prędkością, pana Drake’a mijały śnieżnobiałe pojazdy z kontrastującymi, czarnymi szybami, odbijającymi wszelkie światło. Budynki, które podziwiał niewiele miały wspólnego z tymi, które znajdowały się w jego pamięci. Kształty przypominające latające talerze, wznoszące się do samych chmur, czy też chude szpice mające na celu owy nieboskłon przebić. Tylko gdzieniegdzie Bagman był w stanie dopatrzyć się znajomych, kwadratowych kształtów. Cóż. Chyba było to lepsze niż nic. Dopiero po chwili ogarnął budynek na którym sam się znajdował, także kwadratowy. Stara, solidna konstrukcja, nie jak reszta tego badziewia, przypominająca fantazję pijanego japończyka. Metalowe drzwi, które mogły być drogą prowadzącą na niższe piętra skupiały zainteresowanie. Ten moment Samanta wybrała na odzyskanie przytomności. Być może pomogła jej w tym istna ulewa spadająca z nieba. Tak, czy inaczej, po ogarnięciu przytłaczającego ogromu krajobrazu, zdała sobie sprawę, że jest sama. Jeśli nie liczyć Bagmana. Zarówno Fantastique, Bronstein, Candyman i Grzech zniknęli jakby nigdy ich nie było. Pozostawała nadzieja, że być może są gdzieś w pobliżu. Jednak trudno znajdować się „w pobliżu” dachu kilkaset metrów nad ziemią. O ile tam na dole, pośród smolistej czerni, była w ogóle jakakolwiek ziemia. Pytanie odnośnie dalszych poczynań zdawało nasuwać się samo, jak walec, bez woli opuszczonej dwójki. Angelo miał dziwne przeczucie, to będzie iście „cudowny” dzień. Jeszcze kilka chwil temu, zgodnie z wolą swojego pana, rozpoczął przygotowania w celu dołączenia do osób, których misja zasadzała się na odnalezieniu artefaktów. Jako, że zogniskowanie amuletem pozwalało mu otworzyć portal prosto do niego, nie potrzebował zbyt dużo czasu aby poradzić sobie z tendencyjnymi problemami swojego fachu i wyruszyć w (jakże krótką) podróż. Trzask towarzyszący teleportacji był nietypowy, a mężczyzna szybko zdał sobie sprawę z faktu, że wyniknęły dość poważne komplikacje. Dwoje wrót energii naszło na siebie, wyrywając Angelo z rytmu i wsysając go w błękitny tunel energetyczny. Mężczyzna mógł w obecnej chwili zrobić niewiele. Poza tym był świadomy zbliżania się do celu mimo…owych utrudnień. W oddali niebieskich wyładowań, jak senne mary, majaczyły rozmaite sylwetki. Zanim jednak zdołał się do nich zbliżyć, zniknęły w wirującej erupcji bieli. Podobnie jak on. Bagman zażegnał sytuację niestabilności własnych kończyn i widząc, że jego sojuszniczka dochodzi do siebie, postanowił zamienić z nią parę słów. Na postanowieniach jednak się skończyło. Fala błękitu ponownie zalała cały dach, jednak tym razem, z wiru wypadł ktoś…nieznajomy. Młody mężczyzna, który niestety masywnością do torbogłowego się nie umywał, zdawał się jednak nadrabiać to pewnością siebie. Wylądował na ziemi bez większych problemów, czego niestety nie można było powiedzieć o poprzedniej dwójce. Pomiędzy trójką zapadła niezręczna cisza, jakby wszyscy zastanawiali się czy natychmiast przystąpić do całkowitej rozwałki, czy też zastosować antyczną metodę określaną w podaniach ludowych mianem „rozmowy dyplomatycznej”. Miejsce do którego trafiła Grzech niestety nie było równie „pozytywne”, jak to w którym znaleźli się jej sojusznicy, choć również zapierało dech w piersiach. Niestety dosłownie, z powodu wszędobylskiego smrodu zgnilizny, który niemalże zatykał drogi oddechowe. To chyba właśnie on ją obudził. Kobieta otworzyła oczy. Znajdowała się na podłodze i wciąż kręciło jej się w głowie, która każdy ruch odczuwała jak cios młota kowalskiego. Stan taki był raczej charakterystyczny dla imprez z dużą ilością alkoholu niż dla podróży tunelami energetycznymi. Uniosła wzrok ku górze. Z nieba lały się obfite ilości wody. Budynki które ją otaczały przywodziły na myśl klocki lego, które ktoś nieumiejętnie poukładał w „jakże oryginalną” strukturę. Zdawały się nadgryzione zębem czasu, poczerniałe w dolnych partiach z powodu sadzy lub innego czynnika. Zawieszone mosty stanowiły połączenie między poszczególnymi elementami. Patrząc w dół, zabójczyni była w stanie zauważyć dość zaawansowane systemy kanalizacyjne, mieszające się z konstrukcjami, które widziały lepsze dni. Najbardziej zaawansowanym cudem techniki były tory, po których co kilka chwil przejeżdżał futurystyczny pociąg. Z wnętrza poszczególnych budowli dochodziły hałasy i szmery, zupełnie jakby znajdowała się na jarmarku. Niedbale napisane farbą w spreju tabliczki, czy przygasające neony zdawały się potwierdzać ową tezę. Co chwila mijali ją jacyś ludzie. Nikt nie zwracał uwagi na kobietę opierającą się o ścianę. Żebraków, chorych i umierających wtulonych w nieczułe objęcia struktur było tu więcej niż szczurów. Biznesmeni w garniturach. Panie do towarzystwa, odziane jedynie w zmieniające kolory pasma materiału, niektóre…zbyt młode jak na wybrany fach. Persony odziane w czarne prochowce, czy posiadające okulary, które bardziej wyglądały na wizjery. Osoby nienaturalnie wychudzone i odziane w potargane szmaty. Każde z nich zmierzające w określonym celu. Celu, którego Grzech, na chwilę obecną, nie posiadała. Zacisnęła na czymś dłoń. Uniosła przedmiot na wysokość oczu. Mała kula wykonana z błękitnego metalu i ozdobiona grawerunkami w nieznanym języku odbijała spojrzenie jej ślepi. Jeśli dobrze pamiętała, to chyba był to fragment Kuli Atlantów. Stukot butów, odgłosy rozmów, składanych ofert…krzyk. Jeden, drugi i tak w niemal w nieskończoność. Może to właśnie owe krzyki były najbardziej niepokojące. A raczej fakt, że nikt inny nań nie reagował. Miękko. Wygodnie. Ciepło. Candyman nie czuł się tak dobrze od dawna. Otworzył oczy. Zamrugał i…dramatycznie zaczął szukać swoich okularów, które zlokalizował dopiero po chwili na półce nocnej. Znajdował się w łóżku z czarno-czerwoną pościelą. Był nagi od pasa w górę, jeśli nie liczyć bandaży oplatających jego żebra i prawą rękę. Jak przez mgłę kojarzył pęknięcie tych elementów ciała, jednak teraz, kiedy zaczął się poruszać, wcale go nie bolały. Pomieszczenie było skromne, acz bardzo…nowoczesne, choć szkło zebrane w kupkę i leżące w jego roku, psuło ten efekt, podobnie jak zatrzaśnięty na głucho świetlik nad głową Johnny-boy’a. Grube, metalowe drzwi ze skomplikowanym zamkiem elektronicznym, także nie nasycały optymizmem. I gdy już zaczął odczuwać skromne objawy klaustrofobii, ściana przed łóżkiem gwałtownie rozbłysła i okazała się wyświetlaczem. - OBIEKT SIĘ PRZEBUDZIŁ. DOSKONALE. SPROWADZIĆ. – Candyman nie musiał zgadywać kim był owy „obiekt”, ale cały stan błogości który posiadał, właśnie wyleciał przez nieistniejące okna, zastąpiony niejakim uczuciem skurczu w żołądku, z powodu odgłosów zbliżających się kroków. Zabezpieczenia zostały zdjęte, a do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn którzy budową przypominali kulturystów. Byli odziani w czarne kombinezony z czerwonymi wizjerami, które przywodziły na myśl…pająki. Jeden z nich zbliżył się na mniej niż komfortową odległość zaciskając pięści (jakby czekając na jakiekolwiek oznaki sprzeciwu) wycharczał metalicznym głosem: - Pan Donovan chce cię widzieć. Pójdziesz z nami. Zawsze jacyś ważniacy. Zawsze jakieś zadymy i jego biedny tyłek obrywający czymś twardym! Ehh…przydałyby mu się wakacje. |
Nie podobało mu się to co widział. I podobało. Było tak… przytulnie. Z drugiej strony nieco jak w szpitalu. To wyjaśniałoby jego zabandażowane części ciała. Co dziwne: nic go nie bolało. Nic a nic, był wypoczęty. Tylko jakoś dziwnie wcale nie był szczęśliwy. Jego samopoczucie na pewno poprawiłoby duże okno i zasłony, które mógłby odsłonić wpuszczając do pomieszczenia oślepiający strumień słonecznego świtała. Następnie otworzyłby okno aby świeże powietrze owiało jego twarz przeganiając resztki snu. Po tym wszystkim śpiew ptaszków uspokoiłby go nastawiając pozytywnie do świata i zaczynającego się właśnie dnia… a… a potem ptaszki wleciałby do środka i pościeliłby za niego łóżko… Eee… no dobra. Zagalopował się. Tak mogła robić tylko Królewna Śnieżka czy inny Kopciuszek. Hmm… a z tego co pamiętał on nie był ani jednym, ani drugim. Trochę szkoda. Zawsze chciał mieszkać w zamku, mieć służbę i zwierzątka, które by gadały. Yyy… tak. Intrygujące połączenie kolorów na pościeli. Prawda? Zwracało uwagę. Ale… dlaczego wszystko jest rozmazane? Okulary! Począł macać ręką poza krawędzią łóżka. Oczywiście. Mógłby się podnieść i ułatwić sobie poszukiwania, tylko po co? Takie małe wyzwanie o poranku jest niczym zapach napalmu. Albo i lepsze nawet. Wreszcie dopiął swego. Uzbroił oczy i był w stanie dostrzec wszystkie szczegóły otoczenia w jakim właśnie się znalazł. Nie to żeby było co oglądać… Okna rzeczywiście nie było. Za to uczucie sterylności tylko się pogłębiło. No i to szkło w rogu… czyżby rzeczywiście miał w sobie aż taką kupę tego gówna? No, no. Nie podejrzewał, że tyle tego zmieści się w jego wątłym, acz ponętnym!, ciałku. Czy to aby jednak był powód do domu? A czemu by nie? Będzie robił tym wrażenie w towarzystwie. „Hej mała, wiesz ile szkła zmieści się w tym oszałamiającym ciele?”. O tak. Już czuł jak laski zdejmują majtki. Przez głowę. Nim jednak zdążył to sobie wyobrazić dokładniej został nazwany „obiektemdoskonale”. Sami są kurwa obiektydoskonale. Nabrał przekonania, że trzeba tutaj kogoś tak długo kopać w dupę aż mu krew poleci z nosa. I to ona będzie kopiącym. W przypływie bojowego szału (to już był prawie berserker!) usiadł. Miał zastosować właśnie tajemny chwyt mistrzów Shaolin, który pozwoliłby mu zniszczyć drzwi dzięki idealnemu połączeniu siły jego mięśni i ducha. Z przewagą ducha. Wrogom nie było jednak dane poznać jego potęgi. Ewidentnie przerazili się, bo drzwi otworzyły się same i do pokoju wkroczyło dwóch mięśniaków. Na dodatek byli dziwnie ubrani. Po pajęczemu. „Klan Pająkowiczów kurwa mać”. Podrapał się po nagiej klatce piersiowej. Nie do końca wiedział jak ma się zachować. Zamienić ich w cukierki? Tak. To było dobre rozwiązanie. Ale na krótką metę. Nie wątpił, że po kątach siedzi tu więcej pajączków. A wolał ich na razie nie denerwować. Nie wiadomo do czego były zdolne. Postanowił więc być potulnym. Nie zareagował nawet zbyt gwałtownie gdy jeden z oprychów podszedł do niego na zdecydowanie zbyt bliską odległość. Miast więc podjąć zdecydowane kroki spokojnie wstał z łóżka i spojrzał w czerwony punkt na twarzy, a przynajmniej w miejscu gdzie twarz zazwyczaj była, tego bardziej natarczywego kolegi: -Prowadź Słodziaku. Wprost płonę z podniecenia.-rzucił tylko i nie czekając aż jego prośba zostanie spełniona zaczął iść. Chyba nie obiją go zbytnio. W koncy był „obiektemdoskonale”. A to coś chyba znaczy, nawet w tym zdegenerowanym świecie… |
Mimo że odzyskała już jako taką orientację i nawet smród przestał być tak dławiący, Grzech wciąż nie ruszała się ze swego miejsca pod ścianą. Spod spuszczonych nieco powiek obserwowała mijających ją ludzi, wyławiała ich grzechy, a tych było naprawdę wiele. Oto widać Bóg postanowił zlecić jej dużo poważniejszą misję i wysłać do świata nie tylko skażonego prostytucją i korupcją, ale na nich opartego. Oto uniwersum nieczystych jawiło się przed jej oczami, krzycząc doń pustymi okiennicami i przerdzewiałymi rurami w prośbie o zbawienie. "O tak... już ja oczyszczę ten przedsionek piekła. Nic tak wszakże nie oczyszcza jak ciepła jeszcze krew!" Grzech zatraciłaby się pewnie w tym pejzażu i poddała wewnętrznemu wołaniu o pomstę, gdyby nie mały przedmiot, który miała przy sobie – fragment Kuli Atlantów. Rzecz niemal bezcenna, choć dla niej samej – zupełnie bezwartościowa. Jednak skoro słowo zostało dane, bohaterka musiała dopełnić zadania, którego się podjęła. Licząc na to, że wskazówka "co dalej" znajdzie się wśród brudnych murów głównej ulicy, zapragnęła zderzyć się z nią, z jej smrodem i zgnilizną moralną. Może zresztą gdzieś natrafi na pozostałą bandę cyrkowców? Schowała fragment artefaktu do ukrytej kieszeni stroju, szczelnie ją po tym zamykając. Następnie podniósłszy się z ziemi, Grzech otrzepała lateksowy strój i aż uśmiechnęła na myśl, że oto nawet nie trzeba jej przebrania, by niezauważonej poruszać sie pośród tych grzeszników. Skąpy, czarny ubiór mógł z powodzeniem należeć do przedstawicielki tutejszych prostytutek, których jedynym ubiorem często były wyłącznie fluorescencyjne stringi i stanik - nawet u ulicznic. Większa ilość dodatków, jak w przypadku Grzech, której schowane na przedramionach ostrza swobodnie mogły uchodzić za ekstrawagancką ozdobę, sugerowała natomiast swoistą ekskluzywność. Dlatego też, gdy kobieta opuściła zaułek, jeśli już wzbudziła jakieś zainteresowanie, to były to pełne zazdrości spojrzenia dziwek w tandetnych kostiumach. Szła powoli, przyglądając się architekturze, jak również ludziom. Generalnie widać było, iż każdy w tym mieście zajęty jest sobą i swoimi interesami. Nikt nie zatrzymywał Grzech, tylko jeden wytatuowany mężczyzna szarpnął ją niezbyt silnie za ramie i wycharczał do ucha (co pewnie miało być zmysłowe) oddechem przesączonym wonią przetrawionego piwa: - Ile? - Nie stać cię. – odpowiedziała, mrożąc delikwenta wzrokiem, gotowa w każdej chwili wbić mu nóż w bebechy i w ten sposób przyspieszyć dlań spotkanie ze Stwórcą. O dziwo jednak pijak nie nalegał. Może dlatego, że zauważył jej zaciekawienie krzykami, które dochodziły z bliska i bał się, że coś ją z nimi łączy? Właśnie ignorancja społeczeństwa była o tyle niezwykła względem niosących się okrzyków bólu, że zdawała się być wymuszona. Zaciekawiona tym faktem Grzech postanowiła się skierować w tamtym kierunku. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:21. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0