lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Postapokalipsa (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/)
-   -   THE END[Neuroshima] Eden - Wiosenna Wyspa Skarbów (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/15468-the-end-neuroshima-eden-wiosenna-wyspa-skarbow.html)

Carloss 12-12-2015 15:38

Willa znużyła podróż - być może organizm przez ostatnie pół roku przyzwyczaił się już do ciągłej adrenaliny i stała się ona dla niego niezbędna do życia? Chłopak zerknął na zegar i zdziwił się, że jest jeszcze tak wczesna godzina - no trudno.

Cwaniak rzucił się w ubraniu na łóżko i zaczął przypominać sobie film, który o tym opowiadał - nazywał się Adrenaline i jakiś łysolec był głównym bohaterem. Pamiętał, że dłuższy czas po obejrzeniu tego filmu zastanawiał się, czy przed wojną Stany naprawdę były takie pojebane, doszedł jednak w końcu do wniosku, że nikt by nie ruchał swojej kobiety na środku ulicy i to tylko radosna twórczość reżysera.

W tym momencie jego rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Okazało się, że to dziewczyna z obsługi oferująca kąpiel i pranie. Chłopak odruchowo chciał się zgodzić, uznał jednak, że rano brał ciepły prysznic w bunkrze, ma wyprane rzeczy i jutro znowu będzie mógł wziąć długą i przede wszystkim ciepłą kąpiel. Wobec takich luksusów, niedostępnych dla niemal nikogo na pustkowiach, Willowi szkoda było pieniędzy na zimną wodę z wiadra albo cokolwiek ta knajpka proponowała...

Will podziękował więc za pranie, ale widząc ciekawe spojrzenia dziewczyny na stos gratów leżących pod ścianą, spytał się, czy może nie potrzebuje czegoś kupić. Oczywiście najbardziej chłopaka interesowało pożywienie, na propozycję wymiany na inne produkty, cwaniak musiał użyć swoich zdolności aby poznać, czy nie wciska mu powszechnie dostępnego dobra - musiał je przecież w tym samym miejscu wymienić na żarcie...

Po skończonych negocjacjach pożegnali się i chłopak zaczął myśleć o starych czasach. Po kilku minutach znowu jednak do drzwi zapukał kolejny gość. W momencie gdy Will wreszcie wstał widząc, że sam się nie odwali, nie zaśnie albo cokolwiek dające mu spokój, usłyszał jak Kelly z towarzyszem szybko rozprawiają się z intruzem, po chwili zaś sama rudowłosa dziewczyna zapukała do drzwi.

Will pamiętając wydarzenia z bunkra, nie był w stanie pojąc jak dziewczyna może nie mieć jeszcze kilkudziesięciu ołowianych kulek w brzuchu, musiał jednak przyznać, że dopóki nie mordowała przyjaciół była całkiem przydatna. Chłopak otworzył jej, odpowiedział, że wszystko w porządku i podziękował za pomoc z pijanym, nie zaprosił jej jednak do środka na pogaduszki i ciastka z mlekiem i z powrotem zamknął drzwi.

Dwoje ostatnich gości nieco dodały chłopakowi energii i ten jeszcze raz przejrzał rzeczy które miał u siebie w pokoju myśląc jak może je najdrożej wymienić. Gdy czyścił właśnie nieco jeden z karabinków żeby sprawiał wrażenie jakby zszedł prosto z taśmy, ponownie rozległo się pukanie oznajmiające nowych gości, a zaraz za nim ich głosy szukające wszelakich atrakcji rodem z Vegas.

Chłopak ponownie podszedł do drzwi i już trzeci raz tego wieczoru otworzył sprawdzając kto jest po drugiej stronie.
- Radziłbym nie mówić tak głośno, o ile jutro chcesz mieć czym mówić - poradził z uśmiechem próbując po wyglądzie zidentyfikować głos pragnący ostrych rudowłosych przygód - Co do opłaty, to mogę Ci udzielić kilku wskazówek jak zdobyć kobietę za darmo, ale myślę, że przy Kelly i tak wszystkie próby skończyłyby się brakiem zębów... - chłopaka od zawsze wkurzali faceci chcący płacić kobietom i jeszcze na dodatek chwalący się tym. Jak są takimi ciotami, że nie potrafią zdobyć kobiety i muszą ją kupować, to nie jest to zbytnio powód do dumy... Chłopak starał się to powiedzieć pół żartem, pół serio, ale po wypowiedzeniu ostatniego słowa cieszył się, że włożył za pas obrzyn na wszelki wypadek.

- Chętnie zagram - powiedział do drugiego kolesia i odsunął się od drzwi żeby ten mógł wejść - Co proponujesz? - spytał wskazując mu wolne krzesło

Zombianna 12-12-2015 20:41

Kolejne problemy, niczym korowód królików wyciąganych z kapelusza przez rozochoconego magika, pojawiały się przed Alice gdy tylko zaczynała żywić nadzieję na chwilę oddechu… a wszystkie one pilne, palące wręcz. Wymagające pełnej uwagi i skupienia, których ruda lekarka posiadała w zapasie coraz mniej. Na dobrą sprawę od powrotu z Cheb nie miała ani jednego dnia wolnego. Czasu tylko dla siebie. Ciągle coś robiła, załatwiała, pomagała, towarzyszyła w runnerowych zabawach oraz grach. Biegała jak kot z pęcherzem, próbując zatkać żarłoczną gębę kolejnym sprawom.
Czuła zmęczenie - cholerne, ludzkie zmęczenie materiału. Choć się starała, na miejscu każdej skończonej aktywności wyrastały następne i to w ilości hurtowej. Dzień zaś, po złości, kończył się szybciej niżby sobie tego życzyła. Czasu na marudzenie nie posiadała.

Ledwo za Bert’em i transportującymi go sanitariuszami zamknęły się drzwi, znów ktoś coś od Igły vel. Brzytewki chciał. Stała kosmiczna.
- Operacja się udała, pacjent przeżył. Decydująca będzie najbliższa doba. Jest silny, da radę. - odpowiedziała mechanicznie na pytanie Krogulca, dopiero po chwili rejestrując stan w jakim mężczyzna się znajdował. Zarówno on, jak i otaczające ich nowe twarze nosiły znamiona bliskiego spotkania z czymś wysoce niezdrowym i szkodliwym dla zdrowia. Założone na gangerową modłę opatrunki, czyli na odwal się, jedynie pogłębiały wrażenie wejścia do strefy przyfrontowego szpitala polowego.
“Jeden dzień, widocznie proszę o zbyt wiele.” - pomyślała, przecierając odrętwiałą twarz dłonią. Piekły ją oczy, policzki mrowiły. Potrzebowała kawy… albo kolejnego specyfiku od TT. Albo snu. Ten ostatni pozwoliłby na trochę zapomnieć o kotłującej się pod rudą kopułą wybuchowej mieszance pytań bez odpowiedzi i rozważań na temat własnego zachowania. Co się z nią, na litość boską, działo?
Wbrew pozorom odpowiedź była prosta, nieskomplikowana. Jednowyrazowa.
Guido…
Doszło do niej, że za nim tęskni - niepokojące spostrzeżenie. Oby tylko szukając złodzieja nie wpakował się w kolejną kabałę. Niby miał swoich ludzi dookoła, lecz zimą w autobusie sytuacja była adekwatna, a tylko cudem wtedy nie zginął. Mógł ją irytować, doprowadzać do szewskiej pasji, mimo to Savage nie chciała powtórki z rozrywki. Jego cierpienia, śmierci.
Nie jego. Przede wszystkim nie jego…

Drgnęła, z trudem spychając niechciany galop czarnych scenariuszy na samo dno umysłu.
Jest dorosły, ogarnięty. Poradzi sobie, zaś ona miała coś do zrobienia.
- Ktoś z was potrzebuje pilnej i doraźnej pomocy medycznej? Skarży się na bóle brzucha, klatki piersiowej, rozległe zasinienia we wspomnianych obszarach? - skupiła uwagę na Krogulcu. - Krwawa piana na ustach, lub cokolwiek wskazującego na obrażenia wewnętrzne?

Nim mężczyzna zdążył odpowiedzieć, zagłębiła się między poszarpany tłum. Przegląd obrażeń raczej nie przyniósł niczego niepokojącego. Postrzały ale czyste i na wylot - nie naruszające ani kości, aort ani narządów wewnętrznych. Do tego uderzenia, stłuczenia, otarcia i czasem rany cięto - szarpane jakie można się spodziewać przy kraksach lub pospiesznym opuszczaniu pojazdu. Tylko jeden z ludzi Krogulca faktycznie zaliczył porządna ranę i nim musiała zając się dokładniej i uważniej. Z resztą pewnie by sobie poradził już Chris, zwłaszcza z pomocą Tom’a. Obaj wkrótce po odstawieniu Berta gdzieś w pobliże Toby’ego, wrócili do korytarza i przedsionka kliniki, by wspomóc szefową w jej medycznych powinnościach.
- Będzie dobrze, tylko nie zapaskudź opatrunków. - dziewczyna mruczała pod nosem, kończąc cerować, bandażować i opatrywać najcięższy przypadek. - Staw się jutro. Zmienimy bandaże i ograniczymy ryzyko wystąpienia zakażenia. Nie chcesz żeby rana się babrała, prawda? - zakończyła wysilając się na cieplejszy uśmiech oraz ton.

- Noo… - usłyszała nad swoją głową potwierdzenie, równie rozbudowane i wyczerpujące co początkowe wypowiedzi Chrisa. Z tym, że nad poszerzeniem słownictwem swojego pomocnika pracowała od dobrych pary miesięcy. Efekty były zadowalające, to musiała przyznać.
Dalszą rozmowę przerwał okrzyk zwiastujący pojawienie się długo wyczekiwanego przez Marcusa (i mniej przez Alice) wsparcia.

Kolejna paczka Runnerów… świetnie. I jak ona teraz wyciągnie Drzazgę nie wzbudzając niczyich podejrzeń? Musiała się ich pozbyć, a żeby to uczynić, należało dogadać się z Viper po dobroci - to zawsze zajmowało mniej czasu i niwelowało nieprzyjemne skutki uboczne.
- Wybaczcie na moment. - przeprosiła otaczających ją mężczyzn i z wysoko uniesioną głową ruszyła do wyjścia na zewnątrz. Dobre wychowanie nakazywało pofatygować się do gościa i przywitać go osobiście. Świat może od dawna olewał podobnie archaiczne i niemodne zasady, lecz ona nie musiała mu w tym wtórować.

Fura Viper zatrzymała się po detroicku, czyli tak jak po szefowej gangerskiej bandy należałoby się spodziewać: z piskiem opon, ładnym półbączkiem i kozackim szarpnięciem na koniec, co znamionowało porównywalną wprawę w prowadzeniu auta jaką lekarka miała w prowadzeniu skalpela. Sama oficer też bardziej wyskoczyła, niż wysiadła z maszyny idąc sprężystym, energicznym krokiem ku wejściu głównemu do szpitala. Rozległo się trzaskanie drzwi i jej ludzie wysypali się z maszyn parę kroków za nią.

- Brzytewka. - kiwnęła głową widząc wychodzącą szefową tego przybytku co chyba było czymś w rodzaju powitania. Zmierzch już zapadł, ale w półmroku jaki bił z zapalonych w budynku świateł Alice widziała blizny, opatrunki i zniekształcenie na twarzy starszej kobiety - ślad po udziale w meczu. A właściwie w kolejnych starciach z Big Mo. Ruda lekarka nie wiedziała czy to zejdą, czy zostaną już na stałe. Wcześniej z Viper miała nawet niebrzydką twarz choć do klasycznej, kobiecej ładnej buzi sporo jej brakowało. Do tego dochodziło zachowanie i osobowość pełna swoistej ironii, autoironii i rezerwy do samej siebie i reszty świata, co w połączeniu z gangerskimi manierami sprawiało, że pod kątem standardowych relacji damsko męskich mało kto na nią spoglądał, zawsze mając na uwadze wywalczone stanowisko. Teraz z tymi bliznami i opatrunkami skrywającymi czy deformującymi ową niebrzydką twarz, bariera rezerwy jaką wokół siebie roztaczała zdawała się jeszcze bardziej odczuwalna.

- Co tu się dzieje? - spytała nie bawiąc się w jakieś ceregiele. Igła czuła, że część gangerów również ruszyła za nią i teraz stali w wejściu. Spojrzenie przybocznej Guido przesunęło się po nich przelotnie lecz znów wróciło na lekarkę czekając na odpowiedź. Sama Viper sprawiała wrażenie zirytowanej i zniecierpliwionej, balansującej na granicy wyzwolenia tych emocji w klasyczny dla Detroit sposób.

- Dobry wieczór, Viper. Cieszę się, że przyjechałaś. Zawsze miło jest móc z cię widzieć. - Savage odkiwnęła rudym łbem i zaraz przeszła do konkretów, chcąc oszczędzić czas zarówno swój, jak i całej reszty. Byle nie dać się wyprowadzić z równowagi, a będzie dobrze. - Mieliśmy tu małe odwiedziny gościa z Cheb. Jeden z tamtejszych myśliwych przyszedł z wizytą, zamienił kilka słów z jeńcami i próbował im przekazać im nóż. Broń odebraliśmy, chłopaki Marcus’a przeszukali celę, zrewidowali wszystkich redneck’ów. Niestety przyczyna całego zamieszania zdążyła zbiec, a wedle słów jednego z piwnicy, jest już w drodze do tej cholernej wsi. Mimo to niech ten grubas z brodą na razie zostanie w moim gabinecie. Sam, nie niepokojony - tu zwróciła się do szefa ochrony szpitala, posyłając mu zmęczony uśmiech - Zaczyna się łamać. Odrobiną humanitaryzmu też idzie wyciągać odpowiedzi. Nie tylko na zadawane pytania. - ponownie przeniosła uwagę na kapitan.
- Krogulec przywiózł Bert’a i paru swoich chłopaków do poskładania. Podobno wpadli na kogoś, nie znam szczegółów. Byłam… odrobinę zajęta na bloku operacyjnym, nieważne. Jest w środku i będzie miał informacje z pierwszej ręki. Jest też druga… sprawa. - postąpiła do przodu i stanąwszy tuż przed gangerką, uniosła twarz ku górze i uprzejmie dopowiedziała, ściszając głos aby większość faktów pozostała między kobietami.
- Potrzebuję twojego wsparcia i pomocy. Gudio chce mieć na rano parę nowych, chemicznych zabawek. Da się je zmajstrować bez kłopotu, ale potrzeba hm… paru składników. Znasz tą strefę jak własną kieszeń, zarówno teren jak i ludzi. Wiesz gdzie czego szukać, kogo pytać i gdzie pojechać. Środki psychoaktywne, narkotyki rodzaju LSD będzie miał TT lub ktoś, kto produkuje dla niego prochy. Reszta… w kontekście tego, że Bert i inni ucierpieli w wyniku starcia z Huronami, mogą się one okazać potrzebne w trybie pilnym. Tym bardziej wolę nie myśleć jak zostanie przyjęte niepowodzenie. Rozpiszę i wytłumaczę co będzie trzeba. Możesz mi z tym pomóc? Będę zobowiązana i spokojniejsza. Wiem, że ty i twoi ludzie dacie radę, jesteście przecież od zadań specjalnych. - westchnęła, kończąc kolejny monolog z nadzieją, że tym razem nie będzie musiała szarpać się, kłócić i wydawać rozkazów.

Wolała załatwiać sprawy spokojnie, bardziej prosić niż żądać.
Idiotka - ciągle jej o tym przypominano, lecz czy nadzieja nie była matką głupców?

Zuzu 12-12-2015 22:16

Blue często słyszała, że jest kurwą - w tej roli najlepiej się odnajdywała. Była prosta, przyjemna i wbrew pozorom nie wymagała za wiele doświadczenia ani obycia. Wystarczyło zakładać nogę na nogę, uśmiechać się, lepić do co bardziej interesującego frajera i słuchać co tam pierdoli za uszami.
Teraz trafiła na zlot samców alfa i przetwardzieli pijących tylko 200% alko i zagryzających wszystko żyletkami, bo inne przekąski są dla mięczaków. Wszyscy z Ligi, wszyscy ważni. Wszyscy kurwa niezniszczalni. Może to ona powinna im płacić za możliwość dostąpienia zaszczytu przebywania w ich towarzystwie i grzania się blaskiem wspaniałości, jaki wokół siebie roztaczali? Szczęśliwie jeszcze jej nie pojebało do końca. Krążyła między odstawiającymi taniec godowy samcami, zlewając większość zapewnień i skupiając się tylko na utrzymaniu uśmiechu na mordzie i ładnym wyglądzie. Nastawiła się na słuchanie i to robiła, dając się obejmować i odstawiając szopkę ślepienia oczętami i kiślowania pod słusznym adresem maczomenów.

Wkurwiali ją, wszyscy po kolei. Paru co prawda trafiło się z ryja całkiem dobre dupy, ale jak te ryje już otworzyli chęć rozłożenia przed takim nóg została zastąpiona chęcią otworzenia noża i wpakowania go delikwentowi w bebechy. Ale coś udało się wywiedzieć.
Dlatego Julia zaczęła się kręcić przy typkach rozprawiających o Huronach jako źródle motoryzacyjnych problemów jej klienta. Konkurencyjny gang miał za co pierdolnąć focha z przytupem i chcieć się odegrać na obrzydliwie pewnym siebie zwycięzcy meczu w czymś tam laserowym z uprzężami.
- Chuj z jej właścicielem, mógł pilnować. Ale numer kozacki, bryka też zajebista. Temu kto ją podpierdolił pogratulowałabym na kolanach. - w którymś momencie dołączyła do dyskusji, łowiąc z tłumu spoconych, naćpanych i podpitych facetów tych wydających się wiedzieć więcej w temacie niesnasek między gangami. Na gębie wykwitł jej rozmarzony uśmiech. - Dałabym się przelecieć pod każdym kątem jaki by sobie wymyślił. Byle na tej czarnej masce. Uwielbiam bejce, ta to klasyk. Któryś z Huronów wyjątkowo głośno narzekał po meczu i mógł się nie bać i zajebać tą niuńkę? Jak to u nich wygląda? - skończyła, rozglądając się po towarzystwie tym razem z żywym zainteresowaniem.

psionik 14-12-2015 11:55

Po raz kolejny w myślach Szuter obiecał sobie zajebać Szczotę tępym narzędziem. Sprawić mu ból porównywalny z bólem jaki czuł "Dekorator" patrząc na niekompetencje szefa.
Ledwie zdążyli rozejrzeć się, a ten wpierdala się z całą karawaną jak do siebie. Szuter modlił się do nieistniejącego boga o minę na drodze, która rozerwałaby kretyna, ale nic takiego się nie stało.
Nie udało im się zbadać budynku, ani gabloty. Mężczyzna splunął na drogę i ruszył do swoich obowiązków.

Rozbicie noclegu w starej szopie było dobrym pomysłem. Była wystarczająco duża, chroniła przed wiatrem z dwóch stron i pozwalała ukryć się przed nieporządanym spojrzeniem.
Dodatkowo nie była pułapką dzięki brakowi jakichkolwiek drzwi.
Gdy karawana zatrzymała się, mężczyzna zjechał motocyklem z wozu i zaparkował go niedaleko wejścia, lekko z boku. Nie chciał być centralnie w drzwiach, ale gdyby sytuacja się nagle diametralnie zmieniła, chciał mieć motocykl skierowany w stronę wyjścia. Nic prostrzego niż odpalenie, wrzucenie biegu i wyjazd, zanim ewentualni napastnicy się zorientują.
Mężczyzna sprawdził też sakwy, czy nie brakuje tam jego ekwipunku i broni.

Upewniwszy się, że wszystko jest, Szuter wziął menażkę i skierował się w stronę pachnącej kolacji. Jadł już wiele parszywych rzeczy w swoim życiu, więc nie był wybredny, a ciepły posiłek, ktorego nie trzeba było przygotowywać, to więcej niż mógłby wymagać.
Usiadł nieco na uboczu skubiąc jedzenie. Obserwował uważnie otoczenie zastanawiając się, czy nie popada w lekką paranoję? Czy spojrzenia ludzi wokoło są miłe? Wyrażają szacunek, czy wręcz przeciwnie? Czy są podejrzliwe?
Nie ulegało wątpliwości, że był najlepiej uzbrojony w promieniu wielu kilometrów i za jego graty cała ta hałastra spokojnie mogłaby przeżyć pewnie i do zimy, więc może jest coś na rzeczy?
Szuter otarł pot z czoła i włożył rękę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Pogmerał trochę i dyskretnie wyciągnął małą białą pastylkę. Wrzucił ją niezauważalnie do swojej miski i zjadł...


Wieczorem czuł się trochę lepiej. Wyszedł na dwór odetchnąć świeżym powietrzem. Było kilka rzeczy, które Szuter lubił. Zapach krwi, uczucie upływającego życia frajera, którego właśnie dusił, widok zmasakrowanych kobiecych zwłok i smak świeżego, rześkiego powietrza wymieszany z dymem podłej jakości tytoniu.
Tak, teraz brakowało tylko fajka. Zakaszlał i wyciągnął paczkę z kieszeni. Przypalił sobie i zaciągnął. Tak, to pomogło zdecydowanie bardziej niż tabletki. Oparł się o ścianę szopy, przyglądając przyjaźniej otoczeniu.
Widział krzątających się wieśniaków i mimo, że nie zmienił swojego dość kiepskiego o nich zdania, to stali się nagle mniej wkurwiający. Gdzieś tam mignęły mu siostry, ale ponownie nie zebrał się na interakcje.
Obserwował za to Sednę. Ta dziewczyna okazała się być wielce użyteczna mimo swego egzotycznego pochodzenia. Ciekawe jak poradzi sobie w boju?


Szuter został oddelegowany na pierwszą wartę, więc gdy ludzie zaczynali kłaść się spać, mężczyzna naładował baterię w swojej latarce. Robił to co wieczór - niejako rytuał, ale jeśli było coś, czego nie cierpiał to sprzęt zawodzący w chwili, gdy jest najbardziej potrzebny. Dlatego też gdy wszyscy poszli spać, mężczyzna wziął się za czyszczenie broni.
Jak zawsze, gdy nie potrzebował karabinku, czy innej broni zostawiał ją owiniętą szmatką. Gdy nie miał broni przy sobie, zawsze zostawiał ją z magazynkiem mającym tylko jeden nabój. Drugi, pełen magazynek miał zawsze przy sobie. Można to nazwać paranoją, ale Dekorator nie lubił niespodzianek.
Całe szczęście, że z PMką nie rozstawał się nigdy. Był zyt droga i stanowiła jego wizytówkę. Nie mógł pozowlić, by wpadła w niepowołane ręce.
Gdy skończył czyścić PMkę, wziął się za mini-pompkę, a potem za Bushmastera. Po każdej broni robił obchód wokół szopy.
Gdy skończył czyścić broń, sprawdził czy da się wejść wyżej, by móc ogarnąć całą szopę z "gniazda". Pozostało mu jeszcze trochę czasu i lepiej ukryć się przed przeciwnikiem i wykorzystać element zaskoczenia, niż tkwić na dole.

Leminkainen 22-12-2015 18:39

-Chyba najpierw zdało by się wykończyć spawacza… - Mruknęła Nico

Lynx analizował ruch w stodole. Kilka celów, każdy o innych parametrach poruszania się i wielkości. Każdy z nich stanowił potencjalne zagrożenie dla Gordona, ale nie każdą z nich był w stanie trafić. “Skoro naprawiają tego dużego, to znaczy, że są od niego zależne a on ma kłopoty” - wydedukował. Wziął na cel robota naprawczego, przymierzył i ściągnął spust mając nadzieję, że Gordon żyje i wytrzyma w tej piekielnej matni.

Nico wzieła na cel pierwszego robota z lewej i otworzyła ogień krótkimi seriami

*

Czarnoskóry łowca maszyn leżał po brodę w wodzie w zalewanej upiornymi blaskami spawarki stodole. Tak samo jak pomieszczenie zalewała fala blasków tak jego ciało zalewała fala impulsów elektrycznych szarpiąc na wpół bezwładnym człowiekiem. Coś się zbliżało nieustannie. Wyszło już z wody i słyszał jak pod tym czymś osuwają się mniejsze i większe fragmenty gruzy i złomu. To coś gdy wydostało się z wody musiało znacznie odzyskać na manewrowości sądząc po odgłosach. Nie mogło być też zbyt ciężkie i raczej nie był to ten od sieci. W upiornej, jaskrawej poświacie zauważył jakieś metalowe odnóża które pokazały się na szczycie hałdy jaka oddzielała go od największego robota. Wówczas padły strzały. Widać w starym domu Fergusona który się wyniósł pod nieustannym naporem bagna wciąż byli ludzie. I sądząc po odgłosach metalicznych uderzeń mieli broń i potrafili jej użyć. Najdobitniejszym efektem była zaległa nagle ciemność gdy nagle zamarł odgłos pracy robociej spawarki. Bynajmniej przez to nie zrobiło się ciszej. Słyszał odgłosy serwomotorów gdy gdzieś zza hałdy, słyszał jak ten mniejszy robot już osunął jakieś części po czym zgrzytnął mocniej, i przeszedł w jakiś świst cholernie niepokojąco zbliżający się do niego z góry. Jakby skubaniec skoczył wprost na niego!
*
Kanadyjskiej pani traper, z kanadyjskim karabinkiem a zwłaszcza kanadyjską optyką na nim znacznie się ten zestaw opłacił. Na odległość z jakiej walczyli sprawdzał się idealnie choć przy bliższych odległościach był wręcz niewygodny jak każda optyka. Teraz jednak do odległego o półtorej setki kroków celów sprawdzał się idealnie. Lekki karabinek szybko wypluł tuż po sobie dwie serie, gdzieś z dołu trzasnął głośniejszy ale pojedynczy strzał Lynx’a. David jako jedyny pozbawiony powiększającej obraz optyki nadal strzelał do dużego robota i chyba trafiał. Ale największy efekt dało się zauważyć z robocim mechanikiem. Ołów okazał się mieć znacznie większą moc od okrywającej go stali i ludzie widzieli jak całą konstrukcją mniejszej maszyny szarpnęło najpierw przy pierwszej serii Kanadyjki która trafiła nim Lynx zdążył zając swoją pozycję i się wstrzelić ponownie a potem gdy trafili oboje na raz prawie w jednym momencie robot aż się wygiął, przekrzywił i zaczął bez sensu młócić wodę swoimi mechanicznymi kończynami jakby chciał teraz naprawiać gąsienice czy coś w ten deseń. Do tego sypał tu czy tam iskrami które znikały pochłonięte przez zimną, bagienna wodę. Ale jednak poza takimi drobinami światła w stodole zapanowała ciemność. Nico i David widzieli obecnie jedynie ciemną bryłę budynku gospodarczego czasem sypiącą tu czy tam iskrą które jednak dawały jedynie orientacyjne wyobrażenie gdzie znajduje się któryś z trafionych robotów. W oczach wciąż im błądził odblask jaskrawego światła spawarki kontrastujący z nagle zapadłą ciemnością. Tak naprawdę nie mieli pojęcia co się obecnie tam działo.

Lynx widział, że robot który próbował naprawiać tego większego oberwał. Wyglądało w zielonkawej poświacie cyberprotezy, że solidnie i chyba przynajmniej na razie miał dość. Ten wielki też nie wyglądał znacznie lepiej. Ale w tym czasie w głębi pomieszczenia tamten roboci pajęczak zrobił już nawrót i chyba kierował się ku większej maszynie. Chyba bo pewnie wyszedł na tą główną nawę stodoły znikając zasłonięty większą bryłą tego kloca. W międzyczasie ten mniejszy który pierwotnie się od niego oderwał wyszedł już z wody. Dopiero teraz było widać jak bardzo go hamowała. Teraz gdy już był na w miarę suchej powierzchni jego mobilność ocierała się wręcz o skoczność. Był bardzo małym i do tego żwawym celem do trafienia. Wspiął się na szczyt hałdy i z stamtąd wykonał zdumiewająco zwinny skok. Lynx miał tylko moment by spróbować zaliczyć te trudne i szybkie trafienie nim tamten zniknie za warstwą hałdy. Nie widział u niego żadnych luf czy widocznej broni ale sądząc po kolcach i ostrzach był to jakiś z robocich modeli rzeźników przeznaczony do szatkowania ludzi. Jeśli był tam gdzieś żywy Gordon to w ciemność
*

Gordon ocknął się po spętaniu w sieć bardzo szybko. Nie było dobrze. Będąca pod napięciem sieć ofiarowała mu pokaźną dawkę bólu. Wytrzymał jednak pieszczenie prądem jak twardy skurczybyk jakim był i po chwili prąd jakby zanikł. To nie był jednak koniec problemów Gordon’a. Słyszał jak coś się do niego zbliża przez wodę, na szczęście wyczuł że było to coś mniejszego... Miał przesrane, wiedział o tym… jakiegokolwiek kroku by nie podjął w kwestii dalszej walki, najpierw musiał wyjść z sieci. To nie było łatwe. Walker kombinował… musiał coś wymysleć. Wiedział że jak blaszak będzie gdzieś nad nim nad jakąś hałdą złomu, Lynx powinien go dostrzec, może nawet da radę zestrzelić. Musiał mieć nadzieję że wprawne oko Lynx’a i doświadczenie bojowe podpowiedzą mu że skoro blaszak jest zainteresowany czymś zupełnie innym niż strzałami padającymi w jego kolegów to chodzi o Gordon’a. Polegał na nim w tej chwili całkowicie. Jak Lynx nie zestrzeli robota to będzie cienko. Gordon z kolei stwierdził że najlepiej będzie utrudnić blaszakowi zadanie. Mniejsze maszyny mają najczęściej program o dość niskim zaawansowaniu i reagują na podstawowe ludzkie instynkty takie jak: strach, ucieczka, walka, wierzganie się pod siecią. Mają z kolei problemy z dopasowaniem algorytmów działania kiedy zachowanie człowieka nie jest racjonalne. W obecnej chwili jakby Gordon się wierzgał i chciał wyjść z sieci, uciec lub atakować - maszyna doskonale wiedziałaby co robić. Ale jak zalegnie w bezruchu, na dodatek pod kocem termicznym - maszyna może stwierdzić że nie wie jak się zachować, będzie stała przez chwilę “myśląc” i będąc przy tym łatwiejszym celem dla kuli Lynx’a. Może też stwierdzić że Gordon nie żyje i całkowicie odpuścić sprawdzanie ciała. Musiał podjąć takie ryzyko. Nie lubił ufać innym ale w tej sytuacji jak towarzysze mu nie pomogą to i tak koniec z nim. Jeśli się okaże że blaszak odpuści wtedy spróbuje na spokojnie wydostać się z sieci, chwycić EMP i zrobić z jurnych bydlaków kilka przerośniętych puszek do konserw. Taki był plan… wierzył że doświadczenie tym razem dobrze mu podpowie. Zaległ więc w bezruchu kuląc sie jak tylko dał radę. Chodziło o to żeby schować chociaż część głowy, twarzy za kocem termicznym. Nie było to łatwe przez sieć ale trzeba było spróbować i przeczekać tę nieciekawą sytuację.

*

-David, chodź sprawdzimy co z Gordonem.
Powiedziała Nico i nie czekając na odpowiedź zeszła po schodach
-Lynx, idę sprawdzić co z Gordonem, osłaniaj mnie.
Nico na chwilę się zatrzymała
-Ty widzisz cokolwiek w tej ciemności?

Lynx skinał głowę, że rozumie ich plan: - podejdźcie od tej strony co Gordon. - Ten duży chyba jest wyłączony z walki, choć ręki nie dam sobie za to obciąć. - Znowu wrócił wzrokiem do lunety i przymierzył w wielki klocowaty kształt, największej maszyny, biorąc za cel jedną z kopuł u góry korpusu. Potem miał zamiar ruszyć w stronę stodoły, ale podejść z drugiej strony niż Nico i David.

Nico zmieniła magazynek i skulona, z bronią gotową do strzału zaczęła się przemykać w stronę stodoły.

sunellica 27-12-2015 14:20

Przyczajona i z gołym tyłkiem, czekała, aż mężczyźni sobie odejdą i w końcu będzie mogła zakryć pośladki przed krwiożerczymi robalami, które czyhały na jej cenne życie. Wróciwszy do Hildy i siostry, bez słowa zabrała się do przygotowywania legowiska. Chciała skorzystać z nocy najwięcej ile mogła. Skupiwszy się na celu ignorowała niechciane otoczenie.
Cel, zadanie, koordynaty, czas, czas, czas. Niczym mała skautka, rozkładała swoje szmaty na ziemi, gotowa zawinąć się w ciepły kokonik obserwując wesołe płomienie ogniska.
- Jeść, daj mi jeść niewolniku! - kura kręciła się koło plecaka węsząc za sucharkami - Jeeeeeeśśśśććććć! - zapiała złowrogo, pusząc piórka i kręcąc kuprem w kierunku Whitney.
Tina zignorowała ptice, tak samo jak cicho rżące konie, które wtórowały piukaniom czarciego kuraka.
Rangerka zdawała sobie sprawę, że może być obserwowana. Wolała ograniczyć rozmowy ze szpiegami do minimum, w końcu była tajnym agentem ludzkości.
- J-J-J-Je-EEEEŚĆ! - Hilda umościła się na śpiworku Tiny wpatrując się buńczucznie w bliźniaczkę.
- Żryj ten durny kleik i sklej dzioba…- syknęła wściekle podsuwając niedojedzone ‚coś’ czym żywili się karawaniarze.
- Chce sucharki. - ptak nachylił się nad zimną breją i po chwili zaczął pożerać zimne grudki owsianko-czegoś.
- Nie ma sucharków dla szpiegów. - odparła zganiając tłuste cielsko nioski z kocyka na którym się ułożyła, zawinęła, zrolowała i zamieniła w ludzką poczwarkę.
- Ko, ko, ko, ko, ko… - rudopióra, pognała sępić o resztki u innych obozowiczów.
Bliźniaczka szybko wpadła w letarg. W ostatnim przebłysku świadomości, podjęła decyzję, że gdy przyjdzie czas na wartę, opowie siostrze o zasłyszanej rozmowie i zaproponuje odłączenie się od bandy ludzkich kretynów i owsojadów.

Ehran 28-12-2015 17:23

3 dni temu...

Kelly i Baba ruszyli w pogoń za Aaronem. Szybko okazało się, iż ten opuścił już wyspę. nietypowa para również znalazła sobie łódkę, by przepłynąć szerokie pasmo wody oddzielające wyspę od stałego lądu.
Wiosłując nieustannie, Baba spojrzał na źródło swoich młodzieńczych westchnień.
- Kelly... - zaczął niepewnie. - Co stało się wtedy na dole? Pan Will... - Baba urwał, nie bardzo wiedząc jak ująć opowieść Willa w słowa. Zamilkł zatem wpatrując się w dziewczynę.
- Po co do tego wracasz? []- spytała nieco zaczepnie i z zauważalną irytacją w głosie. Widział jak żółta plama jej twarzy zmniejszyła się zasłonięta zimniejszymi, niebieskimi włosami gdy spojrzała gdzieś w bok ukazując swój profil. Babę ogarnęło pragnienie by sięgnąć i pogładzić te niewątpliwie miękkie włosy, ich nęcący zapach czuł tak wyraźnie... Kelly milczała chwilę gdy zastanawiała się nad odpowiedzią lub czy w ogóle odpowiedzieć.
- Bobby był zarażony. Jak my wszyscy co tam byliśmy. Ale wtedy mogliśmy tylko zgadywać i nikt nie miał pewności. Bobby zaczął się zmieniać. Nie wiedziałam czy wirus nie wpływa jakoś na umysł i zachowanie. Zwłaszcza jak ktoś nie chce się kontrolować. A sam wiesz, że Moloch pracuje nad różnymi świństwami i taki numer by pasował do niego jak ulał. - odwróciła się do wielgachnego mutanta znowu twarzą i wskazała na niego palcem jakby oczekiwała potwierdzenia. Ten zaś faktycznie wiedział, że różnorakie psychotropy czy w toksynach czy aerozolach faktycznie były bardzo popularne za stalową linią Frontu. Bez speca takich jak Barney czy ktoś podobny ciężko było w ogniu walki stwierdzić z czym ma się do czynienia. Czy koleś ma wojenną traumę czy już działa na niego jakiś molochowy specyfik.
- Bobby złapał mnie jak rozmawiałam przez komunikator z Harrym. Chciałam się wydostać na górę. Po tym jak ten wasz Barney nas zamknął... Wiesz, kwarantanna była słuszna ale nie przetrwalibyśmy tam na dole kolejnej doby tak jak on chciał. Już tylko ja, Will i Pies się tak naprawdę nadawali do walki. Stripper leżał jak dętka, ten wasz rycerz kulał i trzeba było go podtrzymywać, ta jego przygłupia kretynka co mi strzeliła w walce w plecy i ten ranger byli ślepi a Bobby ledwo stał na nogach. A tych zarażonych mogły być tam jeszcze całe hordy. Zresztą potem jak kończyliśmy czyścić ten bunkier okazało się, że faktycznie ich jeszcze trochę było. Więc przez dobę by nas wykończyli. Barney nie miałby kogo wypuszczać. Więc dogadałam się z Harrym by zorganizował nam otwarcie bramy. I na tym złapał mnie Bobby. Chciał mnie zmusić bym mu powiedziała z kim rozmawiam. Zmusić. Rozumiesz Baba? Zmusić mnie? - mówiła monotonnym głosem jakby relacjonowała mu jakiś film albo raport z akcji choć przy raportowaniu zazwyczaj używała bardziej profesjonalnych określeń. Dopiero przy końcówce aż prychnęła kpiąco - zirytowanym tonem gdy mówiła o tej próbie wymuszenia czegokolwiek na jej osobie. Miała silny charakter i sztywny kark którego nie lubiła zginać na pewno nie podczas dążenia do celu jaki sobie obrała.
- Ten Bobby może był twój kumpel ale nie mój. Walczyliśmy tam na dole razem ramię przy ramieniu, opatrzyłam mu rany, on właściwie raz nas uratował wszystkich jak wysadził ten baniak ale to kurwa nie znaczy, że daje mu prawo mną pomiatać albo mi grozić. Bo on mi groził Baba. Bredził coś, że albo mu powiem z kim gadam albo mnie rozwali tutaj albo gdzieś tam na górze z kilometra, że nawet nie będę się spodziewać skąd, gdzie i kiedy bo z niego jest super snajper i w ogóle mam już zacząć sikać z wrażenia na jego widok. Wściekł się na mnie i łapa mu już koło kabury latała i wyglądał, że jest zdecydowany spełnić swoje groźby. Stracił nad sobą kontrolę a może wirus ją przejął. Nie mam pojęcia. Więc oszukałam go, że się zgadzam a jak się odwrócił plecami rozwaliłam mu ten jego pusty, zarażony łeb. Zagrażał wtedy nam wszystkim. To ja nas wyciągnęłam wówczas z tego piekła. I zabrałam Aarona ale zostawiłam reszcie kod do bramy. Jakbym chciała się ich pozbyć po prostu zamknęłabym ich tam. A Bobby ze swoim szaleństwem stał nam wszystkim na drodze bo nikt inny pomysłu i odwagi jak się wtedy z tego wykaraskać nie miał. - skończyła swoją relację z nieco już podburzonym nastrojem. Najwyraźniej zachowania Ochroniarzy nie wspominała zbyt dobrze. Jeden jej groził, inny ich wszystkich zamknął na dole skazując właściwie na pewną śmierć a reszta co tam była udawała, że nic jej nie zawdzięcza i obwinia o zamordowanie jednego z nich.
Baba pokiwał ze zrozumieniem. Może, gdyby ktoś inny zrobił by coś podobnego, to wielki mutant by inaczej rozumował, jednak na Kelly nadal patrzył przez przysłowiowe różowe okulary.
- Zatem to była samoobrona? - dopytał, wysłuchawszy opowieści Kelly.
- Baba żałuje, że go wtedy tam nie było - łagodny olbrzym przybrał cierpiętniczą minę. - Baba by pana Bobie go... - Baba wysilił pamięć, postanowił zaimponować Kelly, używając podobnie profesjonalnego języka - ...No Baba by go spacynkował, no tak łagodnie, ma się rozumieć. Łagodnie spacynkować... - Baba uśmiechnął się, bardzo dumny z siebie.
- Oh, Baba, wierzę, że tak by było. - głos Kelly złagodniał i surowa na co dzień w obyciu dla siebie i innych wojowniczka uśmiechnęła się kładąc przyjaznym gestem swoją dłoń na jego dłoni. - Tak, można powiedzieć, że to była samoobrona. Bobby w tamtej sytuacji nie zostawił mi innego wyboru. - rzekła nieco smutnym tonem po czym cofnęła dłoń i znów zaczęła lustrować przestrzeń wokół łódki. - Bobby stanął nam na drodze do wykonania zadania. Nadal musimy je wykonać. - rzekła już swoim zwyczajowym poważnym i raczej oschłym tonem. Z jej punktu widzenia pewnie ewentualne sprzątnięcie szefowej wydzielonego oddziału na odległej placówce niezbyt sprzyjało wykonaniu zadania i tego typu przeszkody ta młoda kobieta a już weteranka walk wszelakich zawsze traktowała poważnie. Bobby więc dobrał więc bardzo niefortunnie swoje zachowanie w stosunku do tej właśnie osoby.

Baba zesztywniał gdy jej ręka dotknęła jego zrogowaciałą skórę. Wstrzymał wręcz oddech, bojąc się zrobić cokolwiek, co by zmąciło tą chwilę lub by mogło ją wystraszyć. To co mówiła, nie do końca słyszał, chodź dźwięk jej głosu rozlewał się niczym ciepły miód po jego ciele.
Na twarzy malował się głupkowaty uśmiech a krwistoczerwone rumieńce świadczyły o wielkim speszeniu.
Dopiero gdy cofnęła rękę Baba znów zaczął oddychać.
- Eh... - rzekł mądrze. Dziewczyna patrzyła na niego wyczekująco, chyba mówiła coś ważnego... - ten teges... - zająknął się ponownie - tak, oczywiście - przytaknął nie wiadomo czemu.
Coś tam w głowie pobrzękiwało mu, jej głos echem powtarzał "nam"... "zadanie"... "nadal musimy je wykonać"...
- A tak... no... kiedy ktoś z naszych tu dotrze? Bo wiesz Kelly, wiosna nadeszła... Sand Runnersi pewno niebawem powrócą, nie odpuszczą tak łatwo... a gdy raz się dostaną do środka, będzie trudno ich ponownie wykurzyć... nie mówiąc już co zniszczą te psujmajty...

***

[u]Retrospekcja - Zimą, jeszcze przed głównym atakiem Sand Runnersów, lecz krótko po wybiciu ich zbieraczy haraczu...[/u w Wesołym Łosiu...]

Po rozstaniu się z Cindy i zbliżając się do baru, Baba widział, że ktokolwiek walczył już skończył. Nie zwrócił na nią uwagi bo stała pod ścianą budynku i wyglądała na kolejną osobę która po strzelaninie zdawała się być ciekawa co się właściwie stało i powoli ludzie wyglądali lękliwie z domów, wychodzili czasem nawet na ulicę, na ten deszcz i śnieg by zobaczyć co się dzieje. Dlatego minął ją tak samo jak i resztę gapiów śpiesząc się zaniepokojony losem kolegi wzywającego go na pomoc.
- To twoja nowa dziewczyna Baba? - głos, miękki i kobiecy, pełen ciepła i mocy. Nie słyszał go... Od nie pamiętał kiedy. Ale już po tym pierwszym zdaniu rozpoznał ją od razu. Potem nawet jego cwany komputerek potwierdził identyfikację. To była Kelly. Kelly Parker. Mimo, że osobiście widział tylko czerwono - żółtą plamę jej twarzy, taką samą jak wiele innych, nie miał wątpliwości, że to ona. No i wciąż pamiętał ją jaka była kiedyś, zanim zmieniono mu oczy. Teraz Kelly wskazywała głową w stronę gdzie znikła Cindy i najwyraźniej dopytując się o ich relacje.
- Widzę Baba, że to prawda, że nie rozpoznajesz ludzi. Albo nie pamiętasz. - ruszyła na skraj daszku dającego osłonę przed słotą. Ale chyba nie miała ochoty do wkroczenia na otwartą ulicę.
- Nie martw się o swojego kolegę Willa. Przeżył i nic mu nie jest. Stanął do walki z gangsterami z Detroit. Dlatego cię wzywał. Zostali rozbici a twój kolega chce pewnie wrócić z tobą na Wyspę do schronu. Zaraz do niego dołączysz ale zanim to zrobisz chciałabym z tobą porozmawiać. Masz chwilę? - spytała tonem jaki po... miesiącach? latach? zdawał mu się dużo bardziej pociągający i ponętny niż pamiętał.
Przez dobrych kilka chwil Baba stał oniemiały, raz to otwierał usta by coś powiedzieć i znów je zamykał. Przypominał nieco rybę wyrzuconą na brzeg i nie rozumiejącej świata dookoła niej, tak pozbawionego zwyczajowej wody.
- T.. tak. to znaczy n-nie... - wydukał.
- M-mam cz-czas... n-nie Cindy nie jest moją dziewczyną.... Wiesz, że Baba tylko... tylko ciebie.... - Baba jąkał się, jak już dawno nie. Zupełnie wytrącony z równowagi. Czuł się winny, bardzo winny, jakby został przyłapany przez żonę na zdradzie.
- Oh, Baba, to było bardzo miłe z twojej strony... - dotknęła Babę za ramię nie do końca wiadomo, czy mówiąc o tym, że z tą drugą to tak nic, czy, że wciąż ją Baba pamięta a może po prostu było jej faktycznie miło usłyszeć taką uwagę jako kobiecie. Dobroduszny olbrzym uśmiechnął się głupkowato. Od miejsca, gdzie palce Kelly dotknęły jego skórę, rozchodziło się przyjemne ciepło, któremu towarzyszyło mrowienie skóry, jakby od delikatnych wyładowań elektrycznych. Żołądek zrobił zaś coś czego Baba dawno nie czuł, zacisnął się powodując rozkoszny dyskomfort. Czy to były te motylki w brzuchu, o których wszyscy mówili? Baba spojrzał się podejrzliwie w dół. Mimo uczucia, brzuch nie poruszał się, skóra nie falowała od ruchu tysiąca skrzydełek. Bosede rzucił spojrzenie na swój nóż, porzucił jednak ten pomysł szybko. Nie był znów aż tak ciekawski. Było mu też zbyt przyjemnie, by robić cokolwiek. Dotyk dziewczyny... tak miękki i ciepły, tak delikatny, a bez problemów ujarzmił górę mięśni, jaką obecnie stanowiło zmutowane cielsko Baby.
- Posłuchaj Baba... Cieszę się, że cię widzę znowu. Szukaliśmy cię... No wiesz, po tym... Ale nam się nie udało nawiązać z tobą kontaktu. Dopiero niedawno natknęliśmy się na twój ślad i to przez przypadek. Więc szefostwo wysłało mnie tutaj... Właściwie to sama się zgłosiłam, jak się dowiedziałam, że chodzi o ciebie... Ale Baba, jest coś na czym nam zależy. Ten schron. Ten co w nim jesteś i mieszkasz ze swoimi kolegami. Posłuchaj ten schron, ma strategiczne znaczenie dla nas. I pewnie dla każdego kto się o nim dowie i prawidłowo oceni jego wartość. Tak jak my. Więc lepiej by on należał do nas prawda? Więc proszę cię Baba, wprowadź nas do tego schronu. Musimy go mieć dla siebie. A ty znów możesz pracować razem z nami. Razem ze mną. O swoich kolegów się nie martw, możemy im zaproponować jakiś ekwiwalent albo może nawet mogą tam zostać jeśli jakiś jest wartościowy... Ale to musi być nasz schron Baba. To jest ważne dla sprawy o jaką walczymy. Pomożesz nam? Możemy na ciebie liczyć? - Kelly okazała się dość szybko przechodzić do sedna sprawy. Gdy mówiła nie miał wątpliwości, że nie ściemnia i wierzy w to co mówi.
- oczywiście - Baba przytaknął ochoczo. Potem jednak się nieco skrzywił - A kto jest z tobą? No i wiesz... to moi przyjaciele. Ale jak im wytłumaczymy, na pewno zrozumieją.
-No nie jestem sama. Wiesz, że nie mogę powiedzieć... Przykro mi Baba ale najpierw musimy mieć pewność, że jesteś z nami... Takie procedury... Długo cię nie było i nikt nie miał od nas z tobą kontaktu. - rzekła przepraszającym tonem dziewczyna gdy mutant poruszył delikatny temat.
- Zawsze jestem z tobą, przecież wiesz... - Baba zmieszał się nieco, poczuł się nawet nieco urażony, nie to nieodpowiednie słowo. Raczej poczuł się odrzucony, przecież powinna wiedzieć, że dla niej zrobi wszystko.
- Jaki masz plan? - zapytał po chwili. Znał Kelly, ufał jej bezgranicznie. choć czasem, a może i często przez nią cierpiał. Wierzył też w sprawę posterunku. Znał zagrożenie jakie stanowił Moloch.

Dziewczyna uradowała się wyraźnie na zapewnienia Baby. Mutant był niczym posłuszny piesek, wydawało się, że będzie podążał za każdym jej rozkazem.
- Czekaj - rzekła, grzebiąc coś przy przybocznym pasie taktycznym. Po chwili wyciągnęła nowoczesną kodowaną krótkofalówkę. - Dzięki temu możemy nawiązać bezpieczną łączność. Tylko zasięg jest niespecjalny - Kelly zamyśliła się na chwilę, zapewne przywołując w pamięci mapę topograficzną terenu. - Będziesz musiał wyjść na południowy brzeg by mnie złapać. - Kelly ustaliła z Babą jeszcze czas, w którym będą nasłuchiwać oraz protokół rozmowy.

- Jak tam właściwie u ciebie? co tam słychać Kelly? - zagadał gdy już mieli ustalone służbowe sprawy. czuł się przy tym widocznie nieswojo, drapiąc pazurami w śniegu. Widać było, że chciał o coś innego zapytać, ale się nie odważył. Miast tego, zapytał, czy jest długo na wyspie... czy to ona jako posterunek najęła tych gangerów?
- Dobrze. Dostałam niedawno awans na porucznika. To jest moja pierwsza misja jaką dowodzę samodzielnie, wiesz Baba, zależy mi bardzo. dobrze, że cię mam, na tobie to zawsze można polegać. - po tych słowach Baba aż urósł z dumy. Zawsze potrafiła coś powiedzieć co dotykało jego serca.
Kelly pokręciła przecząco głową na pytanie o gangu. - Nic nie wiem o gangu. Podaj proszę szczegóły. - rzekła, a jej ton zabrzmiał jakby użyła raczej sformułowania ~ Zdaj raport żołnierzu! ~ to też Baba natychmiast uczynił, przekazując wszystko o gangu, jaki panoszył się po wyspie.

- Potrzebujesz czegoś Kelly? No.. nie wiem... może czekoladek? Baba ma trochę...- Mutant sięgnął do paska i wyciągnął znalezione w bunkrze czekoladowe m&msy.
- Baba nie ma niestety kwiatków, ale czekoladki ma... - mamrotał trochę nieskładnie, bardzo zmartwiony. Począł się rozglądać dookoła. - Baba obiecał kwiatki przy następnym spotkaniu... a tu zima... gdzie Baba znajdzie teraz kwiatki...- olbrzym był bardzo zmartwiony, niemalże rozpaczliwie rozglądał się dookoła. Może pod jakąś zaspą ustała się jakaś zielona łodyga z jakimś kwiatkiem na szczycie? Nie... nie da rady...
Spojrzał na Kelly, już prawie się poddając. Nagle odwrócił się tyłem. - chwilka! - rzucił entuzjastycznie, niczym mały chłopiec. Coś tam przez chwilę coś tam grzebał. Gdy się obrócił, w jego wielkich dłoniach smętnie leżała róża z białej chusteczki higienicznej. Dość koślawa, i wymagająca dużo wyobraźni, by rozpoznać w niej różę, a nie... dajmy na to kulkę zgniecionej używanej chusteczki. Ale jednak była to be zwątpienia róża. Wielce dumny z siebie Baba przybrał głupkowatą minę podając kwiatka swej wybrance.

Na chwile Kelly zaniemówiła. W jej oku coś rozbłysło. - Słodki jesteś Baba. To jest bardzo... miłe. - Kelly wspięła się na palce, chodź i tak Baba musiał się schylić, by dziewczyna mogła złożyć drobny pocałunek na jego policzku.
Baba zrobił się czerwony jak burak, dosłownie. Krwisto czerwony kolor rozlał się po jego ciele i już po chwili był taki od czubka głowy aż po pazury u zmutowanych nóg. Był też bardzo speszony, kielcząc i uśmiechając się wyjątkowo głupio.


***

Znów na jeziorze w łódce...

- Psujmajty... Ale ty masz czasami zabawne powiedzonka Baba... Brzmi jak jakby chodziło o jakiś urwipołciów... [/i]- rudowłosa dla innych a dla gadzich oczu mutanta niebiesko włosa dziewczyna pokręciła nieco głową ale zdawała się być rozbawiona tym powiedzonkiem wydobywając go ze wspomnień ich zimowej rozmowy. Po chwili jednak spoważniała myśląc o tym o czym rozmawiali.
- Mogą się zjawić już niedługo. Mam nadzieję, że zdążą przed tymi barbarzyńskimi bandytami. - machnęła ręką gdzieś w stronę zabudowań Cheb gdzie w zimie buszowali detroiccy gangerzy. - Ale Baba, jak przybędą musimy im zapewnić bezpieczne wejście. Trzeba upilnować Barney'a by znów nie wywinął jakiegoś numeru jak wtedy w zimie. Noo iii... By się obyło bez jakiś niepotrzebnych scysji. Ten Pies, Chomik, Will, ten rycerz... Wiesz, lepiej by ich nie korciło przed głupimi numerami. Masz jakiś pomysł jak temu zaradzić? Znasz ich w końcu lepiej niż ja. A patrząc pod kątem Bobby'ego mogą zareagować niezbyt przychylnie jak się zjawią dla nich obcy i uzbrojeni ludzie. Dla nich pewnie nawet nasza trójka jest obca a po tym numerze co odwalił Aaron raczej się to nie poprawi. - spytała patrząc na niego uważnie. Znów mówiła jak lider i przywódca po kolei rozpatrując kolejne aspekty planu. Wspomniała o Barney 'u który miał nieposzlakowaną opinię lidera wśród Ochroniarzy no i faktycznie wykazał się wręcz bezwzględnością w zimie gdy chodziło o utrzymanie kwarantanny. Zaś czwórka wspomnianych mężczyzn w naturalny sposób reprezentowała główną siłę bojową jeśli odliczyć Babę z tego rachunku.

Baba zamyślił się trochę. - Bunkier jest duży. Sami nie damy rady go doprowadzić do pełnej sprawności. Myślę, że warto panu Barneyowi i reszcie zaproponować współpracę. To dobzi ludzie. Na pewno pomogą walczyć z Molochem. Sami też nie obronimy bunkra przed Sandrunersami... za mało nas, nie mamy zapasów...Możemy zadać im spore straty, długo trzymać ich w szachu... no ale długotrwałego oblężenia nie przetrwa bunkier. - Baba wzruszył ramionami. Jedyna szansa była w tym, by zadać sandrunersom tak dotkliwe straty i okazać się tak ciężkim orzechem do zgryzienia, że przeciwnik samemu odpuści... gangerzy zwykle nie byli zbytnio skorzy do cierpliwości i dyscypliny... ale ci Sandrunersi nie byli zwykłymi gangerami, więc nie wiadomo było, jak to starcie się skończy.
- A w jakiej sile możemy oczekiwać posiłków? - to była jednak dość kluczowa informacja, a Baba nie wiedział praktycznie nic.

- Wiesz Baba, że nie pracujemy w dużych grupach. - rzekła Kelly przypominając, że takie zespoły jak jej to i tak sporo a zazwyczaj pracowali w parach lub pojedynczo. - Nie wiem dokładnie kto przybędzie, sam wiesz jak wyglądają podróże przez Pustkowia. Ale liczę na kilka osób. Ale nawet wówczas nie sądzę by było nas więcej niż twoich kolegów w tej chwili. - rzekła szefowa wydzielonego oddziału najemników. - Musimy się spieszyć Baba. To miejsce jest wyjątkowe. Rozgłos jest szkodliwy. Im więcej osób wie tym więcej będzie chętnych by capnąć to miejsce. Źle się stało, że ta detroicka hołota się o nim dowiedziała. Ścigamy się z czasem Baba. To kwestia czasu gdy przybędzie ktoś od wielkich ryb. - rzekła mówiąc prędko jakby myślała na głos. - A ci Runnerzy... - podjęła myśl i urwała na chwilę coś rozważając a palcami stukała o burtę łodzi. - Spotkałam paru z nich tu czy tam. Są całkiem przyzwoici jak na gangerów. Gdzie indziej pewnie uchodzili by za armię czy policję. Ale to najemnicy Baba. Kto wie... Może dałoby się jakoś z nimi dogadać. Postrzelać się zawsze z nimi zdążymy. Ale bunkier musi być nasz Baba. To podstawa i takie mamy rozkazy. - rzekła dobitnie świadomie czy nie przestając stukać dłonią o burtę i kładąc ją na swoim karabinku który leżał na jej udach.

Baba pokiwał ze zrozumieniem głową.
- No na brak rozgłosu już nie mamy co liczyć... - stwierdził smutno. Bardzo wątpiąc, by tak liczna banda gangerskiej szumowiny potrafiła trzymać gębę na kłódkę w takim mieście jak Detroit. Pewno już teraz była to plotka numer 1 w całej okolicy...
- a co jest tak szczególnego w tym bunkrze? Betonowy kolos jak każdy inny, jeśli zapytała byś Babę.
[/i]- Dogadać mówisz... [/i]- Baba był wyraźnie zniesmaczony, nie lubił takiej szumowiny i już - ale to zadziała tylko, jeśli będą przekonani, że nie mogą wziąć siłą, czego chcą. Tylko wtedy będą skłonni do handlu i rozmowy.

- Czemu właściwie Aaron zdezerterował? Dokąd się udaje? Masz jakiś pomysł? Ma tu w pobliżu kogoś? - Baba wrócił do bliższych chronologicznie problemów.

- Nie wiem co on sobie myślał. Pewnie spanikował gdy serum na niego działało słabiej i jak mu ten wasz Barney jeszcze nie owijając w bawełnę postawił rokowania na przyszłość. Okazał się słabym ogniwem niestety. Pewnie chce wrócić do bazy i liczyć, że tam mu pomogą. Nie wiem jak zamierza się wytłumaczyć. To co zrobił to dezercja więc i tak dostanie kulkę w łeb jak to się wyda. Ale teraz my sami potrzebujemy te serum. - niezbyt zdawała się być zadowolona poruszonym tematem. Na pewno też nie pochwalała zachowania podwładnego. Dyscyplina jednak w szeregach była utrzymywana żelazną ręką oficerów takich jak ona i nie było miejsca na pobłażliwości. Aaron musiał bardzo chcieć o tym zapomnieć, że zdecydował się na tak desperacki krok.

- Do której bazy zmierza Aaron? Daj mi współrzędne, jeśli zgubię trop, będę mógł go wyprzedzić i przechwycić. - stwierdził sucho mutant.


Aktualnie, pościg za Aaronem

Baba skradał się wśród drzew, dookoła panował mrok, chodź nocne drapieżniki jeszcze nie wyruszyły na łowy. Poza jednym, wielkim mutantem zbliżającym się krok za krokiem do dwójki nieświadomych gangerów.
Chwilę zajęło Babie podjęcie decyzji. Nadal pragnął dopaść Aarona, ale sprawa nie była już obecnie tak pilna. Serum miał przydatność mniej więcej jednodniową... zatem zapas jaki Aaron ukradł już nie był przydatny. Albo Barney do tego momentu sprokurował zamiennik, albo po bazie szlajało się jakieś pół tuzina umarlaków więcej. Nic nie był w stanie na to obecnie poradzić.
Ale ten znak... Stalowe Ćwieki. Do tego.. to co mówili. Nie był pewien, o czym tak właściwie, ale coś mu w głowie dzwoniło, że to ważne. Podjął zatem decyzje. Najpierw gangersi, potem, jeśli pan Jezus mu dopomoże, odnajdzie pana Aarona.
Bezszelestnie mutant ruszył za swą zwierzyną. Dwa czarne ostrza z tęsknotą wyciągały się w stronę odsłoniętych gardeł. Jeszcze go nie zobaczyli. Był już blisko, coraz bliżej. Gangerzy nadal szli ścieżką, broń zwisała bezużytecznie u boków. Rozmawiali sobie beztrosko, a śmierć stała już za nimi.
Baba zamierzał zabić jednego, a drugiego mocno zranić by wypytać zaraz... albo zabije obu... to nie było takie ważne, było jeszcze masa gangerów do przesłuchania. Chodź miał nadzieję pozyskać jeszcze kilka informacji, nim podejmie się prawdziwej pracy.

Pipboy79 11-01-2016 12:31

Tura 14
 
Topek; główna ulica; zajazd "U Doug'a"; Dzień 3 - noc; deszcz




Will z Vegas



Dziewczyna z obsługi miała na imię Megan i była skłonna wymienić się, zwłaszcza na ciuchy ale Will zauważył, że najchętniej chyba zapłaciłaby mu swoimi wdzięcznymi wdziękami tu i teraz a inną wymianą aż tak zainteresowana nie była. Za ten ciuch czy dwa mógła popracować dla niego na kolankach wokół niego.

Nim sprawa z Megan się wyjasniła na zewnątrz mżawka przeszła w regularny deszcze. Krople bębniły o szyby tłukąc regularnym, usypiającym rytmem. W rytm tego stukotu w pokoju Will’a karty i fanty przechodziły z rąk rąk do rąk. Cwaniak z Vegas widział, że trafił na całkiem niezłych graczy i musiał nieźle nagłówkować się swoją mózgownicą by wygrać a i tak nie zawsze mu to wychodziło.

- No to jak na nią i tak to zawiedzie to mówisz, że na tą twoją Kelly i tak te twoje sposoby nie podziałają? No to chyba możesz sobie darować te nauczanie skoro to nie działa prawda? - prychnął przez zaciśnięte zęby Brent siedząc na drugim krańcu łóżka Will’a. Karta i zagrania kilka ostatnich rozdań w ogóle mu nie szły i z każdym kolejnym robił się co raz bardziej gburowaty. Obaj byli kumplami i z rozmowy już w pokoju wyglądało, że od dłuższego czasu więc byli w pakiecie łączonym do gry czy czegokolwiek.

- Olać ją. Dorzucam to. - Reid siedzący na jedynym w pokoju krześle dorzucił bandoliet na środek łóżka. Karta była mu łaskawsza to i pomimo, że podobnie jak jego kumpel ćmił fajkę za fajką więc w pokoju było szarawo od dymu tworząc vegasową atmosferę znaną z kasyn i klubów to jednak był odpowiednio w lepszym humorze od Brenta.

- Właśnie chuj z nią. - wzruszył ramionami Brent po czym na moment sięgnął dłonią po coś za paskiem i po chwili dłoń wróciła z magazynkiem do pistoletu który również powędrował do puli na środku łóżka. - A do chuja z taką grą! Zagrajmy o całą pulę! Zwycięzca bierze wszystko! - rzekł zirytowany ostatnimi przegranymi Brent wskazując na fanty jakie każdy z nich uzbierał podczas gry. On sam ich posiadał najmniej bo większość jego początkowej puli była już rozdzielona pomiędzy dwóch pozostałych graczy. Tak wysoka stawka mogła całkowicie zmienić przebieg gry. Reid z zastanowieniem poskrobał się po szczecinie na policzku czekając jak zareguje ich gospodarz. W grze o wszystko wszyscy musieli się zgodzić i wrzucić całą swoją pulę do stawki.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinika "Brzytewki"; Dzień 3 - noc; deszcz.




Alice "Brzytewka" Savage



Viper zaszczyciła Alice trzykrotnym uniesieniem swojej brewki choć każdy z tych grymasów miał inny wydźwięk. Za pierwszym razem brew oficer Runnerów powędrowała ku górze zaraz na powitaniu gdy usłyszała niecodzienne formułki gospodyni. - Na pewno. - mruknęło krótko w odpowiedzi na jej powitanie chyba nie do końca wierząc, że Alice wyszła tak z czystej sympatii do niej. Chociaż nos po zderzeniu z pięścią Big Mo wciąż miała opatrzony i ten narząd zarówno wymianie tlenowa jak i komunikacji był od czasu meczu mało aktywny. Niemniej Viper jak każdy z Runnerów nosiła te opatrunki i blizny z dumą i bez większych zgrzytów choć miała marne szanse na powrót do swojej oryginalnej twarzy sprzed meczu.

- Gość z Cheb? Zwiał? Do tej ich wiochy? Skąd wiesz? Może gdzieś się przyczaił i czeka aż sprawa przycichnie? - brew ponownie powędrowała do góry gdy usłyszała skróconą relację z ostatnich wydarzeń w szpitalu. Przy okazji odwróciła się do niej plecami i rozejrzała po w większosci ciemnych, cichych i złudnie sprawiających puste wrażenie Ruinach sąsiadujących ze starą szkołą. Choć nieświadomie trafnie wstrzeliła się z wnioskami chyba jednak miała na mysli otoczenie szkoły jako miejsce ewentualnej kryjówki wysłannika z Cheb. - Przylazł z Cheb by dać im nóż? Bez sensu… I nie wiadomo czy jest sam… - mruknęła pod nosem kręcąc przy tym głową choć poza Alice mogło słyszeć to paru najbliżej stojących gangerów. Spojrzała na pochmurne, mroczne niebo a mżawka właśnie przeszła w regularny deszcz. Mało kto miał aż tak romantyczną naturę by wystawiać się bez potrzeby na tego co padało prócz wody z nieba więc szybko wszyscy schronili się wewnatrz.

Trzeci raz Viper uniosła swoją czasem uroczą brewkę gdy usłyszała o prośbie Alice w wykonaniu zadania od Guido. Przeniosła wówczas spojrzenie z mroków na nieboskłonie na jasniejszy owal lekarskiej twarzy. Większość gangerów na dany przez nią znak zaczęła już pakować sie do środka by zejść z terenu pod bezposrednim działaniu aury. Tymczasem Viper nachyliła się z wolna nad twarzą dr. Sanage jakby zamierzała ją pocałować.

- Jaja se robisz suko?! - syknęła jej prosto w twarz. Głos miał intonację niewiele głosniejszą od szeptu ale pobrzmiewała w niej szczere nagromadzenie uczciwej złości. - Najpierw nabredziłaś coś Guido, że mi wykastrował MOJA grupę do ochrony TWOJEGO burdelu a teraz mam skakać po mieście za twoimi zachciankami?! - zamilkła i gdy przez chwilę wpatrywała się z wściekłością odmalowaną na jej twarzy naprawdę wyglądała jak żmija tuż przed ukąszeniem. Przez tą chwię wyglądało, że może stracić nad sobą kątrolę i zacząć wrzeszczeć, kłócić się czy nawet uderzyć drobniejszą kobietę. Wątpliwe było by ktoś z szeregowych gangerów wtrącał się w takim wypadku w rozgrywkę ważniaków na szczycie.

- A poza tym jak ci Guido kazał to główkuj to twój problem i główkuj jak to zrobić! I co ty sobie roisz? Miałabym niby napaść na TT albo wybulic kasę na prochy które ty chcesz dla siebie? Teraz po nocy by było na jutro rano? Zgłupiałaś? - wysyczała po chwili i złość wymalowana na twarzy przeszła w odcień pogardy jak zwyczajowo w tym środowisku traktowano słabsze, mniej udane okazy rodzaju ludzkiego niezdolne do pełnej samodzielności. Wróciła z powrotem do wyprostowanej sylwetki i nie bacząc na padający już całkiem regularnie deszcz zmieniajacy włosy z przylepione do głowy strąki nieśpiesznie sięgnęła do kieszeni i wydobyła paczkę papierosów odpalając równie powolnie jednego z nich. Złość czy jakiekoliwiek inne uczucia zniknęły z jej twarzy jakby odpalanie fajki było tak skomplikowaną czynnością, że absorbowało ją całkowicie.

- Ale możemy zrobić deal. Ty zrobisz coś dla mnie ja zrobię coś dla ciebie. Odszczekaj u Guido co naszczekałaś. Chcę swoich ludzi z powrotem u mnie. Zrób cokolwiek chcesz. Mogę zostawić ci ze dwóch bo jakoś do tej kurwa pory dwóch ludzi Big Mack’a starczało to i teraz powinno. I załatwisz to jutro rano jak bedziesz się widzieć z Guido. Jak mnie wyrolujesz to już znajdę sposób by ci się odpowiednio odwdzięczyć. - Viper przedstawiła swój układ. Najwyraźniej nie przepadała po ostatnich wydarzeniach za rudowłosą lekarką na tyle by robić coś dla niej z dobroci serca ale mogła pójść na układ. Nie wiadomo jakby Guido zareagował na prośbę Alice ale była najodpowiedniejszą osobą by liczyć na sukces w takiej rozmowie. Gdyby się zgodził Viper odzyskałaby większość swojej bandy a więc i wpływy i pozycję. Z drugiej strony obie wiedziały, że Guido podszedł do sprawy na dachu “dość emocjonalnie” i niekoniecznie musiał reagować rozsądnie gdyby znów wyszła na wierzch. Przetrząsanie dzielnicy po nocy w poszukiwaniu prochów w terminie “na wczoraj” też nie zapowiadało się na łatwy spacerek i przeszukujący w gangerskim stylu gangerzy niekoniecznie musieli zaskarbić sobie nowych przyjaciół na dzielni.

- I jak poszło? - spytała żmijowata kapitan w głównym holu gdzie oparty o ścianę stał Krogulec.

- Póki się na nas ktoś nie zasadził to całkiem nieźle. - odparł spokojnie szef drugiej bandy wydmuchując dym z jakiegoś skręta.

- Ktoś kurwa! Ci jebani Huroni! Przecież kurwa byliśmy w… - wypalił ten nadpobudliwy Youngblood nie wytrzymując napięcia i zbliżając się do dwojga oficerów. Przerwał mu gwałtowny cios w szczękę krogulcowej pięści.

- Kazałem ci się zamknąć debilu! - warknął wyraźnie rozzłoszczony szef sapiąc na podwładnego oddechem i dymem z papierosa. Młodszy Runner zamilkł najwyraźniej przestraszony zarówno własną wtopą jak i gniewem swojego szefa skoncentrował się więc na zbieraniu własnej szczęki do kupy rozsądnie schodząc większości obecnych z oczu. - Zostawiam ci Berta. - zwrócił się szef specgrupy bezpośrednio do gospodyni. - Zbierać się, spadamy stąd! - krzyknął do swoich ludzi a ci faktycznie zaczęli się zwijać.

- Dobra to czas pogadać z tym debilem na górze. Po cholerę zostawiałaś go tam samego? Ma sobie zjechać na ręcznym w spokoju czy co? Co to za brednia, że zaczyna się łamać? Pokażę ci jak się ich łamie. - prychnęła zirytowanym głosem Viper również zwracając się bezposrednio do Alice po czym raźno i z werwą ruszyła ku schodom proawdzącymi do gabinetu lekarki. Sprawiała wrażenie, że bardzo chętnie się weźmie za ostre przesłuchanie w typowym gangerskim stylu.




Detroit; dzielnica Schultz'ów; klub "Grzesznik"; Dzień 3 - późny wieczór; mżawka.




Julia "Blue" Faust



- Wiesz, ja mam właśnie bejcę. Mogę ci pokazać. Wiesz na masce albo tylnym siedzeniu… A na klanach na pewno byś świetnie wyglądała… - rzekł jakiś chłopaczek patrząc na nią napalonym wzrokiem i oblizując się równie lubieżnie. Choć na jesli ubiór kierowcy był jakimś odzwierciedleniem pojazdu jak to było w przypadku jej klienta to ten tutaj powinien mieć wówczas tą bejcę jakiegoś drugiego czy trzeciego sortu.

- Może Spiv? - odrzekł jeden z facetów przy okazji z zafascynowaniem jeżdżąc palcem od jej kolana do skraju króciutkiej sukienki i z powrotem. - On tam u nich zajmuje się takimi numerami. - dodał rozleniwionym głosem jakby mimochodem rozważając opcję jaką zapodała blondrozmówczyni ale bardziej skupiony na jej nóżkach których urok docenił nawet wybredny Pepe.

- Ee tam! - machnęła reką jakaś brunetka chyba torchę zazdrosna o zainteresowanie jakie wzbudzała blondwłosa kurewka. - Jak coś z powinięciem samochodów to by musiało i tak przejść przez łapy Danilesona. Jak nie przeszło to pewnie by się wkurzył, że mu nie odpalono doli i zlano. Choć pewnie nie przyznałby się do tego bo wyszedłby na frajera… - dodała po chwili zastanowienia też chcąc zwrócić uwagę mężczyzn siedzących przy stole.

- Albo ten nowy. Noo… Ten co się kręcił po Mechstone… No wiecie co się pobił z kimś z Camino… Parę dni temu no… No kurwa jak napierdzielał tego latynoskiego brudasa tym zderzakiem! - zaczął jakiś grubcio mający już kłopoty i z mową i koordynacją ruchów ale zgromadzeni zajarzyli o co mu chodzi dopiero jak powiedział o tym zderzaku.

- Kurwa, Bill to było ze dwa tygodnie temu… - roześmiała się brunetka wywołując nieme “serio” na zdzwionej twarzy grubaska. - Pamiętam. Kurde chyba kojarzę typa choć nie wiem skąd… - zastanowiała się dziewczyna.

- Poza tym co z tego, że stłukł tamtego dupka? Co to ma wspólnego z tą bemwicą? - nie zajarzył ten właściciel bejcy wciąż chyba mający nadzieję, że blondzia z taakimi nogami zgodzi się na podziwianie nie tylko jej wspaniałej bryki.

- Bo się odgrażał, że go wszyscy zapamiętamy. No wiecie całe Detroit. A potem słyszałem, że to cwaniak i robi w samochodach no to mógł powinąć tą bejcę. A widziałem go wczoraj jak się kręcił wokół Strzelnicy to mi się przypomniało. - Bill już z trudem skupiał się na przypomnieniu sobie tamtych wydarzeń i kontynuowaniu rozmowy.

- Może… Obcemu by tak nie zależało… - rzekł jakiś starszawy koleś choć nie zdawał się przekonany. - A ja wam mówię, że to było zlecenie a nie kawał. Dla jaj to mogli mu wysprejować tą brykę czy coś w ten deseń. I pewnie by ją potem gdzieś porzucili bo to trefny towar. W chuj trefny. Nikt by im nie odkupił takiego towaru. Nie w tym mieście. Chyba, że by był jeszcze większą rybą albo służył takiej i mógł liczyć na protekcję. - podsumował swoje wnioski facet z już przypruszoną siwizną czupryną po czym wychylił kolejnego strzała z kielonka.

- Właściwie jak sprawa jest z miasta to bryka w końcu wypłynie a jak nie to trzeba szukać poza miastem. Wtedy to raczej kaplica. - rzekła obojętnie brunetka kokieteryjnie wyciągając swoje nogi i kładąc je w poprzek kolan Billa co od razu przykuło jego uwagę i rece.

- Ale chyba to żaden osobisty wróg tego runnerowego palanta. Inaczej wysadziłby mu tą brykę razem z nim albo bez. Lub oblał koktailem czy coś w ten deseń. A jak nie opylił bryki od razu musiałby mieć dziuplę i dyskretnych ludzi no chociaż paru czyli zlecenie jak mówię. - odrzekł starszawy koleś ocierajac usta po alkoholu i zezując to na odkryte ramiona brunetki która zadowolona z obróbki nóżek przez grubaska patrzyła prowokująco na niego. Z drugiej strony kusiły go chyba wdzięki siedzącej obok blondynki. W końcu powziął decyzję i sięgną każdą ręką po każdą z nich.




Pustkowia; droga z Cheb; karawana Szczoty; Dzień 3 - noc; deszcz




Szuter i siostry Winchester



- Szuter, z twoim motorem wszystko gra? Jak pojechaliście na ten patrol to ta z torbą coś przy nim grzebała. - podczas kolacji Peter którem wcześniej pomógł odzyskać wierzchowca podszedł na chwilę do najemnika i sprzedał mu plotę. Poza tym ani podczas posiłku ani warty nie działo się nic specjalnego. Można było obserwować jak ludzie zajmują się zwyczajowymi sprawami jak i poprzedniego wieczora które można było zbiorczo zatytułować “koniec dnia”. Przeglądali swój sprzęt, zmywali swoje naczynia, rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, szli za potrzebą czy szykowali posłania aż w końcu większość poszła spać. Na warcie Sedna okazała się strażnikiem wręcz idealnym bo nawet bystre zmysły strzelca gdy ten wiedział gdzie powinna być prawie nie był w stanie jej zauważyć. Aura zmieniła się o tyle, że mżawka przeszła w regularny deszcze. Dach okazał się dziurawy i strugi wody spływały przez dziury to tu to tam rozchlapując się monotonnie i niestrudzenie pośrodku obozowiska wewnątrz budynku to spływając po ścianach i dachu najczęsciej na zewnątrz. Deszcz jeszcze bardziej ograniczał pole widzenia i słyszenia bębniąc o budynek wygłuszając otoczenie oraz przesłaniając widoczność falami deszczu.

- Biegnący Księżyc mówił, że ten czerwony deszcz był przeklęty. Powiedział, że przyniesie śmierć i nieszczęście. - powiedziała nagle zupełnie bez związku indiańska dziewczyna wpatrzona przez rozwalone wrota w padający deszcz. Tym razem był zwykły choć nawet po ciemku widać było najbliższe, niec jasniejsze plamy nienaturalnego pochodzenia jakie wszędzie widniały w okolicy od paru dni.

Po warcie Szutera i Sedny przyszła kolej na siostry Winchester. Pośrodku nocy wcale lekko im się nie wstawało. Jak zwykle w takich przypadkach miało się wrażenie, że ledwo zamknie oczy a już go budzą. Obudziły się pośrodku pospanego obozowiska i z odgłosami regularnego deszczu w jaki przez te parę godzin przeszła mżawka. Rano szykowała się podróż przez błotnisty krajobraz jeśli deszcz ustanie lub błotnisty i deszczowy krajobraz jeśli nie. Detroidzka wiosna pokazywała swoje uroki w pełni. Wydobycie się z ciepłego legowiska na nocny, wilgotny chłód wcale nie było przyjemne.

- Konie są niespokojne. - rzekła Sedna zanim dwie pary wartowników rozstały się na swoje zmiany. W prawie całkowitej ciemności same zwierzęta dało się zauważyj jako większe plamy nieco ruchomej ciemności bez żadnych szczegułów. Ale po słowach Indianki faktycznie zauważyli zmianę w intomacji w parskaniu jakie z siebie wydawały. Za to Hilda jak na kuraka przystało całkowicie ignorowała całe zamieszanie i spała w najlepsze zwinięta w rudą, nastroszoną, pierzastą kulkę nie poswięcając uwagi na podrzędnych, ludzkich niewolników i ich przyziemne problemy. Poza cichym parskaniem koni nie słyszeli nic poza bębnieniem deszczu o ściany budynku.




Cheb; płd. bagna; farma Fergusona; Dzień 3 - noc; deszcz




Gordon Walker



Desperacki plan Gordona zadziałał. Choć roboty jednak nie do końca były skłonne współpracować by pomóc w jego wykonaniu. Gdy wciąż skrępowany siecią łowca maszyn opatulony srebrzystym materiałem próbował znieruchomieć pod wodą nie dał rady i jego ciałem wciąż wstrząsały niekotnrolwane drgawki i podrygi w rytm impulsów przymocowanych to sieci baterii. Rozbryzgiwał więc wodę aż miło. Słyszał jak padł kolejny strzał choć gdziekolwiek nie trafił na pewno nie trafił w spadającą na niego maszynę. Ta z chlupotem rozbryzgała wodę. Po ciemku praktycznie nic nie widział ale chyba sądząc po skoczności i rozbryzgu nie był to superciężki robot. Jednak wóczas miał przypływ wojennego farta. Baterie w sieci zdechły chyba ostatecznie i na razie się nie uruchomiły ponownie a może potrzebowały czasu by się znów naładować. To pozwoliło mu wreszcie znieruchomieć całkowicie pod cienką warstwą wody starczającą ledwo by go przykryć całkowicie. Robot również znieruchomiał najwyraźniej tracąc namiar. Jednak tu własnie okazał się niewdzięcznym współpracownikiem bo dalej trwał uparcie z typową robocią cierpliwością nie dalej niż krok czy dwa od skrytego pod wodą człowieka. Jednak w przeciwieństwie do niego maszyna nie potrzebowała do poprawnego funkcjonowania tlenu z powietrza a Gordonowi już zaczynało rozsadzać płuca od wstrzymywania oddechu. Wynurzenie się choćby skraju twarzy dla zaczerpnięcia oddechu tuż przed sensorami robota było skrajnie ryzykowne. Podobnie ryzykowne była próba odpełznięcia czy wyswobodzenia się z sieci bo ryzykował, że jakaś części ciała wympsknie mu się ponad brudną, zimną bagienną wodę i maszyna odzyska namiar na cel. Leżał więc na dnie ugniatającego mu plecy rumowiska pogrązony w wodnej, lodowatej ciemności, z dochodzącymi go spod wody zniekształconymi odgłosami tylko domyslając się gdzie dokładnie może być robot który go prawie dopadł i jak przebiega walka.



Nataniel "Lynx" Wood i Nico DuClare



Nico i Dawid ruszyli z parteru domu ku stodole. Nie było sposobu by wyjść poza zasięgiem ostrzału wielkiego robota z głębi stodoły. Sam dom który opuszczali jak i większość podejścia pomiędzy budynkiem a stodołą była w zasięgu jego ostrzału. Dopiero w pobliżu stodoły można było mieć nadzieję, że ściany skryją smiałków takiej eskapady. Było to o tyle szarpiace nerwy, że obecnie budynek jak i cała farma była pogrążona w całkowitej ciemności więc można było zgadywać jedynie co się tam dzieje.

Kloc jak go ochrzcił Dawid milczał od dłuższego czasu nie włączając się do walki. Dopóki dwójka ludzi nie pojawiła się na otwartym terenie. Wówczas zauważyli jakieś błyski w mrocznych czeluściach budynku oznaczający charakterystyczne rozbłyski ognia broni palnej. rozbłyski praktycznie od razu zlały się w jeden łomot broni maszynwej i siekające wodę i powierchnię wokół nich pociski. Zaden co prawda nie trafił ale na otwartej przestrzeni nie było gdzie się ukryć przed falami rozgrzanego ołowiu. Przy takiej nawale ognia któryś pocisk po prostu musiałby trafić. Powrót do domu i skrycie sie za jego ścianami odległymi zaledwie o kilka metrów za plecami zdawało się niebotycznie trudne do zrealizowania. Wówczas padł jeden strzał kończący całą strzelaninę. Woda w bagnie wokół dwójki szturmowców dotąd gotująca się od ołowiowych pocisków nagle ucichła i zaczęła się uspokajać. Z głebi mrocznej stodoły nie dobiegały już żadne odbłyski ani odgłosy. Nadal jednak nie wiedzieli jaki los spotkał Gordona ani czy ten wielki kloc jest załatwiony ostatecznie.


---



Lynx wybrał na cel kopułkę na szczycie maszyny. Celował nawet wóczas gdy ta i sąsiednia nagle zabłysła jaskrawoseledynowym ogniem i otworzyła ogień do dwóch wykrytów obiektów na otwartej przestrzeni. Ledwo opuścili schronienie jaką dawał budynek i najwyraźniej sensory robota złapały ich namiar, przekazały elektronieczne rozkazy do systemów kierowania ogniem i maszyna wznowiła walkę. Wówczas pociągnął za spust i poczuł znajome uderzenie od kolby swojej broni a pocisk pomknął przez nocne niebo wprost w wznaczony cel zmiatając całą trafioną część wieżyczki i posyłając ją do wszystkich diabłów. Obecnie ziała tam wielka dziura obnażająca dymiące wnętrze kopułki. Sam największy robot też dymił z licznych przestrzelin i niefabrycznych wyrw i otworów tu czy tam sypał iskrami. Trafiona wieżyczka zdawała się być rozwalona ostatecznie. Pozostałe jednak choć mniej czy bardziej uszkodzone podczas walk i nieruchome nadal sprawiały zdatne do użytku wrażenie. Stan robota był nadal niepewny. Tam mu się bujały jakies przewody, gdzie indziej tryskał jakiś olej zarzygując burtę jeszcze gdzieś wierzgał jakiś wichajster ale czy to miało czemuś jeszcze służcyć czy było próbą naprawienia sie czy ataku albo uruchomienia programu samodestrukcji jakie miały ponoć niektóre roboty tego Lynx nie wiedział. Wiedział, że tamten skaczący robot zniknął mu z pola widzenia i nie było wiadomo gdzie jest. Ten pajęczakowaty też się na razie nie pojawił.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 3 - noc; deszcz




Bosede "Baba" Kafu



Bosede podkradał sie w całkiem sprzyjajacych dla siebie warunkach. Przeciwnik się go chyba nie spodziewał a i się rozpadało co dodatkowo sprzyjało wielkiemu mutantowi w podkradnięciu się do celu. Choć było ryzyko, że nawet jeśli by ich zliwkidował bez przeszkód może powstać hałas który zaalarmuje obóz poniżej. Wystarczyłby krzyk nie mówiąc co by się stało gdyby któryś zdołał pociągnąć za spust.

Jednak okazało się, że Moloch potrafi projektować i szkolić swoich wojowników. Dwie cieplne sylwetki prawdopodobnie do ostatniego momentu nie zdawały sobie sprawy, że prócz nich może być tu ktoś jeszcze. Pierwszy Cwiek zdążył tylko sapnąć z bólu i zdziwienia gdy hebanowe ostrze przeszyło mu trzewia wypruwając brutalnym cięciem wnętrzości na zewnątrz. Zawył upadając już na kolana trzymajac rozpaczliwie swoje wypływajace jelita a po chwili juz lezał na baezimiennym wzgórzu zalewany razem z nim falami deszczu które obojętnie padały na niego, trawę obok i kałużę żóltawej posoki jaka zaczęła błyskawicznie z niego wypływać.

Jednak jednoczesny atak na dwóch przeciwników był sporym ryzykiem nawet dla molochowego cybermutanta. Drugiemu którego Baba przeznaczył docelowo na spytki a więc i trafił go mniej zabójczy atak ostrze trafiło w z przelotu po plecach. Ludzkie ramie nie miało na tyle siły przebicia by zrobić coś poza płytkim sieknięciem i powierzchowną raną. Jednak nie trafiło go ludzkie ramię ani broń. Hebanowe ostrze zespolone w jedność ze swoim włascicielem zahaczyło o kręgosłup, przeszło przez trzewia pustosząc je całkowicie i wyszło bokiem w zjadliwym cięciu razem z krwistożółtą posoką. Niemniej nie było aż tak zabójcze jak te które trafiło jego sąsiada. Ganger wrzasnął i zachiwał się od impetu zaskakujacego uderzenia ale ustał na nogach. Chyba częsciowo w szoku wodwrćóił się do nieznanego zagrożenia i próbował zastawiać się swoją polewaczką.W amoku chyba stracił głowę bo nie pociągnął za spust skupiajac się na chaotycznej obronie. Ale nim zdecydował się na cokolwiek innego spadła już na niego hebanowa lawina ciosów, wytracając którymś uderzeniem broń z osłabionych rąk a drugą łapiac go za gardło i przyciskając do drzewa. W przerwie pomiędzy drzewami mutant widział, że poniżej niektóre sylwetki znieruchomiały i chyba patrzyły gdzieś w ich stronę ale było mało prawdopodobne, że wypatrzą ich po ciemku, w deszczu i wśród drzew. Nawet jeśli coś by przedsięwzieli od razu miał jeszcze trochę czasu by przepytać jeńca tak jak miał zamiar.

sunellica 16-01-2016 11:05

Zimno, mokro, ciemno… Tina przez pewien czas siedziała na swoim legowisku, starając się dobudzić. Z marnym skutkiem.
Siedząc i wpatrując się tępo w przestrzeń, wyglądała jak wprasowany w asfalt zwierzak.
- Whiiit… - burknęła zachrypniętym, zbolałym głosem, który chyba miał być szeptem -Ej… laska… - jej zaspany wzrok powędrował do pierzastej kulki, spokojnie drzemiącej i mającej wszystko w kuprze - Whiiiiithneeeyyy… wstałaś? - rangerka wysunęła spod koca nogę i szturchnęła kuraka, który niczym sprężynka wyprostował się gotowy zabijać lub uciekać. Bliźniaczka uśmiechnęła się zadowolona z siebie.
- Tępa, ludzka, suka! - Hilda nastroszyła się i parę razy otrzepała, po czym odeszła na bezpieczną odległość i ponownie zwinęła w kulkę.
Minuty powolnie płynęły, bliźniaczka siedziała bez ruchu z dziwnym przeświadczeniem, że miała coś zrobić, gdy tylko się obudzi. Za cholerę jednak nie mogła sobie przypomnieć co to było… dlatego wstała z ciężkim westchnieniem, zarzuciła na ramię swojego kałasz i postanowiła obejść obozik, by sprawdzić czy wszyscy śpią. Lawirując między rozwalonymi ciałami, rangerka zbliżyła się do koni, które zbite w ciasną kupkę stały i niemogły spać.
- Te… tylko nie myśleć mi tu o ucieczce, bo od razu kulkę w zad dostaniecie… - pogroziła dwóm najbliższym ogierom.
- Żebym ja ci zaraz z kopyta w twarz nie wysunął… - odparł Jeremi, który najbardziej trzymał z Hildą.
- Durny owsojad… - urażona dziewczyna, pozstanowiła wrócić do siebie, czując, że jeśli pozwoli sobie na pogawędki to skończy się to ostroą bójką z granatami w tle, gdzie na koniec dostałaby w ryj… ale od Whitney.
- Tępy koniojad… - koń uraczył Tinę wspaniałym komplementem na odchodnym.
Mijając śpiącą kurzą kulkę, rangerka nie omieszkała ponownie nastraszyć zwierzaka, który rozwścieczony strzelał dziobem na lewo i prawo w nadziei, że kogoś zabije, a gdy tak się nie stało… ponownie odszedł na bezpieczną odleglość i poszedł w kimę.
Siadając na legowisku obok siostry, nagle przypomniała sobie to co miała zrobić tóż po przebudzeniu się.
- Whitney… jest taka sprawa… - szepnęła jej konspiracyjnie, przytulając się do swojego lustrzanego odbicia w 3D. Co by nie mówić na tą wredną zołzę zapatrzoną w swoje klucze francuskie, kochała ją nad życie i za nic w świecie nie wymieniłaby siostry na kogoś innego. Po krótkiej chwili siostrzanej czułości Tina opowiedziała co wydarzyło się w publicznej toalecie zwanej krzakami. - Zostawmy ich w piździec… zwińmy brykę i chuj. Co ty na to? - rangerka do elokwentnych nie należała, była prosta jak budowa cepa, a jej filozofią życiową było “miej wyjebane a będzie ci dane” dlatego wszelkie konspiracyjne sprawy załatwiała ta bardziej kobieca z sióstr… a przynajmniej bardziej przypominająca płeć piękną.

- Eee… Coo? - siostra rengerki zdecydowanie budziła się wolniej do nocnego życia niż ona sama. Wyglądała i chyba się starała bardzo wyglądać na zaspaną i niechętną do współpracy i wszelakiej interakcji. Nim się zebrała, by coś z oporną siostrą zrobić, przez stajnie przeszedł dość zgodny pomruk końskich parsknięć i prychań. Nawet Whit rozejrzała się trochę zaniepokojona takim zachowaniem zwierząt, a przecież ciężko ją było uznać za znawczynię dziczy czy niedziczy. Konie szarpały głowami i zdawało się, że chętnie by zerwały trzymające je więzy. Do tego te nerwowe parskanie. Ale w ciemności, ani w środku, ani na zewnątrz nadal nic nie było widać, ani słychać poza opadami deszczu. Przynajmniej z tego miejsca gdzie wciąż w swoim legowisku siedziała Whit, zdecydowanie niechętna opuszczaniu go. Reszta ludzi chyba jeszcze spała może poza tą Indianką, która siedziała w kucki na swoim posłaniu wpatrzona w mrok rozwalonych odrzwi.

- Bunt… biorą nas za mafie… - Tina wzruszyła ramionami, wiedząc, że gadanie do siostry gdy ta niedospała, równa się z gadaniem do kupra śpiącego kuraka. - Szykuje się wpierdol… dlatego weźmy dupy w troki… już wolę uciekać przed Panewkami na piechotę przez pustynię, niż niańczyć karawaniarzy. - rangerka zmarszczyła czoło, gdy konie zaczęły się dziwnie szarpać. Ich zachowanie przypominało jej zwierzęta, na które polowała razem z ojcem. Szusty zmysł.
- Wstawaj… coś na nas poluje. - bliźniaczka, popatrzyła po obozowisku by sprawdzić jak się mają ogniska. Jeśli w ciemnościach czaiło się zwierze, nie powinno zaatakować, gdy w pobliżu jest ogień… chyba, że… to mutant… wściekły i głodny. Ewentualnie człowiek… na przykład, właściciel samochodu i plecaka.
Nie było czasu na ociąganie się. Wstała, biorąc z ziemi kałacha gotowego do strzału po czym podeszła do zgrai owsojadów, obserwując w którym kierunku patrzą.

- Za mafię? Noo… Chyba ciebie… I na pewno przez ciebie… - siostra bliźniaczka znalazła oczywiście od razu rozwiązanie problemu, ale zrobiła się trochę mniej ospała. Wstała nawet na nogi otrzepując się nieśpiesznie i poprawiając włosy najwyraźniej licząc, że jej bliźniacze rodzeństwo przejmie na siebie wszelaką aktywność w środku nocy. Całe pomieszczenie jak i na zewnątrz było pogrążone w mroku bowiem ogniska albo zostały wygaszone albo wygasły same. Zwierzęta zaś były obecnie ciemnymi, ruchomymi plamami rozmazanej ciemności wydającymi z siebie parskające dźwięki połączone z szarpaniem uprzęży i tupaniem w podłoże.

-Pogadam z tobą rano, bo teraz zachowujesz się jak tępa dzida… - Tina, nerwowo kręciła się po obozowisku nie wiedząc co ma zrobić. Sama nie wyjdzie w środku nocy, chuj wie gdzie, walczyć z chuj wie czym. - Rozpal ognisko… nawet dwa albo trzy i trzymaj przy tyłku broń! - krzyknęła do siostry, podczas sprawdzania broni.
"Kurwa jak się ta laska nazywała?" rangerka przez chwilę gapiła się w sylwetkę przyczajonej Sedny, wyraźnie zbita z tropu. W końcu jednak dała za wygraną i podeszła do wyjścia. Opierając się plecami o deski przez chwilę nasłuchiwała co dzieje się na zewnątrz.

Zombianna 16-01-2016 16:32




Pogoda po złości postanowiła się zepsuć akurat teraz - zupełnie jakby nie miała ku temu lepszych terminów. Lodowate strugi deszczu wlewały się za kołnierze kurtek, moczyły włosi i odkrytą skórę dłoni oraz twarzy. W krótkim czasie przyprawiały o dreszcze, kierując myśli i kroki ludzi prosto do zadaszonych lokacji, dodatkowo wyposażonych w coś do rozgrzania zgrabiałych kończyn. Powietrze ochłodziło się wyraźnie chcąc przypomnieć, że jeszcze nie tak dawno przesycał je siarczysty mróz. Co prawda śnieg stopniał parę dni wstecz, mimo to nic nie mogło zagwarantować braku ponownych opadów. Wczesnowiosenna aura uwielbiała płatać podobne figle... lecz nie to dostało łatkę najbardziej palącego problemu.
Nikt nie chciał być ofiarą, zresztą człowiek szybko przywiązywał się do wygód. Konkurencji też nie lubiano, chyba że akurat mijała zainteresowanego spadając głową w dół tuż na wyciągniecie ręki, dzięki czemu dało się ją pozdrowić środkowym palcem. Viper była zła, rozgoryczona i niepewna własnej pozycji, którą starała się utrzymać za wszelką cenę, używając do tego agresji oraz próbując zastraszyć rozmówcę, nie umiała inaczej. Wychowała się dorastając w świecie opanowanym prze brutalny, męski porządek. Istniały dwa wyjścia - albo dotrzymać mu kroku, albo dać się stłamsić. Kapitan wybrała to drugie. Podporządkowała sobie i trzymała twardą ręką zgraję zwykle rozwrzeszczanych, mało karnych gangerów. Wywalczyła pozycję, choć zapewne ciężej było jej to zrobić, niż gdyby urodziła się odmiennej płci. Codziennie zmagała się nie tylko z konkurencją, lecz również stereotypami i dała radę. Poza tym jak typowy ganger, we wszelkich porażkach doszukiwała się winy osób trzecich, nawet jeśli ze sprawą miały symboliczny wręcz związek. Przez długi czas znajdowała się na szczycie łańcuszka dowodzenia, jako jedyna kobieta w otoczeniu dowódcy, reszta mogła co najwyżej gapić się na nią z zazdrością, podziwiając przy okazji upór, determinację, przebiegłość… aż do zeszłej zimy. Wtedy to nagle na horyzoncie pojawił się wypłosz i w podejrzanie krótkim czasie z więźnia stał się pełnoprawnym członkiem gangu. Mało tego, dogadywał się zarówno z Taylor’em jak i Bliźniakami, orbitował przy Guido na podobieństwo irytującego satelity, za nic mając podstawowe, wyznawane przez detroitczyków wartości, jak chociażby walka, wyścigi, czy sianie terroru. Z uporem, z dnia na dzień robił się coraz bezczelniejszy, zajmując miejsce mu się nienależące. Alice nie miała złudzeń, na tę chwilę stanowiła dla kapitan chodzącą personifikację wszystkiego, co najgorsze. Jednoosobowy, żywy obiekt zawiści, na którym można było wyładować złość, chwycić za kark i wcisnąć butem w rozmokłe błocko dziedzińca. Obie zdawały sobie sprawę, że fizycznie ruda lekarka nie ma najmniejszych szans w starciu ze starszą, wyszkoloną i zahartowana w ogniu walki kobietą. Nie obroniłaby się w żaden konwencjonalny sposób - klamki też przy sobie, po frajersku, nie nosiła. Z miejsca stawiało ją na straconej pozycji we wszelkich negocjacjach. Viper widziała w tym swoją szansę i postanowiła ugrać jak najwięcej dla siebie.

W pierwszym odruchu Igła uniosła krytycznie lewą brew ku górze, lecz zaraz na piegowatą twarz powrócił spokój. Zaczynanie dyskusji od kolejnej tego dnia kłótni było ostatnim na co miała ochotę. Może i do jej nowej rodziny najlepiej przemawiał język strachu i terroru, lecz ona miała tego dość. Wciąż czuła gorycz i wstyd po porannym naskoczeniu na bogu ducha winnego Marcus’a. Wyżyła się na nim, zagrała jak prawilny ganger i bardzo tego żałowała. Nie tak człowiek winien zwracać się do drugiego człowieka. Przemoc, nawet słowna, nigdy nie stanowiła optymalnego rozwiązania. Istniało przecież wiele innych dróg. Savage miała tylko nadzieję, że starczy jej na nie siły.
- Viper, ani razu nie prosiłam… nie wspominałam nawet, aby potrzebne akurat wsparcie pochodziło z twojego oddziału. To wola Guido, nie moja. Wątpię bym była w stanie, nawet gdybym chciała... a nie chcę, wpłynąć na jego decyzje, podobne tej z przedwczoraj o alokacji… przydzieleniu. Wszelkie działania ma zaplanowane - z ukrytym celem i przekazem. Jesteś inteligentną, spostrzegawczą kobietą, dodatkowo będącą Runnerem tuż przy jego boku dostatecznie długo, aby wiedzieć o tym z obserwacji i doświadczenia. - uniosła nieznacznie głowę i wlepiła wzrok w ciemną plamę skrywającą oczy jadowitej kapitan. Wieczorna szarówka już dawno przeszła w siekaną lodowatym deszczem noc, zmieniając ludzkie twarze w skupiska mroku, podobne otaczającemu ich miastu. - Nie jestem twoim wrogiem. Gdybym nim była, zamiast gadać nad krawędzią dachu, zostałabym tam gdzie siedziałam… i nie sugerowałabym, że potrzebuję pomocy przy zleceniu specjalnym. Poruszanie wątku kadrowego w dniu jutrzejszym - to nienajlepszy pomysł. Szef wciąż dość… hm, żywiołowo reaguje. Obawiam się, że na razie jakiekolwiek samodzielne wychodzenie z twoim tematem w kwestiach zmian i rotacji ludzi tylko ci zaszkodzi - musi on wyjść bezpośrednio od słuchającego. Trzeba mu dać dobry powód i bodziec kierujący myśli na odpowiedni tor. Znasz go, wiesz jak ciężko cokolwiek od niego wyciągnąć, jeśli sam tego nie chce. Trzeba działać ostrożne i z rozwagą. Zamiast pytań i próśb, podrzucić coś pozytywnego, niezobowiązującego. Dostanie chemikalia na jakich mu zależy, razem z wyrazami uznania dla twojej pracy i nieocenionej pomocy, bez której w życiu bym sobie nie poradziła. - pozwoliła sobie na cieplejszy ton. W przeciwieństwie do drugiej kobiety stała przodem do budynku i część świateł padała na upstrzone mapą piegów oblicze, uwidaczniając mimikę lecz nie w stopniu pozwalającym na jasne odczytanie grymasów.
- Wojna partyzancka zamiast otwartego konfliktu. - podjęła po przerwie potrzebnej na szczelniejsze okrycie się kurtką i zapięcie suwaka - Nie wiem dokładnie co Guido planuje, wobec kogo tym razem się zasadza, ale będzie chciał go pewnie porwać i przesłuchać, inaczej nie życzyłby sobie zmajstrowania środka ułatwiającego wydobywanie zeznań. Sęk w tym, że aby danego delikwenta przetransportować żywcem bez wzbudzania zbędnej sensacji, potrzeba specjalistów. - zawiesiła wymownie głos, przelatując spojrzeniem po kapitan i czających się w szpitalu podkomendnych jej gangerach, finalnie wracając do tej pierwszej. - Do precyzyjnych akcji nie ma lepszego składu niż ty i twoi ludzie. Pokazałaś to idealnie w Cheb, miejscowi nawet nie zorientowali się o co chodzi, dopóki nie było za późno. Ten, kto zostanie wysłany z podobnym zadaniem zgarnie całą pulę nagród za wykonaną robotę. Jak myślisz, komu w razie powodzenia, przypadną wszystkie gratulacje i zaszczyty? Przecież nie mnie, ja siedzę w laboratorium, albo gadam dziwne rzeczy. W terenie tylko przeszkadzam. Wybacz proszę, że nie skonsultowałam tego wcześniej z tobą, ale temat wyszedł nagle i trzeba było improwizować na bieżąco, dodatkowo działać delikatnie… on zawsze zakłada, że coś kombinuję i wypatruje drugiego dna w tym co mówię, albo robię. - westchnęła z bólem, manewrując palcami przy skórzanych napach w okolicach szyi. Z każdą minutą robiło się coraz chłodniej, a przeziębienia wolała uniknąć. Jeszcze tego brakowało, by padła rozłożona gorączką.
- Skuteczna babka z ciebie. Zdolna i niezawodna. Jeżeli zmobilizujemy się do działania i współpracy, odzyskasz nie tylko ludzi. Pomyślałam, że podobne rozwiązanie może cię zainteresować. Uwierz mi, też ucieszę się, gdy wszystko wróci do względnej normy. Tych dwóch-trzech chłopaków jeszcze dam radę spacyfikować jeśli znów zaczną przejawiać ochotę aby glanować moich pacjentów. Przy większej ilości obsady robi się to już kłopotliwie, marnuje też czas. Nie jestem dowódcą, tylko lekarzem… przy moich gabarytach, a także podejściu do życia, tym pierwszym raczej nigdy nie zostanę. - zakończyła, rozkładając ręce w geście bezradności.

- I po co tyle śliny tracić jak wystarczy, że nie. - prychnęła zirytowana wyższa kobieta w stronę niższej. - Ja mam poskakać jak ty zechcesz i przeczesać dzielnie za prochami dla ciebie na wczoraj a ty może kiedyś gdy uznasz za stosowne coś tam szepniesz szefowi, że może mógłby oddać mi moich ludzi? Nie kochanie tak się umawiać nie będziemy. Nie będę u nikogo skamleć i aportować ani u niego ani u ciebie. - Viper aż tak wylewna i rozgadana jak Alice nie była ale streściła krótko swój światopogląd który sprowadzał się do braku zaufania do innych i niewiary w czyjeś dobre intencje. Taki świat ją otaczał od urodzenia, a ludzie pokroju dr. Savage zdarzali się zbyt rzadko by zostawić ślad w jakiejś średniej zachowań tego świata. Zdawała się też nie dowierzać, że Alice jako ta które najwięcej skorzystała na rozkazie Guido o zwiększeniu ochrony jej lokalu nie ma nic wspólnego.

- Nie “kiedyś tam kiedy uznam za stosowne”... już to robię i działam, żeby przywrócić otoczeniu poprzedni, ten właściwy tor. Tylko tu potrzeba czegoś więcej niż słów. Czynów... one mówią o nas więcej niż garść głosek, nieważne jak piękne by nie były. Naprawdę jestem po twojej stronie, nie widzisz? Wiem, że chcesz odzyskać pozycję. Należy ci sie ona, długo na nią pracowałaś i ciężko. Nie wmówisz mi, że cała ta sytuacja jest ci miła, tak samo jak byłby widok kogoś innego na twoim miejscu. Krogulca chociażby. Ty już wstawiałaś się za mną, na samym początku, zaraz po tym jak wróciliśmy do Det. Popierałaś moje pomysły, kiedy każdy mój ruch i najlichsza sugestia podlegały dokładnej analizie, a o zaufaniu nie mogło być mowy. Bez tego byłoby ze mną krucho, nie raz i nie dwa uratowałaś mi skórę. Pamiętam o tym i szczerze cię lubię, nie tylko za tamto. Jesteśmy jedną drużyną, a drużyna… i rodzina się wspiera, zwłaszcza w chwilach kryzysowych. Tak wiem - znowu nawijam po kosmicznemu i pewno masz ochotę puknąć się palcem w czoło, jednak to prawda. Serio mam do tego właśnie takie podejście i często was nie rozumiem, ale to słowa, prawda? Puste, niepodparte faktami słowa, które nikogo nie przekonają… skupmy się więc na faktach. - westchnęła spoglądając na drugą kobietę z wyraźnym zmęczeniem. Zamilkła na moment i objąwszy ramionami podjęła wątek. - Widziałam jak Guido zaświeciły się oczy, gdy potwierdziłam że te wydumane specyfiki są do wykonania. Jestem w stanie zrealizować zlecenie sama, tylko po co? Nie zależy mi na solowych zaszczytach, one o wiele lepiej smakują jeśli się nimi dzielisz. Zdaję sobie sprawę ze skomplikowania problemu, ale gdyby poszło za łatwo, byłoby to podejrzane i mniej znaczące. Gratyfikacje adekwatne do wykonanej pracy... poza tym dobrze byłoby sie wyspać choć raz na trzy miesiące, a rozwiązanie pierwsze pochłonie trzy razy więcej czasu i energii, niż gdyby wykorzystać zamiast półproduktów gotowe narkotyki. Stąd ta cała maskarada.

- Ty chyba naprawdę jesteś zeschizowana. Albo jedziesz na czymś… - mruknęła kapitan Runnerów jakby widziała przed sobą jakieś rzadkie zjawisko na Pustkowiach, czy okaz właśnie stamtąd. - Ale po co mi tu smarujesz tymi ładnymi słówkami? Mówię jak jest deal. Idziesz rano z prochami ode mnie do Guido i mówisz, żeby zwrócił mi ludzi. Wchodzisz w to czy nie? Nie chrzań mi o jakiś dobrych momentach kiedyś tam czy innych tego typu pierdołach. - młoda kobieta z przylepionymi do czaszki włosami mówiła zniecierpliwionym i zirytowanym głosem.

- Viper… - ramiona lekarki wyraźnie opadły. Gdyby świat był tak prosty, życie od razu stałoby się lepsze i mniej stresujące - Pójdę rano i nieważne jakich argumentów nie użyję, nie przekonam go do zrobienia czego wbrew jego wydumanym założeniom. To jak drapanie rany i posypywanie solą. Przecież Guido… jest za sprytny na podobne numery, z miejsca przejrzy prawdziwe intencje. Trzeba działać ostrożnie i z głową - mieć plan. Jak z bombą, na zimno i bez rozpraszających uwagę zbędnych emocji. Ty i ja mamy ten sam cel, obie chcemy tego układu… tego żeby wszystko wróciło na poprzednie tory. Tyle że nie na hurra, bo to nie zadziała. Po co komu układ niemający szansy na powodzenie? Mogłabym przybić… “deal” i jutro truć mu cztery litery, chociaż wiem że takie załatwienie sprawy nie ma szans powodzenia. Starałabym się, powiedziała co mam powiedzieć, a on zaraz zacząłby wietrzyć podstęp i jeszcze uważniej ci się przyglądał, a nie tędy droga. Jesteś zła, rozgorączkowanie nie jest najlepszym doradcą. Nie chcę cię oszukiwać i mamić, że sprawę załatwię, wiedząc jakie mogą być konsekwencję. Nie będę ryzykować, bo nie chcę ci zaszkodz...

- Szmera bajera. Nie spróbujesz to na pewno się nie zgodzi. A jak ty z tym wyjdziesz to ma największe szanse powodzenia. W końcu jest po meczu a miało być na mecz. Przyjdziesz z prochami których tak chce to będzie dobra okazja. Zrobisz to czy nie? - Viper przerwała lekarce wywód najwyraźniej już mając dość tych słownych przepychanek, argumentów i kontrargumentów.

Gangerowy chochlik, błąkający się wewnątrz rudej czaszki wyszczerzył klawiaturę ostrych zębów i rozsiadłszy się wygodnie szeptał dziewczynie do ucha najprostsze, najszybsze rozwiązania. Cóż szkodziło po raz kolejny sięgnąć po rozkazy, wytykając przy okazji kto tu kogo potrzebował, oraz wskazać następny przejaw niesubordynacji? Po co marnować czas na tłumaczenie, pomagać komuś, kto najwyraźniej pomocy nie chce? Wciąż w gabinecie czekał Drzazga, a przygotowanie serum prawdy we własnym zakresie trochę potrwa. Załatwi wszystko samodzielnie, nie oglądając się na resztę. Rano zaś przekaże zamówienie, złoży raport i będzie po sprawie. Zyska przez to podstawę i idealną okazję, żeby zasugerować utrzymanie decyzji o powiększeniu ochrony szpitala pod własną komendą. Permanentnie. Znaczenie danej jednostki w gangu determinowała ilość posiadanych pod sobą podwładnych - każdy chciał mieć ich jak najwięcej. Wspiąć się jak najwyżej. Dopiero z rzędem luf na swoje rozkazy człowiek stawał się kimś, z kim trzeba było się liczyć. Alice została gangerem w mieście gangerów… a Viper widocznie nie zależało na stanowisku.
Równania nie lubiły pustki.
- Już ci odpowiedziałam. Robię i zrobię, ale nie w ten sposób. Każda akcja wywołuje reakcję. Szanse powodzenia… - znów pokręciła głową, chcąc odgonić konformistyczne brednie jak najdalej od ust, aby przez przypadek się z nich nie wydostały. Drugiego człowieka nie wolno poniżać, nawet gdy los daje ku temu możliwości. - Przykład… hm. Przełóżmy to na walkę, łatwiej wyłapiesz zależności. Nie patrz jak na rozmowę z dowódcą, podczas której chcesz go do czegoś namówić, a potyczkę zbrojną. Czy widząc wrogi, lecący pod nogi granat stoisz w miejscu, bo jest szansa że nie wybuchnie? Szanse na to są... mniej niż marne. Zamiast liczyć na cud, działasz. Chowasz się za osłonę i posyłasz w kierunku celu salwę z karabinu, albo własny granat. Planujesz ostrożnie każdy kolejny krok wiedząc, że przeciwnik ma w zanadrzu jeszcze całą ciężarówkę materiałów wybuchowych. Nie skupiasz się tylko na najbliższych metrach i sekundach. Przede wszystkim zaś nie zdradzasz upatrzonych pozycji, ani nie wychodzisz na środek otwartego terenu i nie krzyczysz żeby sam się najlepiej wysadził. Tu jest tak samo, tyle że miast broni walczysz na słowa i spryt. Jeszcze inaczej… - zrobiła krótką przerwę, wtykając między wargi pogiętego skręta i odpaliła go po kilku próbach potrzebnych na skoordynowanie pracy kostniejących paluchów. Zaciągnęła się i wypuściwszy dym nosem, wzruszyła ramionami z solenną obietnicą zjedzenia czegoś zaraz po całym tym cyrku.
- Wsiuny były na tyle bezczelne żeby się zbuntować - tego nie da sie ukryć, informacja w końcu dotrze do szefa, więc lepiej ją przekazać osobiście, tak samo jak listę znalezionych przy nich improwizowanych broni. Noże z pilników, zaostrzone śrubokręty - cholera wie ile tego jeszcze pochowali. Tak, to nie twój problem, ale spójrz dalej. Jeżeli po czymś takim pójdę i poproszę o wycofanie posiłków, z miejsca wywietrzy intrygę. Chłodna kalkulacja, Viper. Albo w takim razie działam w porozumieniu z Chebańczykami i chcę im ułatwić ucieczkę… albo z tobą. Pierwsze odpada, dostał już zbyt wiele informacji oraz dowodów po której stronie stoję, dawno przestałam być neutralna. Potwierdzenie? Nie grałabym z wami przeciwko Huronom… i nie pozwoliłby mi przebywać przy sobie kiedy nie może się obronić. Poderżnąć gardło albo otruć kogoś we śnie może nawet dziecko. Zostaje więc opcja druga, widać to jak na dłoni. Chyba, że… - wzięła kolejnego bucha, przytrzymała dym w płucach i prychnęła, przygryzając wargę jak zawsze kiedy nad czymś intensywnie myślała. - Cofnięcie całej ochrony nie przejdzie, ale zmniejszenie składu już prędzej. Niewielkie na początek, o duszę czy dwie, potem kolejne. Metoda małych kroczków potrafi zdziałać cuda. Sprawa przycichnie, wróci szkieletowa obsada i uda się wciągnąć ludzi Mac’a zamiast twoich. Trzeba jedynie uzbroić się w cierpliwość i działać ostrożnie. Guido nie trzyma mnie blisko siebie ze względu na sentymenty. Nie jestem ani ładna, ani obyta, dobrze sytuowana, czy zabawna. Ciągle sprawiam kłopoty i momentami ciężko się ze mną porozumieć… możemy mieć inny światopogląd, myślimy jednak podobnie. Jego uwaga, zaufanie, wciągnięcie do składu meczu to… oczywista przebiegłość i wyrachowanie. - głos jej ochrypł, odwróciła też twarz w bok, zawieszając wzrok na majaczących w ciemności ruinach za szpitalem. - Umiem słuchać, dużo widzę. Planowanie długoterminowe, patrzenie na dany problem pod różnymi kątami. Dostrzeganie powiązań i alternatyw, a także skutków działań w szerszej perspektywie. Konsekwencje… jak powiedziałaś: mam największe szanse powodzenia, ale to ciągle granat pod nogami i robienie za cel na strzelnicy. Własny granat i strzały zza osłony prędzej podziałają.

- Wiesz co pomyśli Guido jak jutro go poprosisz o zwrócenie mi moich ludzi? Pomyśli, że albo ci nie leżą, albo się nie nadają, albo my dwie się dogadałyśmy. I jak będziesz odpowiednio przekonywująca to powinien to kupić. Postaraj się. Ta wpadka z wieśniakami nawet może tu ładnie pasować jako argument na nowych strażników. Żadnych małych kroczków, wszystko albo nic. - Viper zdawała się być u kresu cierpliwości gdy słuchała argumentów lekarki. Na twarzy mieszały się zaskoczenie, zniecierpliwienie, irytacja i chyba jedynie determinacja do osiągnięcia celu sprawiała, że kontynuowała tą rozmowę. Ale Alice czuła, że oficer Guido jest i tak u kresu podtrzymywania tych negocjacji.

Po raz kolejny tego dnia rezygnacja i zmęczenie dopadły do Savage, fundując jej lekcję równie dobitną, co buty i pięści Taylor'a. Wystawiona na obrzydliwie zimny, lekko kwaskowaty deszcz, czuła że głupieje. Tak po prostu, z minuty na minutę kolejne grupy szarych komórek jej mózgu popełniały masowe samobójstwo, nie dając rady w starciu z szerzącą się w powojennym świecie pandemią zidiocenia. Miasto Głupców, taką właśnie nazwę powinno nosić Detroit. Ślepcy, nadpobudliwi głupcy nie potrafiący wyciągnąć szyi i spojrzeć poza czubek własnego nosa. Wiecznie niewinni, pokrzywdzeni nawet w sytuacji którą sami sprowokowali, bez samokrytycyzmu i jakże potrzebnej w życiu umiejętności przyznania się do błędów, tudzież wzięcia odpowiedzialności za własne czyny. To świat był winny, przecież nie oni - zawsze posiadali tysiące wymówek utwierdzających ich w owym przekonaniu. Najczęściej były to przemoc, krzyki i obarczanie odpowiedzialnością każdego poza nimi samymi. Niecierpliwi, nerwowi i impulsywni do kwadratu. Tak... Miasto Ślepców też by tu pasowało jak ulał.
- Jak nigdy nie narzekałam na towarzystwo kogokolwiek z Detroit, nagle mam zacząć? Akurat coś mi nie pasuje, gdy masz problemy i jeszcze najlepiej zwalić wszystko na twoich ludzi. Może miało by sens w przypadku kogoś mniej nawiedzonego. - ruda skrzywiła się wyraźnie, zgrzytając ze złości zębami. - Nie uważasz, że skoro są aż tak bezużyteczni, aby nie umieć przypilnować garstki nieuzbrojonych jeńców, mogą iść wedle waszej filozofii na odstrzał? Chcesz wszystkiego na już. Staram się, próbuję, tłumaczę choć to nie mój problem. Na już zostaniesz z ręką w nocniku. Dosłownie i w przenośni. Podpadłaś porządnie, ale każdy popełnia błędy. Wcale nie jest wściekły z powodu plotek i pomówień, więc oczywiście gdy się zorientuje w naszej współpracy bez problemu odda ci chłopaków i jeszcze przeprosi za nieporozumienie. Na litość boską… jesteś na cenzurowanym, walenie głową w mur w nadziei że go przebijesz jest idiotyzmem. Nieważne czy to twoja głowa czy moja, efekt ten sam. Skojarzy że się dogadałyśmy… świetnie po prostu. Tyle że wtedy wścieknie się jeszcze bardziej i dalej pociągnie po złości… bo może i nikt mu tego nie zabroni. Jeśli wpadnie na genialny pomysł aby na stałe przykuć dodatkowych ludzi do szpitala, co wtedy? Też we mnie szukać będziesz winy? Gdyby załatwienie sprawy było aż tak proste, sama byś do niego poszła. Ale nie poruszyłaś z nim tematu, robisz to przy mnie. I ciągle upierasz się brnąć w ten “układ” takim jak go widzisz - bezsensowny. Zostajesz ślepa. Rozumiem, chcesz jak najszybciej odzyskać pozycję, ale to szaleństwo jest równią pochyłą. Naprawdę tego pragniesz, jeszcze bardziej sobie nagrabić? Jeżeli wygodnie ci w tym grobie, nie będę zabierać ci łopaty i pójdę ze swoją drabiną gdzie indziej.

- Tak. I kurwa tyle z twoich pięknych gadek o wzajemnym szacunku i współpracy. Skoro nie chcesz mi pomóc to ja nie pomogę tobie. Sama sobie szukaj tych prochów na jutro rano. - Viper ucięła dyskusję mając już najwyraźniej dosyć tych nocnych, deszczowych pogaduszek. Odwróciła się od Alice i ruszyła w stronę wejścia do szpitala. Na zewnątrz właściwie do tej pory zostały tylko we dwie reszta schroniła się już pod dachem budynku.

- Właśnie Viper, wzajemny. Bardzo istotne słowo. Gdybym cię nie szanowała i nie chciała współpracować, załatwić tego z korzyścią dla ciebie, nie próbowałabym obchodzić rozkazów, tylko od progu wywaliła z żądaniami, agresją i pogardą, zamiast wyciągać rękę. Znajome? - rzuciła do pleców kapitan, przecierając przy okazji zdrętwiałe policzki. Może rzeczywiście za radą Blue powinna zmienić miejsce zamieszkania i przenieść się w bardziej cywilizowane tereny? Takie, których mieszkańcom nie trzeba będzie pokazywać palcem oczywistych oczywistości. Że też wszystko musiało zwalić się na rudy łeb akurat dzisiaj, przy podobnej kumulacji wymiękłby nawet święty, a do niego Savage było daleko. - Każdy ma swoja granicę tolerancji. Wybacz, za długo z wami przebywam i przejmuję manierę pieniactwa oraz braku taktu. Jeśli taka jest twoja wola... dobrze, pójdę jutro i z nim porozmawiam, postaram się przekonać żeby oddał ci ludzi. Stuprocentowej pewności że się uda… zrobię co w mojej mocy, aby sprawa się nie rypła. Masz na to moje słowo. Jak się rypnie obie będziemy mieć problem, ale trudno. Jakoś się z niego wykaraskamy.

- Chcę być przy tej rozmowie.
- powiedziała wreszcie Viper po dłuższej chwili milczenia gdy na twarzy miotała jej sie cała burza emocji z których najszczerszą pewnie była ta którą normalnie w tym mieście posyłało się rozmówcy pięści i kopniaki. Nawet jak się odezwała mówiła z dużą rezerwą i niewiarą w dobre chęci rozmówczyni. - A jak jeszcze raz mi wyskoczysz z tymi bredniami, że jestem na wylocie to ci jebnę. Jasne? - syknęła wściekle dając upust choć części nazbieranych przez tą przydługą rozmowę i nerwową jej końcówkę emocji. - I chcę jutro wszystkich a nie jakieś resztki po tobie. - uniosła w górę palec dla przypomnienia o czym rozmawiały wcześniej.

Kolejna bzdura... cały pakiet wręcz.
- Możemy pojechać do Kręgielni obie stąd, lub spotkać się na miejscu. - Savage kiwnęła głową, a dopalony nie wiadomo kiedy papieros wylądował w końcu w błocie pomiędzy kobietami. Wiedziała już co zrobi i że drugiej gangerki przy tym nie będzie. - Ale mam prośbę: daj mi z nim porozmawiać i nie przerywaj. Jeżeli będę musiała tłumaczyć coś równolegle i tobie i jemu, szybko będzie po wszystkim i to nie w tym pozytywnym znaczeniu, a tak będą większe szanse na powrót do układu sprzed poszerzenia wart.

- Rób co chcesz jutro, ja chcę by było załatwione. - wzruszyła obojętnie ramionami żmijowata oficer najwyraźniej zgadzając się na ten warunek. Alice uśmiechnęła się w odpowiedzi. Skoro dostała wolną rękę, będzie działać po swojemu. Jak to mówili Paul z Hektorem, "trzeba się dostosować pod życzenia klienta"?




Czas jaki Viper zajęła rozmowa z Krogulcem, Savage wykorzystała na spisanie najprostszym możliwym językiem listy potrzebnych odczynników - jak wyglądają i w przybliżeniu gdzie ich szukać. Dorzuciła też górką parę pozycji niezwiązanych z tematem , ot dla uzupełnienia własnych zapasów. Chciała mieć coś z tego dla siebie, na przyszłość. Kto jej udowodni, że do chemicznego voodoo nie potrzebuje worka nawozu azotowego lub puszki odrdzewiacza? Skończyła chwilę po przed tym, jak rozmowa zeszła na temat jeńca. Zdążyła raptem przekazać kartkę i sięgnąć do torby po proszki na ból głowy, a pokancerowana brunetka już gnała na górę. Lekarka wyciągnęła nogi, zrównała się i po chwili wyprzedziła ją, zagradzając dalszą drogę. Tu już nie chodziło o wchodzenie w zakres kompetencji, szarogęszenie się nie na swoim terenie i próbę udowodnienia wyższości nad drugą stroną. Chodziło o bezpieczeństwo i zdrowie zarówno Viper, Ridley’a, jak i ukrywającego się w gabinecie chebańskiego tropiciela, o którego obecności w budynku wiedział tylko jeden ganger - ten wyjątkowo niedostosowany.

Wolała nawet nie myśleć jak zareagowałaby kapitan na wieść, że kłopotliwa doktor ukrywa zbiega we własnym gabinecie. Znerwicowanego, znajdującego się na skraju dzikiej paniki uciekiniera, gotowego otworzyć ogień do wszystkiego co miało na grzbiecie ćwiekowaną, skórzaną kurtkę. Czy przy okazji postrzeliłby Ben’a? Prawdopodobne. Walki z użyciem broni lubiły wyrywać się spod kontroli, lecąc z ołowianymi pazurami prosto w kierunku niewinnych ofiar. W sypiącej się, dopiero remontowanej szkole nie mogącej jeszcze zasłużyć na miano szpitala, znajdowało się wystarczająco wielu rannych.
- Muszę zaoponować. On jest moim problemem, nie twoim. Skutym profilaktycznie i zamkniętym na klucz. Nie wcinam się w twój zakres obowiązków, więc będę wdzięczna, jeśli postąpisz podobnie. Tu nie chodzi o wydarzenia dnia dzisiejszego, lecz coś związanego z bunkrem. Gdyby potrzebne informacje dało się z niego wyciągnąć konwencjonalnymi metodami, juz dawno ty, Hektor, Taylor, albo Paul wzięlibyście go w obroty… ale zlecenie dostałam ja. Nie musiałam go… łamać, aby wyśpiewał wszystko co wie o naszym wizytatorze. Powiedział to dobrowolnie. Potwierdził też słowa poszukiwanego - był sam i bardzo mu się spieszyło. Tak, rozmawiałam i z nim, jeszcze przed meczem. Nie przybył tu dać pobratymcom broni, ale przekazać mi paczkę od Daltona… i uprzedzając pytanie: tak. Guido o tym wie. Tak samo co było w środku i ciągle nie oddelegował nikogo do bardziej tradycyjnej formy przesłuchania. Wniosek nasuwa się sam, nieprawdaż? - pokręciła głową, zaciskając palce prawej dłoni na metalowej barierce. Stała trzy stopnie nad żmijową kapitan przez co ich oczy znajdowały się na w miarę równym poziomie. Mówiła cicho, wystawiając swój stoicyzm naprzeciw furii rozmówczyni.
- Koleś dotarł z tej zawianej wiochy aż do miasta, przedarł się niezauważony w sam środek strefy. Do tej roboty redneck’i wysłały swojego najlepszego tropiciela. Chebańczycy w zimowym konflikcie stracili masę zdolnych do pracy ludzi, magazyn z żywnością. Głodują, a nie ma nawet kto zająć się organizacją jedzenia - ponieśli spore starty własne. Na handel wymienny nie mają co liczyć, sklep z bronią również poszedł z dymem. Mamy wczesną wiosnę, za wcześnie na pracę w polu i sadzenie czegokolwiek. Co zostaje? Rybołówstwo i polowanie. Z połową łodzi pierwsza opcja ich nie wykarmi. Stąd wizytator miał bardzo ograniczony zasób czasu i jak najprędzej chciał wrócić do siebie. Dlatego też przybył sam. Ledwo dałam radę przekonać go, aby został te kilka godzin dłużej. Potwierdzenie dał jeniec, akcję z nożem zostawił sobie na “tuż przed wyjazdem”, jako ostatnią czynność i próbę. Skopał ją, czego jeszcze niby miałby tu szukać? Jest w drodze do swojej zapadłej dziury, a my stoimy w miejscu zamiast zająć się bardziej palącymi kwestiami. Świt niestety nie będzie tak dobry i nie poczeka, a zostało już mało czasu.

- Ten cwel przylazł tutaj z Cheb żeby dać ci paczkę? - Viper powtórzyła słowa Alice, powoli je cedząc i ta wiadomość wyraźnie ją zaskoczyła. Milczała jakiś oddech czy dwa, a emocje na twarzy przeszły z zaskoczenia w podejrzliwość. - I Guido o tym wie? - spytała niedowierzającym tonem.
- Dobra to chuj z tym. Chciałam ci pomóc z tym gnojem, ale jak tak stawiasz sprawę to radź sobie sama. Ty bekniesz u Guido jak coś się spierdoli. - Viper chyba miała już dość tej całej wizyty w szpitalu bo nagle wręcz wyrzuciła barki do góry, machnęła ręką, odwróciła się i zaczęła wracać do holu głównego równie energicznym krokiem.
- Ale jak więcej nie chcesz by to była czyjaś sprawa to go nie ściągaj przez pół dzielni! Nie jesteśmy na twoje zachcianki! - rzuciła już z dołu i machnęła na swoich ludzi by się zbierali z tego miejsca.

- To oczywiste. - w odpowiedzi niewielka dziewczyna uśmiechnęła się uprzejmie i kiwnąwszy głową dopowiedziała. - W takim razie widzimy się za parę godzin, prosiłabym o pośpiech. Szerokiej drogi i do zobaczenia.

Odczekała aż ekipa dostawcza ruszy spod szpitala i dopiero gdy ryk silników ich wozów przeszedł w dobiegający z oddali cichy pomruk, szybkim krokiem wyminęła ochronę i zniknęła w ambulatorium, zamykając za sobą drzwi na klucz. Spieszyła się, zbywanie natrętów połączone z koniecznością odpowiadania na masę kolejnych pytań uniemożliwiłyby wykonanie wymyślonego naprędce.
- Jasne... już widzę jak twoja obecność pomaga mi w robocie... i co jeszcze? Może zacznę postulować przebranżowienie z organizacji militarnej na pacyfistyczną? Paranoja... Boże, widzisz i nie grzmisz... - mruczała pod nosem sięgając po kolejne buteleczki i fiolki. Z każdej tą samą strzykawką pobierała niewielką ilość leków, przeliczając w myślach najpotrzebniejszą gramaturę oraz dawkowanie. Nie miała zamiaru zabijać Viper, tylko wyłączyć ją skutecznie z gry. Była w końcu cholernym lekarzem, potrafiła wywołać chorobę bądź stan identyczny. Wystarczyło dobrać odpowiednie środki i podać z alkoholem - wreszcie zrobi użytek z wykształcenia chemicznego. Przykładowo anestetyki bardzo się z nim nie lubiły, w odpowiedniej dawce nie zetną pacjenta z nóg od razu, tylko po pewnym czasie. Żmijowa kapitan osłabnie do tego stopnia, że ustanie na nogach stanie się dla niej wyczynem ponad siły, zaś dodatkowo zawroty głowy w pakiecie z gorączką oraz bólem mięśni uwiarygodnią chorobę, zamiast otrucia. Stopniowo straci mobilność, padnie złożona niemocą we własnym domu na dobę... co wyeliminuje chociaż jeden problem, do jakich definitywnie zaliczało się jej towarzystwo w rozmowie z Guido.
- Książki gryzą, tak? - prychnęła cicho pod nosem, wkładając zapełnioną strzykawkę do kieszeni lekarskiego kitla. Zaraz dołączyła do niej drugą, tym razem pustą. Jeśli dobrze pamiętała Bliźniacy nie wysuszyli procentowych zapasów Brekovitz'a do końca. Setka czy dwie dobrego trunku wciąż walała się gdzieś w szafie, przygniecione masą nieprzerobionych jeszcze ubrań, a co za ganger odmówiłby darmowemu poczęstunkowi, zwłaszcza "na zgodę, przeprosiny i ku powodzeniu wspólnego przedsięwzięcia"?

Całość zajęła Alice nie więcej niż trzy minuty. Kolejne osiem wykorzystała na spisanie dwóch krótkich listów - jednego do Daltona, drugiego do bezimiennego lekarza z bunkra na wyspie. W pierwszym podziękowała za przesyłkę, naświetliła pokrótce informacje o przenoszonej przez mieszkańców schronu chorobie i prosiła aby zachować rozwagę i unikać kontaktów z nimi celem zapobiegnięcia wybuchu epidemii. Przypomniała też szeryfowi objawy Eboli i uczuliła na ostrożność, finalnie przesyłając wyrazy szacunku i życzenia zdrowia.
W drugim przedstawiła sie pokrótce i zaoferowała pomoc przy rozwiązaniu problemu z czającym się w trzewiach bunkra wirusem, gdyż jej obowiązkiem jako wirusologia i doktora medycyny, jest zwalczania podobnych niebezpieczeństw. Poprosiła też o kontakt zwrotny (choć bardziej dyskretny niż kurier wychodzący na środek ulicy w strefie opanowanej przez nastawionych niezbyt przychylnie Runnerów) z informacjami pozwalającymi na sklasyfikowanie zagrożenia i rozpoczęcie pracy nad antyciałami. Zakończyła podobnie jak w pierwszym przypadku, dodając gdzie można ją znaleźć. Podpisała obie kartki, złożyła je na cztery i również spakowała do kieszeni, z tym że przeciwległej do wężowego prezentu. Pospiesznie opuściła pokój i pod pretekstem rozprostowania nóg i dotlenienia się, sprawdziła wyjście ewakuacyjne z budynku - na szczęście nikt go nie zamknął. Zadowolona dopaliła papierosa i zgarnąwszy z kuchni miskę z kolacją, podreptała prosto do swojego gabinetu, pamiętając, by ówcześnie dać znać schowanym tam ludziom... chociażby kichnięciem. Dość kłopotów szwendało się wokół niej i bez ran postrzałowych.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172