lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Postapokalipsa (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/)
-   -   THE END[Neuroshima] Eden - Wiosenna Wyspa Skarbów (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/15468-the-end-neuroshima-eden-wiosenna-wyspa-skarbow.html)

Carloss 03-04-2016 02:15

- Dzięki, ale miałem wszystko pod kontrolą - odpowiedział Will wstając z ziemi i podnosząc z niej karabin.

W czasie kiedy żołnierze klęczeli czekając na następny krok schroniarzy, od którego zależało ich życie, chłopak zebrał porozrzucane rzeczy na ziemi na jedną kupkę. Gorączka coraz bardziej przeszkadzała mu się skupić, ale nie chciał się nad tym zastanawiać. Cokolwiek ona oznaczała, i tak nie było wiele co można było teraz zrobić w tej sprawie.

Kiedy tylko Harry poinformował o zbliżających się patrolach, cwaniak musiał przewartościować zadania. O dziwo zbieranie zapasów z ziemi nie uplasowało się zbyt wysoko. Z tego też powodu chłopak podniósł jedynie broń oraz krótkofalówkę i był gotowy ruszyć dalej.

Pozostawała jeszcze kwestia co zrobić z rozbrojonymi żołnierzami. Nie mogli ich zabić bo wkurzyliby tym dowódców, a poza tym to nie było w Willa stylu. Zostawić ich tak jak byli też raczej nie mogli, bo od razu wygadaliby się kumplom gdzie i kiedy schroniarze pobiegli. Dlatego też chłopak pomyślał chwilę co w takich sytuacjach robili aktorzy w filmach i postanowił pójść tą drogą. Will stanął za plecami żołnierza, który go przeszukiwał i kolbą karabinu uderzył go w potylicę. Tę samą czynność wykonali z drugim żołnierzem. Chłopak miał tylko nadzieję, że uda mu się odpowiednio dobrać siłę uderzenia - zbyt lekkie nie pozbawi wrogów przytomności, zbyt mocne za to może ich pozbawić jej trwale.

Po rozprawieniu się z tą dwójką, ekipa pobiegła w kierunku odgłosów strzelaniny żeby sprawdzić co się tam działo. Will korzystając z chwili, układał sobie w głowie możliwe scenariusze oraz ich plany akcji, licząc na to, że, kiedy dotrą już na miejsce, uda im się na szybko upleść jakąś porządną dywersję.

Trollka 03-04-2016 04:38

Wojskowi ewidentnie lecieli w kulki, a ich dowódca pułkownik Henderson odstawiał prywatę albo pracował nad zadaniem zleconym przez najwyższą z wysokich gór - samego Prezydenta i jego sztabu. Wtedy zachowanie pozorów miało sens i było jak najbardziej wskazane. Ale jeżeli ten konkretny oddział miałby dostać misję specjalną, zostałby zaopatrzony w odpowiedni sprzęt. Nie zabytkowe karabiny których miejsce prędzej powinno się znaleźć w muzeum niż w czynnej służbie. Lee poczekała aż Dalton skończy swoją porcję rozmów z szeregowcami. Chciała się uśmiechnąć kiedy szeryf zamachał notatnikiem, jednak zachowała kamienną twarz. Nie odezwała się ani słowem przez cały ten czas, wpatrzona spode łba w umundurowanego chłopaczka. Poczekała aż posterunkowa zacznie rozmawiać przez telefon, najwyraźniej komunikując się z zastępczym dowództwem. Ciekawe czy jeżeli rzeczywiście przyjechaliby tu na parę dni odpoczynku, ktoś zawracałby sobie głowę rozkładaniem okablowania.
- Starsza porucznik Lee Silvestein, Drugi Departament Policji miasta Nowy Jork. Miejscowa społeczność zwróciła się do mnie ze skargą i prośbą o interwencję. Jako że ochrona bezpieczeństwa i porządku publicznego, w tym zapewnienie spokoju w miejscach publicznych oraz w ruchu drogowym i na wodach przeznaczonych do powszechnego korzystania należy do moich obowiązków jako przedstawiciela służb bezpieczeństwa wewnętrznego na terenie podlegającym pod moją jednostkę administracyjną, zadam wam jedno proste pytanie - machnęła odznaką legitymując pokrótce siebie i swoją jednostkę macierzystą, a także powód odwiedzin. Podeszła do żołnierza, przekrzywiając głowę trochę w lewo i skrzywiła się pokazując wyjątkowo kwaśne niezadowolenie. Gardło zazgrzytało giętą blachą, wzrok zrobił się lodowato zimny - Słuchajcie szeregowy Lovett, wedle waszych rozkazów po co tu jesteście i skąd przyjechaliście? Jeżeli nie chcecie pogarszać waszej i tak kiepskiej sytuacji radzę odpowiedzieć szczerze. Wydajecie się dobrym żołnierzem i patriotą. Dam wam szansę.

- Noo… Z Nowego Jorku przyjechaliśmy… Jechaliśmy tu chyba z tydzień. Kazali nam sie zapakować na ciężarówki, zabrać co trzeba i powiedzieli, że jedziemy na misje zagraniczną w sprawie bardzo ważnej dla interesu państwa i bezpieczeństwa narodowego. - odparł trochę jąkając się chłopak w mundurze. Wyglądało, że chyba raczej nie ściemnia. Z drugiej strony był tylko szeregowcem i to chyba z niezbyt długim stażem więc całkiem naturalne było, że nie jest wtajemniczony we wszystkie detale tego co się tu dzieje. W międzyczasie dziewczyna chyba skończyła rozmawiać przez tą słuchawkę bo wstała zza worków z piaskiem i ruszyła by wrócić do czekającej grupki.

- Przyjechaliście prosto z NY… powiedzieli ile czasu wam to zajmie tutaj? - zadała drugie pytanie tym samym stylem i odwróciła się do szeregowej mierząc ją wzrokiem kiedy do nich wracała.

- Mieliśmy wyjechać na parę tygodni. - odpowiedział szeregowy wzruszając przy tym ramionami.

W międzyczasie dołączyła do niego szeregowa.
- Zaraz ktoś przyjdzie. - odpowiedziała krótko patrząc po twarzach jakby chcąc się zorientować co się działo gdy jej nie było.

Parę tygodni brzmiało jak problem większego kalibru, do tego niby rozkazy z błogosławieństwem najwyższej nowojorskiej władzy. Szeregowym trepom dało się wcisnąć wszystko i tyle samo musieli łykać bez pytań. Regulaminy i rozkazy w tym wypadku były bezwzględne. Żołnierz miał działać, a nie myśleć. Od myślenia wojsko miało odpowiednio przeszkolone i przygotowane osoby. Nie dało sie wymagać od zwykłego, szaro-zielonego munduru że zacznie układać plany logistyczne. Lee liczyła na spotkanie z kimś kto to potrafi - człowiekiem od myślenia.
- Dziękujemy szeregowa - odpowiedziała w imieniu swoim i Daltona. Do tego drugiego się odwróciła i wzrokiem pokazała oddalony od strażników przewalony pieniek. Poszła w jego kierunku i kiedy znalazła się poza zasięgiem słuchu żołnierzy chrypnęła szeryfowi - Co wy macie na tej wyspie że tak tego chcą?

- Pewnie chodzi im o ten bunkier. Na Wyspie jest stary bunkier. Parę miesięcy temu zamieszkali tam jacyś obcy. Ale nie są kłopotliwi. Pomogli nam w zimie w walkach z Runnerami. Przywożą ciekawe rzeczy na wymianę. Może jakoś da się tam żyć ale wcześniej kto tam nie poszedł to wracał zarażony jakimś świństwem więc zabroniłem tam chodzić. Ale widocznie ci ze Schronu znaleźli jakiś sposób a może już wywietrzało bo żyją, przychodzą do nas i jakoś nie widać po nich by chorzy byli. Bo jak nie ten bunkier to nie wiem o co im może chodzić. - powiedział spokojnym tonem szeryf. W międzyczasie dwójka szeregowców również coś nawijała między sobą. Po chwili na drodze z obozu ukazały się trzy postacie w mundurach. Facet w środku był ostrzyżony prawie na pewno na wojskowego jeża, mógł być gdzieś w pośrednim wieku między Leilah a Daltonem i widać było, że stanowi serce nadchodzącej grupki. Szedł raźno nadając tempo pozostałej dwójce którzy jako młodsi i wiekiem i stopniem miało sie usilne wrażenie, że drobią za nim swoimi kroczkami. Choć pewnie było to bardziej postrzeżenie różnicy nastawienia i charakterów niż faktycznego, fizycznego chodu.

Widząc nadchodzącą trójkę Dalton wrócił w stronę improwizowanego posterunku. Tamci doszli prawie w tej samej chwili. - Sierżant Moralez NYA. - przedstawił się tak samo energicznie jak dopiero co szedł. Faktycznie też rysami twarzy pasował do latynoskiego nazwiska.

- Szeryf Dalton. A to jest porucznik Silverstein. - przedstawił się ponownie szeryf wskazując na siebie i Lee.

- Miło mi. Słyszałem o co pan pytał. Niestety obawiam się, że to operacja wojskowa i cały ten teren oraz Wyspa podlegają prawom wojennym czyli wojskowym. Władze cywilne są proszone o współpracę i zapewnienia izolacji pola walki. Macie zabrać cywilów i dopilnować by się im nie stała krzywda. A pewnie się stanie jeśli będą się tu pętać i zaglądać pod nogami. - odpowiedział szybko jak w kawałach o szybko mówiących makaroniarzach. Był podsycony gniewem czy złością albo zdenerwowaniem. Sprawiał wrażenie, że najchętniej wygarnąłby nieco bardziej ulicznym językiem jednak mundur i regulaminy obu stron rozmówców jakoś go chyba jednak hamowały.

- Aha. Rozumiem. - rzek dla odmiany całkiem spokojnie Dalton lekko kiwając głową jakby zgadzał się ze słowami Latynosa w mundurze. - Widzę, że w wojsku po dwóch dekadach wiele się nie zmieniło. - rzekł zdejmując powoli kapelusz i strzepując z ronda jakiś pyłek.

- Ale widzi pan sierżancie Moralez jest taki problem, że nasi ludzie. Ci cywile. Już są na tej Wyspie. Są też osoby z nami zaprzyjaźnione z którymi również nie chcielibyśmy aby się stała krzywda. I z całym szacunkiem dla munduru i flagi… - rzekł Dalton nagle dobitnym głosem powoli wkładając z powrotem kapelusz na głowę. A ciekawym było, że w mowie o szacunku wspomniał o mundurze i fladze które nawet obecni żołnierze mieli ponaszywane i zbliżone do przedwojennych ale nie o prezydencie. - Ale o tej ewakuacji cywili o których tak się podobno martwicie to mogliście wspomnieć parę dni temu! Jak rozmawiałem z waszym pułkownikiem Hendersonem! I ani słowem się nie zająknął wówczas o potrzebie ochrony cywilów czy choćby możliwości ewakuacji! - warknął już nieźle rozeźlony szeryf aż sierżant nieco cofnął głowę pod tym warknięciem a dwóch szeregowców przesunęło nerwowo językiem po wargach czy kurczowo zacisnęło i rozciągnęło łapy na karabinach.

- Zachowujecie się jak jakaś cholerna armia okupacyjna a nie US Army chroniąca swoich amerykańskich obywateli! - wrzasnął nagle całkiem głośno szeryf. Teraz nawet Moralez się cofnął o pół kroku a czwórka szeregowców popatrzyła na siebie i na niego w popłochu. Ale oni w nie tak jak Dalton byli Nowojorczykami. Pewnie nie od wczoraj skoro nosili ten mundur. Więc tak samo jak Leilah wiedzieli, że ludzie w mieście “znikali” lub rożne rzeczy im się przytrafiały uczynione przez “nieznanych sprawców” gdy przychodzili na komisariaty złożyć skargę czy zeznania. Jeśli w ogóle jeszcze mieli wiarę i odwagę przyjść do mundurowych. Krytyka ustroju czy rządu Collinsa była bardzo odważnym lub bardzo nierozsądnym czynem. Przynajmniej w Collinsowie. A już krytyka Armii czy policji które niejako wpisane miały w oprogramowanie bazowe i to powtarzały oficjalne media i ulica, że przecież sa dumnymi spadkobiercami przedwojennych systemów i wartości USA i demokracji była bardzo niebezpieczna tak dla mówiącego jak i słuchaczy.

- No, no! Pan się chyba zapomina! Tu chodzi o utrzymanie tajemnicy wojskowej! Poza tym jesteście cywilami więc nie macie rozumieć tylko się podporządkować! - Moralez w końcu odzyskał głos i również dał upust swojemu gniewowi na tak impertynenckie zachowanie jakiegoś podrzędnego, prowincjonalnego wapniaka ze wsi. Na oko Leilah prezentował typowy, wojskowy beton i może tak przywykł do podobnego zachowania obu stron w NYC, że dał się zaskoczyć argumentacji szeryfa. - Pani jest z NYPD? To pani wytłumaczy koledze jak to się powinien zachować i zasady dalszej współpracy. Jeśli nie chce kłopotów. - Latynos przekierował spojrzenie i mowę do oficera nowojorskiej policji najwyraźniej sądząc, że naświetli temu wapniakowi w kapeluszu jak się powinien zachować wobec nowojorskiego ramienia zbrojnego.

To był ten moment w którym Silverstein serdecznie pożałowała zaproponowania Daltonowi wspólnej wycieczki do dzielnych amerykańskich wojaków. Jakim idiotą trzeba było być żeby krytykować otwarcie struktury wojskowe będąc samemu przeciwko całemu pułkowi uzbrojonych ludzi o mentalności cegły dla których usunięcie niewygodnego szczekacza nie będzie niczym skomplikowanym?! Za szerzenie antypropagandowych poglądów mogli go usunąć z miejsca, nie patrząc na świadków. Bo kto im zabroni? Obozy śmierci, obozy pracy przymusowej, nazywane ładniej “obozami internowania” znajdowały się za daleko żeby ktokolwiek zawracał sobie głowę przewożeniem tam szeryfa podrzędnej dziury położonej pośrodku nigdzie. Cheb - wiocha jakich setki, jeśli nie tysiące. Bez znaczenia strategicznego. Bez jakiegokolwiek znaczenia. Dalton mógł być odważny aż za granicę głupoty, oddany rodakom i zasadom rodem sprzed wojny… ale pozostawał nikim dla nowojorczyków. Nikt z ich rodzinnego miasta po nim nie zapłacze, nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań. Mogli go więc traktować jak buraka i wieśniaka którego roszczenia i pretensje idzie utopić w latrynie za kantyną. Było jak mówił Moralez. Cywile nie byli od pytania i rozumienia, tylko od słuchania rozkazów wydawanych przez służby bezpieczeństwa - wojsko. Albo policję.

Przez zachowanie szeryfa Lee musiała opowiedzieć się po którejś ze stron i albo poprzeć porządek wojskowych, albo prowincjonalnego szeryfa i jego ludzi. Odkąd padły pierwsze oskarżenia kobieta klęła w duchu, zemszcząc na parę ujadających debili, szerzą perspektywę debili z całego obozu i całą wycieczkę. Tak jak mówiła szeryfowi nie należała do miejscowej społeczności. Zrobi swoje i wyjedzie. Dobrze byłoby mieć gdzie wracać. Widziała w obu mężczyznach to wyczekiwanie gdy patrzyli się na nią. Zaklęła w myślach po raz ostatni. Przecież Ray nigdy nie wybaczyłby jej, gdyby nie wzięła strony osób niepotrafiących się obronić samodzielnie. Po to ponoć miała odznakę i spluwę.
- Pani porucznik… sierżancie Martinez. Dokładniej pani starsza porucznik Lee Silvestein, Drugi Departament Policji miasta Nowy Jork - powtórzyła po raz… nie ważne który. Regulamin do czegoś zobowiązywał. Parę wolnych kroków i znalazła się obok sierżanta. Nie warczała i nie krzyczała jak Dalton. Cedziła kulturalnie każde kanciaste, drapiące uszy i jeżące włoski na ciele słowo powoli, bez pośpiechu. Tak aby jak najdłużej wisiały w powietrzu i ich znaczenie dotarło do słuchaczy. Była świadoma obecności obcych luf mogących w każdej chwili otworzyć do nich ogień więc ręce założyła na piersi, daleko od przytwierdzonej przy pasie i na udzie broni. Kobieta miała jednak inne, sprawdzone i wytrenowane metody wzbudzania lęku do których nie potrzebowała standardowego wymachiwania żelastwem. - Drugi Departament Policji z siedzibą w Nowym Jorku jest jednostką organizacyjną Policji na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, przy pomocy której osoba sprawująca nadrzędną funkcję państwową, realizuje zadania określone w ustawach zatwierdzonych przez centralny organ administracji rządowej, właściwy w sprawach ochrony bezpieczeństwa ludzi oraz utrzymania bezpieczeństwa i porządku publicznego, co jest priorytetem zarówno jej, jak i pozostałych służb bezpieczeństwa… w tym wojska. Mamy ten sam cel do zrealizowania, chociaż inne metody. Właściwe działanie wymiaru sprawiedliwości i obronności stanowi gwarancję stabilnego funkcjonowania państwa i zapewnia bezpieczeństwo społeczeństwa i obywateli, co jest kluczowym założeniem planu administracyjnego Prezydenta Collinsa. Wy to wiecie, ja to wiem... miejscowy szeryf zostanie poinformowany gdy ta rozmowa dobiegnie końca. Po co marnować czas wasz i nasz? - ściszyła chrypę żeby dalsza rozmowa została między nią i Latynosem - To nie jest jeden szeryf a cała osada. Na wyspie są ich rodziny i przyjaciele. Chcecie żeby wasz przełożony musiał się uganiać za maruderami sabotującymi mu od zaplecza plany? Kogo pociągnie do odpowiedzialności za niedopilnowanie obowiązków? Dajcie ludziom szeryfa popłynąć pod i zgarnąć swoich obywateli po dobroci, potem ja ich będę pilnować żeby już nie bruździli sprawom państwowym. Bo inaczej co? Rozstrzela się ich i co dalej, nie lepiej ich mieć po swojej stronie, tych całych Chebańczyków i w przyszłości wciągnąć do spisu enklaw pod protektoratem NY? Przychylnie nastawieni cywile to połowa sukcesu operacji zbrojnej, a każda zapadła dziura nawrócona na majestat prawa to krok do odbudowy tego kraju i pokonania naszego wspólnego wroga. Jako patrioci powinniśmy mieć to na uwadze, nie mam racji? - koniec wycharczała pytająco, dostając przy tym szczękościsku.

Ehran 03-04-2016 16:22

Baba zerwał się do biegu! Jeden krok gdy zdzierał pazurami wiosenną trawę a potem następny. Przecież był taki szybki! Nadludzko! Ale widział jak rozmazane smugi granatów bezlitośnie pokonywały przestrzeń wprost ku niemu! Grenadier musiał całkiem dobrze zlokalizować i wymierzyć i mimo, że Baba widział jak właśnie kraks uje się teraz razem ze swoją bronią i pojazdem to nie zmieniało faktu, że jego pociski były co raz bliżej celu którym był Baba!
Zdołał zrobić zaledwie kolejne kilka kroków! Te automatyczne granatniki nadawały pociskom znacznie większą prędkość niźli ramię ludzkie czy mutancie nawet i przez jedną przerażającą chwilę jeszcze smugi znikły mu gdzieś nad głową już całkiem nisko i blisko niego! I faktycznie. Jedno napędzane adrenaliną uderzenie serca później usłyszał za sobą wybuch. Seria granatów wybuchła prawie jednocześnie zlewając się w jedną, wielką eksplozję przykrywająca znaczny obszar jeszcze bardzie powiększają strefę śmiertelnego rażenia od pojedynczego pocisku! Potem dotarła do niego fala wybuchu bezlitośnie przewalając olbrzymiego mutanta jakby dziecko zabawkowego żołnierzyka. Fala uderzeniowa dotarła do niego wraz furią rozgrzanych odłamków, wyrwanych kamyków, gałęzi i ziemi, minęła go pogrążając w ciemności i popędziła dalej nie zważając na cele, żywe i martwe które posiekała przy okazji.
Baba leżał na ziemi ciężko dysząc i krwawił. Wokół niego wciąż unosiły się rzedniejące dopiero ciemności od chmary wzburzonych odłamków ziemio - leśnego gruzu który dopiero ściągany grawitacją wciąż obsypywał i jego i okolicę swoim bogactwem. Wszystko go bolało, najbardziej od plecy, kark, ramiona i potylica wystawione najbardziej na ekspozycję szaleństwa eksplozji. Żył. Jeszcze wciąż żył. Ale oberwał i to mocno. Wciąż dzwoniło mu w uszach i łapał powietrze wielkimi haustami. Ból był przeszywający, płynął z wielu ran zmieniających się w jedną wielką ranę na prawie całej, tylnej powierzchni ciała. Fala uderzeniowa przeszła przez całe ciało na wylot nicując mu wnętrzności co na pewno nie poprawiło mu stanu zdrowia. Swoje zrobiły te odłamki które choć poszatkowały mu niemiłosiernie plecy, ramiona czy kark nie miały wystarczająco dużo siły przebicia by przeniknąć jego podskórny pancerz ale wciąż w nim tkwiły drażniąc wierzchnią, zmaltretowaną skórę. Wybuch też wyrwał mu gdzieś z rąk erkaem. A przynajmniej leżąc na brzuchu po upadku nie czuł go w dłoniach tak jak przed eksplozją.

Baba zaparł się ramionami o poszarpaną trawę. Wypluł mokrą ziemie z ust. I powoli dźwignął się w górę. W uszach nadal słyszał jedynie głuche nieznośne buczenie. Czuł jak coś lepkiego spływa mu po plecach i ramionach. ból przeszywał jego całe ciało, jakby ktoś przyciskał mu rozpalone węgle do skóry.
Przez chwilę zatrzymał się w przykucnięciu. Niepewnie rozglądając się dookoła. nadal był oszołomiony, miał problemy ze stwierdzeniem, gdzie jest góra a gdzie dół. Gdzie las a gdzie wioska, gdzie droga a gdzie wzgórze.
Dopiero po chwili świat zamienił się z bezładnej protom asy w coś, co dało się rozpoznać i nazwać.
Widział, jak gangerzy na motorach mknął w buczącej ciszy na swych motorach. Hummer zniknął mu z oczu, skryty pod gęstym dymem. Lecz na pewno dachował. Baba nie wiedział jednak, w jakim stanie jest. Czy nadal grozi mu ostrzał z granatnika?
Baba zerwał się do biegu wracając na pole walki. Słyszał i widział jak poniżej przemykają pod nim maszyny gangerów. Były rozpaczliwie szybsze niż on się zdawał podnosić czy biec, mechanicznym pojazdom metry zdawały się wręcz znikać w jakiś czarodziejski sposób. Oddalały się tak szybko i w tak różnych kierunkach! Zanim się zdołał podnieść po wybuchach zapewne wciąż był niewidoczny dla ludzi skupionych bardziej na prowadzeniu swoich pojazdów niż oglądaniu kupy dymu wzbitej przez serię z granatnika. Widział jak dwa najdalsze motocykle znikają mu za odległym zakrętem umykając ostatecznie.
Dostrzegł swój rkm jakieś tuzin kroków w dół pagórka. Puścił się tam pędem. Ból w mięśniach nasilił się, jego całe ciało przeszył spazmatyczny skurcz, aż Baba zmylił krok i nieomal runął ponownie na miękką wiosenną trawę.
Mimo to rzucił się ku odnalezionemu rkm-owi bezwładnie leżącemu na ziemi. Zdawało się, że biegnie nadludzko szybko jak na ludzki czy nawet czworonożny standard. Miał przecież prędkość konia wyścigowego i mobilność wilka! A jednak nie był w stanie ścigać się na równych prawach z rozpędzonymi pojazdami. Gdy dopadł swojej broni zdążyły umknąć kolejne pojazdy łącznie z tą osobówką. Zostały mu ostatnie cztery motocykle z czego dwa jeszcze były może o tą setkę czy dwie metrów od niego ale te drugie dwa które wybrały przeciwny kierunek ucieczki więc w zasięgu wzroku było dużo dłużej ale odległość na oko mutanta to przekraczała już chyba z pół kilometra. Byli już więc na pograniczu sensownego otwierania ognia do pojedynczego celu. Instrukcje jakie mu wbito czy wgrano do głowy nie polecały otwierania ognia na takie odległości chyba, że chodziło o cel zbiorowy czy blokowanie jego ruchów. Wielość celów zwiększała szanse na trafienie choć przy takich odległościach były one już mocno przypadkowe.
Znajomy uchwyt dodał mu jednak nieco siły. Ciężar broni był przyjemnie krzepiący.
Cybermutant zmodyfikowany w kadziach i fabrykach Molocha wycelował bez zastanowienia w jeden z bliższych motocykli. Jakakolwiek zwłoka groziła, że skryje się za bezpiecznym dla niego zakrętem znikając mu z oczu i spod lufy. Broń zatrzęsła nawet potężnym mutantem i miał trudności z jej opanowaniem przy tak długiej Seri kilkunastu pocisków na sekundę. Wierzgała gorzej niż znarowiona kobyła. Szanse na trafienie w takich warunkach był niewielkie. Ale o dziwo zauważył jak obrany na cel motocyklista nagle wyrzuca ręce do góry po czym momentalnie stracił panowanie nad pojazdem i ten przekoziołkował najpierw razem ze swoim kierowcą a potem już na turlali się po asfalcie oddzielnie.
Następnie Baba przeniósł ogień na kolejnego zbiega ale tym razem szczęście było po stronie przeciwnika. Przy takiej nawale ognia nawet tak małe szanse na trafienie robiły swoje i gdyby miał pewnie więcej czasu sprawa mogłaby wyglądać inaczej. Ale nie miał. Zanim porządnie wstrzelił się w cel ten zniknął mu z pola widzenia. Z fali uciekinierów którzy ruszyli na swoją zgubę w stronę wzgórza opanowanego przez Schroniarza ten pojazd był ostatni. Z całej fali został tylko ten dopiero co trafiony motocyklista który wreszcie znieruchomiał na asfalcie tak samo jak jego bezwładny jednoślad. Drugi pojazd, humvee posterunkowców wciąż był skryty pod oparami nowoczesnej mieszanki dymnej i jego los i stan pozostawał dla Baby nieznany. Ale tam w odległej stronie wzgórze widział ostatnią maszynę. Już plamka pojazdu i motocyklisty zaczynała się jawić jako jednolita kreska.. Ale wciąż był widoczny choć zaraz mógł zniknąć permanentnie z widoku. Rozpędzony pojazd pokonywał dziesiątki metrów na sekundę i do zakrętu brakowało mu już z góra kilkanaście metrów. To była jedna z tych sławnych chwil “Teraz albo nigdy!”. Baba wycelował broń i ponownie otworzył ogień bardziej licząc na efekt psychologiczny czy fart. Trafienie na tak ogromną odległość w takich warunkach graniczyło wręcz z cudem. I ku jego zdumieniu ten cud się stał. Widział poprzez rozgrzane opary unoszące się z jego broni jak ta odległa kropka nagle straciła swoja płynność ruchu i rozdzieliła się na dwa sunące oddzielnie elementy. Trafił! Albo tamten spanikował czy co ale liczył się efekt. W każdym razie spowodował wywrotkę tamtego zbiega i mimo, że tamten już zapewne skończył swój ruch poza jego polem widzenia to wiedział, że skrachował na całego.

Baba aż się uśmiechnął sam do siebie. Kazał swojej Si zapisać nagranie, będzie mógł się pochwalić takim strzałem później przed chłopakami.
natychmiast jednak wrócił do trybu walki. To jeszcze nie był koniec. Prawie, ale jeszcze nie. W osadzie na pewno zostali jeszcze jacyś gangerzy. Nie ma mowy, by wystarczyło maszyn dla wszystkich. No chyba, że na gangerską modłę, sami rozstrzygnęli, kto dostaje motor, a kto nóż pod żebro.
No i był jeszcze hummer. Skryty w maskującym dymie. Baba nie wiedział kto tam przeżył. Na pewno byli w kiepskim stanie... podobnie jak on sam. Ale mógł ktoś przeżyć. Ktoś nadal mógł go ostrzelać. Musiał zatem wyeliminować największe zagrożenie.
Ruszył więc biegiem w tamtą stronę. Słuch mu wrócił, chodź nadal czuł bardziej niż słyszał, dziwne brzęczenie.
Na skraju zasłony z dymu na moment się zatrzymał. Potem ostrożnie zrobił krok na przód. Czuł się, jakby wchodził w gęstą mgłę. Jak w jakimś horrorze, którego oglądał kiedyś, jak był dzieckiem.
Gdzieś z chmury dobiegał cichy odgłos silnika na jałowym biegu i coś podobnego jak skrzeczenie eteru w radio.
Baba skierował się w tamtą stronę. Powoli, skrycie zbliżając się do swej ofiary. Jeśli ktoś tam był, był na pewno tak samo ograniczony w widoczności jak on sam.
Baba rozważał co zrobić jako następne. Jego palce przesunęły się po ostatnich trzech granatach, po wiszących w poprzek piersi noży do rzucania, pogładziły czule po jego hebanowych ostrzach.
Zdecyduje czego użyć za chwilę, gdy oceni sytuację, gdy namierzy wroga.
Bardzo pragnął wziąć też kogoś do niewoli, by przepytać. Aaron co prawda wskazał mu kolejny trop, ale może i ktoś z gangerów, lub nawet z posterunkowców, będzie wiedział o jego zagubionej siostrze.

Pipboy79 04-04-2016 06:53

Tura 26 1/2
 
Wyspa; południowe wybrzeże; osada uchodźców; Dzień 5 - ok 13 w południe; chłodno.




Łowcy robotów







- Wszystko idzie zgodnie z planem! - furknął zdenerwowanym głosem mężczyzna z naszywkami sierżanta na rękawie munduru i nazwiskiem KEATON nad kieszenią na piersi. Głoś miał tak wkurzony i zirytowany, że dziecko by się zorientowało, że jest dokładnie na odwrót ale chyba się tym nie przejmował. A może nawet był to taki rodzaj autoronii czy skargi na jako mógł sobie pozwolić w danej chwili w rozmowie z obcymi cywilami.

- Dobra, dopilnujcie by się tu nie pętali ani nigdzie na tej cholenej Wyspie! To teren operacji wojskowej i nie będziemy się tu z nikim patyczkować! - dodał zgadzając się na propozycję przedstawicieli miejscowych władz. Machnął przy tym ręką w stronę budynków nad brzegiem jeziora zbudowanych w większosc z wysuszonego przez dziesięciolecia zmian pogody, upałów, mrozów i wiatrów drewna.

Dalej odwrócił się w stronę widocznych tu i tam żołnierzy i machnął ręką wracając w stronę zdezelowanej osady. Słowami i gestem dał znać mundurowym, że czwórka nowoprzybyłych ludzi nie została uznana za wrogów i może się tu trochę pokręcić by “zorganizować” ewakuację cywili. Gdy sami znaleźli się wewnątrz zmilitaryzowanej nagle tego ranka nadbrzeżnej osady żołnierze nie sprawiali wrażenia skorych do żartów czy rozmów. Cechowało ich napięcie i nerwowość w ruchach, gestach, mimice i słowach choć na dość kontrolowanym poziomie świadczącym, że nie jest to pierwsza sytuacja tego typu.

Z bliska tych żołnierzy okazało się, że nie jest aż tak dużo. Jednak Nico i jej zespół nie wiedziała jak wielu jest w głębi Wyspy skąd dobiegały odgłosy tężejącej walki. Ta już trochę trwała odkąd przybyli na Wyspę co świadczyło o zdecydowanie ponadprzeciętnym zaopatrzeniu w amunicję obu stron. Przynajmniej zdecydowanie większej niż zdarzało się to przeciętnej bandzie najemników, gangerów czy podróżników. Takie bowiem już do tej pory wypsztykały by się do ostatniego naboju przy takim natężeniu ognia z czego przynajmniej część była bronią maszynową.



Faceci od dwóch moździeży znikli już dawno w przesiece leśnej, piaszczystej i rozjeżdżonej drogi wciąż tu czy tam przykrytej tym ciemnoczerwonym granulatem. Ci od dwóch pozostałych moździerzy rozstawili sie w pobliżu stanowiska rkm-u i laską obsługującą radio. Po chwili otwarli ogień ze swojej broni. Rurowata broń wsparcia na dwójnogu zaczęła wypluwać z charakterystycznym pykajacym odgłosem kolejne pociski. Gdzieś z głębi lasu dał się słyszeć odgłos eksplozji zdecydowanie przebijający hukiem odgłosy standardowych granatów ręcznych.

Samych żołnierzy na wybrzeżu był może z pluton z czego zauwazalną część stanowiło jedno zgrupowanie właśnie co przybyłych sekcji moździeży. Pozostali byli zgrupowani w kilku punktach ogniowych w najważniejszych miejscach osady choć było ich za mało by stanowić jednility kordon nie mówiąc o linii obrony.

Uchodźcy z Cheb wyglądali na nieźle przestraszonych całą tą masą uzbrojonych obcych ludzi w mundurach i tą zmasowaną strzelaniną przypominajacą natężeniem nejcieższe zimowe walki sprzed paru miesiące przed jakimi usiłowali się ukryć na Wyspie. Okazało się, że spokoju nie ma i wojna odnalazła ich także i tutaj. Dlatego widząc znajomą twarz Nico która miała już od paru dni srebrną odznakę zastępcy szeryfa w klapie barzo ich ucieszyła i dodała otuchy. Niektórzy chyba kojarzyli Nathaniela i jak wszyscy którzy spotykali go od paru dni w samym Cheb była chyba nieco zaskoczona jego widokiem sytuacja jednak nie sprzyjała wspominkom i pogawędkom. Dwóch obcych uzbrojonych mężczyzn jacy im towarzyszyli a byli tu pierwszy raz chyba raczej nikt nie indagował i większość rozmów była skierowana do jednej z bohaterek i obrońców z zimowych walk.

Ewakuacja jednak nie była taka prosta. Podstawowym problemem był “brak środków przeprowowych” jakby pewnie nazwano to w wojsku a konkretnie łodzi. W osadzie mieszkało kilka mniej lub bardziej skompletowanych zimowymi wydarzeniami rodzin ale łącznie było to chyba jakieś trzy czy cztery tuziny ludzi. Zaś łódek było może ze dwie czy trzy. W zimie część rybackiej floty została spalona przez Runnerów więc w całym Cheb był ich niedostatek co przejawiało się na spadel liczby rybaków na jeziorze a więc i połowów jakie przynosili tej osadzie. Zaś na Wyspie sytuacja wygladała jeszcze gorzej bowiem w większości dotarli tutaj w zimie po zamarzniętym jeziorze. Potem udało się co niektórym pozyskać w ten czy inny sposób jakieś łodzie ale było za mało by zabrać wszystkich na jedną turę. Lynx wiedział, że w Cheb łódka była równie popularna jak spluwa na Pustkowiach czy auto w przedwojennych czasach czyli pewnie przypadało po jednej na rodzinę a przynajmniej była czymś dość powszechnym w tej nadjeziornej osadzie. Jednak obecnie po tej strasznej zimie i tym co się tu działo ci którym się one uchowały uchodzili obecnie za farciarzy.

Gdy znaleźli się jednak wraz z uchodźcami z Cheb z powrotem na przystani zauważyli powracającą falę nowojorskich łodzi, ponownie wyładowanyc żołnierzami. Najwyraźniej w międzyczasie Nowojorczycy zdążyli zrobić kolejną rundkę na kilkukilometrowej trasie po jeziorze. Chebańczycy zebrani na wybrzeżu popatrzyli trwożliwie na nadciągających w łodziach żołnierzy. Co prawda ci w osadzie raczej ich ignorowali posyłajac co najwyżej zirytowane czy niechętne spojrzenia ale nie zaczepiali ich póki sami nie byli zaczepiani. Zaś Chebańczycy najwyraźniej mieli całkiem sporą doze instynktu samozachowawczego i byli nieźli z ołowiowej matmy by przeliczyć siłę ognia swoich nielicznych strzelb i myśliwkskich sztucerów w zestawieniu z bronią automatyczną i maszynową żołnierzy. Więc usilnie wręcz starali się wyglądać niegroźnie i nieszkodlwie mówili przyciszonymo głosami lub szeptem, uciszali płaczące dzieci i wykazywali nerwowe oczekiwanie by zabrać się stąd jak najprędzej.

Swoje robiły też odgłosy walki o stężeniu zdecydowanie przekraczajacym klasyczną strzelaninę paru typków jakie można było się natknać prawie wszędzie. Co więcej odgłosy strzelaniny jakby się stawały wyraźniejsze choć wyraźnie zrzedły. Jedynie moździerze pracowicie i nieprzerwanie okładały nowojorskiego przeciwnika ogniem. I wówczas włączył sie nowy czynnik w tą walkę. Gdzieś po jeziorze rozległ się odległy grzmot. Zupełnie jak pomruk nadciąciągającej burzy choć dochodził gdzieś od strony stałego lądu. Moment później dało się zauwazyć jakąś ciemną smugę sunącą po niebie. Smuga przetoczyła się nad łodziami, osadą, Chebańczykami i czwórką łowców maszyn jaka z nimi była wymieszana i znikła im z widoku zasłonięta przez okalajace nabrzeże budynki. Moment później dał się słyszeć grzmot nie tak całkiem odległego wybuchu. Potężniejszego niż wszystkie dotychczasowe przy których nawet pociski moździerzy wyglądały na broń finezyjną i dyskretną. Do akcji wkroczyła nowojorska artyleria.

O ile nie było wiadome jaki efekt przyniósł ten ostrzał w głębi Wyspy dość łatwo dało się zauważyć efekt na nabrzeżu. Nowojorczycy, nawet ci w łodziach na moment przestali wiosłować i wznieśli do góry pięści i ręce a gardła i twarze przeszyły im wyrazy poparcia, aplauzu i radości widząc wspierajacy ciężar w swoich argumentów. Za to balansujący dotąd na granicy utrzymania równowagi i odwagi chebańscy cywile przeszli najwyraźniej swój moment krytyczny psychicznej wytrzymałości. Zapewne dla większości z nich moździeże już hałasowały nadto wydajac się technicznym novum a i z czwórki towarzyszy dawno nikt nie widział tej broni z bliska w akcji. Natomiast o sprawnej artylerii to się mogło czasem słyszeć, ze gdzieś jest tu czy tam ale nawet na Froncie były całe sektory pozbwione jej wsparcia, nawet Moloch nie wszędzie ustawiał swoje cieższe modele systemów obronnych.

W efekcie więc na nabrzeżu momentalnie zapanował chaos spanikowanych cywilów. Jedni rzucili się na ziemie jakby miało uchronić ich to przed wybuchem, inni zaczęli wskakiwać do zimnej wody albo biec w stronę najbliższych budynków. Ktoś nawoływał by wracać do domów bo tu na pewno zginą inny jeszcze chciał uciekac by skryć się w lesie. Zaskoczeni nagłym chaosem żołnierze stanęli w pierwszej chwili niezdecydowani. Któryś z nich próbował gestem i krzykiem zatrzymać jakiegoś biegnącego faceta w dzinsowej kurtce ale niefortunnie dla niego był tak drobny jak facet spasiony więc został bez trudu przewrócony i prawie stratowany przez panikarza. To przemogło stupor zolnierzy którzy zaczęli pokrzywkiwać zdecydowanie groźnie i siegać po broń z pleców. Sytuacji nie poprawiła kolejna smuga jaka przelaciala im nad głowami rozbijajac znów potężną eksplozją gdzieś w głebi wyspy ani wciąż plujące ogniem moździeże.




Wyspa; las; wybrzeże; Dzień 5 - ok 13:00 w południe; chłodno.




Alice “Brzytewka” Savage



- Nic mi nie będzie. Sama się pilnuj. I nie chcesz się lizać to nie wpieprzaj mi się tak pod kaptur dobra? - mruknął niejako na odchodne Taylor kwitujac w ten sposób ostatnie słowa rudowłosego Runnera. Sprawa z krępacją odnóży Saxtonów niespodzieanie sie jednak skomplikowała. Gdy łysy w kapturze sięgnął po taśmę zdawała się ona trzeszczeć wyjątkowo głośni przy rozwijaniu. W kazdym razie czy któryś z nowojorskich żołnierzy coś usłyszał czy może zwęszył coś innego lub zwyczajnie sprawdził jak wygląda tylna strefa nie byli pewni. Ale jednak zacząl rozglądać się z grubsza w kierunku gdzie znajdowali się zamarli za nimi Runnerzy. Taylor nie chciał tracić czasu ani ryzykować zbędnej wtopy. Taśmę dało sie bowiem rozwijac ale bardzo powoli. Gdy próbował oklejać nią nogi jeńca reszta grupki poza zwiadowcą zostawała w pobliżu a żołnierze wznowili swój marsz więc odległosć zaczęła niepokojąco rosnąć.

- Taylor spójrz! - syknął nagle jeden z Runnerów gdy wskazując coś gdzieś w przodzie. Faktycznie gdzieś przez szczelinie pomiędzy drzewami dało się zauważyć żółtawe światło jak z wystrzelonej i opadajacej powoli racy. Nowojorscy żołnierze też ją musieli zauwazyć bo wskazywali ją sobie dłońmi i potem prawie jak jeden mąż przypadli na ziemię kryjąc się za pniami drzew. Nagle z dość dużych i mało ruchomych sylwetek patrolu w mundurach przedzierajacych się przez las i zarosla zrobiły się o wiele mniejsze jeszcze w sporej mierze przykryte przez zarośla a więc trudniejsze do trafienia. No i najwyraźniej coś się szykowało.

- Sama dokończ. Zostań tu i skitraj się. Jakby co spróbuj odnaleźć naszych. I nie zdejmuj kurtki. - rzucił jej pospiesznie łysy w kapturze przekacując jej taśmę obwiązaną może z raz wokół kostek Briana po czym dał znak swoim ludziom i ruszyli razem w kierunku przyczajonych Nowojorczyków.

I faktycznie zaczęło się dziać. I leśna scena uległa zdecydowanemu ożywieniu. Nagle odezwały się wybuchy. Zdecydowanie silniejsze, głośniejsze i chyba bliższe niż te które słychać było do tej pory. Układały się w serię miarowego łomotu. Coś tam gdzieś w lesie gwałtownie wybuchało non stop. Alice wydawało się, że nawet dostrzega gdzieś w głębi lasu jakieś poruszenia które może te wybuchy powodowały. Ludzie Taylora też szybko zaczynali jej niknąc wśród gąszczu a nowojorskich żołnierzy widziała już tylko wtedy gdy dłuższą chwilę wpatrywała sie w miejsce gdzie widziała ich ostatnio i się któryś akurat poruszył.

I w końcu jednak się ruszyli. Dużo żwawiej niż poprzednio. Teraz poruszali się skokiem i po gestykulacja jednego z nich była dość zrozumiała nawet dla laika. Na tyle by zrozumieć, że keirował swoimi ludźmi podobnie jak Taylor swoimi. Z niepokojem obserwowała jak żołnierze znowu przypadają za pniakami i głazami. Ale tym razem z wycelowaną bronią. Czekali na jednego z największą bronią któremu jej przygotowanie chyba zajmowało najwięcej czasu. Widziała ich dowódcę jak czeka, jak unosi dłoń zupełnie jak starter na początku wyścigu. Żołnierze zaś zamarli niczym sprinterzy gotowi wystrzelić choć niekoniecznie do biegu.

- Ognia! - dał się słyszeć krótki, złowieszczy okrzyk Taylora. Nagle las ożył nową strzelanina teraz zaledwie kilkadziesiąt metrów od przycupnietej w krzakach Alice. Swoich Runnerów prawie nie widziała skryci za zasłona krzaków, pni, drzew i zarosli jawili się bardziej w leśnym półmroku jako rozbłyski broni i podmuch ich spluw poruszajacy drobnymi gałązkami i liśćmi niz znajome sylwetki w skórzanych kurtkach. Efekt ich pierwszej salwy był dla Nowojorczyków zaskakującym. Ale nie było to dziwne gdy zasadzkowicze nagle przekonywali się, że sami są w zasadce. W nowojorski oddział wkradł się chaos zaskoczenia i dezorientacji a wraz z ołowiem wdarła się śmierc, ból i cierpenie. Najdobitniej świadczył o tym ten facet z wielką spluwą gdy rozpaczliwie wyrzucił ręce w powietrze trafiony wieloma pociskami Detroitczyków. Tak samo ten obok niego dtoąd szykujacy jakies pudełko przy tej większej broni. Również on upadł na pieniek na którym z kolegą postawili swoją największą w oddziale broń. Choć sadząc z jęków i gdy odruchowo próbował sięgnać dłonia w trafione właśnie plecy jakby chciał wyjąć z nich ołów. Żył jeszcze choć nie było pewne jak długo. Paramilitarny gang z Detroit i korzeniach z regularnej armii nie ustepował i pruł z broni dalej pragnąc zniszczyć przeciwnika.

Celem Detroitczyków nie były jenak puste butelki, ciche tarcze czy choćby słabo wyszkoleni i wyposażeni Chebańczycy tylko oddział regularnej, nowjorskiej armii wyposażonej w automaty. Dali się podejść i zaskoczyć ponieśli też pierwsze straty nie zostali jednak rozbici i z typowo nowojorskim uporem przyjeli walkę mimo niekorzystnych dla siebie warunków zaskoczenia. Na ich korzyść przemawiała też przewaga liczebna bo nawet po pierwszych stratach grupka Taylora była nadal prawie o połowę mniej liczna.

- Ognia “Birds Dogs”! Ognia do cholery! - dało się słyszeć okrzyk ich dowódcy nawet poprzez kanonadę i tę odległą i tę którą sami stwarzali. I nowojorscy żołnierze odpowiedzieli ogniem. O ile Runnerzy stawiali mieli lepsza pozycję i ciut więcej czasu na jej zajęcie pozwolili sobie na dużo żadszy ogień. Za to od nowojorskiego oddziału lunęła nawała ogniowa gdy wszystkie automaty zaczęły pruć szaleńćze stacatto współczesnej wojny. Nowojorskie pociski pruły liście, gałęzie, odrypywały kore z drzew, rozrywały kępy traw wokół Detroitczyków ale także i przeszywały ich ciała. Alice widziała jak jeden z niedawnych wioślarzy został wręcz unicestwiony skumulowana warstwą ołowiu która pszeszyła jego ciało jakby dostał od kilku luf naraz lub skumulowaną serię z broni maszynowej. Ludzkie ciało nie miało szans przeżyć czegoś takiego jesli było pozbawione odpwoeidnich osłon balistycznych. Inny zaś wrzasnął przeraźliwie gdy zwalił się bezwładnie na ziemię i jeszcze chwilę ciałem targały bezwładne, agonalne drgawki nim ostatcznie śmierć nie pokonała życia w tym otylonym skórzaną kurtką ciele. Nie widziała reszt swoich kolegów ale jeśli byli jeszcze cali to z kontuzjowanym przez Briana Taylorem było ich trzech a Nowojorczycy dalej mieli przewagę liczebną prawie dwukrotną i to pomimo strat. Mogli sobie też pozwolić na wyraźne wieksze natężenie ognia a nie była pewna czy grupka Taylora może im się zrewanżować tym samym. Przy takiich rachunkach nie wróżyło to jednak im dobrze.

Wówczas jednak dał o sobie znak kolejny czynnik o którym wspomniał wcześniej Taylor. Dwa ognie. Do walki najwyraźniej dołączyli jacys Runnerzy na których mieli się właśnei zamiar zaczaić się Nowojorczycy i ci znaleźli sie właśnie w krzyżowym ogniu tak jak planował to Taylor. Widziała jak część żołnierzy odwraca się od niej plecami w swoim pierwotnym kierunku by odpowiedziec ogniem w stronę nowego przeciwnika.

Roztrzygniecie przyszło chyba nieoczekiwanie i dla obu stron tej lesnej, chaotyczne potyczki jak i dla obserwatorów. Alice miała chyba najlepszy wgląd na pole walki i te kilkadziesiąt metrów przed sobą i te dalsze. Nagle bowiem coś huknęło. Coś wielkiego bo z kilkaset metrów a może i z kilometr przed sobą gdzie drzewa już wyglądały jak cieniutkie kreski coś nagle rozbłysnęło potężna eksplozją. Na tle błysku widziała potęgę eksplozji która łamała dorodne drzewa jak człowiek spróchniałe patyki. Światło prawie od razu zostało przykryte wyrzuconą wokół glebą i odłamkami zarówno drzew, kamieni, jak i czegoś co ten wybuch spowodowało. Nie widziała jeszcze nigdy czegoś o takiej sile wybuchu! Zjawisko było tak nagłe i efektowne, że nawet strzelanina osłabła gdyż jej uczestnicy również zostali zaskoczeni.

To zamieszanie i okazje postanowili wykorzystać Saxtonowie. Alice poczuła uderzenie w plecy i poleciała do przodu lądując na czworakach. Zanim coś zdążyła zrozumiec co się dzieje ubłocona, bosa stopa April kopneła ja w bok tak, ze przewróciła się na mokrą trawę. Wówczas znów do akcji wkroczył Brian który najwyraźniej użył swoich skrepowanych nóg by ją powalić za pierwszym razem. Starał się zablokować nogami możliwość jej powstania mrucząc coś usilnie ponaglająco w stronę swoich kobiet. Te też były skneblowane więc mogły odpowiedzieć tylko takimi samymi pomrukami ale jednak chyba starczało to rodzinie do porozumienia się. Claire została sklejona bardzo słabo, bowiem taśma się skończyła po jednym i to niepełnym obrcie wokół jej kostek. April nie miała sklejonych nóg w ogóle. Teraz najwyraźniej matka dójki dorosłych dzieci zdołała uwolnić swoje nogi i razem z April powstawała na nogi. Mruczando Saxtonów było dla Alice dość zrozumiałe. Najwyraźniej Brian gotów był sie poświęcić by się zająć nieuzbrojoną strażniczką by dać szanse matce i siostrze na ucieczkę. Te wahały się nie chcąc zostawić brata i syna samego na pastwę Runnerów i czy posłuchają nie było jeszcze zbyt pewne. Wstawać mogły by zwiać albo by spróbować wspomóc w walce Briana przeciwko Alice. Ale gdyby uciekły zniknąłby wygodny atut do motywowania briana. A gdyby on też nawiał całą poranną misja od Guido by szlag trafił. Jego czy Taylora pewnie też. Ale Saxtonowie najwyraźniej nie byli skłonni próbować rozumieć tych motywów i jakoś póki była okazja wywinać się z “gościny” na salonach Guido no to byli gotowi spróbować.




Pustkowia; droga Alpena - Cheb; droga dojazdowa; Dzień 5 - 13:00 południe; chłodno.




Siostry Winchester



- No to nie sprawdzaj! Nie ruszaj jej! Nic jej nie jest? - kobieta w kasku wyrzuciła z siebie błyskawiczną ripostę na odpowiedź Tiny. Wyraźnie była zdenerwowana, podjerzliwa i chyba jeszcze się spieszyła. Dopiero ostatnie pytanie było jakby bardziej zaniepokojone o los powalonej koleżanki i brzmiało jakoś bardziej neutralnie. W końcu jednak nawet w Det czy na oficjalnych Wyścigach Ligi czy po prostu Wyścigach i pościgach zawód hieny powypadkowej był całkiem intratny. A w interesie takich ludzi niezbyt leżało zachowanie w życiu i zdrowiu powypadkowców. Zachowanie Tiny chyba jednak pomimo zaniepokojonych i podejrzliwych słów nie było aż tak skrajnie niefajne bo ręka kobiety pozostała na kolbie obrzyna ale sama broń nie została wyjęta.

Zresztą ten impas nie trwał zbyt długo. Zwinięta w kłębek u stóp Tiny motocyklista zaczęła dochodzić do siebie. - O kurwa… Jak boli… Jebany żwir… - mruknęła z trudem pierwsze rozsądniejsze słowo. Tina co prawda nie specjalizowała się w prowadzeniu motocykli ale znała wiele opowieści o takich wypadkach. W końcu urodziła i wychowała sie w stolicy wszelkiej cywilizacji motoryzacyjnej tej motocyklowej też. Gdy nawet niezłą nawierzchnę przykrywała warstwa żwiru, piachu czy kurzu to wiele to nie robiło na prostej ale na zakręcie przy sporych prędkościach zdarzało się, że działało jak oblodzona powierzchnia a przechylony w zakręcie rozpedzony jednoślad był wybitnie podatny na takie warunki by wysatrzył niewielki wstrząs czy bonusowe przechylenie by pojazd stracił równowagę. Efekty były wówczas takie jak właśnie siostry Winchester widziały.

- Bee? Bee co z tobą? - zapytała ta na motocyklu która dotąd prowadziła rozmowę słysząc najwyraźniej głos koleżanki choć może niekoniecznie słowa. Ruszyła powoli przez poszycie lasu razem z drugim milczącym dotad motocyklistą. Ale sądząć po kształtach miała wrażenie, że chyba to też jest kobieta. Niespodziewanie w scenkę właczyła się Whitney która jak się okazało niefortunnie dobrała sobie kryjówkę która znalazła się w pobliżu trasy przejazdu obu motocyklistek. Gdy te zbliżył się na kilka kroków od niej siostra Tiny nagle wyprysnęła spod krzaków odbiegajac w kierunku siostry i dochodzącej do siebie na ziemi motocyklistki.

- Kurwa ile was tu jest?! - krzyknęła nagle zaskoczonym głosem ta gadajaca dotąd zatrzymujac na moment maszynę i dłoń znów powędrowała jej na kolbe obrzyna gdy Whitney prawie dosłownie wystrzeliła jej nagle spod kół.

- Ale się wyjebałam… - marudnie mruknęła Bee niezbyt chyba przejmując się całą sceną. Podniosła się już na półczworaka czyli oparła się na ramionach ale dół ciała jeszcze leżał na ziemi. Wzrok uktwiła w przewróconym motocyklu z wciaż kręcącymi się kołami oddalonym gdzieś z kilkanascie kroków od niej i Tiny.

- Ała! - krzyknęła nagle Whitnej gdy chcąc skrócić sobie drogę próbowała przeskoczyć jakieś krzaki i te nagle podstepnie złapały ja za kostkę czy i ta wyrżnęła się jak długa prawie w połowie drogi między Bee a tymi dwiema na motorach.

- No pierwszy raz kurwa?! To co przeżywasz jakbyś pierwszy okres miała! No Bee zbieraj się i wstawaj zanim… - zaczęła ta gadajaca widząc wciąż leżącą na mokrej, leśnej ściółce koleżance i chyba była juz i na nią nieźle zirytowana za te ociąganie się. Z drugiej strony ona nie była świadkiem tego całego dachowania i korkociągu jakie Bee odwaliła sobą i swoim motorem. Mogło się zwyczajnie pokręcić i dostać szoka od tego wszystkiego.

- To jest żywe! Złapało mnie! - wydarła się nagle przestraszonym głosem Whitney. Wciąż leżała na ziemi i była widoczna gdzieś od kolan w górę. Krzak się nawet i faktycznie trochę poruszał ale czy tak sam z siebie, czy coś tam było czy to szarpiaca się Winchesterówna tak nim bujała cieżko było w tej chwili zgadnąć.

- Jaadąą! - dał się słyszeć alarmujący też kobiecy krzyk tej ostatniej zmotoryzowanej amazonce która została na drodze. Jej okrzyk zelektryzował jej koleżanki bo jak jeden mąż, nawet z ziemi powalona Bee spojrzały w stronę szosy którą właśnie nadjechały. Wówczas wszystkie usłyszały nowy pogłos nadciągających maszyn zwiastujacy zdecydowanie większą grupę motocyklistów.

- Kurwa Bee zbieraj się! Zaraz tu będą! - wrzasnęła ponaglajaca ta gadajaca z czerwoną chustą na szyi. Ruszyła motocyklem w jej stronę niejako przy okazji zasłaniajac Tinie jej siostrę.Tamta druga wyjęła z kabury klamkę a ta na drodze również.

- Tiinaa! Ratuj! Ten krzak chce mnie zeżreć! - zawyła rozpaczliwie Whitney widząc gwałtowną zmiane sytuacji. Tylko opierzony rudzielec gdakał radośnie i złośliwie widząc opały swoich orpawczyń aż trzepotała skrzydełkami z uciechy jak tak biegała na uwiezi. Na pewno to była jej sprawka, zaplanowała wszystko począwszy od ataku tego przypakowanego indyka aż po ten piach na zakręcie i te wszystkie motory wokół.




Detroit; dzielnica Ligi; Mechstone; Dzień 5 - ok 13:00 w południe; chłodno.





Julia "Blue" Faust



Srebrne bemwicowe kabrio Egora prezentowało się całkiem nieźle. Co prawda w dzielnicy Schultz’ów była modna żałoban czerń i to niezmiennie od początku gangu ale nieźle podkreślało to pewną odmienność i niezależność właściciela. Za to już klasyczna niemiecka marka była nie tylko w schultzowie jak najbardziej cool, a kabrio jako zbędny luksus zawsze był modny i ceniony. Co prawda w hierarchi Det z niemieckich aut marka BMW stała o oczko niżej od audic czy meroli ale i tak wyglądała fura Egora całkiem elegancko.

Co jednak do pierwszego wrażenia Kapelusznik miał nieco inne plany. - Będziesz moją nową foczką co to przyjechala kiślować po majtach by zobaczyć tą całą Ligę i w ogóle. - poinstruował ją krótko widząc jej odmieniony wygląd. - Nieźle. W tym czarnym wyglądasz bardziej drapieżnie. Wampowato jak to się kiedyś mówiło. Czyli pasi jak chuj w pizdę! - wyszczerzył się aprobująco kiwając głową na jej odmieniony wizerunek.

Wykonanie planu dotarcia do Mechstone poszło dość łatwo. Jechali przez całkiem nieźle wyglądajacą dzielnicę Schultóz’ów gdzie nawet opuszczone budynki wyglądąły jakoś tak mniej ruinowato niż w reszcie miasta czy Stanów. Potem przejeżdzali przez całe kwartały zrujnowanego atomowymi wybuchami metropolli choć co było specyfika tego miasta nawet w takich rejonach spotylali jadące samochody, ściagajace się samochody, zderzające się samochody, parkujace cyz ruszajace właśnie samochody, naprawiane samochody czy holowane samochody. No i oczywiście całych stosów porzuconych od wojny samochodów obecnie bardziej nie przypominających rasowe wraki a nie auta gdzieneigdzie spiętrzone do wrakowatych pstrokatych kanionów odwalonych na bok by dało sie przejechać ulicą nie wspominając. Na nie nikt tutaj nie zwracał uwagi.

- A teraz zobacz foczko jak sie robi wrażenie na dzielni. - rzekł poufale Kapelusznik nagle przemawiajac w jakimś murzynsko - raperskim odcieniu. A właściwie go parodjując gestem, mina i słowem. Włączył jakąś raperską muze i bity wlanęły z zamontowanych w tylnej półce za kanapą głośników. Rytmy przeszywały maszynę, siedzenia, ciała, mózgi i uszy kierowcy i pasażera. Ale efekt był natychmiastowy bo wiele głów odwróciło się slysząc niezłą muze o stężeniu mogacym robic za improwizowaną, uliczną głosnotekę.

Rosjanin niespiesznie wydobył cygaro które oszczędzał jak tylko mógł. Prowokująco i wręcz leniwym ruchem włożył je sobie w zęby. Jedne ramię wystawił poza krawędź posrebrzanych metalikiem drzwi kierując pojazdem tylko tą ręką. Drugą objął swoją o wiele młodszą i o nieba seksowniejszą pasażerkę we właścicielskim geście. - A teraz pokaż, że jesteś grzeczną foczką i odpal swojemu tatusiowi cygaro. W schowku jest zippiacz. - mruknął niezbyt cicho ale przez lawinę agresywnych basów i tak pewnie tylko ona go słyszała.

A potem ruszyli niespiesznym, dostojnym tempem. Jechali w tempie spokojnie idącego pieszego zbliżając się najpierw do głównej bramy hangaru a potem ją mijając. Tłum ludzki gęstniał w miarę jak ruszali się wgłąb ogromnej hali. Mijali ich jak byli zajęci swoimi sprawami, niektórzy biegali, niektórzy taszczyli jakieś rzeczy, kulali opony ale spora część przynajmniej na chwilę pokiwać głowami, butami, pogibać się nawet czy choćby popatrzeć na zbitowaną “Srebrną Strzałę” jak nazywał sowją maszynę Egor oraz jego samego i nową foczkę na ten tydzień.

- Ej Egor! Niezłe głosniki! - zakrzyknął do niego jakiś czarny i on i cała grupka obwieszonych raperskim szpejem czarnych zarżała śmiechem.

- Najlepsze! Ale tylko dla prawdziwie białych ludzi! - odkrzyknął mu Kapelusznik co wywołało radość i u tamtych i u co niektórych z przygodnych widzów i przechodniów. - Jebane czarnuchy wszystko kradną! Zajebali mi poprzednie. Dostał wpierdol i widać już chyba zapomniał. - warknął po cichu Rosjanin. Mijali wnętrze tej legendarnej wręcz hali której sława siegała daleko poza Detroit czy Michigan. Była ogromna jak na halę fabryczną przystało. Wokół widziała pełno tych sławnych klatek czyli imrpwizowanych mniej lub bardziej konstrukcji z-czego-się-da a najwyraźniej Detroitczycy potrafili sklecić budę ze wszystkiego. Były więc i stalowe dźwigary z zamontowanymi pomiędzy sobą ściankami z blachy, drewna czy nawet cegły, były jakieś kontenery, były stare kempingi, jakis dowcipniś nawet zamontował czerwoną budkę telefoniczną i chyba nawet faktycznie telefon był w środku. Rzadko która konstrukcja była jednopoziomowa, najczęściej miału po kilka zestawów skleconego czegoś.

- Cześć Egor! Przyjechałeś opierdolić swoich nieudaczników za ostatni Wyścig? - wrzasnął jakiś punk rozweselajac tym samym część swoich ziomków i otaczających przechodniów.

- Moja ekipa chociaż ukońćzyła ostatni Wyścig! - odkrzyknął mu kierowca i właściciel “Srebrnej Strzały” wielkopańskim ruchem strzepując popiół z cygara poza drzwi swojej maszyny. Jego riposta wywoałała salwę śmiechy wśród zebranych oraz niezbyt mądre kiwanie głową tego punka gdy nie znalazł najwyraźniej żadnej kontry.

- A widzisz tamte ustrojstwo pod dachem? To jest właśnie “Cylinder”. - wskazał cygarem na jakąś konstrukcję bazującą, a jakże, na pozczepianych ze sobą autobusów. Takich czerwonych i piętrowych. Oraz jakichś licznych przybudówkach. Konstrukcja jakby zaprojektowana by kpić z grawitacji zaczynajac od tego, ze przy zawalonym parterze i kolejnych levelach klatek nie było najwyraźniej miejsca w tej wielkiej niby hali więc doczepiono ja jakoś do sufitu a do niej zaś te wszystkie schodki, poręcze, drabinki, budy, budki i inne takie dziwactwa, że nie przypominało to żadnej, znanej jej knajpy czy lokalu. Właściwie nie przypominało niczego. A jednak był tam ruch i widziała światła, ludzi wewnątrz autobusów, na zewnątrz, wchodzących, wychodzacych. Słyszała o tej knajpie. Właściwie to chyba była to najsławniejsza knajpa na kontynencie.

- Egor! Słuchaj Egor mam świetne hamulce te co chciałeś! Naprawdę świetna okaz… - jakis koleś z wielki, chromowanym znaczkiem mercedesa chyba od jakiegos TIR-a doskoczył do drzwi i zaczął entuzjastycznie nawijać do kierowcy.

- Teraz?! Chciałem tydzie temu PRZED Wyścigiem a to opchnąłeś komuś innemu teraz to się kurwa wypchaj z tymi hamulcami! - wrzasnął nagle rozeźlony Rosjanin i wykonał spławiający gest ręką i facet faktycznie został w tyle dając sobie spokój.

- No widziałaś cwaniaka? Kit mi wciska w żywe oczy jakbym pierwszy raz chodził po tym mieście. - kierowca nachylił się nieco w stronę brunetki na miejscu obok i wydmuchuał kłąb cygarowego dymu prosto w górę niczym jakiś starodawny parowóz. Wóczas coś zoczył najwyraźniej bo kiwnął głową gdzieś w bok.

- O! A to są nasze Cheerlaederki! - wskazał cygarm w stornę kilkuosobowej grupki dziewczyn w pstrokatych, rzucajacych się w oczy i obcisłych ubrankach uwypuklających ich ponętne kształty. - Kawał gorących foczek. No nikt tak nie zagrzewa na widowni jak one! I zawsze coś nowego a kozackiego wymyślą. I nie wiem skąd one tyle wiedzą o tych Wyścigach i załogach i ekipach jak się same nie ścigają ani w żadnej nie są. - pokręcił w zastanowieniu głową drapiac się jednocześnie po zarośniętym policzku. - A jak wygrasz Wyścig… Są twoje. Każda jedna albo wszystkie na raz albo w dowolnej konfiguracji. Raz jak Dziki wygrał to się nawet ze sobą pobiły bo sobie zażyczył, że weźmie ale tylko dwie. - roześmiał się rubasznie najwyraźniej do tego wesołego dla niego wspomnienia. Zaraz jednak usmiech mu zrzedł i pokręcił z niesmakiem głowa jakby z kolei przypomniał sobie coś niemiłego dla odmniany. - Ostatnio wygrywa ta niebieska szmata to się z nią bujają. Przecież ona nawet nie jest z Det! Jak one mogą za nią latać!? - rzekł ponownie z żywą pretensją i urazą do czwórki dziewczyn znikających właśnie w jakiejś super wielkiej klatce. Wyglądała na zespawaną z co najmniej kilku standardowych klatek niczym superwielki garaż na coś większego.

- O! A to jest “Klatka”. Też w pytę miejsce. Niektórzy mówią, że “Cylinder” jest najsławniejszy ale to “Klatka” jest najlepsza i skupia serce całej Ligi i Mechstone. Ja tam lubię obie. - pokiwał w zamysleniu głową i mając minę niczym dumny właściciel plantacji okazujących gościowi swoich zasuwających w pocie czoła czarnuchów na jego cześć, chwałę i bogactwo. A może zwyczajnie po części zwyczajnie był dumny z tego, że jest Detroitczykiem i ma okazje być na co dzień w miejscach o jakich inni czasem jedynie słyszeli jako półlegendy i mity.

- O a zobacz tam! Na piewszym piętrze drugiego busa widzisz? Ta blondyna! To jest nasza sławna Jay! Najlepsza testerka silników i facetów jaka chodziła po Ziemi. A przynajmniej najszybsza. Chciałbym, żeby kiedys przetestowała mnie i moją “Srebrną Strzałę”... - rozmarzył się Rosjanin i na myśl o tym kosmatym wydarzeniu, na razie czysto teoretycznym najwidoczniej aż zaciągnął się dymem z cygara z błogim wyrazem twarzy. Uśmiech zszedł mu po chwili z twarzy zastąpony marsem.

- Widzisz ich? Są szmaciarze. Kto się kurwa tak ubiera? I ich buda. - wskazał jedynie wzrokiem ale zauważeni osobnicy rzucali się w oczy z powodów białych peruk rodem z jakiś filmów o epoce elektryczności i pary czy może nawet dawniejszych. “Srebrna Strzała” dudniąc raperskimi basami przejechała nieśpiesznie obok klatki niezbyt rózniącej się od sąsiednich czy setki które mijali do tej pory. No faktycznie w tym chaosie socjalno - architetkonicznym tego miejsca tłumaczenia czy mapy jak tu trafić były skazane na prawie pewną porażkę.

Odrzwia były zamknięte i były raczej typowymi, żaluzjowymi natywłamaniowymi drzwiami zamykanymi na kłódkę. Dostrzedła też obok drzwi z kratą choć ta ostatnia była otwarta. Dwóch facetów w roboczych kombinezonach typowych dla klasy robotniczej gadało o czymś na chwilę jedynie zwracając głowy na przejeżdżający obok samochód. Julia dostrzegła też logo nad głównymi wrotami. Był spory gdzieś na półmetra średnicy i przypominał klasyczne wyobrażenie o szlacheckich herbach. Tarcza w większości biała, przedstwiała jakieś żółte lwy czy gryfy trzymające pośrodku mniejszą tarczę. Zaś w tej mniejszej panował błękit oraz czerwona kula z promieniami rozbieganymi wokół mniejszej tarczy. Julia kojarzyła, ze Yakuza w Vegas lubowała sie w podobnych symbolach z tej ich zatopionej już pewnie Japonii. Cesarskie Słońce czy jakoś tak. Choć tam raczej cała flaga była biała i symbol promieniejącego Słońca wypełniał cała flagę bez żadnych zwierzaków i pomniejszych tarcz.

Minęli docelową dla panny Faust bude tak samo jak i inne. Zbliżali się już do przeciwiległego wylotu hali gdy nad głowami coś im śmignęło. Potem poleciało zderzajac się ze ścianą kolejnej klatki odbiło się od niej i spadło na ziemie kolacząc się co raz szybciej w miarę jak obroty stawały się mniejsze. Teraz dało się już rozpoznać co to było. Kołpak od koła. - Eeejjj! Poodaajj! - wydarł się chłopak w podkoszulku na ramiączkach i z opuszczonym do połowy ciała kombinezonem mechanika. Wyglądał na rozochoconego zabawą i pewnie nie tylko. Stał na krawędzi dachu kilka klatek od nich a zaraz za nim nadbiegła jakaś dziewczyna i kolejny facet też już trochę zasapani ale i roześmiani. Też się dołączyli do zachęcajacych krzyków by odrzucić im zgubę. - Jak zagrasz od razu się zrobisz mniej obca. A więcej do oglądania już w sumie nie ma. - mruknął pod nosem Egor wskazując wymownie na wyjazd z Mechstone do jakiego nieubłaganie się zbliżali.

Pipboy79 04-04-2016 06:54

Tura 26 2/2
 
Wyspa; południowe wybrzeże; osada uchodźców; Dzień 5 - 13:00 w południe; chłodno.




Will z Vegas



- Mhm. Na pewno właśnie taki miałes plan odkąd wyskoczyłeś z łodzi. - mruknęła zirytowanym głosem najemniczka najwyraźniej jakoś ni dajac wiary, że powalony i rozbrojony przez dwóch żołnierzy cwaniak poradziłby sobie szybciej z kłopotem niż dzieki jej pomocy.

Nie mieli jednak zbytnio czasu na udowadnianie sobie nawzajem swoich racji i relacji. Harry już biegł w ich stronę dając wyraźnie znak, że czas jest liczony raczej w sekundach niż minutach. Żołnierze spojrzeli na podchodzącego do nich Will’a z wyraźną obawą. Miał broń w łapach i zbliżał się do nich klęczących od tyłu. Pasowało jak ulał gdyby chciał im poderżnąć gardła czy strzelić w potylicę jak to się często robiło by nie zostawić świadków.

- Nie możesz! Jesteśmy żołnierzami NYA! Jak nas zabijesz… - co groziło za zabicie żołnierza NYA to sie Schroniarze nie zdążyli dowiedzieć bowiem kolba willowego karabinku uciszyła żołnierza powalajac go przy okazji.

- Co robisz?! Nie rób tego! Znadą cię jeśli nas z… - drugi żołnierz również próbował negocjcacji widząc jak skończył jego kolega. Dało się zauważyć wyraźny strach o własne życie w głosie. Jednak on również został zaliczeniowe trafienie kolbą.

Na więcej nie mieli czasu. Zaczęli bieg w kierunku najbliższych zabudowań by jak najprędzej zniknąć z widoku zza zakrętu z którego mieli nadejść koledzy powalonych żołnierzy. Zwłoka na pacyfikację żołnierzy i pozbieranie rozrzuconych sprzetów handlarza okazała się zbyt długa a może żolnierze byli zbyt blisko. W kazdym razie gdy Schroniarze już znikali za rogiem tamci się pojawili na scenie zza swojego. Co prawda nie zdążyli nic zrobić nim ci zniknęli im z widoku ale widzieli gdzie uciekli i jak się szybko okazało zaczęli pościg. Bieg nie był jednym z najlepszych atutów Will’a i sprawiał mu wyraźnie trudności. Para najemników jakoś radziła sobie z tym lepiej. Ale okrzyki i gwizdki pogoni za soba mobilizowały do dalszego biegu.

Póki biegli uliczkami i między płotami czy budynkami albo przez nie było jeszcze dość nieźle. Pozwalało utrzymac rozsądna odległość pomiędzy pościgiem sądząc po odgłosach. Ale najbardziej zdradliwa okazał się ostatni kawałek bo od osady do skraju lasu była pusta przestrzeń. Zdołali przebiec przez większą część niej gdy ścigający zołnierze wybiegli z którejś z bocznych uliczek. Co prawda nie z tej której oni sami użyli ale zapewne spodziewajac się, ze zbiegowie będą chcieli ukryć się w lesie skrócili sobie drogę. Nie zmniejszyło to jakoś odległości pomiędzy nimi a prowadzenia ognia wystarczyło. Ktoś tam jeszcze krzyczał, że mają sie zatrzymać bo będą strzelać ale z każdym przebytym krokiem zbawcza ściana lasu była co raz blizej. W końcu stało się to czego oczekiwali czyli Nowojorczycy otwarli ogień. Kilka czy kilkanasie strzałów przeleciało w pobliżu trójki zbiegów gdy dobiegali do lasu, mijali pierwsze drzewa na którym korę rozszarpywały już pociski i gdy zagłębiali się w pierwsze krzaki. Dopiero wóczas zaprzestali ognia gdy nawyraźniej stracili ich z oczu. Biegli jeszcze kawałek ale pierwszy nie wytrzymał tempa Will i musiał się zatrzymać. Dyszał ciężko i był cały mokry. Nie mógł złapać tchu. Wraz z nim zatrzymała się para najemników. Ci też dyszeli jak konie po westernie ale chyba znieśli ten wysiłek fizyczny trochę lepiej. Oboje stanęli przy drzewach po obu jego stronach i Harry wymierzył broń w kierunku z którego przybiegli a gdzie wciąż widać było wyraźną, jasną ścianę lasu i szarawe niebo za nim. Zaś Kelly wycelowała broń w stronę przed nimi. Gdzieś tam, kilka kilometrów dalej powinno być stare Centrum Meteorologiczne, pod nim zaś schron cywilny, wejście do wojskowego, poziom mieszkalny i wreszcie szpitalny z Barney’em i jego serum. Tyle, że dużo bliżej od nich trwała regularna wojna.

Zdołali jakoś złapac oddech i wyglądało na to, że żołnierze chyba zrezygnowali z pościgu. Will nigdy nie był w tej części dziczy. Nie było sensu się włóczyć po zaśnieżonej powierzchni a gdy warunki stały się znośniejsze bez sensu było łazić z towarami na przełaj a potem wracać gdy były drogi. No a przynajmniej jedna była. Ale orientował się, że gdyby w tym lesie udało mu się utrzymać ten kierunek to jeśli jakoś strasznie pechowo nie minąłby budynku to powinien trafić na niego lub na drogę do niego prowadzącą a wóczas już też byli prawie w domu. Nie był pewny jak dobrze orientuje się w topografi Wyspy pozostała dwójka. Byli tu krócej od niego ale czasem szwendali się z Babą na patrole czy coś w ten deseń. Bo z nich wszystkich właśnie zmutowany, schroniarski zwiadowca orietnował się tutaj najlepiej.

W tej chwili jednak na pewno nie byli sami w lesie. I na pewno nie tylko oni mieli broń. Kanonada jakby się przybliżyła albo to oni maszerujac zbliżyli się do niej. Odgłosy walki niepokojąco dobiegały z lasu w którym na oko Will’a powinni zmierzać by dotrzeć do Centrum. I chyba sporo ludzi tam musiało strzelać bo odgłos kanonady był silniejszy niż wszystko co pamiętał Will. Do tego te wybuchy! Coś zaczęło regularnie łomotać i nawet z tej odległości widzieli kolejne fale eksplozji. - Moździeże. - mruknęła cicho Kelly. Szła za Will’em a ten za Harrym. Kazała mu iść za nim by być trudniejszym do zauważenia. Cwaniak był zmęczony i pozostała dójka chyba też ale wydawało mu się, że kumpela Baby mówi szczerze.

W Pewnym momencie Harry zastopował ich gestem dłoni i po chwili byli już przy nim za jakimś powaloną brzozą. Zauważyli ruch. Sylwetki w mundurach takich samych jak widzieli dopiero co na wybrzeżu. Niektórzy byli ranni i kustykali czy trzymali sie za ramiona inny im pomagali a jeszcze inni nieśli ciężej rannych.

Widzieli też jak prawie wtruchtuje się jakaś mała grupka z kolejnymi moździeżami po czym rozstawia się z nimi. Jakiś facet w mundurze i z radiostacją w łapie w jefnej ręce i rakietnica w drugiej wystrzelił w niebo swój pocisk nie przestajac się drzeć o coś w swoją słuchawkę. Wstrzelony pocisk zniknął pomiędzy baldachimem gałęzi ale w sekundę czy dwie potem na niebie rozlała się pomarańćzowa flara widoczna nawet w świetle dnia. W miedzyczasie obsługa obu moździerzy uszykowała się i otwarła ogień. Wrzucali te swoje małe bombkowate pociski w rurę a ta wystrzeliwała pocisk który znikał gdzieś w lesie. Co wybuchało nie dało się stwierdzić bo eksplozje przeszywały las jedna za drugą.

Poza moździeżami słychać było mnóstwo bardziej standardowej broni w tym automatów i cięzkiego maszynowego łomotu. Wciąż jednak nie bylo widać w kogo tak walą. - Dostają niezły łomot. - mruknął cicho Harry gdy już mieli okazję ogarnąć sytuację z jednego krańca pola bitwy.

Nagle przez las przebiegła potężna eksplozja. Potęzniejsza niż wszystkie dotąd. Widzieli jak błysło światło, jak padają drzewa i grube konary, jak wzbija się potężna fontanna zerwanej gleby i dymu i choć było to wszystko może i z kilometr od nich to i tak sprawiało wrażenie, że eksplozja jest niebezpiecznie blisko. Zaraz po niej nastąpiły kolejne szatkując las i nowojorskiego wroga. Strzelanina podrzędnych w stosunku do takiej potęgi broni jakby zawstydzona stopniowo zamierała. Wóczas Will dostrzegł drogę. Jakieś kilkadziesiąt, może sto metrów naprzód i trochę w prawą stronę od nich. Nie był co prawda pewien któa to droga bo dla niego jeden kawałek leśnej drogi wygladał cholernie podobnie jak drugi kawałek leśnej drogi. Jeśli to ta główna to powinna być rozjeżdźona przez cieżki sprzęt ktory tu się panoszył przed laty a jeśli ta odnoga do Centrum to jeszcze lepiej. Ale z tego miejsca byli nie był w stanie tego ustalić.

Nowojorczycy byli skupieni na walce ze swoim wrogiem kimkolwiek by on nie był. Ubezpieczenie składało się zaledwie z kilku pojedynczych żołnierzy rozstawionych z grubsza w rzadką linię wokół imrpowizowanego punktu opatrunkowego, dowodzenia i wsparcia ogniowego. Ale była szansa, że zauważą ludzi poruszających się do drogi czy po niej. Tak nerwowa atmosfera raczej nie sprzyjała negocjacjom z obcymi zwłascza jeśli przyłapano by ich na próbie przemykania po obrzeżach obozu. Ale jeśli by się udało przemknąć może nie byliby jeszcze w domu ale na pewno już znacznie bliżej niego.




Cheb; dzielnica wschodnia; obóz NYA; Dzień 5 - 13:00 południe; chłodno.




Leilah Silverstein



- Pan sierżant. A dokładniej pan starszy sierżant sztabowy NYA Pedro Moralez. - zripostował się latynos w mundurze choć broda mu się trochę trzęsła gdy policjantka podeszła do niego i zaczęła mówić ze zdecydowanie z za blliska i wysoka jak na jego gust.

- Ale po co mi pani to tłumaczy? Ja wiem jak prawo działa u nas. Jemu to pani wytłumaczy. - spytał zdecydowanie cichszym i spokojniejszym tonem całkiem różnym od tego bojowego i agresywnego impetu z jakim wszedł do nich w rozmowę. Nie zmieniało to jednak sprawy, że ze względu na stopień, wiek i rangę oraz pewność siebie z jaką na początku reprezentował sprawiała wrażenie, że mają do czynienia ze starym, wojskowym wyjadaczem który zna armię nie od wczoraj i świetnie orientuje się w jej działaniu i prawach. A NYA mogła na “wyjazdach zagranicznych” bardzo dużo. Zdecydowanie więcej niż w domowych opłotkach. W końcu w takim Cheb czy innej Koziej Wólce raczej nie należało się spodziewać skarg ze strony mieszkańców. Zresztą ze skargami też musieliby dojść do komisariatów czy funkcjonariuszy a ci mogli przyjąć zgłoszenie ale na interwencje i tak trzeba było się pofatygować do organów wojskowych. W efekcie żołnierzom często uchodziło na sucho bardzo wiele, zwłaszcza jeśli byli cwani i nie dali się złapać na przykład zastraszajac czy uciszając na wieki wieków świadków i ofiary.

Na dalszą rozmowe musieli udać się na stronę bowiem stojący tuż obok Dalton tak samo jak szeregowcy z którymi pszyszedł sierżant sztabowy słyszeli każde wypowiadane słowo które musiał słyszeć też adresat. - Ma pani rację pani porucznik. - zgodził sie grzecznie podoficer kiwając skwapliwie głową. - Myślę, że tą ewakuację da się przeprowadzić. Ale my w tej chwili nie możemy użyczyć naszych środków przeprawowych. Ale jak oni mają jakieś swoje niech ich zabierają. Ale tylko z tamtej osady niech nie wchodzą głębiej na teren Wyspy! Każdy kto zostanie złapany na terenie trwania operacji wojskowej zostanie zatrzymany a w razie próby oporu czy ucieczki zastrzelony! - gdy temat wrócił na znajome armijne tryby sierżant od razu odzyskał werwę. Procedura likwidacji szpiegów, zdrajców, elementów wywrotowych, terrorystów była świetnie znana wszelkim nowojorskim służbom mundurowym i przez większość z nich praktykowana mniej lub bardziej regularnie. Zwłaszcza przez Armię. Jak kogos łapano na terenie koszar, węszenia po obozie czy właśnie działań wojennych i został postawiony pod ścianę z rozkraczonymi kończynami, skuty, spałowany i zawieziony do speców od przesłuchań to widać trafiał na łagodnego oficera dowodzącego co miał swój dobroduszny dzień. A większość prób ucieczek czy oporu leczono stalą i ołowiem więc Moralez nie mówił Leilah niczego nowego. I mówił zapewne w intencji by wyłuszczyła sprawę miejscowym palantom.

Rozmowe przerwał nagły wybuch. Coś huknęło nagle z głębi lasu za plecami szeregowców. Cuii wzdrygnęli się od nagłego wybuchu. Zaraz potem dało się zauważyć jakąś smugę ponad drzewami nim zniknęła przez nie przesłonięta. - Co się boicie ofermy! Tacy z was żołnierze psia jego mać! Toż to nasza wolność i demokracja przemówiła! Nauczymy kretynów demokracji i Konstytucji! Czy tego chcą czy nie. - sierżant wydawał się być wniebowzięty oraz dość zdegustowany postawą szeregowców. Ci faktycznie sprawiali wrażenie, że nie tylko mundury ale i broń noszą od niedawna. Reprymenda jednak pomogła bo gdy w głębi lasu wybuch powtózył się żołnierze stali już prosto. Chyba tylko Leilah zauważyła, że uwagę Moraleza Dalton skwitował splunięciem na pobocze.

- A czy ta demokracja przemawia właśnie do naszych obywateli? - odezwał się swoim spokojnym choć czułe ucho porucznik wyłapało pobrzmiewajacy wciąż odcień gniewu i niechęci.

- Demokracja przemawia w takiej chwili do każdego. Czyż nie? - uśmiechnął się fałszywie latynos w mundurze nie dostrzegajac podtekstu lub go ignorując.

- Pytam się czy strzelacie z tej armaty do moich ludzi! - syknął ponownie rozzłośzoczy szeryf wycelowując palec w stronę niższego od niego podoficera NYA.

- Nie. Chyba, że wspópracują z terrorystami którzy napadli na nasze oddziały na Wyspie. I podziękuje pan porucznik Silverstein. Ma pan zgode NYA na ewakuację waszych ludzi z przystani. Detale wyjasni i omówi pan z porucznik. - wskazał głową na stojacą obok kobietę z blachą NYPD w klapie kurtki. Szeryf spojrzał na nia pytajaco.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 5 - 13:00 południe; chłodno.




Bosede "Baba" Kafu



Baba zanurzył się w sztuczną mgłę. Zwykły dym czy mgła nie przeszkadzały mu tak jak większości ludzi bez specjalistycznego sprzętu. Ten zaś był w sprawnym stanie zachowany dosć rzadko. Niemniej akurat żołnierze Posterunku byli własnie jednym z tych u których można się było takich cudeniek spodziewać. A właśnie z nimi walczył. I to chyba nie ze zwykłymi szeregowcami. Ale dym to dym. Nawet jesli posiadali jakąś elektrooptykę powinna być ona ograniczona tak samo jak jego oczy.

W takiej gęstej mgle bardziej sprawdzał się słuch i węch. Czuł chemiczny, nieco gryzący dym rozpylonego zaciemniacza. Po kilku krokach wyczył tekże charakterystyczny smród palonej izolacji. Choć nie wyczuwał przenikliwego specyficznego zapachu paliwa zwiastujacego rychłą eksplozję.

Skrzeczące radio i mruczący silnik stanowiły słuchową radiolatarnię pozwalajacą się iść na namiar nawet po ciemku. Nie widział prawie nic dalej niż na pół metra czy metr. Było to bardzo stresujące bowiem przy tak wąskim polu manewru przeciwnik mógł się zaczaić tuż przy nim. Gdyby pozostał nieruchomy i cichy. Czy wówczas czułe zazwyczaj zmysły Baby ostrzegłyby go w porę? Tego cybermutant nie wiedział. Ale pokonał chyba juz z kilkanascie kroków i wciąż nic się nie działo.

W końcu dotarł do rzęrzącego hummera. Dym był tak gęsty, że jak doszedł do przedniego zderzaka nie widział nawet przedniej szyby. Znaczy miejsca gdzie niedawno była przednia szyba zanim nie strzaskały jej pociski Baby i pewnie jeszcze kraksa zrobiła swoje. Widzialna maska była postrzelana. Widocznie nie udało się jej nie trafić jak miał zamiar ale przy takich prędkosciach i chmarze posyłamego ołowiu uniknięcie takiego rozrzutu pociksów było wręcz fizycznie niemożliwe. Silnik wciąż rzęził no to chyba całkiem rozwalony nie był.

Silnik rzęził mimo, że pojazd leżał na burcie i to pod skosem. Wprawiał maskę i pojazd w zauważalne wibracje. Z bliska usłyszał też szmer radia które widoczne też jeszcze działało. Nie dobiegały jednak z niego żadne słowa czy rozmowy, trzeszczało czystym eterem fal radiowych.

Gdy zrobił ostrożnie jeszcze krok ukazała się przednia szyba i przód szoferki. Na siedzeiu kierowcy wciąż było przypięte bezgłowe ciało operatora pojazdu. Rozbryzgnięte bryzgi krwi, kości i tkanki z bliska wciąż były widoczne dla termicznych receptorów w oczach mutanta jako glutowato - ściekajace kawalki jakiejś galarety jakim było upstrzone wnętrze pojazdu. Nie widać jednak było ciała pasażera który tuż przed kraksą gadał chyba przez radio.

Sama broń która przyspożyła Bosede tylu kłopotów w ciągu ostatniej pół minuty obecnie wyglądała marnie odkształcona i zgnieciona przez masę pojazdu podczas dachowania. Smętnie zwisało z niej kilka ostatnich granatów kal. 40 mm a gdzie była reszta taśmy czy tyle może tylko zostało to cieżko było w tym dymie oszacować.

Przez robote okna dostrzegł na tylnej klapie jeszcze kilka ciał. Dwa były już niebieskie mające temperaturę otoczenia, nawet teraz miały sztwność graniczącą z jakimiś manekinami. Leżały na przewróconych tylnych drzwiach które obecnie były dnem pojazdu. Gdy się przyjrzał widział jednak mundury i poszarpany pociskami kevlar. Jeśli były to manekiny to musiano by je przybrać jeszcze na długo przed ucieczką a jesli były to ludzkie ciała to musieli zginąć w którejś z wcześniejszych ataków. Ale chyba musiałby wczołgać się do środka by sprawdzić ręcznie z czym ma do czynienia. Zabieranie cał poległych czy rannych towarzyszy jednak jak najbardziej wpisywało się w etos żołnierzy Posterunku. Zwłaszcza tych z wyższej pułki. Gdyby byli zabici w walce wcześniej powinni mieć tylko jeden nieśmiertelnik a drugi powinni im zabrać koledzy, pewnie dowódca. Jednak by to sprawdzić znów musiałby wejść do wnętrza wraku.

Następne ciało na pewno należało do niedawno jeszcze żywych ludzi. Co prawda pancerz przykrywał lwią część korpusu ale pozostałe kończyny i głowa wystawały poza niego. Doświadczone oko byłego gladiatora widziało, że ciało dopiero zaczynały sztywnieć i stygnąć ale było na pewno martwe. Mógł zginąć przed paroma minutami czy góra kwadransem pewnie gdzieś na początku ostatniej walki. Widział jak rozprutym pociskami kevlarze dopiero zastygają czerwonawe strugi a wnętrze przestrzelin jawnie kontrastowało pomarańczem w porównaniu do dominujących błękitów zniszczonego pancerza.

Czterech. Czterech martwych Posterunkowców. Ale nie było tego pasażera od radia. I tego zimnego faceta co strzelał do niego z granatnika. To by dawało sześcioosobwy oddział. Trochę dużo jak na wyprawę dalekiego zasięgu na jednego humvee. Albo mieli gdzieś jakąś miejscówe i na krótki dystans to sześć osób mogło się spokojnie zmieścić w jednym hammerze albo gdzieś powinni mieć drugą brykę. Na dalekie zasiegi to na maszynę tej wielkości raczej przydzielano po trzy czy cztery osoby bo resztę stanowiły zapasy. Chyba, ze znowy coś w tej misji było innego co zakrzywiało szkolenie i regulaminy jakie Baba pamiętał. A może znowu coś źle pamietał

Szpony łapy rozdeptały coś co pykło z cichym trzaskiem. Baba schylił sie i podniósł rozsypany drobiazg do ręki. Chyba strzykawka. Pusta. Jednorazówka używana na Posterunku najczęsciej samoobsługowa zawierająca jakies painkillery czy adrenalinę lub tego typu stymulanty mogące uratować żołnierza z opresji nawet w gardłowej sprawie. Ale nawet na Posterunku nie było to standardowe wyposażenie apteczek polowych. Na asfalcie dostrzegł też coś jeszcze. Kropliste smugi o gorącej, żółtawej barwie. Ktoś krwawił. Ale poruszał się mimo to. Nie krwawił też zbyt silnie więc nie musiała być to jakaś szczególnie silna rana . Z drugiej strony z rozwalonego nosa jucha mogła lecieć chyba litrami z licznych obrażeń wewnętrzych na zewnątrze nie przedostać się ani kropla.

psionik 08-04-2016 20:25

Wreszcie doszli do owych sławnych ukrytych magazynów Szczoty.
Szuter musiał przyznać, że miejsce faktycznie było tajne i niedostępne. Tym bardziej zastanawiał się w jaki sposób wiejski wsiur o nich wiedział. Hegemończyk nie musiał zaglądać do środka, żeby zorientować się, że taka baza ustawiłaby go na całe życie, jeśli tylko pozbyłby się konkurencji. Kto wie? Może nie musiałby szanować belgijskich pestek?

[media]http://www.wirtualnygarwolin.pl/autoinstalator/ogloszenia/components/com_djclassifieds/images/13125_skrzynie%20wojskowe1.jpg.thb.jpg[/media]
Pracował na pierwszej zmianie razem z Todem i Sedna przenosząc ciężkie skrzynie na wózek, którym później mięli zawozić do windy. Hegemończyk odkładał karabinek na noszoną skrzynkę i po odstawieniu jej, zbierał go ponownie nieufnie patrząc na Szczotę i jego małpę z kałachem.
Przypominało mu to nieco młodość, gdzie często jako ten słabszy musiał odpierdalać za innych ciężką robotę, nierzadko dostając w zamian wpierdol.
[media]http://stg44.pl/media/djcatalog2/images/item/1/karabinek-bushmaster-acr-basic_f.JPG[/media]
Szuter wynosił z tych trudnych czasów doświadczenie, hart, determinację i nieufność. Może dlatego nie zsapał się tak jak wsiur Tod. Wziął swój karabin ze skrzyni nie spuszczając oczu z Goliata. Z chęcią rozjebałby tę pustą małpią głowę o krawężnik, ale nie było ku temu sposobności. Wrócił do magazynku po kolejną skrzynie ciesząc się jednocześnie, że konstrukcja z rodzimego Kolorado jest bajecznie lekka.

Jego rozważania przerwała fala pisków i atak małych, drobiowych skurwieli. W ciemnym pomieszczeniu wyglądały podobnie jak te, do których strzelali w hangarze i jeśli tak było w istocie, mężczyzna pogratulował sobie podjęcia słusznej decyzji przetrzebienia stada. Od razu jednak wpadł mu w pamięć ślad większej istoty, która przemierzała lotnisko nie tak dawno temu. Czy ją też mieli okazje spotkać w tym zapomnianym przez ludzi (Szczota to śmieć) miejscu?
Nadchodziły falami, niczym żywy dywan popiskujący, pełzający, podskakujący, dziobiący i wkurwiający. Widział ich małe paskudne dzioby najeżone ostrymi ząbkami.
~ Skurwiele. Skurwielu. Z kur wielu. ~ pomyślał sięgając po broń.

[media]https://www.wired.com/wp-content/uploads/blogs/magazine/wp-content/images/19-10/ff_chickensaurus_f.jpg[/media]

Dobrze, że wybrał drugą wartę, bowiem drobie zaatakowały jak jeszcze ogarniał skrzynki, przez co nie stał w pierwszej flance. Szybko rzucił okiem na pozostałych gdy padły pierwsze strzały. W tej pierwszej chwili zaskoczenia spojrzenia i reakcje ludzi mówiły mu czego się mniej więcej spodziewać po towarzyszach. Tod i ta indianka od razu ruszyli na pomoc, za to Szuter spokojniej sięgnął po wiernego bushmastera. Lekki karabinek był niezawodny, ale mimo tego zabójca przeładował drugi raz uderzając kilka razy w broń jakby się zacięła. Nie chciał wychodzić na przód, ani marnować niepotrzebnie pestek. Wszedł do walki nieco później.


Precyzyjnymi, pojedynczymi strzałami siał śmierć wśród przeciwnika, ale zdawał sobie sprawę, że jest ich zbyt dużo. Zabraknie mu pestek, żeby wszystkich obdzielić. Przednia straż przestała strzelać, ale wciąż słychać było odgłosy walki - weszli w zwarcie z kurczakami. Zbyt szybko - pomyślał hegemończyk. Zdecydowanie zbyt szybko. Pozostał w magazynie sam, pozostała banda idiotów, czyli wsiur Tod, śmieć Szczota, mapła Goliat i piękna Sedna wybiegli na zewnątrz ratować trójkę wartowników. Idioci. Szuter ubezpieczał ich tyły siejąc ołowianą śmierć wokół ludzi.

Nie dało rady ich powstrzymać, skurwiele przedostały się przez trójkę strażników i obsiadły dzielnych wieśniaków i indiankę. Sytuacja robiła się naprawdę poważna, ale to nie był koniec.
Dwie czy trzy sztuki drobiu wpadły do magazynu, ale zostały automatycznie zmiecione przez kaliber 5.56. Na korytarzu słychać było jedynie pojedyncze strzały śmiecia, reszta uwikłana była w pałowanie drobiu glanami, pięściami i kolbami. Jedynie Sedna radziła sobie całkiem wprawnie indiańskim toporkiem.
To zdecydowanie nie była walka Szutera. On preferował przeciwnika ludzkiego.

Walka trwała już w niezbyt szerokim korytarzu. Powstawało wrażenie, że ludzie brodzą po kolana w skaczącej, piszczącej masie stworzeń. Te które dały radę biegły pomiędzy walczącymi a inne skakały na ludzi drapiąc ich pazurami dźgając niby dziobami. Ci desperacko oddawali ciosy i gdy trafiali puchata kulka odpadała najczęściej od człowieka wierzgnięta gdzieś o ścianę czy podłogę. Już tylko stojący po kolana w żywej, skrzeczącej masie Szczota i pozostający jako jedyny w bocznym pomieszczeniu Hegemończyk dalej prowadził szybki ogień i zdołał ustrzelić dwa szybko poruszające się stworki które były całkiem trudnym celem nawet jak na jego niebywałe umiejętności strzeleckie. Oddał już do nich kilka strzałów i zaliczył jedno chybienie co spowodowało tylko, że wkurzył się jeszcze bardziej. Nie lubił pudłować. Splunął przez ramię, przyłożył broń i puścił kolejne śmiertelne pociski. Jednak gdy trafiał silny, pośredni pocisk zmieniał tak drobne stworzenie w kulę pierza, flaków i kości gdy rozbryzgiwał je w krwistej fontannie.

Ale pojawiło się coś jeszcze. Coś czego będący w arsenale hegemończyk nie dostrzegał ze swojej perspektywy. Nie miał zresztą czasu na obserwacje mierząc do jednego z wdrapujących się po ścianach i pułkach stworzenia i filując na drugiego który właśnie wpadł do środka. Słyszał jednak zaskoczone i podszyte strachem okrzyki ludzi z korytarza. Wyglądało na to, że coś napełnia ich tą obawą ale jak ugrzęźli w zwarciu w tej żywej fali małych stworzeń tak nie mogli wiele zrobić by się z niej wyzwolić.

Szuter strzelał prędko, praktycznie bez celowania. Ledwo zauważył na osi za szczerbinką mały, żywiołowy kształcik oświetlony ciepłym blaskiem lamp i już jego buschmaster podskakiwał lekko wypluwając pojedynczy pocisk. Strzelił prędko trzy razy co zaowocowało dwoma krwistymi eksplozjami posoki i flaków. Pocisk był zbyt silny na tak drobny cel i ledwo raczył zauważać tak drobną przeszkodę. Więc przeszywał ją na wylot by utkwić potem gdzieś w krótkim rozbyzgu betonu odłupanego rozgrzanym ołowiem z brudnych, zawilgoconych ścian. Tylko jeden ze stworków pizgał mu się gdzieś jeszcze jak oszalały gdzieś pomiędzy pułkami, regałami i skrzynkami z amunicją.

Na korytarzu walka trwała również. Sedna jakby wpadła w jakiś indiański amok czy inne dzikusowe tradycje bowiem jej tomahawk zataczał jeden krwawy łuk za drugim. Głownia broni zagłębiała się przecinając te pierzo-futro, rozcinając skórę i gruchocząc kości by sięgnąć trzewi stworzonek. Stal rozchlapywała biologiczną masę dookoła przy trafieniu a następnie gdy była wyszarpywana z truchła zataczała krwisty łuk by powtórzyć operację na następnym stworzeniu. Tod jak i reszta załogantów musiał improwizować walcząc karabinem co jak Szuter wiedział nigdy nie było tak wygodne i efektywne jak broń skonstruowana do zwarcia jak choćby nóż czy tomahawk. Nie mieli jednak czasu zmienić jej gdy wdali się w walkę. Teraz Tod również zmiażdżył kolbą jednego stwora przybijając go do ziemi rozchlapując przy okazji zimną, brudną wodę a kolejnego rozgniatając o ścianę. Reszta karawaniarzy również sobie jakoś radziła całkiem przyzwoicie i kolejne stworzenia albo umykały w głąb korytarza albo padały pod nogami ludzi. Jak się jednak teraz okazało nie tylko ludzi.


[media]http://4.bp.blogspot.com/_X1IWXuEbgXI/TDG7uHV0oqI/AAAAAAAACi4/NeovzjynLm8/s640/komodo+dragon+eating+raw+meet.jpg[/media]

Gdy ubyło stworzeń w zasięg wzroku wyszła jakaś gadzina. Dosłownie gadzina! Jakaś przerośnięta, łuskowata jaszczura z umazanym futrem, śliną i krwawą posoką pyskiem. Hegemończyk musiał przyznać, że niezbyt przyjemnie by się spotkać było z czymś takim sam na sam, a w trójkąciku to już w ogóle. Poczwar było bowiem dwa czy dwie. Przez gardła niektórych z karawaniarzy przeszedł jęk grozy widząc z tak bliska takie monstra. Te nie pozostały im dłużne i przy kolejnym syku wpadły w pierwszą linię ludzi ledwo i one i oni uporali się z masakrowanie stworków znanych ludziom z powierzchni. Zaatakowały plując czymś co trafiło dwóch zaskoczonych karawaniarzy. Złapali się za trafione miejsca z czego jeden zaczął się drzeć boleśnie.
~ Mięczaki ~ pomyślał Szuter, jednak stworzenia nie podziwiały efektów swojego ataku i zaatakowały ich kłami i pazurami.

- WŁAZIĆ DO ŚRODKA! NATYCHMIAST! - wydarł się do tej bandy kretynów. Stworki chyba skumały, że lepiej nie wchodzić pomiędzy młot, a kowadło, nawet jeśli ma się przewagę liczebną ruskich w czasach 2 wojny światowej. Szuter cofnął się by skrzynki stanowiły naturalną osłonę i posłał serię w pierwszego gada. Bardzo żałował, że nie zabrał ze sobą granatnika.
Zastanawiał się, czy z bliskiej odległości jego SuperShorty da sobie radę z pancerzem tych gadów. Jeśli nie, to będzie materiał na pancerz, czy płaszcz. Może zrobi sobie z nich maskę?
Hegemończyk prawie rozmarzył się, ale nie przeszkadzało mu to pociągnąć precyzyjnymi tripletami gdy tylko widział lukę.

- Zostawcie ich! Do środka! - wydarł się Szczota wydając te same polecenie zaraz po Hegemończyku. W zupełności wystarczyło to karawaniarzom by dać nogę do środka arsenału. Pierwsi wbiegli ci co mieli najbliżej czyli Sedna i Tod. Zachowali jednak na tyle przytomności umysłu by próbować zamknąć oporne i skrzypiące potwornie żaluzjowe drzwi. Zanim się do nich dotknęli w środku byli już sam szef karawaniarzy, Goliath i jeden z karawaniarzy z czoła co nie był związany walką. Gdy konny zwiadowca i Indianka zaczęli zsuwać oporne drzwi na dół już trochę zgięci przebiegli przez linię “mety” ostatni dwaj ochroniarze.

W międzyczasie jednak Szuter zdołał ulokować bushmastrski triplet w ciele wężowatego jaszczura. Ten zasyczał w odpowiedzi, a trafione miejsce bluzgnęło posoką, choć nie tak wielką i bujną jakby sobie życzył tego strzelec. Stwór nadal był najwyraźniej zdolny do walki bo podobnie jak jego łuskowaty koleżka ruszył w pościgu za uciekającymi dwunogami w kierunku zamykanej bramy. I wcale nie było pewne czy parka ludzi zdoła na czas zasunąć oporną bramę. Te jaszczury były o wiele niższe od stojących ludzi choć na długość pewnie dłuższe. Jednak obecnie gdy brama była zasunięta gdzieś do połowy dla stworów dalej była taka sama przestrzeń jak w pełni otwarta. Spanikowany stworek, ostatni z ocalałego pogromu urządzonego pobratymcom przez ludzi i potwory wpadł na jednego z karawaniarzy czy go może zaatakaował. W efekcie zaczęła się kolejna dzika wrzaskliwa szamotanina gdzie wrzeszczeli i piskali na siebie nawzajem i człowiek i stworzenie.
Szuter starał się ignorować debila szamoczącego się z kurczakiem, przeniósł ciężar na drugą nogę i polał krótką serie w kierunku zamykającego się wejścia. Jedna z niewielu sytuacji kiedy zabójca strzelił większą serią niż trzy precyzyjne pestki i chyba pierwszy raz odkąd pamięta użył ostrzału osłaniającego.
- Zamykać te drzwi do cholery! -

Zuzu 08-04-2016 22:23

Kolejna odpicowana dziura na widok której Blue musiała udawać że jej miękko w nogach i luźno w dupie… nożesz kurwa mać! Ona - wychowana w Mieście Neonów i Świateł kobieta interesu, urodzona w największej jaskini hazardu i rozpusty. Ta której stary zamiast aspiryny dawał od dziecka koks albo inne prochy, a w butelce ze smoczkiem wódę… teraz trafiła na motoryzacyjny wypizdów, odpicowany jak koło gospodyń wiejskich na odpuście. Jedynie wiszący u sufitu pospawany cudaczny Cylinder przykuwał uwagę. Słyszała o nim, jeśli uda się go odwiedzić tym lepiej. Wspominając o zdobyciu autografu od Dzikiego nie żartowała tak do końca, ale najpierw robota.

- Dajesz mi wolne, tatuśku? No to zatrzymaj furę, nie będę wysiadać w biegu - wymruczała Ruskowi do ucha, trącając je przy okazji nosem. Skoro mieli się zgrywać to się zgrywali jak dookoła patrzyli ludzie. Kołpak kurwa… zaraz będzie rzucać kołpakiem.
Ja pierdolę” - pomyślała, waląc mentalnie łbem o krawężnik.
- Ja pierdolę - sapnęła, wymyślając na szybkości plan. Trzeba rzucić w miarę prosto, uśmiechnąć się zwłaszcza do tego w do połowy założonym kombinezonie a resztę się zobaczy. Tylko trzeba rzucić kołpakiem. Kurwa.
Kołpakiem do chuja!

Gdy wyskoczyła zwinnie przy okazji machając swoimi kończynkami dolnymi obciągniętymi czarnymi pończochami i zakończonymi smukłymi szpilami rozległy się z dachu okrzyki zachęty, aplauzu i gwizdy. Egor machnął jej na pożegnanie i nadal eleganckim tempem wyjechał z hali Mechstone. W tym czasie Blue schyliła się po leżący na uwalonym smarem i kurzem betonie co wywołało nową falę radości. Choć teraz także z jej ulicznego poziomu. W końcu schylając się musiała się wypiąć, a miała w końcu czym się wypinać, zwłaszcza jak ta wypinana część ciała była porządnie wyeksponowana szmatką poleconą przez Pepe. Czarnoskóry miłośnik gejowskiej miłości, stylista i modysta okazało się miał znów rację gdy mówił na temat wybitnie mu znany i obecna okolica potwierdzała jego fachową ocenę sytuacji i spodziewanych reakcji.

- Dawaj! Dawaj, jedziesz mała jedziesz! - wydarł się rozochocony chłopak na dachu w tym rozchełstanym kombinezonie. Gdy odwróciła się, wzięła zamach i detroickie ringo poszybowało lekkim łukiem znowu rozległ się aplauz i okrzyki zachęty.

- Dawaj, chodź do nas! Zagraj z nami! - machnął ręką ten w kombinezonie na dachu który został na razie jako jedyny na widoku bowiem pozostała dwójka rzuciła się by złapać rzucony dysk.

Wołali ją... znaczy Blue zdobyła pierwszy punkt zaczepienia. Powolnym krokiem i z perfekcyjnie zblazowaną miną przeparadowała trasą wytyczoną przez brudną parodię ringo, zbliżając się do ekipy techników. To musieli być technicy, nikt inny nie ujebałby się smarem po dobroci w aż tak malowniczy sposób. Zagra z nimi, co jej kurwa szkodziło?
Przy okazji można znajdzie dojście do kogoś z ekipy Niebieskiej Lambadziary.
Grunt to się pokazać i to właśnie robiła, kręcąc kuprem i krocząc powoli przez zadymioną halę.

Trollka 08-04-2016 23:04

Terroryści na wyspie, atak i porwanie zastępcy szeryfa wraz z rodziną. Lee nie wierzyła w przypadki, była na to za stara i za bardzo zgorzkniała.
- Dziękujemy sierżancie. Możemy dostać dokument potwierdzający pozwolenie na przeprowadzenie ewakuacji? - zachrypiała ponaglająco do Latynosa - Aby rozwiać wszelkie wątpliwości już na wyspie.

- Nie mam przy sobie nic do pisania… - skrzywił się z niezbyt mądrą i zadowoloną miną starszy sierżant sztabowy NYA. - Ale zawiadomię oddziały na Wyspie przez radio. Będą wiedzieć czego się spodziewać. - odparł już nieco pewniej kiwając do tego głową i machając gdzieś w stronę skrytego w lesie centrum obozu.

- Mimo wszystko wolałabym to mieć na papierze, żeby dołączyć do późniejszego raportu - kobieta zachowywała spokój zamrożonej kałuży, mierząc żołnierza spojrzeniem od góry. Odwróciła się do Daltona - Użyczycie kartki i długopisu szeryfie?

- Oczywiście. - rzekł krótko szeryf i sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru by wydobyć znajomy już dla Lee notesik. Z niego nieśpiesznie po otworzeniu wyrwał jedną kartkę i położywszy ją na notesie jak na improwizowanej podstawce podał dwojgu Nowojorczyków. Sierżant przyjął tą pisarską pomoc i po chwili zastanowienia zaczął pisać. Leilah widziała, że pisał sprawnie i bez zawahania co jeszcze nie było niczym dziwnym dla ludzi wychowanych w NYC gdzie sztuka obróbki słowa pisanego nie była tak obca średniej ulicznej jak w pozostałych miejscach spustoszoną wojną i licznymi plagami kraju. Po chwili skończył i nie pisał zbyt długo i oddał notes i pisadło Daltonowi a kartkę Silverstein.



Cytat:

Cheb 2041.04.19 por.Tharp, 42 CAB


Zezwala się na ewakuowanie personelu cywilnego i mieszkańców z Wyspy objętej strefą działań wojennych. Operacja ewakuacji nie należy wspierać siłami i środkami NYA i ma być przeprowadzona z miejscowych zasobów. Oddziały NYA prosi się o zachowanie bierności i pomoc o ile nie zagrozi to w osiągnięciu wyznaczonych celów. Za odpowiedzialnych za zorganizowanie i przeprowadzenie ewakuacji uważa się st.por II NYPD L.Silverstein i przedstawiciela miejscowych sił porządkowych szer. Dalton’a. Czas przeprowadzenia ewakuacji wyznaczony do 20:00 d. 2041.04.19.


St.srg.szt. P.Moralez Ob. 42 CAB k. Cheb
2041.04.19 g. 13:00


Wyglądało, że Moralez dał im czas na ewakuację do zmroku bo gdzieś o tej porze robiło się ciemno. Samo pismo sprawiało wrażenie typowo mundurowego żargonu a szybkość i wprawa z jaką sierżant je sprokurował świadczyło, że faktycznie w tym sztabie to siedzi nie od wczoraj. Pismo dość wyraźnie podkreślało, że Cheb ma sobie samo zorganizować tą ewakuację swoich obywateli z Wyspy.

- Dziękuję sierżancie. Nie będziemy w takim razie marnować już więcej waszego cennego czasu. Szeryfie idziemy - Lee przyjęła upoważnienie nim trep się nie rozmyślił ani nie naniósł poprawek i kiwnięciem wskazała Daltonowi kierunek powrotny. Pisemko które nabazgrał Martinez zostawiało furtkę i policjantkę ciekawiło dlaczego tak je sformułował. Nie siedziała w biurokracji od wczoraj żeby nie wyłapać tej nieścisłości od razu. Na upartego właśnie zyskała upoważnienie do poruszania się po wyspie bez wskazania konkretnego sektora. A niby mieli ewakuować tylko osadę przy brzegu.
- Mamy siedem godzin aby przetransportować cywili z jednego brzegu na drugi. Pozwolenie na poruszanie się po terenie objętym działaniami zbrojnymi wygasa o godzinie 20:00. Teraz jest 13 z minutami. Służby mundurowe z ramienia Armii Nowego Jorku nie będą oponować, ani utrudniać, ale też nie pomogą przy planowanym tymczasowym przesiedleniu ludności cywilnej. Do tego muszą nam starczyć zasoby waszej osady. Ile macie łódek mogących posłużyć do ewakuacji, jak liczna jest populacja osady na wyspie? Znajdzie się bezpieczne miejsce aby zapewnić uchodźcom schronienie pod dachem? - mówiła szybko, tak samo szybko idąc żeby jak najszybciej opuścić towarzystwo NYA i ich uszu. Zerkała co pół zdania na idącego obok drugiego stróża prawa - Upoważnienie wystawiono na mnie i na ciebie, jedno z nas powinno zostać i koordynować ludzi na tym brzegu, drugie popłynąć i po drugiej stronie robić to samo. Tak przynajmniej byłoby łatwiej to zorganizować i nadzorować przy ograniczonej ilości czasu… ale twoi ludzie mnie nie znają i mogą nie ufać, a jak tam taka rzeźnia warto aby był ktoś znajomy kto ich uspokoi. - zakaszlała i podjęła temat dopiero kiedy znaleźli się bezpiecznie poza zasięgiem słuchu żołnierzy. Wtedy zwolniła dostrzegalnie, zmrużyła oczy i zawarczała cicho do szeryfa jak zdychający silnik od motoru - Czyś ty na łeb upadł człowieku?! Możesz być wściekły ale nigdy nie krytykuj Systemu otwarcie przy ludziach odpowiedzialnych za jego działanie jeżeli chcesz pomóc swoim rodakom. Rusz głową i pięć razy pomyśl zanim coś powiesz. Poburzysz się, zrobi ci się lepiej i co dalej? Gówno, bo albo cię zastrzelą, albo aresztują jako zdrajcę narodu. Albo oleją sprawę z którą przyszedłeś lub podciągną pod sprzyjanie anarchii i namawianie do bojkotu miłościwie nam panującego prezydenta Collinsa, a to już poważne przestępstwo za które można wszcząć śledztwo i wysłać do obozów reedukacji całe miasteczko. I kto im zabroni? Ty, twoi przyboczni i dwadzieścia karabinów przeciwko moździerzom i Bóg wie czemu jeszcze? - wskazała oczami na zostawionych z tyłu przedstawicieli nowej Armii amerykańskiej.

Kobieta przystanęła, wzięła porządny wdech i wydech żeby się uspokoić. Dalton dostawał kurwicy i kiepsko panował nad emocjami gdy w grę wchodziło dobro jego podopiecznych - wyjątkowo niefortunna przypadłość jeżeli nie było się stroną dyktującą warunki.
- Obiecałam ci pomóc i nie mieszać w układach żeby po moim wyjeździe nie zostawić wam tu syfu, ale też chcę mieć gdzie wracać. Wy zostaniecie tutaj gdzie możecie na co dzień ustalać prawa sami, ja wracam tam gdzie obowiązuje prawo odgórne. Jak jeszcze raz wylecisz przy ludziach z czymś takim jak przy sierżancie będę musiała zareagować. Uwierz mi, oboje tego nie chcemy. Ale będę musiała to zrobić bo bez tego po powrocie przy składaniu raportu stanę przed komisją dyscyplinarną i to mnie się dobiorą do dupy za brak reakcji, rozumiesz? Reagować to mój obowiązek jako stróża porządku i bezpieczeństwa z NY. Więc jeszcze raz opowiedz mi o tym ile w życiu zrobiłeś rzeczy z których nie jesteś dumny, ale musiałeś je zrobić bo trzeba jakoś żyć - zachrypiała już spokojniej ale ciągle mało serdecznie - Płyńmy tam oboje, za spokój po tej stronie niech odpowiadają twoi ludzie - Eliott i Eric. Ty uspokoisz miejscowych a ja w razie potrzeby pogadam z wojskiem co tobie nie idzie jak ci sie agresor włącza. Współpracując załatwimy to szybciej i lepiej. Udało mi się zdobyć pozwolenie na ewakuację ludzi z tamtej osady na brzegu. Za wejście głębiej na teren Wyspy będą groziły sankcje. Każdy kto zostanie złapany na terenie trwania operacji wojskowej zostanie zatrzymany a w razie próby oporu czy ucieczki zastrzelony - takie jest prawo. Ale na papierze nie ma konkretnego terenu skąd mamy zabrać cywili. Domyślam się że na dalszym terenie objętym działaniami wojskowymi mieszkają też inni obywatele Cheb, nie tylko na brzegu i do nich też będziesz chciał się dostać. I nie kłam że jest inaczej. W tym akurat jesteśmy do siebie podobni. I tobie i mi zależy na obywatelach, bez znaczenia skąd pochodzą - zawiesiła wzrok na Daltonie i uśmiechnęła się szczerze a nawet kordialnie - Są dwa wyjścia. W pierwszym znajdziesz kogoś kto przejdzie niezauważony do celu, a w razie wykrycia zostanie zastrzelony jako dezerter. W drugim dostanę nagłej amnezji i zapomnę o czym konkretnie mówił Martinez, a ty powstrzymasz dalsze komentarze na temat panującego teraz ustroju i powiesz gdzie ich szukać, lub dasz kogoś kto zna teren i będzie umiał obejść najgorętsze miejsca. Tutaj w razie wpadki będę miała jak gadać. Sam zobacz - wyciągnęła pisemko do szeryfa i bąknęła - Nie ma za co.

Zombianna 09-04-2016 00:34

Gdziekolwiek Alice by nie obróciła głowy, gdzie nie zwróciła uszu i nerwowo rozbieganych oczu, wszędzie słyszała i widziała wojnę. Konflikt otaczał ją z każdej strony, łapiąc za kark żelaznymi łapami… wbijając lodowato zimne okruchy prosto w serce i żołądek. Widziała jak umierają ludzie… ludzie których znała. Padali rozerwani na strzępy ołowianym deszczem, nie dalej niż sto metrów od niej… a ona nie mogła nic zrobić. Przecież nie umiała walczyć… i dostała rozkaz.
Wystarczyło tak niewiele… ot proste sięgnięcie do torby i naciśnięcie spustu, a problem rozwiązałby się błyskawicznie. Broń powodowała w ludziach chęć do współpracy z porywaczami, nawet jeśli ich plany i założenia były sprzeczne z ich planami i normami życiowymi… tyle że przemoc nigdy nie stanowiła najoptymistyczniejszego rozwiązania. Dookoła było jej wystarczająco, aby dokładać do niej własne trzy grosze.

Kotłowanina z Brianem kosztowała równie wiele siły co nerwów. Widziała co zrobił z Taylorem. rozłożenie jej na łopatki nie było dla niego trudniejsze od splunięcia, gdyby nie fakt że został skrępowany. Gorzej sprawa miała z dwoma kobietami. Karta…. Alice potrzebował karty. Tylko jakiej?
Zwracającej uwagę to przed wszystkim. Z trójki Chebańczyków najsłabszym ogniwem była bezapelacyjnie najmłodsza z kobiet. Pozostała dwójka dbała o jej dobro i troszczyła się przede wszystkim o nią. Czując złość na sama siebie, lekarka wyrzuciła do Saxtonów:
- April umrze jeżeli uciekniecie! - spróbowała przetoczyć się kawałek w lewo aby znaleźć się poza zasięgiem zastępcy szeryfa - Na łodzi dostała truciznę!


Lekarka próbowała się odczołgać, odturlać czy odskoczyć ale niezbyt jej to wychodziło dzięki nożnym atakom stróża prawa. Brian nawet spętany i obity był silnym, młodym mężczyzną i tego nawet zaklajstrowane kończyny nie były w stanie zmienić. Co chwila jego nogi lub buty atakowały jej ręce, nogi czy tors nie pozwalając jej wstać. Strach aż było myśleć co byłby wstanie z nią zrobić gdyby nie miał zaklajstrowanych nóg i rąk. W tym czasie obie kobiety Saxtonów zdołały powstać na własne nogi. Żadne z nich oczywiście z powodu taśmy na ustach nie mogło ze sobą czy do Alice mówić poza jakimś charkoczącym rzężeniem ale zdawali się być zdeterminowani by urwać się Sand Runnerom.

Siłą nic nie zdziała - tyle Alice wiedziała już od bardzo dawno. Siła nie należała do jej mocnych stron, poza tym nawet w podobnej sytuacji czynienie krzywdy i zadawanie bólu drugiej stronie nie wchodziło w grę… nawet jeśli miałaby co do tego sposobność, a nie miała. Młody stóż prawa przeważał nad lekarką pod każdym fizycznym aspektem i samo przygniecenie nogami było już dla niej przeszkodą uniemożliwiająca powstanie, czy inne manewry ciałem. Leżała na ziemi, spleciona z drugim ciałem, a ponad ich głowami przebrzmiewało się echo wystrzałów. Obróciła twarz tak, by móc patrzeć chłopakowi w oczy i nagle przestała się rzucać, zamierając w bezruchu z miną wskazującą smutek i troskę.
- Nie jestem waszym wrogiem, nigdy nie byłam - wypowiedziała spokojnie i na tyle pewnie, na ile pozwalała niezręczna sytuacja. Na koniec powtórzyła - Uspokój sie dla dobra April.

Młody zastępca szeryfa faktycznie się uspokoił. Dyszał ciężko bowiem taśma na ustach nie pozwalała na swobodne oddychanie. Zaległ próbując utrzymać nogi na ciele Alice i podsunąć się nieco bliżej. Zaległ ale nie zamarł. Sapiąco - zduszone odgłosy skierowane do pozostałych członków rodziny spowodowały dość jasną reakcję. Obie kobiety popatrzyły rozpaczliwym wzrokiem na siebie i na niego, na strzelające się nie tak daleko grupki ludzi i Claire mruknęła coś ponaglająco i obie zaczęły odbiegać na tyle prędko na ile dały radę.

Oczami wyobraźni Savage widziała reakcję Taylora na widok braku dwójki jeńców Potrafiła też wyobrazić sobie jak zareaguje Guido i reszta rodziny. To że będą niezadowoleni stanowiło w tym wypadku olbrzymie niedopowiedzenie. Im większa złość gangerów tym więcej problemów będą mieć jeńcy… w końcu idac tokiem rozumowania przeciętnego Runnera - czy to była wina Alice, że kombinowali? Sami się prosili o konsekwencje, tylko czemu mieli odpowiadać za to Ben i reszta?
- Zdejmę ci plaster, jeżeli ty zdejmiesz ze mnie nogi - powiedziała spokojnie do Briana, po czym okręciła twarz w drugą stronę.
- Pani Saxton, ociekając skazuje pani córkę na śmierć! April została otruta, umrze bez antidotum za maksymalnie dwie godziny! - krzyknęła za nimi, zaś pod rudą kopułą jak szalone kręciły się trybiki. April stanowiła najsłabsze ogniwo i to jej bezpieczeństwo przede wszystkim leżało matce na wątrobie, lecz nie tylko. Wszystko po kolei i bez zbędnego pieprzenia. Prosty, jasny i klarowny przekaz. Łopatologia - Udusi się plując krwią na pani na rękach. Tego pani chce?! Zafundować córce śmierć w potwornym cierpieniu? Razem z nią umrze też Ben Ridley i pozostała jedenastka jeńców. Pamięta ich jeszcze pani? Oni też zginą! Potrafię naprawić kolano April i to zrobię, ale potrzebuję pomocy. Nikt nie musi umierać, proszę! - wyrzuciła z siebie telegraficzny skrót i wstrzymała oddech.

Leminkainen 09-04-2016 20:53

Nico poradziła sobie świetnie ze zebraniem mieszkających na Wsypie obywateli Cheb. Było ich prawie z pół setki. Brakowało jednak środków transportu, łodki, wliczając tą ich były ledwo trzy, więc maksymalnie mogli jednorazowo przeprawić niecałą połowę ludzi. Szybko wyliczyli, że będa musieli przepłynąć jezioro dwa, może trzy razy w te i z powrotem. Za ich plecami moździerze wypluwały kolejne pociski z charakterystycznym “puffnięciem”. - Jak chuj wszystko idzie dobrze - rzucił do stojącego obok Gordona. - Chłopaki z Jabłuszka spotkali opór jakiego się nie spodziewali - żołnierze nie kręcili się po przystani, mógł więc spokojnie pogadać z zabójcom maszyn.

Podniósł głos, tak, zeby słyszeli go ludzie stojący na przystani: - Zachowajcie spokój, proponuję przeprawić najpierw kobiety i dzieci - miał nadzieję, że wszyscy go słyszą. - Żołnierze nie zrobią Wam krzywdy! Tylko nie wchodźmy im w drogę! - starał się dotrzeć spokojem, do poddenerwowanego zbiorowiska ludzi zebranych na pomoście. I tedy wszystko się zjebało.

Ledwie usłyszał charakterystyczny grzmot, od strony wybrzeża, wiedział już, że nowojorczycy dostają niezły wpierdol. - Armatohaubica - rzucił do reszty, kiedy szarawa smuga mineła ich nad głowami i granat pocisku rozerwał się z ogromnym hukiem wewnątrz Wyspy. To było zbyt wiele nad zszargane nerwy przestraszonych chebańczyków. Panika… kobiety krzyczały, dzieci płakały, niektórzy wpadali do wody, niektórzy zaczęli się rozbiegać, jeszcze inni padali na ziemię. Na samym Lynxie wybuch nie zrobił wrażenia, widział i słyszał taki sprzęt już kilkanaście razy w życiu. Jednak Nowy Jork, używał go rzadko i nawet na Froncie nie marnowano amunicji na byle jakie cele. “Żołdakom musiało cholernie zależeć na celu tej misji, albo dostawali niezły wpierdol. Albo jedno i drugie” - nie miał jednak zbyt wiele czasu by nad tym rozmyślać.

Żołnierzyki chyba się przestraszyły podobnie jak ludzie. Gdzieniegdzie widział nerwowe ruchem zdejmowane z ramion karabiny i ponaglające okrzyki. To była pieprzona beczka prochu, wystarczyło jeszcze trochę zdenerwowania, jakiś nerwowy palec na spuście i skończy się to wszystko rzezią. Oni byli w samym środku tego zamieszania, to się mogło naprawdę źle skończyć.

Zbiegł z molo i wykrzyknął do żołnierzy: - Nie strzelajcie!!! Oni się boją!!!

- Stójcie!!! - wydarł się ile miał sił za rozpraszającymi się mieszkańcami. - Stójcie!!! Na Wyspie nie jest bezpiecznie!!! Musicie wracać do Cheb!!! - spojrzał ponaglająco na Nico, czekając na konkretne działania zastępczyni szeryfa.

- Nico - rzucił do zastępczyni szeryfa zabójca maszyn - jesteśmy tu w innym celu pamiętasz? Mamy odnaleźć Saxtonów, a oni gdzieś tu są na tej Wyspie - zwrócił jej uwagę. - Opanujmy miejscowych i urwijmy się żołnierzom, zabierzmy się wreszcie za konkretną robotę?


- Myślisz że nie pamiętam? Ale obstawiam że odpowiedzi są tam gdzie teraz najgoręcej, nie jestem pewna czy warto się pchać między młot a kowadło...
Nico wlazła na jakieś podwyższenie i odezwała się do tłumu
- Wiem że brzmi to groźnie ale jesteśmy na uboczu całej akcji, jeśli zachowamy spokój i pomożecie uda nam się ewakuować zanim ta cała afera faktycznie się do nas zbliży - Nico otaksowała spojrzeniem zebranych kobiety i mężczyzn szukając twarzy którym mogłaby powierzyć odpowiedzialność. - Ty, ty i ty, ustawcie się przy łodziach i pilnujcie kolejności ewakuacji, Kto potrafi sterować łodzią?

Gordon rzucił w odpowiedzi do Nico:
-Wątpie by Sund Runnersi pchali się pod lufę żołnierzom… Wyznacz jeszcze kilka osób i łapmy trop póki jest on jeszcze relatywnie świeży…

- Gordon dobrze mówi. - Brennan przytaknął głową - Jeśli zostaniemy do zakończenia całej akcji, to nasz świeży trop zamieni się w spaloną ziemię.

Para łowców robotów postanowiła się nie wtrącać w panikę cywilów na molo zostawiając próby mediacji parze nieco bardziej zaznajomionej z tubylcami od nich. Ci zaś rozbiegali się co raz bardziej spanikowani odgłosami nie walki ale prawdziwej wojny, łącznie z wybuchami granatów, eksplozji min moździerzowych, jazgotu broni maszynowej i przepotężnych wybuchach pocisków artyleryjskich zdolnych powalić dorodne drzewo nie mówiąc o czymś tak nędznym jak ludzkie ciało.

Ludzka fala zalała dwóch żołnierzy ci zdążyli zdjąć swoje M 1 Carabine z pleców, tak samo jak zaniepokojeni rozwojem wydarzeń na molo ich koledzy wymierzyli broń. Widząc jednak nieuzbrojonych, spanikowanych cywilów wciąż się jeszcze wahali przed otwarciem ognia. Słowa snajpera chyba niezbyt ich przekonywały a na pewno ciężko im było dorównać ciężarom argumentów do popychania czy szturchania jakie wprawiali ich przebiegający Chebańczycy.

- Cofnąć się! Cofnąć! - krzyczał jeden z nich o głosie przemieszanym obawą i gniewem. W końcu puściły im nerwy w tej ludzkiej powodzi i w ruch poszły pięści i kolby. Któryś z przebiegających uchodźców zaskoczony dostał cios kolbą w żołądek i upadł kuląc się na ziemi. Inny dostał strzała z pięści i zachybotał się tracąc rytm biegu. Przewalił się gdy jakiś dzieciak też zaskoczony nagłą zmianą kursu i prędkości dorosłego wpadł na niego i przewrócili się obaj.

Słowa Nico jakiś efekt jednak przyniosły. Część zdezorientowanych i przestraszonych ludzi zawahała się ale chyba postanowili jej zaufać i posłuchać. W jej pobliżu zostało może z tuzin osób trzymając się nawzajem za ręce, matki kładły dłonie na ramionach dzieci czy tuliły je do siebie. Reszta jednak była już z kilkanaście do kilkudziesięciu kroków od nich i wybrzeża. Kilka osób powalili żołnierze czy inni wpadli na tych przewróconych to jeszcze też byli dość blisko i w zasięgu głosu. Główna jednak co raz bardziej rozproszona grupa uciekinierów zaczynała już znikać w najbliższych ulicach i domach.

Nie wyglądało to dobrze, ba, wyglądało nieciekawie, by nie powiedzieć kolokwialnie - chujowo. Chebańczycy rozbiegali się, przewracając żołnierzy i wdając się z nimi w przepychanki. Część która została na molo, zaczęła panikować. Snajper podbiegł do nich bliżej: - Słuchajcie Nico i wsiadajcie do łodzi, tylko w Cheb jest bezpiecznie, nie łudźcie się, że żołnierze wam pomogą!!! - załadowanie tych, którzy zostali stało się priorytetem.

- Z każdą chwilą lepiej. - mruknęła Nico, po czym zawołała- Ustawcie się na nabrzeżu i szykujcie do ewakuacji, panika tylko pogorszy sprawę

David klepnął Gordona w ramię, chcąc żeby zaczekał.
- Gordon. - Brennan mówił szeptem - Saxtonowie to gamble, które właśnie nam uciekają. Cywile uratują się sami, mają przecież instynkt samozachowawczy. Albo nie wytrzymają napięcia i sprowokują sytuację - skinął głową w stronę żołnierzy - z której ciężko będzie wyjść cało. Tracimy tutaj czas, siłę, a jeśli któryś z nowojorczyków się podnieci, to stracimy też życie.

Gordon kiwnął głową na słowa David’a jakby myśląc i analizując sytuację:
Tak… ale oni - wskazał na Lynx’a i Nico - musza iść z nami… bez niej niedość że zgubimy się w tym pieprzonym lesie to jeszcze zgubimy trop… nie wspominając już o samym fakcie że cztery lufy są bezpieczniejsze niż dwie… - zwrócił się do Lynx’a i Nico jednak jego wzrok pozostał na snajperze - Ruszajmy wreszcie w pościg… Ludzie sobie poradzą, a ten wasz cały Saxton nie… i żołnierze nie są zmartwieniem Cheb, nie dybią na miasto… to Sand Runnersi dybią na Cheb…

- Cholera ich wie. Dopilnujmy załadunku kobiet i dzieci i ruszajmy. - odpowiedziała traperka

Snajper skinął głową, zgadzając się z Nico. Miał tylko nadzieję, że żaden z żołnierzyków nie będzie miał nerwowych palców na spuście. - Może uda się nam wymknąć w tym chaosie pod pretekstem szukania chebańczyków? - zasugerował zastępczyni szeryfa.*

Niewielka grupka Chebańczyków która została przy molo posłuchała słów grupki pod przewodem zastępczyni szeryfa. Zaczęli wsiadać do dwóch łodzi i szykować się do odpłynięcia. Dwie łodzie nie były w pełni załadowane ale na molo więcej ochotników do pokonania chebańskiej cieśniny nie było.

W międzyczasie jednak żołnierze na łódkach wciąż zbliżali się do osady i byli już może ze dwa czy trzy tuziny kroków od wystającego molo. Pewnie byli już w zasięgu głosu i całkiem dobrze widoczni sami więc pewnie mieli podobne możliwości. Trzech żołnierzy niechcący stratowanych prawie przez spanikowanych cywili właśnie pokrzykiwało na paru pechowców którzy wpadli na nich albo w zrobiony korek. Młodzi żołnierze, kazali podnieść ręce do góry i nie wykonywać gwałtownych ruchów podnoszącym się pod ich lufami Chebańczykom. Łącznie w tej grupce była czwórka ludzi w tym jeden chłopiec. Reszta cywlili zniknęła już z pola widzenia najwyraźniej kryjąc się po nabrzeżnych budynkach lub może nawet wracając do domów. W oknach czy na posterunków domów widzieli żołnierzy zwróconych w ich stronę bo w końcu byli centrum tego niespodziewanego zdarzenia. Odgłosy walki w głębi Wyspy tymczasem w ogóle nie cichły.

Gordon stał zaniepokojony całą sytuacją, jedną dłoń cały czas trzymał na kolbie karabinku by w razie jakichkolwiek problemów móc szybko zsunąć pas nośny z ramienia i dobyć broni. Cała akcja z ewakuacją ludzi bardzo się dłużyła przez co ich główny wróg coraz bardziej się oddalał. Trop również powoli stygł. Do tego głupota roztrzęsionych wieśniaków i nerwowość żołnierzy była mieszanką wybuchową w obecnej sytuacji. Poczekał jednak nadal zaniepokojony aż wszystko się w miare unormuje po czym rzekł do reszty:
Pora na nas…

-Ta, teraz szybko zanim wszyscy się zbiorą -odpowiedziała Nico


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:32.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172