W końcu podjęto jakieś decyzje, i w końcu ustalono co dalej robić. Siostra Isabelle minimalnie(choć pozytywnie) została zaskoczona. Zdecydowano się "iść na ślepo", za radą Ceres. Może jednak będą ludzie z tej bandy... niewiarków. Krok za krokiem, z opaskami na oczach, brodząc w wodzie, trzymając się liny. Niczym jakiś pochód ślepców, powoli, do przodu, mozolnie, stawiając czoło nieznanemu niebezpieczeństwu, pokładając praktycznie swoje życie w małe dłonie dziewczynki. Krok za krokiem, ostrożnie.... Głosy. Głosy rozpaczy. Bólu. Przepełnione żalem, pretensjami. Głosy martwych, których zostawiła. Głosy martwych, którym nie umiała pomóc. Niczym igły, wbijały się w umysł, w serce, wywoływały ból. Raniły wewnętrznie, przyprawiały o dreszcze, o pot na czole, o... pojedyncze łzy płynące po policzkach. Nadepnęła na coś. Zachrupotało. Zupełnie jakby były to jakieś kości. Zakonnica potrząsnęła lekko głową, jakby starała się w ten sposób odpędzić od siebie te straszne, zawodzące głosy. Szli jak owieczki na rzeź. Na sznureczku. Nie! - Musimy... iść... dalej... - Siostra Isabelle odezwała się słabym głosem - Musimy. Iść. Dalej. - Powtórzyła po chwili nieco raźniejszym tonem. - Musimy! Iść! Dalej! Słyszycie mnie? Musimy iść dalej! To... ułudy! Musimy iść dalej! Zrobiła krok do przodu, lekko pociągając linę za sobą. Jednocześnie i odrobinę naprężyła z przodu, by mieć "kontakt" z Ceres. Zakonnica głęboko odetchnęła, i odezwała się spokojnym, wyraźnym, tonem: - *Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza. Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników; namaszczasz mi głowę olejkiem; mój kielich jest przeobfity. Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia i zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy. Krok po kroku. Do przodu. To jedyny kierunek. To ich jedyna droga. Ich... ratunek. * Psalm 23. |
- Nie dam rady… - Maruda, o czym ty pierdolisz? - Zack odwrócił się i zamarł. - Nie dam rady… bracie. Zamiast Striena, zobaczył umęczonego brata, który chyba nie jadł od tygodnia i był poważnie ranny w bark, ale… przecież był tutaj! - DUSTY! Do cholery ty żyjesz! Jakim cu.. - Wzruszenie zatkało mu usta. Duszę Zacka zalała fala potężnych emocji z całej gamy ich spektrum. Euforyczna radość, przerażenie stanem brata, niedowierzanie, zażenowanie że brat widzi go w krępującej sytuacji idącego po sznurku za małą dziewczynką. Na sznurku z zawiązanymi oczami i na wszelki wypadek z opaską na oczach, musiał wyglądać jak skończony.. Z opaską na.. Z zamkniętymi.. Więc jakim cudem... - Bracie, pomóż mi… - wychrypiał Dusty, chwiejąc się na nogach. ...widział. Triumf miał gorzki posmak i był podszyty potwornym rozczarowaniem. "Dusty" mówił coś jeszcze, zaklinał o pomoc, a Ziggi miał ochotę wykrzyczeć mamidłu w twarz, że nie żyje. Że nie może go tu być. Bo opaska na oczach. Bo ta która ich prowadzi jest silniejsza od niego. Zgasić upiora jakimś błyskotliwym jednolinijkowcem. "Prawdziwy Dusty, mówił mi Młody nie Bracie", "Pierdol się poczwaro", czy chociaż wykrzyczeć ikoniczne, przeciągłe "NIEEE". Jedyne co wydostało się z przez zaciśniętą krtań chłopaka, gdy odwracał się do zjawy plecami, to nieartykułowany, niemal zwierzęcy jęk rozpaczy. Przygryzł wargę, poczuł jak ciasno zaciśnięty na górnej części twarzy materiał wilgotnieje. Zacisnął dłonie na linie. Jedynym przedmiocie, co do którego miał pewność że należy do prawdziwego świata. Iść. Dalej. Po pieprzonym sznurku przez ciemności za małą dziewczynką, w nadziei że to w jakiś sposób ocali świat. Zrobić to zanim dotrze do nich, że to zupełnie bez sensu. |
|
|
|
Wright zdjęła chustę, którą osłoniła swoje oczy i przez chwilę starała się uspokoić oddech. |
Drzwi wagoniku stały otworem ewidentnie już od dawna, jednak w środku nie było żadnej żywej istoty. Poobdrapywane i powyginane ściany pokrywała rdza... Mimo to wnętrze nęciło – w środku wszak było spokojnie i sucho. Kilka powyginanych ławek nadawało się jeszcze do użytku, przy odrobinie umiejętności akrobatycznych można było się na nich położyć. |
Zack ciężko łapał oddech jakby właśnie przebiegł maraton. Ile czasu trwała ta podróż z zasłoniętymi oczami? Minuty? Godziny? Nie miał pojęcia. Wiedział że doświadczenie zostanie z nim do końca zapewne niezbyt długiego już życia. Zdjęta z twarzy opaska była tak nasączona łzami i potem, że mógłby ją wykręcać. Zmiął ją i wyrzucił daleko od siebie. Maruda nie żył. A przed śmiercią prosił go o pomoc. To nie był Dusty, a Rusek szedł na sznurku tuż za nim, więc któż inny. Bracie! - Tam możemy odpocząć… - głos dziewczynki sprowadził go do tu-i-teraz. - Tak… odpocznijmy. - Głos Jess Wright - Ziggie ubezpieczaj mnie, sprawdzimy czy ten wagon do czegoś się nadaje. Chłopak skinął głową, zdjął z ramienia broń i ruszył za Jess, z wprawą wypatrując wszystkiego co mogłoby tu wyskoczyć jej na plecy. Światło latarki zamocowanej w okolicach lufy raz czy dwa wyłoniło z ciemności groźny kształt, jednak za każdym razem okazywała się to groźnie nastroszona kupa śmieci i złomu. Braaaacie! Porozumiewawcza wymiana spojrzeń z przełożoną. Skinięcie głowy. Było bezpiecznie. Do tego sucho. W obecnych okolicznościach ten wagonik był jak pięciogwiazdkowy hotel. Ziggi z niekłamaną ulgą zrzucił ciężki plecak na jedno z siedzeń "rezerwując" sobie miejsce jak dzieciak na kolonijnym wypadzie nad morze. Braaaa.. Zamknij się, Dusty Ojjj, jaki drażliwy. Sumienie gryzie, bracie? Przestań mnie tak nazywać. Nieśmieszne. Zginął człowiek. Gówno mogłeś poradzić. Był potwór. Ty przeżyłeś, gościowi się nie udało. Wojna. Shit happens. Ziggi przez dłuższą chwilę bezmyślnie wpatrywał się w plecak. W końcu westchnął - Pewnie masz rację. - wymamrotał na głos sam do siebie i wyszedł na zewnątrz. Przed chwilą zasłużonego odpoczynku postanowił jeszcze przyjrzeć się najbliższemu korytarzowi wokół wagonu w poszukiwaniu jakichś oznaczeń, a potem chwilę postudiować mapę w nadziei ponownego namierzenia gdzie właściwie się znaleźli. |
Oczywistość zmieszała się z absurdem. W okrutnym tańcu śmierci, do rytmu niepojętego przy akompaniamencie tajemnicy umysłu której ludzkości być może nie dane będzie poznać. Ginęli. To było wiadome już od dawna. Toczyli wojnę, której żaden dowódca nie rokował zwycięsko. Niedawna bitwa o Eden, a teraz kolejna – Maruda. Xavras czuł się i wyglądał jednako. Jak bokser zamroczony walką. Oniemiały, lekko otępiały. Czuł zapach strachu, krwi, wydzielin. Zapach, od którego robiło mu się niedobrze. Obrazy w koło mijały, drgały, poruszały się na orbicie jego umysłu do której mniej lub bardziej świadomie nie docierał. Jednocześnie czuł dziwny spokój. Jakby to co się wydarzyło było konieczne i oczywiste. Nieuniknione? Zwyczajne? Błahe? Wszak umierali jako rasa, czym więc mogła być śmierć pojedynczej osoby? Zwymiotował. … Xavras Ty też – to głos Wright. Brzmienie własnego imienia przywróciło stan świadomości – Za dwie godziny was obudzimy Przytaknął porozumiewawczo. Wciąż pozostawał na zewnątrz. Jakby nie gotów, aby wejść. W koło panowała cisza i spokój. Groteskowy i śmiertelny spokój. Xavras zerknął do środka wagonu. Kim byli ci ludzie? Jego znajomość zwyczajów wojskowych była najwyżej pobieżna. Ale brak dyscypliny, porządku i celu raził. Czy to jednak miało jakieś większe znaczenie? Czy cokolwiek miało znaczenie? Jeśli mieli przetrwać to niesieni jakimś kosmicznym szczęściem lub niepojętym ciągiem zdarzeń, wymykającym się zwykłej logice dwuwartościowej. Przypomniał się ojciec, który lubił przy śniadaniu zabawiać się rozmową, w której budował piramidy probabilistyczne. Wniosek zawsze ten sam: jedyne na co mamy wpływ to kamyczek rzucony w toń rwącej rzeki. Czy więc tym właśnie była Ceres? A może on sam? Lub coś zawieszonego w powietrzu. Coś pomiędzy. Wyciągnął papierosa. Nie palił. I dlatego tym bardziej doceniał nikotynowy haj. Odłożył plecak i trzymając broń w pogotowiu (tak jak widział na [i]’Alfa Tau!”[//i] albo ”Bitwa El Alamein’) postąpił parę kroków w boczną odnogę. Czy tam też czaiło się podobne zło jak to które pochwyciło Marudę? A może Ceres nie dopuściła by do tego? Rozbawiła go myśl jak wszyscy ocalali z Edenu łaknęli opieki. W jakiś przewrotny sposób zaczynał ich lubić. Zaciągnął się papierosem i postąpił dalej. |
Po tym, jak Jessica dała znać, iż w wagoniku "czysto", Siostra Isabelle pomogła tam wejść Ceres. W środku z kolei… - Usiądź gdzieś, odpocznij - Włoszka wysiliła się na miły uśmiech do dziecka, i ściągnęła swój plecak. Przez chwilę w nim czegoś szukała, i w końcu wyciągnęła manierkę i mały pakunek. - Napij się wody, zjedz coś słonko. Choćby i ciastka. Są dobre. Odpędzą złe myśli - Powiedziała, podając rzeczy Ceres. Następnie cofnęła się w tył wagonu, skąd przyszli, po czym spoglądała w kierunku miejsca, gdzie stracili towarzysza. Palce jej obu dłoni powoli przesuwały się po różańcu, a Zakonnica modliła się za duszę zabitego. Ceres, która dotychczas posłusznie spełniała jej polecenia (szczególnie to by zjeść coś słodkiego), teraz podeszła do zakonnicy i spojrzała na nią z dziecięcą ciekawością. - Co robisz? - zapytała wprost. - Hmm… - Siostra Isabelle zamyśliła się na chwilę, zastanawiając jak wyjaśnić cokolwiek dziecku, nie mającemu absolutnie żadnego pojęcia na temat wiary. Uśmiechnęła się ciepło, patrząc na moment na Ceres. - Mam nadzieję, że Kamratov zazna już wiecznego spokoju, czego mu właśnie życzę - Powiedziała po chwili. Ceres mlasnęła jakby dosłownie smakowała sens słów zakonnicy, po czym powiedziała cicho: - Też mam nadzieję, że już go nie boli. Bo potem... przestaje boleć, prawda? - Tak. Przestaje… - Odparła Siostra Isabelle. Co innego w końcu miała dziecku odpowiedzieć. - A jak ty się czujesz? - Zmieniła temat - Może usiądź, odsapnij, pewnie nogi bolą… długo tu nie posiedzimy, trzeba za chwilę iść dalej. Ceres patrzyła chwilę na kobiete tymi swoimi przenikliwymi, jasnymi oczami, które wydawały się zbyt stare do jej małej twarzyczki, po czym skinęła głową i grzecznie poszła usiąść na jednej z ławek. Zakonnica z kolei odmówiła cicho jeszcze jedną modlitwę, po czym i ona usiadła na jednej z ławek. Również coś małego zjadła, i napiła się wody. Spojrzała po reszcie towarzystwa… Peterson wychodził z wagonu. Chyba szedł pokręcić się wokół niego. Oby na siebie uważał. - Jak długo tu odpoczywamy? - Siostra Isabelle spytała Wright, zerkając i na Rubię. Rozwiązała swoje buty wojskowe i je ściągnęła, po czym z wyraźnym, cichutkim westchnieniem ulgi, poruszała kilka razy palcami stóp w czarnych skarpetkach. - Prześpimy się na dwie zmiany. - Wright zdjęła plecak i przeciągnęła się. - Może nie po osiem godzin, ale chyba wszyscy potrzebują drzemki, a nasza szefowa porządnego snu. - Ummm… spać? - Zdziwiła się Zakonnica - Myślałam, że jedynie krótki odpoczynek, godzina, najdalej dwie, i idziemy dalej? - Nie wiadomo co będzie dalej i czy będzie okazja na sen. - Amerykanka wzruszyła ramionami. - Cares jest zmęczona już od dłuższej chwili, właśnie straciliśmy człowieka. Zjedzmy coś i odpocznijmy. - Godzina, dwie. Odpoczniemy, i ruszamy dalej, tak? - Siostra Isabelle spytała ponownie, woląc się upewnić, czy na pewno się rozumieją. - Sen na dwie zmiany, ze dwie-trzy godziny minimum na zmianę, to mi daje więcej niż godzinę dwie - Ziggie minął zakonnicę w przejściu do wagonu i uwalił się w suchym kącie z plecakiem pod głową, rozkładając przed sobą mapę. - Jess decyduje, ale na moje nikomu nie pomożemy, jak zaczniemy mieć zwidy ze zmęczenia. Między nami a miastem jest teraz gruzowisko i to... plugastwo, nic nam nie będzie. Jak siostrę nosi, może wziąć pierwszą wartę. - Siostro… wszystkim przyda się odpoczynek. Ja myślałam nawet o 4 godzinach jeśli będzie trzeba. - Jess wskazała na dziewczynkę. - Ale to nie ja tu dowodzę lecz ona. Ostatnie słowa wypowiedziała ciszej. Ceres spała, zwinąwszy się w pozycji embrionalnej na jednej z ławek. - Po prostu się chciałam upewnić, ile tu posiedzimy. Uważam, że 8 godzin to stanowczo za dużo, ot tyle. I nie, nie nosi mnie… - Zakonnica spojrzała na Petersona i cierpko się uśmiechnęła. - To niech się siostra teraz prześpi, Xavras ty też. - Jess zabrała się za wydobywanie prowiantu by coś przygotować. - Za dwie godziny was obudzimy. - Dodała po chwili szeptem. Zakonnica posłała Wright niedbały pseudo-salut, jako mały żarcik, po czym wygrzebała z własnego plecaka koc, i okryła nim delikatnie śpiącą już Ceres. Następnie sama rozsiadła się wygodnie na jednej z ławek, rządek dalej od dziewczynki. Isabelle nogi miała wyprostowane, a plecami była oparta o ściankę wagoniku, po czym zamknęła oczy, kładąc dłonie na podołku. Butów nie zakładała. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:08. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0