lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Postapokalipsa (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/)
-   -   THE END[Neuroshima] Oczy Boga (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/7623-the-end-neuroshima-oczy-boga.html)

Ribesium 13-01-2010 21:02

MJ bez właściwego sobie uporu i kłótliwości przystała na oświadczenie Lexa, że ten sam podejmie się zlustrowania okolicy. W szarym stalowym spojrzeniu było coś, co usadziło krnąbrną dziewczynę na miejscu. A może uczyniło to nie tyle spojrzenie rewolwerowca, co respekt jaki radiooperatorka czuła do mężczyzny. A może zwyczajnie wyczerpana wydarzeniami mijającego dnia MJ stwierdziła, że na dziś ma dosyć. Poza tym, gdyby miała teraz się z kimś pokłócić a chwilę później zginąć głupio by było zostawić po sobie tak wątpliwej jakości ostatnie wspomnienie.

Miała ochotę na coś mocniejszego. Przed jej oczami nadal stał obraz Sky z przestrzeloną szyją. Ręce MJ, oblepione kurzem, nadal ubabrane były posoką jaka wyciekła z ciała przewodniczki. Radiooperatorka użyła odrobiny wody z manierki by choć prowizorycznie się oczyścić. Bynajmniej nie "umywała rąk" od tego co się zdarzyło, jednak widok i zapach krwi przyprawiał ją o mdłości. Nie śmiała poprosić Lex'a o obiecany wcześniej alkohol - ten zresztą i tak już zniknął z pola widzenia i piął się dzielnie a wzgórze.

"Niezła kondycja jak na..." pomyślała MJ i urwała. No właśnie, ile Lex mógł mieć lat? 40? 50? Jakby nie było, papierosy i alkohol nieźle go zakonserwowały, choć dziwne, że nie zabiły w nim szybkości i wytrzymałości.

Radiooperatorka postanowiła poczekać z libacją do wieczora. Teraz musi się uspokoić i skupić na tym, co do niej należy.

"Spoko Mort, jeszcze żyję" MJ klepnęła niezręcznie handlarza w ramię po czym splunęła lekko w prawo. Czuła się dziwnie wiedząc, że ktoś się o nią martwi i niepokoi. "Trzeba dużo więcej by mnie wykończyć. A na osłonięcie Was znajdę jeszcze energię" radiooperatorka zasalutowała w komiczny sposób swoją Berettą i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Po czym napiła się wody. Upał jak cholera.

Nightcrawler 14-01-2010 12:06

Jeśli szaman się nie mylił i wzrok Boga faktycznie spoczywał na karawanie powadzonej przez Mortimera Vasqomba, to Najwyższy dostrzegał pożogę, śmierć i groby ciągnące się za nią, znacząc jej szlak ponurym stygmatem przyszłości.
Jednak mimo natężenia grozy, śmierci i grzechu, ten świat wciąż ma odcień miłosierdzia…

Umarło dwoje porządnych ludzi, zginęło czterech zagubionych żołnierzy, padło czterech gangerów i jedna matka - remis…
Jedenaście dusz uwolnionych - jedenaście strąconych w otchłań niebytu. Nie ma znaczenia czy pisane im Niebo, Piekło czy Kraina Wiecznych Łowów…

***

Mortimer zwiesił głowę spoglądając na grób Nanniego i Sky. Uczynił dłonią znak krzyża i szepnął pod nosem
-Spoczywajcie w pokoju przyjaciele, dziękuję za wszystko.-
Odwrócił wzrok od świeżych mogił i spojrzał na zasmarkanego chłopca kurczowo ściskającego dłoń Eda Barnackey. Żal ścisnął serce starego handlarza - poczuł jakby jeszcze raz oglądał, tym razem z boku, pochówek własnej żony i tragedię swojego syna. Alex tak samo jak ten chłopczyk drżąc na całym ciele przełykał gorzkie łzy i ocierał rękawem cieknące z nosa smarki.
Mort położył dłoń na wątłym ramieniu dziecka i ukucnął przed nim zasłaniając grób jego matki.
Uśmiechnął się ciepło - chciał powiedzieć, by otarł łzy, jego mama próbowała go ratować i poświęciła się dla niego, była odważną kobietą i teraz on powinien być dzielnym chłopcem, by kroczyć dumnie i hardo w tym twardym świecie.
Ale chłopiec nie był synem policjanta, jego rodzice pewnie byli rolnikami albo pasterzami. Nie wiedział o nim nic i nie miał prawa go pouczać.
Przygarnął więc go do piersi i gdy małym wstrząsnął spazm płaczu handlarz tylko pogłaskał go po głowie i szepnął do ucha
-Cii malutki, wszystko będzie dobrze, mamusia czuwa nad Tobą a wujek Ed i wujek Mortimer nie dadzą Cię skrzywdzić -
Łzy zalśniły w oczach Vasqomba, gdy unosił szlochającego chłopca z ziemi i ruszał w stronę ciężarówek.

***

Wszyscy byli gotowi. W ciszy nadchodzącego wieczoru wszyscy zebrali się przy ciężarówkach wiozących ludzi na rzeź. Ed dokończył naprawy sześciokołowego pojazdu karawana Vasqomba zasilona dwoma nowymi wozami ruszyła dalej wzdłuż drogi nr 17.
Mimo ciemności szybko zasnuwającej niebo Mortimer nie chciał rozbijać obozu w miejscu niedawnej potyczki. Wiedział też z opowiadań mężczyzn z transportu, iż większość z nich pochodziła z Chamy i pragnęła jak najszybciej tam wrócić. Tylko trójka młodych rolników została złapana wcześniej z miasteczka oddalonego o dzień drogi na południe zwanego Oczami Boga.
Zaciekawiony nazwą Alex dowiedział się, iż wioska zwie się tak ze względu na to iż położona jest pomiędzy dwoma jeziorami, które ponoć z lotu ptaka wyglądają jak wpatrzone w niebo oczy.
Jednakże nie dane mu było przedyskutować tego mistycznego odkrycia z Kotem, który w trakcie pojedynku z gangerami, wsiadł na swój motor i ruszył w przeciwną stronę wraz z kobietą, którą wyciągnęli z świątyni Matgulfa.

Mortimer prowadził ciężarówkę w ślad za jednym ze zdobycznych wozów, za którego kółkiem siedział starszy mężczyzna pochodzący z Chamy, który kazał na siebie wołać O’Neill. On pierwszy zdołał opanować euforie współwięźniów i podziękował za ratunek, to on również odpowiedział skąd pochodzą i jak zostali porwani - we śnie z obrzeży miasta, szybko i bez wyjaśnienia. Z chirurgiczną precyzją, żołnierze usunęli ich z ich własnych domów, z ich małych społeczności…

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_xpV_aZPnQ0&feature=related[/MEDIA]
Radio trzeszczało miarowo MJ delikatnie muskała pokrętła odbiornika próbując wyostrzyć wyłaniający się z zakłóceń przekaz. Jednakże wszelkie jej próby spełzły na niczym. Kobieta zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie sama wiadomość byłą zaszyfrowana, a nadający specjalnie puszczał wiadomość na otwartym kanale, by dotarło wszędzie gdzie mogło, lecz tylko odpowiednie osoby mogły ją odczytać.
-Wszystko ok.? - spytał Mort nie odrywając oczu zderzaka prowadzącej ciężarówki.
O’Neill prowadził ich na miejsce postoju. W ciemności góry zaczęły karłowacieć i rozluźniać swoje szeregi. Po przejechaniu kilku kilometrów, wjechali na odsłonięty płaskowyż, który urywał się gwałtownie na bezdenne morze mroku. Droga ciągnęła się dalej w dół, ginąc z oczu w ciemnościach nocy. Poniżej szerokiej półki, na której zaparkowali widać było jeszcze tylko kilka urywanych skalnych zębisk, a dalej już tylko noc.
W oddali niemrawo migało kilka niewyraźnych światełek.
-To Chama - zawyrokował starzec wysiadający z pojazdu. - Tutaj możemy spędzić względnie spokojnie noc, a rankiem ruszymy do miasta -

Vasqomb poprosił by jego karawana rozstawiła warty i wraz z synem naprędce rozłożyli mniejszy namiot. Wszyscy odczuwali zmęczenie podróży i posmak napięcia jaki towarzyszył walce.

Szarlej 17-01-2010 14:07

Półka skalna była idealna do noclegu. Z jednej strony przepaść z drugiej skalna ściana. Drogą, którą przybyli nie powinno nic przyleźć, gorzej z przodu... Co prawda okolicy Chamy powinny być bezpieczne... Jednak jak było w rzeczywistości wiedzieli wszyscy, szczególnie Ci porwani nocą z domów.
Nikt nie śpieszył się do spełnienia prośby Mortimera. Kto w końcu mógł podjąć taką decyzje? Rocket? Radiooperatorka pewnie by nie wiedziała czy płakać ze śmiechu czy drzeć się na bezczelnego gangera. Również Lex raczej by go nie posłuchał. Pyro? Chemik trzymał się raczej na uboczu. Daytonowie? Oni byli najemnikami, pewnie by to zrobili gdyby było trzeba tak jednak oddali polę do popisu innym. Rothman spojrzał na Lexa. Ten też się nie kwapił.
Żołnierz poprawił kurtkę, którą zabrał jednemu z karawany łowców skór. Na szczęście nie miał jej na sobie podczas rzezi, mimo to noszenie ubrania po tych ścierwach nie było czymś przyjemnym. Ale co zrobić? Dni były upalne a noce zimne jak diabli.
-Trzy dwugodzinne, dwuosobowe warty. Na pierwszej Pyro i Rocket, na drugiej Bill i Gert a na ostatniej ja z Maxem. Ma ktoś zegarek bądź klepsydrę? Jak nie to każdy chyba potrafi orientacyjnie czas określić na podstawie biegu księżyca. Żadnego spania na warcie, picia ani jarania.
Tyle, nie miał jakoś nastroju, ochoty ani potrzeby na budujące przemowy czy groźby. Wdrapał się na ciężarówkę na której jechał. Zarzucił na ramiona plecak wyszabrowany na drugiej karawanie i podniósł torbę. Karabin postanowił zostawić na pace, chyba nikt nie będzie na tyle głupi by go okradać. A w razie napaści zawartość torby powinna wystarczyć. Pięćdziesiąt naboi 5,7 w rękach dobrego strzelca było zdolne nawet zatrzymać Juggernauty. Ułożył niedawno zdobyty koc przy ognisku i przykrył się śpiworem, przeklinając tego kto popsuł w nim zamek. Niedaleko posłania położył jednego z glocków. Miał zamiar w miarę możliwości się wyspać, odkąd obudził się w celi walczył o życie, bil ludzi i nie ludzi łyżkami montażowymi oraz strzelał do dzieci-mutantów. Jedyne czego teraz pragnął to snu.

baltazar 20-01-2010 00:10

Lex stał wpatrzony w ginący w mroku płaskowyż. Gdyby teraz ktoś był tuż przed nim mógłby dostrzec uśmiech na jego twarzy. Jednak nie z tych ciepłych ani drapieżnych, ani nawet smutnych czy radosnych ot po prostu uśmiech. Taki jak u rzemieślnika czującego zbliżającą się pracę, pracę która była jego życiem. Pracę, która nadawała sens jego istnieniu. Pracę, która była wszystkim co trzymało go na tym nędznym świecie. Tam gdzieś ukryci w ciemnościach byli Jego wysłannicy. Być może nie mieli z Nim układu tak jak pan Silver, być może byli ślepi i nieświadomi w czyich rękach są tylko narzędziem… nie miało to najmniejszego znaczenia. Im więcej tym lepiej, im krótsza droga do potępienia tym wyższa nagroda. Nie widział ich. Imiona, jakie nosili były mu nieznane. Czyny, jakie popełnili go nie obchodziły. Wiedział tylko, że już kroczą na spotkanie. Będą jednymi z wielu - ani pierwszymi ani ostatnimi. Nie odcisną się w jego pamięci. Nie dostaną numerku ani specjalnego identyfikatora. Wyśle ich tam gdzie kiedyś i on trafi… do wszystkich diabłów!

Papieros ostatni raz rozżarzył się czerwienią nim zniknął pod podeszwą buta. Rewolwerowiec spojrzał na obozowisko rozświetlane nielicznymi ogniskami. Jeszcze się tam krzątały zmęczone twarze. Z niektórych można było wyczytać radość, z innych nadzieję na lepsze jutro. Gdzieś pod kocem mąż z Chamy tulił wyrwaną kanibalom żonę. Gdzieś w kręgu ognia matka dzieliła się ciepłem ze swoją córką. Wszystko to było iluzorycznie w zasięgu ręki… to wszystko…

Tego wszystkiego już nie zazna.

Wrócił do reszty. Odnalazł wzrokiem Pyro i Rocket’a zajmujących swoje miejsce na dzisiejszą wartę. To, które wyznaczył im Stephen. Podobnie zresztą jak innym. Chłop ewidentnie szukał zajęcia – porozstawiał ludzi i wozy, doglądnął to i tamto. Potem udał się na spoczynek. Lex postawiłby srebrnego dolara, jakiego miał w kieszeni marynarki, że mimo tych wszystkich rytuałów stary wojak nie zazna spokojnego snu… Jednak nie zaprzątał sobie tym głowy. Podobnie jak tym, że Rocket Siedem Nieszczęść miał ich pilnować. I tak nie zamierzał iść jeszcze spać. Miał coś do zrobienia.

Na dnie podróżnej torby odnalazł to, czego szukał, butelkę Bourbon’a. Żadna tam wiekowa, trzymana na specjalną okazję. Nic z tych rzeczy, po prostu kukurydziana wóda jakiej kiedyś produkowało się i wypijało tysiącami litrów we wszystkich stanach. Miał butelkę, znalazł dwa aluminiowe kubki. Był już gotowy. Przechodząc obok namiotu rodzeństwa dostrzegł przez niedokładnie przesłoniętą kotarę pannę Cox oddającą się wieczornej toalecie. Dziewczyna obmywała swe powabne ciało z kurzu, jakie się na nim nagromadził przez ostatnie godziny. Wilgotna gąbka gładziła bladą skórę dekoltu, piersi i podbrzusza… Widok ten niewątpliwie mógł przypomnieć nawet najbardziej prawemu mężowi o jego potrzebach drzemiących w lędźwiach. Z całą pewnością to ciało mogło być warte grzechu, jednak kobieta… już nie. Wpatrywała się w niego. Kusząco zwilżyła wargi i uśmiechnęła się. Pod lekko przymkniętymi powiekami czaiło się zaproszenie do spędzenia paru wspólnych chwil. Bez cienia skrępowania czy zawstydzenia. Bez zainteresowania czy pogardy. Spojrzał na nią tym swoim pozbawionym emocji wzrokiem, obdarzył kurtuazyjnym uśmiechem i ledwie muskając dłonią kapelusz skinął głową na pożegnanie. Ruszył dalej przemierzając obozowisko.

MJ siedziała przy ognisku, bez wyrazu wpatrując się trzaskające płomienie. Nie wiedział czy targa ją smutek, złość czy radość. Prawdę mówiąc mało go to obchodziło. Nie jego sprawa.

- Dobry wieczór, ładną mamy dzisiaj pogodę. Jego głos w tym przypadku nie pozostawiał złudzeń nawet najbardziej nierozgarniętym rozmówcom. Grzecznościowa formułka wypowiedziana została raczej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej chęci rozmowy o pogodzie. – Można się przysiąść?

Usiadł tuż obok, nie na tyle, blisko aby naruszać jakąś strefę prywatności broń panie boże. Jednak dość blisko po jej prawej stronie – chyba przeważyły względy wygody. Plecy oparł o koło zaparkowanej ciężarówki, a nogi wyciągnął w kierunku dającego przyjemne ciepło ognia. Nie patrzył na nią. Siedział obok milcząc. Rozlał i podał jej kubek. Żółtawy trunek roztaczał intensywny aromat. Małym chłopcom mówiono, że kielich tego płynu zapewni im bujny wzrost owłosienia na klacie. Jednak ci, dla których nie była już istotna liczba włosów na piersi cenili pewną ociężałość jaki zapewniał pierwszy haust. Dziwnie przyjemne spowolnienie myśli. Zwiększenie dystansu. Grunt to utrzymać ten stan i nie przejść do kolejnej fazy. Lex Silver nie miał takiego zamiaru.

Ribesium 24-01-2010 19:56

MJ siedziała patrząc na trzaskające płomienie ogniska. Patrzyła na latające iskierki i czuła ciepło i spokój rozpływające się po jej ciele. W tej chwili nie myślała kompletnie o niczym - jej umysł stanowiło teraz Pudełko Nicości. Nawet nie zauważyła, jak Lex Silver się przysiadł

-Dobry wieczór, ładną mamy dzisiaj pogodę.

MJ nadal siedziała bez ruchu nie zaszczycając rozmówcy spojrzeniem.

-Można się przysiąść?

MJ wzruszyła tylko ramionami w geście "wszystko mi jedno". Silver usiadł z flaszką obiecanego wcześniej Bourbon'a. Bez dalszych komentarzy nalał do kubka nieco aromatycznego płynu i podał jej.

- Dzięki - wysiliła się MJ i pociągnęła z kubka. Nawet się nie zakrztusiła i nie skrzywiła. Zaprawioną w bojach radiooperatorkę trzeba by było potraktować zgoła innym trunkiem by wywołać jakiś efekt.

- To co, mieliśmy zdaje się pogadać o Twoim dzieciństwie? - zaczęła wciąż patrząc w ogień. W jej głosie nie było zaczepki ani ironii. Ciekawa była naprawdę, jak zripostuje to rewolwerowiec.

Może to przez gwieździste niebo nad nim albo przez to, że od kilku dni nie brał kąpieli. Jakby nie było Lex powstrzymał cisnącą się na usta odpowiedz – „masz rację, zdaje Ci się tylko”. Ewidentnie to była kwestia bourbon’a. Ten trunek zawsze wprawiał go w dobry nastrój. Przywoływał miłe obrazy – kobiety, dym, karty i muzyka. Może niekoniecznie to była bajka Lex’a ale takie nasuwały mu się skojarzenia.

- Z całym szacunkiem. Nie moja rzecz Panienko, co ci się zdaje. Wrzucił typowym dla siebie tonem przesiąknięty zgorzknieniem. Chwilę wpatrywał się w jej profil, jakby chciał się upewnić czy dobrze go zrozumiała.

MJ nie zraziła się tak ostentacyjną oznaką grubiaństwa. Znała już nieco Lex'a, i nawet jesli jej wiedza w zakresie charakteru pana rewolwerowca nie była rozlega, mogła przypuszczać co powodowało, że odpowiadał tak a nie inaczej.

- To o czym chciałbyś pogadać w takim razie? - spytała krótko i rzeczowo. Zbyt zmęczona była na jakieś gierki i podchody. - Czy też wolisz pomilczeć raczej. Chociaż skoro się dosiadłeś to podejrzewam, że nie po to by milczeć. Inaczej zamknąłbyś się sam z flaszką w swoim namiocie.

- To, iż nie przepadam za piciem w samotności nie oznacza zaraz tego, że lubię porozmawiać przy butelce. Po chwili uzupełnił wywód. – Jeżeli masz ochotę mówić to nie widzę przeszkód. Natomiast jak oczekujesz tego ode mnie to myślę, że dużym nietaktem z mojej strony byłoby nadużywanie Twojej gościnności.

Bla bla bla, jak zwykle konwenanse i piękna mowa mająca nieco złagodzic jasne przesłanie. MJ wiedziała, że nie tędy droga.

- No dobrze więc. Nie przepadam za monologami, ale lepsze dla mnie to, niż cisza. Chciałbys usłyszeć o czymś konkretnym? Omijając oczywiście moje dzieciństwo i osoby, które dziś zginęły. A może - uśmiechnęła się kpiąco - chciałbyś jakąś bajeczkę na dobranoc?

- Pozostawię to już Tobie. Odpowiedział bez nadmiernej wylewności.

Dawno temu zyla sobie mala ksiezniczka, ktora byla bardzo smutna - zaczela MJ patrzac w ogien. Przez chwile zdawalo jej sie, ze czuje na sobie niedowierzajacy wzrok Lex'a i ze ten juz po pierwszych slowach omal nie zakrztusil sie Bourbonem. Niezrazona kontynuowala - Była bardzo smutna, gdyż jej rodzice umarli i została całkiem sama. Aż nagle jednego dnia przed księżniczką zjawił się przystojny książe na białym koniu. Otaczał go zapach róż i przyjazna aura niosąca ukojenie. Książe zbliżył się do księżniczki i otarł dłonią łzy z jej policzka.
- Biedactwo - zaczął pocieszająco - Tyle już w życiu wycierpiałaś. Jednak to, przez co przeszłaś umocniło cię i sprawiło, że jesteś wartościowszym człowiekiem. Nigdy nie zapominaj o tym, nawet, gdy staniesz się już dorosłą kobietą. Zachowaj proszę ten pierściń na pamiątkę. Pewnego dnia spotkamy się znowu. On doprowadzi Cię do mnie.

Być może był to pierścionek zaręczynowy. Tego księżniczka nie wiedziała. Spotkanie to jednak odmieniło ją a postać księcia zafascynowałą na tyle, że sama postanowiła zostać księciem i swoją odwagą nieść pomoc tym, któzy tego potrzebują. I choć nie liczyła, że drogi jej i księcia kiedykolwiek się jeszcze skrzyżują, dokładała starań, by jej egzystencja miała znaczenie a szlachetne czyny przynosiły pożytek innym.

Skończyła. Ciekawa była, czy Lex skomentuje to w jakikolwiek sposób.

Atak kaszlu nadszedł w dość nieoczekiwanej chwili. Rozkaszlał się na chwilę naddatek krztusząc się jednocześnie trunkiem. Można było odnieść wrażenie, iż było to spowodowane początkiem opowieści. Jednak byłby to błędne wrażenie. Niemniej jednak przeprosił za przerwanie wypowiedzi skinieniem głowy i zachęcił do kontynuowania. Słuchał okazując zainteresowanie potakując od czasu do czasu. Przez sekundę może dwie zastanawiał się ile w tym dziewczyna chce mu powiedzieć o sobie, a ile z tego to pierdoły. Odpowiedź na to pytanie pojawiła się bardzo szybko…

Gdy skończyła zaległa cisza. Chwilę czekał, czy może nie będzie jakiegoś ciągu dalszego. Jednak było tylko oczekiwanie na reakcję.

- Tak? I co z naszą księżniczką działo się dalej, odnalazła cel w życiu niosąc pomoc innym? Zapytał, uzupełniając jednocześnie kubki złocistym płynem.

MJ uśmiechnęła się smutno.
- Księżniczka niedwracalnie utraciła sporą część swojej kobiecości i delikatności. Stała się chłopczycą, dość nieokrzesaną i nieokiezłznaną. Tak jednak żyło jej się lepiej i bezpieczniej. A pomagając innym czuła się wystarczająco spełniona i potrzebna - radiooperatorka pociągnęła z kubka. - Ale jaki będzie finał jej historii to nie wiem. Kto wie, może gdzieś po drodze spotka jeszcze swojego księcia z dzieciństwa. A może dostanie gdzieś po drodze kulkę w łeb i popadnie w zapomnienie. - dziewczyna odważyła się spojrzeć na Lexa.
- I co teraz? - spytała, a pytanie to można było różnie interpretować

- Tekst, że żyła długo i szczęśliwie to chyba nie teraz. Zaryzykował. – Może to co przeżyła po raz kolejny ją wzmocni i uczyni jeszcze wartościowszym człowiekiem. I pewnie tak się będzie działo do czasu aż znajdzie jakiegoś księcia… lub ją to zabije. Póki co wypijmy za nią. Zdrowie Kopciuszka.

- Zdrowie - stuknęła swoim kubkiem kubek Lex'a i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Po dawnej zadumie nie było już śladu.

Nightcrawler 24-01-2010 22:39

Rozdział 2
Przepowiednie


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=YXpyLdVV7NA[/MEDIA]

Obrazy.

Twarze zastygłe w metalicznym wyrazie cierpienia… zdumienia ? Rozkoszy ?
Pocięte, rozczłonkowane ciała stygnące w kałużach lepkiej krwi i krzyk niewidocznych dzieci. Upada dom, płonie pole, ucieka pies - stary wyleniały kundel o siwej brodzie.
Na wzgórzu Ojciec i Syn w płaszczach z kruczych skrzydeł spoglądają na szarą wstęgę drogi wrzynającej się w górskie pasmo. Ich pióra mokną w niewidocznym deszczu. Oczy płoną ogniem trawiącym świątynię: kościół, na którego ołtarzu - zardzewiałym grillu - piecze się tłusty prosiak. W ryju ma nadgryzioną ludzką rękę.
Syn strząsa krople z opierzonej głowy. Ojciec szybuje ponad mogiłami wygrzebanymi w piachu. Przysiada na stalowym krzyżu i spogląda z zaciekawieniem na pulsujący grób. Ostrożnie, przez ubity bród, przedziera się stalowe odnóże. Metalowy pająk o odwłoku z ludzkich żeber strząsa z siebie resztki ziemi, wypełzając w ślad za psem w ciemną noc.
Z gór zjeżdżają blade ciężarówki. Uciekają przed słońcem, otrząsając się z brudu wykopanych mogił.
Stado pająków przekrada się wśród kęp siwych zarośli; nad nimi krąży kruk.
Syn wyciąga szyję w stronę wschodzącego słońca.
Krzyk kruka odbija się echem od martwych ścian kanionu.
Z gór zjeżdżają ciężarówki.
Dwoje błękitnych oczu wpatruje się ze stalowego firmamentu w sypiące się pod potężnym tchnieniem wiatru miasteczko z piasku…

***
Szaman zerwał się ze snu. Koszula lepiła się do spoconego ciała, a koc którym był przykryty, leżał skotłowany w nogach łóżka. Mężczyzna rozejrzał się wkoło nie rozpoznając w pierwszej chwili gdzie się znajduje. Stolik na którym spoczywały jego rzeczy, stare ogrodowe krzesło i sfatygowana szafa w kącie. Przez jedno maleńkie okno sączyła się pochmurna ciemność nocy.
-Chama, jesteś w Chamie…- mruknął sam do siebie i zwalił się ciężko na łóżko…

***
Jedyne czego potrzebował to sen, spokojny, nie przerwany. Sam jednak skazał się na zbyt krótkie 4 godziny. Gdy podszedł do niego Gert, budząc się Rothman sięgnął odruchowo po broń, cofnął jednak dłoń widząc oblicze najstarszego z Daytonów. Chłopak nachylił się nad nim i szepnął:
- Cisza i spokój, twoja kolej- żołnierz zlustrował obóz, wydawało się, że wszyscy spali. Tylko w namiocie Lili Cox tliło się słabe światło. Stephenowi zdawało się, że słyszy stłumione stęknięcia spod ciemnego materiału. Zauważył też, że Craig śpi owinięty kocem przy jednym z przygasających ognisk.

Po chwili razem z Gertem zwlekli z koca Maxa i ustawili go na warcie, dzieciak twardo walczył ze snem robiąc przysiady i bojąc się po twarzy.
Noc powoli ustępowała miejsca szarówce. Chodź słońce nie wychynęło jeszcze zza gór żołnierz dostrzegał, wyraźnie wśród opadających pagórków drogę biegnącą w dół i uśpione miasteczko na jej końcu.

Chama była typowym miejscem odbudowanym przez człowieka po wojnie na gruzach dawnego miasta.
Betonowe bloki sterczały powalone i opuszczone, rozpadające się domki na obrzeżach zostały wyszabrowane do ostatniej nie spróchniałej deski. Tylko centrum zostało jako tako uprzątnięte i zagospodarowane, tworząc jajowatą enklawę mniej więcej po środku dawnego obszaru miejskiego. Część uliczek wydawała się z daleka, jednak zagruzowana, a może wręcz specjalnie zabarykadowana śmieciami i resztkami budynków. Tuż obok nich przycupnęły sklecone z drewna, zadaszone platformy obserwacyjne, w których zapewne wystawiano straże.
W lewej części Chamy, w niegdysiejszym parku widać było zagospodarowane poletka, kilka innych biedniejszych znajdowało się również wkoło miasteczka, tuż na granicy dawnych osiedli i blokowisk. Tych odleglejszych miejsc najwyraźniej nikt nie chronił, gdyż wartownie znajdowały się bliżej parku i centrum.

Rothmanowi przypomniało się, że O’Neill wspomniał, iż większość porwanych pochodziła właśnie z terenów podmiejskich gdzie uprawiali własne, niewielkie poletka.

Chwile przed brzaskiem poły namiotu panny Cox rozchyliły się i spod jego namiętnych skrzydeł wychynął starszy przewodnik. O’Neill rozprostował się i skinął Stephenowi, po czym ruszył do ciężarówki by obudzić dawnych towarzyszy niedoli.
Niedługo po tym cała karawana zebrała się na śniadaniu, a stary żołnierz odetchnął z ulgą. Udało im się przeżyć kolejną noc.
Po skromnym posiłku, jaki mogli zorganizować dla byłych więźniów karawana ruszyła w dół zbocza.
Prowadził O’Neill za nim Vasqomb i Alex w dwóch kolejnych wozach, za nimi już Ed i Coxowie - Rocket i Pyro tym razem zamykali karawanę.

Trzy ciężarówki zjechały z gór w bladym świetle porannego słońca…


***
Droga wiła się wśród pagórków i karłowaciejących kanionów uciekając w bok od miasta. Jednak po niecałej godzinie karawana prowadzona przez ciężarówki minęła pierwsze zagospodarowane poletka. Kilku farmerów doglądających pracy uniosło broń w stronę przybyszów, jednak gdy z szoferki pierwszego wozu wyłonił się O’Neill lufy powędrowały ku niebu, a brudne rodziny wróciły do plewienia grządek.

Wjechali w gruzy miasta. Okazało się że ulice były jako tako uprzątnięte, a wszelki gruz upchany między betonowymi ścianami opuszczonych blokowisk, na kształt barykad, gdzieniegdzie wzmocnionych zmurszałymi, drewnianymi palami. Wszystko to wyglądało zbyt regularnie i logicznie by utworzyły to wojenne zniszczenia. Zdawało się więc, że mieszkańcy Chamy dysponowali jakimś sprzętem ciężkim.
Na niższych kamieniczkach w centrum, znajdowały się zamontowane podesty łączące budynki z koślawymi wartowniami. Przynajmniej jedna stała przy każdej szerszej i odgruzowanej ulicy prowadzącej do zamieszkanej części. Strażnicy skryci pod blaszanymi dachami pozdrawiali uniesionymi dłońmi przewodnika karawany. Zdawało się, że jedna ze strażnic była nawet wyposażona w jakiś system łączności, gdyż łączyła się grubym drutem z pobliskim budynkiem, który biegł dalej i znikał między murami centrum.
Minąwszy granice osiedla, karawana wjechała w odgruzowane uliczki, między którym kręcili się przechodnie odwiedzający sklepiki umieszczone na parterach odrapanych kamieniczek. W pierwszej kolejności minęli aptekę, skład nasion i karmy, by po chwili przejechać koło warsztatu narzędziowego i pachnącej świeżymi wypiekami piekarni.
Gdyby nie odpadający płatami szary tynk i krzywe szyldy zachlapane farbą, można by pomyśleć, że w tym miejscu czas zatrzymał się jakieś 30 lat temu i nie ruszył do przodu ani o sekundę. Ludzie choć ubrani w cerowane po sto razu ciuchy, wydawali się rześcy i zdrowi, a nawet uśmiechnięci - szczególnie w momencie gdy O’Neill zatrzymał się na niewielkim skrzyżowaniu i część dawnych więźniów rzuciła się w objęcia przechodni, lub z radosnym krzykiem wpadła do wnętrz sklepików czy kamienic.
Niewielki tłumek powoli zbierał się wśród przyjezdnych machając i pozdrawiając ich. Oczywiście do wozów zaraz dopadli pierwsi handlarze oferujący gamb ling za nasiona, jedzenie i leki. Jednak nikt nie palił się do wymiany na samym wjeździe, licząc iż w sklepach i centrum ceny okażą się o wiele niższe.
Gdy ruszyli w stronę parku, zamienionego na regularnie ogrodzone i zadbane poletka, uprawiane przez kobiety i dzieci, MJ przechwyciła w radiu krótką informację o ich położeniu i liczbie osób prowadzonych przez starego przewodnika - zdawkowo odebrany komunikat wydawał się być skierowany do władz miasta.
Prawa część jajowatego skweru, na którego środku znajdowała się szeroka, aczkolwiek wyschnięta fontanna, zamieniona na scenę, zajmował “Sklep Wielobranżowy Molly Walker”, Warsztat “Bono” - przed którym majestatycznie spoczywał zadbany buldożer. Na wprost wjeżdżający ujrzeli Ratusz połączony z Miejskim Szpitalem i zaraz po lewej Kościół nad którego wejściem pysznił się emblemat w kształcie wielkiego słońca umazanego na prędce czerwoną farbą.
Lewą część rynku zajmowały niskie, nieoznakowane kamieniczki i szeroki skwer prowadzący bezpośrednio na poletka uprawne. Bliżej zaś wjeżdżających, również po lewej znajdował się stary hotelik okraszony nieświecącym się neonem - “SPA CITY CENTER” ktoś pod spodem, na desce dopisał w miarę równym pismem - Centrum Rozrywkowo-Wypoczynkowe Rona Hartmana.

Gdy ciężarówki zatrzymały się, trzech mężczyzn wstąpiło na okrytymi deskami fontannę. Niewielki grubasek o przyjaznej facjacie, odziany w gustowny frak postąpił na przód i stanął przed rdzewiejącym mikrofonem. Dwóch pozostałych - ksiądz w sutannie i siwowłosy elegant w ciemnym garniturze stanęli za jego plecami.
Grubasek chrząknął, a głośniki zamontowane po bokach sceny zatrzeszczały przeraźliwie niosąc echo wśród pustych uliczek. Mieszkańcy zgromadzili się w rynku i spoglądali ciekawie na poranne widowisko.
- Dobrzy ludzie - huknął przez głośniki tłuścioch - Dzień Niepodległości, którego wspomnienie zwykliśmy świętować każdego 4 lipca od 30 lat, tego ranka niesie nam szczególny dar wolności.
Tegoż dnia 4 lipca 2055 opatrzność zwraca utracone owieczki na matczyne łono naszego społeczeństwa, sprowadzając w mury naszego skromnego miasteczka prawdziwych wybawicieli. Przywitajcie ich brawami…-
. Mężczyzna odsunął się nieznacznie od mikrofonu i klasnął kilkakrotnie w ręce po czym przestał i odczekał chwile nim zgromadzona gawiedź również zaprzestanie oklasków i wiwatów, które podniosły się zaraz gdy dał po temu możliwość.
W tym czasie reszta więźniów zeszła z ciężarówek, witając się ze znajomymi i rodzinami, którzy wychynęli z tłumu.
Drużyna lekko zbita z tropu i zdezorientowana tak radosnym przyjęciem również wysiadła ze swoich samochodów.
Grubas kontynuował
- Jako burmistrz Chamy, ja Paulus Moriis Voux składam Wam Podróżni moje serdeczne dzięki i wraz z obecnym tu Panem Hartmanem zapraszam Was na śniadanie w naszym cudownym Centrum wypoczynkowym. - wskazał na eleganta w garniturze, który ukłonił się dwornie i wskazał na hotelik.
Zaraz też zjawiło się kilku odzianych w stare policyjne mundury drabów, którzy odepchnęli co radośniejszych, lepiących się do ciężarówek mieszkańców i wskazało karawaniarzom drogę do Hotelu.
Po drodze wymieniwszy kilka słów z O’Neillem dołączył do nich Burmistrz Voux wraz z właścicielem hotelu i milczącym księdzem, na którego sutannie pobłyskiwała czerwona tarcza słońca.

- Miło mi Państwa gościć w moim skromnym miasteczku, dziękuję za to, że bez pardonu rozprawiliście się z tymi rzezimieszkami, którzy mieli czelność uprowadzić moich przyjaciół. - uśmiechnął się szeroko. Nim jednak Mortimer zdążył cokolwiek powiedzieć Paulus uciszył go gestem dłoni i dodał
- o waszych sprawach porozmawiamy spokojnie przy śniadaniu -
- Mój hotel - wszedł mu w słowo elegancki właściciel Centrum Rozrywkowo-Wypoczynkowego - oferuje swoim gościom wszelkie udogodnienia, od świeżych posiłków, poprzez saunę, masaż i siłownie do wygodnych pokoi i przyjemnego wypoczynku z towarzystwem lub bez-

***
“SPA CITY CENTER” oferowała wiele wygód, od apartamentów z prawdziwą pościelą, poprzez czyste dziewczyny potrafiące ową pościel zmienić w raj dla ciała - podobno…
Klientom takim jak Szaman Centrum oferowało raczej zabiedzony, śmierdzący uryną i potem pokoik na poddaszu, śniadanie w postaci Szczur burgera i krótką wizytę u podstarzałej dziwki w wilgotnym pokoiku w piwnicy.
Jednak od chwili Detroitczyk zobaczył wjeżdżające do centrum ciężarówki, wiedział, że będzie musiał dostać się do wysprzątanej jadalni, do której Hartman prowadził swoich najlepszych gości.
Nie powinno wszak być to trudne przy poziomie zaaferowania i napuszenia wszystkich w okolicy właściciela hotelu, gdy ten pysznił się swoją ruiną.

Duchy przemówiły, przepowiednie zaczynały się spełniać, twarze ze snów miały ciała i wraz z rozentuzjazmowanym orszakiem właśnie udawały się na śniadanie pięć pięter poniżej jego pokoju….

baltazar 29-01-2010 12:44

Cywilizacja.

Sterczące żelbetonowe szkielety biurowców tych, którym nie pozwolono legnąć na wieki. Gruz, śmieci i wszystko, co kiedyś znalazło się na ziemi teraz tarasuje drogi. Spalone wraki na ulicach, czekając na jakiegoś frajera z Detroit, który ostatni raz doceni amerykańską myśl motoryzacyjną… być może znajdzie coś do transplantacji. Odrapane z farby, tynków i kolorów budynki straszące swoją beznadziejną, brudną szarością. Powbijane szyby gdzie niegdzie tylko zabite dechami puste przestrzenie. I ludzie dopełniający obraz tej żałosnej rzeczywistości. Namiastka cywilizacji. Nie mogli liczyć na wiele więcej jednak taki wspaniały widok Lex powitał bez zbędnego zachwytu. Właściwie to powitał go jak wita codziennie słońce czy księżyc, jak wita palący żar czy ulewne deszcze, jak wita na śniadanie szczura czy jajecznicę… przyjął, jaka jest. Bez zbędnego uzewnętrzniania swoich emocji.


Chama. Ikona nowej cywilizacji.

Z uwagą przysłuchiwał się „ciepłemu powitaniu” władz i możnych Chamy. Z uwagą jednak bez zbędnego wychodzenia na pierwszy plan. Zdecydowanie wygodniej mu było oprzeć się o bok ciężarówki i z papierosem w ustach przyglądać się tutejszym mieszkańcom. Szarzy, brudni nieco zaciekawieni być może niektórzy nieco przestraszeni. Miał czas. Przesunął wzrokiem po zgromadzonych, tych w pierwszym szeregu ale również tych co nie chcieli się tak od razu pod wzrok przyjezdnych. Najwięcej czasu jednak poświęcił Wielkiej Trójce z Chamy. Ich zamiłowanie do szykownego stroju mogłoby wzbudzić uznanie w oczach Lexa… jednak od jakiegoś czasu bardzo ciężko było wywołać w nim takie poczucie.

Nie on tu decydował, więc się nie wcinał. Dał czas Mortowi do podjęcia słusznej decyzji. Lex Silver wiedział, iż mało rzeczy jest mu teraz w stanie przeszkodzić w drodze do bali z gorącą wodą, lustra, brzytwy i mydła. Wiedział, że jego ubiór wymaga natychmiastowej wizyty w pralni. Dał mu wystarczająco dużo czasu.

***

Rewolwerowiec nie był zainteresowany śniadaniem. Przynajmniej nie teraz. Położył swoje graty przed prowizoryczną recepcją i zwrócił się do znajdującej się tam osoby z informacją, czego oczekuje.

- Pokój i kąpiel. Proszę też przysłać do mnie kogoś, kto mógłby się zająć moimi ubraniami – przydałby się je porządnie ogarnąć. Znacząco strzepnął kurz pokrywający płaszcz. – Aha i potrzebowałbym jeszcze golibrodę.

- Życzy Pan sobie czegoś jeszcze? Może masaż albo towarzystwo? Zapytał dobrze wyszkolony sprzedażowo osobnik. Cóż za odmiana po typowym zwrocie reprezentantów tego zawodu „czegoś jeszcze?” i towarzyszącym im splunięciu na podłogę lub nieczęsto na stół i dodaniu „może jakąś dupę?”. Jednak milsza forma tego pytania rodziła obietnicę zgrabniejszej formy oferowanej „usługi”.

- Dziękuję, póki co zostanę przy tym, o co prosiłem. Może później. Dodał, nie tracąc statusu potencjalnego, dobrego klienta. Jednak po chwili przypomniał sobie o jeszcze jednej kwestii. – Czy znajdzie się w tym miasteczku krawiec?

- Oczywiście, Proszę Pana.

Lex spojrzał na srebrny zegarek i po krótkiej chwili namysłu poprosił o umówienie spotkania za dwie godziny. Poprosił o zaniesienie rzeczy do pokoju i przygotowanie kąpieli. Sam upewnił się czy Mortimer czegoś jednak od niego nie chce posilił się małą słodką bułeczką i oddał się swoim przyjemnościom.

Woda była wyborna, ciepła i pachnąca. Ostatnim razem, kiedy delektował się tak chwilą typowych luksusów był w kościele świńskiego kaznodziei i zapalił pierwsze cygaro. Teraz ponownie jak wtedy czuł przyjemne odprężenie. Woda oblewała jego chude i blade ciało poznaczone bliznami zakończonych spraw. Między oparami wody i olejków unosił się przyjemny zapach kubańskiego cygara. Lex z przymkniętymi powiekami wyciszał myśli. Uciekał od nich.

Sięgając po szklaneczkę z przyjemnie wyglądającą zawartością whiskey dostrzegł ją. Stała w rogu cichutko jak myszka. Nie słyszał jak wchodziła… nie pamiętał już, kiedy odchodziła… Jego Kasandra, wysoka i szczupła. Nienaganna ciemnowłosa kobieta. O spojrzeniu przykuwającym uwagę. Spojrzeniu, które mogło poruszyć nawet Lexa Silvera. Stała i wpatrywała się w milczeniu w rewolwerowca. Bez wyrzutu i bez skruchy. W oczy raziły znamiona jej obecnego związku, biżuteria od nowego kochanka… Pana M.




- Przyszłam po Pana ubrania. Wyraźny południowy akcent wydarł go z ułudy. Nie wyglądała jak pokojówka. Nie miała stroju pokojówki, zbyt wyzywający… a ona była zbyt kokieteryjna i zalotna. Wskazał jej ręką krzesło, na którym położył rzeczy. Przytaknęła uśmiechając się. Zabierając to, po co przyszła upuściła niechcący koszulę. Schylając się pozwoliła sobie zupełnie przypadkowo wyeksponować jej kobiecą sylwetkę.

- Mogę coś jeszcze dla Pana zrobić. Niewinnie zabrzmiało pytanie zadawane przez nią setki razy.

- Dziękuję to wszystko. Gdy zamknęły się drzwi rewolwerowiec był już pogrążony we wspomnieniach minionych dni, kiedy jeszcze nie nazywał się Lex Silver, a jego Kasandra była jeszcze jego ukochaną.

***

Strzyżenie, golenie wizyta krawca niebędącego krawcem a jedynie osobą posiadający magazyn z odzieżą. Wszystko to minęło bardzo szybko. Komfort tego miejsca był odczuwalny i na tyle przyjemny, iż można się było do niego przyzwyczaić, jednocześnie akceptując upływ gambli. Lex był gotowy płacić taką cenę.

Z Tomem D. – handlarzem odzieżom umówił się na prezentację jego zasobów na popołudnie. Miał nadzieję, uzupełni pewne braki w garderobie a ewentualne braki dopasowania zostaną usunięte przez panią D. zresztą o swojsko brzmiącym imieniu Shuin Lu.

Kończył właśnie posiłek z zamiarem udania się „na miasto” jednak widząc wchodzącego Mortimera do stołówki zaprosił go do stolika z zamiarem poznania dalszych planów karawany.

Ribesium 01-02-2010 21:15

MJ nadal była senna. Kiepsko spała w nocy -Bourbon Lexa powinien był ją wyciszyć i ściąć z nóg, a tymczasem stało się odwrotnie - im więcej radiooperatorka piła, tym bardziej nachodziło ją na myślenie i filozofowanie. Cóż, należała do typów, które upijają się "na smutno". Dobrze przynajmniej, że będąc "pod wpływem" zachowała swoje ponure rozważania dla siebie. Silver wyraźnie dał do zrozumienia, że dopóki tematyka ich rozmów jest lekka i przyjemna, skłonny jest jej wysłuchać. Wyraźnie zabronił jej też opowiadania o swoim dzieciństwie - MJ uznała więc, że nie będzie zawracać mu dupy. Kto wie jakby zareagował mistrz ciętej riposty.

Ona z kolei miała diabelną i perwersyjną wręcz ochotę dowiedzenia się czegokolwiek o Lex'ie. Czlowiek ten, wyniszczony przez życie, wyglądał dużo starzej, niż wskazywałby na to jego wiek. Jakaż to trauma odcisnęła się takim piętnem na jego wyglądzie? O charakterze nie wspominając. Tak cyniczny, zgorzkniały i nieprzystępny może być tylko człowiek, któy swoje przeszedł - i który się nie otworzy, bo wtedy straciłby bezpieczny dystans i posypał się na kawałki. Przyjdzie może jednak pora i na to - by wydobyć coś spod tej zbroi. Gdyby to się udało, MJ nazwałaby to dniem, kiedy odniosła sukces.

Teraz jednak, ziewając bardzo niedyskretnie, przyglądała się z umiarkowanym zainteresowaniem Chamie. Dawno już nie widziała betonowych konstrukcji. Dawno też się nie kąpała... i nie jadła, o czym w sposób dość uporczywy dawał znać jej żołądek.

Egzaltowaną przemowę Paulusa puściła mimo uszu. Wzmiankę o hotelu, jedzeniu, masażu i siłowni już nie.

"Co mi tam, raz się żyje, i to nie wiadomo jak długo". Poprosiła o pokój, po czym, dostawszy do niego klucz, podreptała wraz z ekwipunkiem dziarsko na górę, gdzie w ciągu minuty zrzuciła ciuchy i zaległa w wannie. Jak dobrze. Kiedy żyje się w ciągłej podróży człowiek zaczyna doceniać małe przyjemności. Woda nie była co prawda najlepszej jakości, dużo bardziej przewyższała jednak to, z czym MJ miała zazwyczaj do czynienia. Zamknęła oczy i starała się chłonąć otaczającą jej ciało substancję każdą komórką skóry. W pamięci zanotowała tę błogą chwilę, by móc przywoływać ją w trudniejszych momentach. Cisza, spokój, wytchnienie. Ona, wanna i woda.

Gdy woda zaczynała stygnąć, radiooperatorka niechętnie wyszła z wanny, osuszyła się ręcznikiem i wygrzebała z plecaka jakieś w miarę czyste ubrania. Schodziła na dół wraz ze swoją ukochaną Berettą (zostawienie jej w pokoju nie wchodziło w grę) i, szczerząc zęby, spytała na recepcji, gdzie może zjeść jakieś śniadanie.

- Przy okazji - w pokoju na łóżku zostawiłam brudną odzież. Czy ktoś mógłby zabrać te rzeczy do prania? - spytała ze słodkim uśmiechem, starając się zrobić dobre pierwsze wrażenie.

Na stołówce natknęła się, jakby inaczej, na Lexa Silvera we własnej osobie. Rewolwerowiec był jednak jakiś odmieniony. MJ bezceremonialnie i nie pytając o zgodę, dosiadła się do niego wpatrując się w twarz mężczyzny dość napastliwie.

- Już wiem co jest nie tak - zaczęła zamiast "dzień dobry" - Ogoliłeś się. Ledwo Cię poznałam. Chociaż, sorry za szczerość, z zarostem Ci bardziej do twarzy. - uśmiechnęła się niby przepraszająco i zaczęła pałaszować podaną jej jajecznicę - To co robimy po śniadaniu? - spytała, jak gdyby było jasne samo przez się, że ich drogi nie rozejdą się tuż po posiłku. Gdyby jednak Lex miał wybitnie odmienne plany radiooperatorka miała swoje własne w zanadrzu.

Kiedy Mortimer przysiadł się do ich stolika przestała dowcipkować, chcąc wysłuchać, co zamierzał dalej robić szef karawany.

Szarlej 02-02-2010 11:06

Wszyscy byli tacy mili... gięli się w ukłonach i proponowali coraz to lepsze usługi. A wszystko to za darmo! Ciekawe tylko jak długo potrwa ta uczynność. W końcu ktoś im delikatnie zasugeruje, że już nie są tak miłymi gośćmi... Albo ich zjedzą. Mało to razy Stephen spotykał się z takim podejściem? Wszystko elegancko póki miejscowi nie postanowili uwolnić ich od ciężaru materialnego trzymającego ludzi w okowach egoizmu i zepsucia. Szczegół, że za ciężar materialny uważali również ciała i jedli je w jakichś dziwnych obrzędach. Kanibal, kanibalem pogania o czym tak się nie dawno przekonali. Może mieszkańcy Chamy będą jednak mili? Może... Trzeba sprawdzić. Nie można przecież stronić od ludzi tylko dlatego, że prawie wszędzie spotyka się psychopatów, kanibali i niewdzięczny zboczeńców czyhających na żony swoich wybawicieli. Chociaż tak byłoby bezpieczniej.

Recepcjonista, ubrany tak, że karawaniarze wyglądali przy nim na szczury, giął się w ukłonach i proponował różne usługi. Biedny właściciel hotelu... Rocket czy Pyro na pewno nie będą oszczędni. Zresztą Stephen też nie miał zamiaru.
-Kąpiel. Z towarzystwa chętnie skorzystam ale z towarzystwa whisky. Będę też chciał by ktoś mnie obudził na obiad.
I tyle, bez zbędnej kurtuazji, jej limit wyczerpał Lex. I to limit na całą karawanę na najbliższy miesiąc.

Nie od razu zniknął w pokoju. Pokręcił się trochę na dole, przegryzł coś... No właśnie, coś dobrego, jakaś cienko pokrojona szynka. Miła odmiana od zasuszonego i posolonego mięsa. Gdy zabił pierwszy głód zniknął na górze. Pokój na górze był naprawdę luksusowo urządzony. Cóż... Stephena to nie obchodziło. Przekręcił klucz w drzwiach i z ulgą zaczął się pozbywać ubrania. Bojówki nadawały się nawet według obecnych standardów na szmaty a podkoszulek już nigdy miał nie odzyskać kremowego koloru. Jedynie kamizelka taktyczna nadawała się do dalszego noszenia. Na całe szczęście tuż przed Chamą wymienił u Mortimera dwa glocki i sporą część zapasowej amunicji na nowe ciuchy, śpiwór i latarkę z bateriami.
Żołnierz z ulgą zanurzył się w wodzie. Nie pamiętał kiedy ostatnio się kąpał. Dawno, stanowczo za dawno. Rozciągnął się w wannie zwieszając ręce na podłogę. Z obu stron miał to co potrzebował by odpocząć. Whisky i glocka. Nalał sobie whisky i delektował się zarówno napojem jak i wodą. Chciałby tu zostać, zostać i się nie ruszać... Wiedział, że jest to nierealne a nawet gdyby nie wytrzymałby. Nie był gotowy do osiedlenia się, nawet po tylu latach. Zawsze będzie go ciągnęło do podróży i walki. Już jedna osoba się o tym przekonała. Już jedną osobę tym skrzywdził...

Nightcrawler 02-02-2010 13:43

Mortimer pośpiesznie pożerał bułkę z której wystawał plasterek jajka na twardo i smażonego boczku. Był ubrany w wysłużoną, lecz czystą sztruksowa marynarkę koloru czarnego, do tego czarne spodnie w kantkę i błyszczące skórzane buty. Pod marynarką, zapewne kurcząca się z wiekiem biała koszula szczelnie opinała wydatny brzuszek handlarza. Gdy Vasqomb przełknął odpowiedział MJ i Lexowi:
- zaraz po śniadaniu mam spotkanie z Vouxem, Hartmanem i Bratem Oktawianem. Choć goszczą nas bezpłatnie, to dali do zrozumienia że bardzo przydała by im się pomoc w pewnych rzeczach, zaraz pewnie dowiem się w jakich i ile mnie to będzie kosztować - westchnął
- cóż nie ma nic za darmo, już przy wydzielaniu pokoi i rejestrze gości wypytali mnie o zawód każdego z Was. Ed nawet bułki nie zdążył przełknąć gdy Hartman zaciągnął go do piwnicy - mają jakiś problem z bojlerem i systemem ogrzewania budynku. Alex mu pomaga. Generalnie zostaniemy tu na pewno na nocleg, potem się zobaczy myślę o trasie na Vegas… Dzięki za posiłek, ale musze już biec, spotkajmy się wszyscy na obiedzie o 15:00, powiadomcie wszystkich których spotkacie gdzieś po drodze. Ja jeszcze przykazałem Rocketowi się tym zając, żeby czegoś przypadkiem nie zepsuł. - wstał poprawiając skórzany pasek w spodniach i skinąwszy głową do Rewolwerowca i Radiooperatorki odszedł w stronę recepcji, nad którą wisiał spory zegar. Jego czarne wskazówki wskazywały 10:30.
Mieli więc trochę czasu na własne sprawy i zwiedzanie.
Zresztą na parterze, ze znajomych dostrzegli tylko Lile, która na wysokich obcasach, w kusej spódniczce i wydekoltowanej bluzce flirtowała z właścicielem hotelu stojącym przy barze…

***

Gdy wybiła 15:00 karawana spotkała się w restauracji na wspólnym obiedzie. Wymęczony Ed Barnackey pożerał już łapczywie tłusty rosół wyławiając co większe kawałki mięsa za pomocą widelca trzymanego w drugiej dłoni. Obok niego siedział Alex popijając mętną lemoniadę i Mort sączący drinka. Spocony handlarz odwiesił marynarkę na krześle i wachlował się serwetką, choć wszyscy wchodzący do restauracji odczuli orzeźwiający powiem z klimatyzacji zainstalowanej pod sufitem - już było widać efekt pracy starego Montera.
Vasqomb zaprosił wszystkich na posiłek, a gdy skończyli pałaszować rosół i ciepły gulasz z młodymi ziemniaczkami, wstał skupiając na sobie uwagę.
- chwilowo mamy sale dla siebie Drodzy moi, więc nakreślę sytuację jaka kształtuje się w mieście. Otóż tak, jak wspominałem Lexowi i MJ rano, mimo, zę jesteśmy gośćmi Pana Hartmana, to jednak rządcy miasta, w postaci Paulusa Vouxa, właściciela tego hotelu i Wielebnego Kościoła Czerwonego Słońca - Brata Oktawiana, nie ukrywają, iż mają parę kłopotów, w których moglibyśmy z “radością” rozwiązać. Przystałem na to dodając kilka warunków do tej umowy. I tak możemy dziś i jutro darmowo korzystać z wszystkich udogodnień hotelu i otrzymamy miejsce na odbywającym się wieczorem targu przy okazji Święta Niepodległości. Za to Ed musi naprawić wszystko co się da w hotelu…- klepnął w ramie Montera z wyrazem współczucia, ten jednak tylko zaplótł ręce na piersi i pokiwał głową mrucząc w namyśle. Mort kontynuował:
- Rocket i Pyro, głównie Pyro nie ukrywam uda się do “dzielnicy” możnych rolników, czyli parku i pomoże Rodom Rolniczym z ekstrakcją nawozu i uzdatnianiem gleby. MJ jeśli chcesz to razem z Edem możesz pomóc jeszcze przy naprawie nagłośnienia przy fontannie, gdzie będzie targ i główna część dzisiejszego festynu. Jeśli nie to dla całej reszty znających się na broni palnej i walce mam zadanie- trzeba udać się do siedziby Gildii Rolników i pogadać z rządcą, który potrzebuje pozbyć się pewnych natrętnych szkodników. Trzeba tu zaznaczyć, że oprócz Wielkiej Trójcy w Chamie największe znaczenie mają dwie rodziny - Wraithów i Harringtonów, które posiadają poletka na terenie byłego parku, oraz sporą hodowle zdrowych świń i kur. Zatrudniają przy tym interesie sporo ludzi z miasta, którzy uprawiają ziemie, karmią zwierzaki, i przerabiają to to wszystko na towar eksportowy i na potrzeby własne. Nie ważne już że oba rody zachowują się jak bubki z Federacji wyzyskując pracowników do imentu. W każdym razie mają ostatnio problemy z gryzoniami niszczącymi uprawy, przez co problem ma cała Chama. Trzeba więc się tym zająć bo lokalni nie potrafią się do tego jakoś konkretnie zabrać… Ja wiem że to zadanie sporo poniżej Waszych zdolności, ale niestety nie ma nic za darmo, a szczury ponoć tu duże i zmutowane. Zbierzcie się, zostawiam Wam do woli kwestie zebrania grupy - czy będą to wszyscy pozostali, czy zrobicie zwiad itd.. Myślę, że Lex i Stephen dadzą sobie radę z logistyką. Jeśli nie macie pytań to odsapnijcie i do roboty, Ja będę kursował między hotelem a rynkiem. Jest tu paru kupców z okolicy, chce nawiązać kontakty i przygotować nasze stoisko.- wziął głęboki oddech i usiadł popijając lemoniady z wysokiej szklanki.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:23.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172