lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Postapokalipsa (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/)
-   -   THE END[Neuroshima] Oczy Boga (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/7623-the-end-neuroshima-oczy-boga.html)

baltazar 10-09-2009 11:00

Te małe skurwysyny były szybkie niczym strusie pędziwiatry. Lex pierwszemu na spotkanie posłał coś szybszego. Ta odrobina ołowiu bezceremonialnie wyperswadowała mu gonitwy po kościelnych korytarzach. W Domu Pana nie można zachowywać się jak w kurniku. Z drugim nie poszło tak łatwo. Dopadł go. Impet, z jaki na niego skoczył posłał Silver na posadzkę. Pewnie gdyby nie jego kompan od ucieczek musiałby się solidnie spocić.

Dziubasek ewidentnie nie słyszał o złotej zasadzie kurek i o porządku dziobania – „nie dziob kogoś, kto może dziobnąć cię mocniej”. Lex im mówił o tym przy pierwszym spotkaniu. Rewolwerowiec nie należy do wylewnych gości, więc jak już coś powie to chce, aby było to zapamiętane. Kogucik uwijał się jak w ukropie, aby nie trafić do rosołu, ale od momentu straty partnera z gniazdka i pojawienia się Jokera tej rozgrywki miał solidnie przejebane.

Stephen nie oszczędzał się i nawalał kolesiowi ile wlezie swoją łychą. Lex nie był mistrzem pojedynków na metalowe rury, ale swoją obecnością, skutecznie odciągał uwagę mutka. Nie powiem, sprawiało mu nawet trochę przyjemności jak czuł gdy gazrurka zatrzymuje się w ciele pokraki. Widać było, iż obaj gentelmani znali zasady sztuki kulinarnej – nieczęsto używanej w przypadku drobiu ale… postępowanie zgodnie ze sztuką rzecz święta. Wszyscy wiedzą, że mięsko trzeba solidnie rozbić, aby popękały włókna i później nie było łykowate. Bili go ile wlezie. Mieli pewność, że jak ktoś będzie miał ochotę na przekąskę to nic tylko dać indora do brytfanny i piec.

Ale póki, co zostawili krwawiące zwłoki na korytarzu.

- Jak to mówią w Teksasie zbity na kwaśnego mutka. Rzucił z grymasem na twarzy imitującym uśmiech. Tamten skinął tylko głową. Obaj sapali. Podniósł z ziemi kapelusz i uderzył nim o udo. Włożył go na swoje miejsce.

Lex pośpiesznie przyglądnął się ciałom. Waliła go ich cudaczna anatomia. Patrzył czy nie mieli jego gadżetów, które z takim trudem kompletował. Nie mieli, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ruszył dalej. Pomimo tego, iż chciał zobaczyć makabryczny żart, jakim byłoby zatłuczenie kucharza łyżką przez Stephena wybrał główną nawę świątyni. Może dlatego, że narzędzie było bardziej przypisane do warsztatu mechanicznego niż kuchni. Gdyby jego kompan napierdalał mutantów durszlakiem nie mógłby sobie odmówić takiego widowiska. Póki, co jednak odgłos walki, huk wystrzałów i przyjemnie drażniący nos zapach prochu był bardziej pociągający. Nie bez znaczenia była dziewczyna. Zawsze jest jakaś dziewczyna, ale ta wyglądała na czystą, a o taką już nie tak łatwo. Czysta dziewczyna dawała nadzieję na kulturalną rozmowę. Niewielką ale zawsze jakąś.

- Pora pokłonić się Panu i wysłać do raju jego świńskie dziadki. Rzucił do będącego za plecami kompana. Otworzył drzwi. Nie zamierzał próżnować i od razu chciał opowiedzieć się po jedynej słusznej stronie. Jego. Strzał trzydziestki ósemki obwieścił wszystkim zebranym deratyzację.

Szarlej 12-09-2009 08:43

Huk strzału, zapach prochu, kotłowanina, krzyki bólu, dwa ciała walczące przy nim, cios w nogi chroniące burym habitem, odgłos łamanej kości. Ponowny cios, bury habit zasłaniający się przed nim, ręka stwora pod dziwnym kontem. Cios od dołu, leżąca szmata poderwana do góry silnym uderzeniem pod żebra. Obok Lex machający rurą z nie mniejszą nienawiścią. Nienawiść... To ona napędzała ciało starego żołnierza, dokładnie mieszanka nienawiści, strachu jaki towarzyszy każdej walce i uczucie kompromitacji, które towarzyszyło pojmaniu a zostało do dziś. Wszystko to napędzane przez adrenalinę powodowało unoszenie w górę i w dół ręki z kawałkiem zakrwawionej stali. Mutek nie zdążył się w porę zasłonić, jego dziób stał się dziwnie wklęsły. Następny cios, kość przebijająca materiał brudnego habitu. Roztrzaskana rzepka, zmiażdżone kości śródstopia, pęknięta miednica... Długo by wymieniać. W końcu Rothman odstąpił od dogorywającego (albo i już nie żywego) mutka.
-Jak to mówią w Teksasie zbity na kwaśnego mutka.
Rothman tylko skinął głową, był strasznie zmachany, ciężki oddech, ręce tętniące tępym bólem i nienawiść szukająca dalszego ujścia. Musiał jednak się opanować, wepchnąć ją głębiej, nie mógł sobie już pozwolić na takie szalone ataki. Musieli stąd się w miarę szybko a przede wszystkim w jednym kawałku wydostać. Wziął głęboki oddech co nie było dobrym pomysłem, odór śmierci, krwi, fekaliów i palonego tłuszczu zaatakował go przypominając w brutalny sposób o sobie. Zakaszlał. To właśnie ten odór do końca sprowadził go na ziemię przypominając gdzie jest i co robi.
Za nim i rewolwerowcem mutek jeszcze rzęził, musiał być dalece odporniejszy od zwykłego człowieka. Stephen odwrócił się i potężnym ciosem rozwalił mu łeb, ciężka łyżka montażowa prowadzona silnym ramieniem bez problemu rozłupała kości czaszki i rozwaliła mózg.
-Pora pokłonić się Panu i wysłać do raju jego świńskie dziadki.
Rothman ponownie nic nie odpowiedział, łyżką montażową powierzchownie sprawdził czy mutki nie mają nic wartościowego przy sobie. Tylko proste noże wykonane z kawałków blachy osadzonych w drewnianych, prawie nie wyprofilowanych klockach.
Obejrzał się jeszcze czy nikt za nimi nie idzie i uważając na plecy ruszył za Silverem.
Wchodząc do kościoła dla tych, którzy na niego spojrzeli musiał się jawić niczym powojenny anioł śmierci.
W zmarszczkach na twarzy powoli krzepła krew mutka, dziwnie podkreślająca wiele drobnych blizn, część była chyba po jakiejś chorobie część musiała być wynikiem starć. Niegdyś czyste i zadbane ciuchy nosiły na sobie ślady walki, całe zakrwawione, gdzieniegdzie ozdobione fragmentami mutka. Najgorsza jednak była ręka trzymająca powojenny odpowiednik ognistego miecza, ciężki kawałek stali, częściowo pordzewiały. Nikłe światło czyniły rdzawe i krwiste plamy jeszcze straszniejszymi. Na końcu stali trzymał się jakimś cudem spory kawałek mózgu poprzedniej ofiary mężczyzny. Żołnierz pewnym ruchem strząsł go ze swojej upiornej maczugi i zaczął szukać jakiegoś celu, któremu mógłby zabrać broń.

Aeth 13-09-2009 20:16

Zdawało się, że od momentu zaciśnięcia palców na metalowej powierzchni Glocka, wydarzenia przed oczami Sky wyskoczyły do przodu jak wyrzucone z procy. Ledwo zdołała pewnie pochwycić broń, a już gwałtownie wystrzeliła w nadbiegającego ku niej mężczyznę - i nie miała pojęcia, że wszystko rozegra się w tak wariackim tempie. Pierwszy strzał odbił się bez skutku, więc posłała drugi, od razu, odruchowo, nawet się nie zastanawiając. Przez myśl przeszło jej tylko mgliste "czemu on jeszcze stoi", a potem, gdy upadł już na amen, z zaskoczeniem usłyszała w swojej głowie jedynie pustkę. Nic. Po prostu. Jak gdyby odebranie życia takiej szumowinie nie było nawet warte jej uwagi...
Ale było - i dziewczyna aż za dobrze o tym wiedziała...

W równie błyskawicznym tempie Craig i Manni rozprawiali się z byczym cielskiem Matgulfa. Choć Sky nie miała w zasadzie wątpliwości, że obaj mężczyźni poradzą sobie z mutantem śpiewająco, nie przewidziałaby, że ostateczny cios zada mu MJ. Huk wystrzału momentalnie odwrócił jej uwagę od własnych wyrzutów sumienia, a gdy spojrzała na pełną nienawiści twarz radiooperatorki, nieprzyjemne ukłucie gdzieś w okolicy żołądka na króciutki moment zaatakowało ze zdwojoną siłą. Nie było jednak czasu kontemplować sytuacji. Szybki rzut oka na prawo i lewo ujawnił, że szok, jakiego doświadczyli poplecznicy kapłana lada chwila mógł diametralnie zmienić się na ich niekorzyść, więc trzeba było działać. Dziewczyna obejrzała się wokół i ruszyła w kierunku powalonego wcześniej Vasqomba. W drodze skinęła na Alexa, a potem przyjrzała się handlarzowi w poszukiwaniu obrażeń. Główny problem polegał jednak na tym, że opuszczenie kościoła wiązało się z wyjściem na deszcz, a to niekoniecznie była kolorowa perspektywa.

I właśnie wtedy do kościoła wkroczyli nowi wyznawcy ruchu anty-mutanciego. Uzbrojeni, zdecydowani i bez dwóch zdań niewyżyci. W głowie patrzącej na nich Sky pojawiło się pełne wątpliwości pytanie: "wróg mojego wroga jest moim przyjacielem?"

Ribesium 13-09-2009 21:40

MJ, nadal w pozycji półleżącej, trzymała wyciągniętą przed siebie rękę z berettą, której lufa wciąż rozgrzana była po wystrzeleniu pocisku. Radiooperatorka,wpatrzona rozszerzonymi brązowymi oczami w ciało Matgulfa, skupiona była na równym i głębokim oddychaniu. Wielokrotnie zastanawiała się nad jednymfenomenem - jak to możliwe, że ona, tak silna duchem i krnąbrna charakterem,była jednocześnie tak mało wytrzymała kondycyjnie. Co prawda figura i tusza dziewczyny predysponowała ją do gibkości, szybkości i zwinności, jednak uporczywe problemy ze znerwicowanym sercem skutecznie spowalniały MJ i sprawiały, że po kilku szybszych krokach dostawała zadyszki. Do kitu z taką pikawą. Z drugiej strony mogło być gorzej. Mogła charczeć krwią przy problemach gastrycznych, obłazić płatami ze skóry przy komplikacjach dermatologicznych bądź dusić się i puchnąć przy problemach z alergią. Jak na obecne czasy nie było więc z nią najgorzej. Przypadłość upierdliwa i wkurwiająca, ale nie tak odrażająca i niebezpieczna jak inne.

MJ pomału wtała, wciaż trzymając na muszce Matgulfa. Co prawda świniogłowy wyglądał już na truchło, ale chuj wie do czego są zdolne mutanty. Niewykluczone, że samozwańczy przywódca posiadał jakieś zajebiste zdolności regeneracyjne, albo że jego głęboka (rzekomo) wiara w Boga przywróci go z krainy umarłych do świata żywych. Dziewczyna zszokowana była reakcją szczurów na widok konającego mutanta.
Wydawali się autentycznie poruszeni faktem, że duchowny kopnął w kalendarz. Czyżby aż takie pranie mózgu im zafundował? Czy naprawdę sprawił, że uwierzyli w brednie o symbiozie i kooperacji? Nie było to nieprawdopodobne zważywszy na to, jak bardzo ludzie potrzebują obecnie autorytetu, oparcia i poczucia bezpieczeństwa. Cóż, Matgulf nieźle owinął ich sobie wokół palca. MJ pomyślała z goryczą, że szczury zamiast podziękować karawanie za wybawienie i pomoc z pewnością zapałają chęcią zemsty i odwetu. Cóż za ironia.

Radiooperatorka, czujnie rozglądając się dookoła, przeszła parę metrów w kierunku pozostałych członków karawany i pomogła Vasqombowi podnieść się z ziemi po tym, jak Matgulf rzucił nim o ścianę.

- Wszyscy cali? - spytała patrząc na Manniego, Sky, Daytonów i resztę.

Nightcrawler 14-09-2009 21:10

Część z nich po prostu uciekła...
Część z rykiem rzuciła się na ślepo w stronę napastników...
Niektórzy za to skulili się i zaczęli szlochać lub modlić się do Najwyższego.
Jednak On patrzył tylko z wysokości swego krzyża na gasnące płomienie w oczach mutanta. Zdawać by się mogło że w nieruchomym obliczu malowała się pogarda, ale w końcu była to tylko stara, zmurszała rzeźba.

Manni podszedł do Matgulfa. Widział delikatnie unoszącą się pierś potwora. Krew burym strumieniem sączyła się z rany na głowie. Żył jednak. Spojrzał zamglonym wzrokiem na Metysa, jego mocarne ramiona drgnęły, nie miał już jednak siły zerwać się i walczyć. Łowca klęknął przy nim i złapawszy za łeb jednym pewnym cięciem rozpłatał stworowi szyje, kończąc jego marny żywot. Powietrze z cichym świstem uciekło przez szeroką ranę...

Strzały wciąż jeszcze grzmiały w głównej nawie, lecz wspomagani przez Lexa bracia Daytonowie dawali odpór resztkom stada groteskowego kapłana.Kulawi mutanci leżeli nieruchomo w kałuży własnej krwi, mężczyźni w łachmanach jęczeli cicho lub drgali obok nich.

Nieruchomy Mortimer, leżał nieprzytomny pod ścianą, nie wyglądał jednak na poważnie rannego. Wszystko zdawało się mać ku końcowi. Daytonowie omiatali lufami ciemne załomy do których uciekli złomiarze. Jednak nie zapuszczali się w niepewne korytarze. Rocket i Pyro dołączyli do Manniego, Craig oddychał ciężko przytulając roztrzęsioną siostrę. Tylko Kot wciąż zdawał się spięty, jednak skinął przyjaźnie Lexowi i zasalutował dymiącą lufą swojego Magnum.

Nikt za to nie zwracał uwagi na Stephena - nikt po za kucharzem.
Po paru chwilach ciszy i spokoju jaka zapanowała w głównej nawie nagle z zakrystii dobiegł piskliwy ryk. Rzeźnik z nieartykułowanym wrzaskiem wyskoczył z kuchni jak oparzony i młócąc w powietrzu dwoma solidnymi tasakami zamachnął się na żołnierza. Szczęchem Rothman był za stary na tego typu numery i wyuczona ostrożność kolejny raz uratowała mu życie.
Odskoczył od nacierającego chaotycznie napastnika. Miał przewagę długości broni, jednak błyskające wściekle na wysokości jego twarzy ostrza tworzyły śmiertelną mozaikę. Tuż za rozmazanymi błyskami stali, upiornie wyszczerzony łypał na niego wściekle żylasty kucharz.

Szarlej 17-09-2009 13:33

Kule świstały, mutanty padały, ludzie strzelali i biegali a Stephen obserwował ich. Nie był tu potrzebny, karawaniarze i jego dowcipny towarzysz dawali sobie bez problemu radę. Czas młodych... on już nie miał sił i chęci by się uganiać za wynaturzeniami w jakiejkolwiek formie, by skakać za osłonę i wciągać za nią rannego kumpla. Rothman oparł się o ścianę, łyżka montażowa leciutko obijała się o nogę, stary żołnierz miał ochotę zapalić. Postać tak w cieniu, zaciągnąć się dymem, odpocząć... Poczekać aż młodzi się wyszumią. Jeszcze dziesięć lat temu latałby tu z nimi, strzelał do mutantów... Jeszcze trzydzieści lat temu... Lata spędzone na podróży przez pustkowia dały o sobie znać, Rothman nie miał ani sił ani ochoty na walkę.

Wzrok Stephena omiótł okolicę w poszukiwaniu potencjalnego dawcy fajke. Trupy leżały wszędzie, brudne ciuchy i zakrzepła krew jakoś go nie odrzucały, w życiu widział gorsze rzeczy. Już miał przejść do szukania papierosów i innych przydatnych przedmiotów gdy usłyszał krzyk pierwotnej wściekłości i szybkie kroki. Żołnierz odwrócił się w ostatniej chwili, nawyk wyuczony przez trzydzieści lat nieustannej walki o przeżycie zadecydował i tym razem. Odskok w tył i błysk stali tuż przed oczami. Mutant który na niego szarżował miał na sobie zakrwawiony, niegdyś biały klit a w dłoniach dwa tasaki do rąbania mięsa. Zbyt długa szyja i stanowczo za mała głowa potwierdzała przynależność do "gospodarzy". Tylko oczy... Pełne nienawiści i bólu spowodowanego śmiercią bliskich. Twarz wyszczerzona w szalonym grymasie kogoś kto widział śmierć ludzi, których kochał. Rothman widział to nie raz, sam był klika razy w podobnej sytuacji, sam rzucał się nie bacząc na nic by pomścić przyjaciół.
Kucharz znów natarł, żołnierz po raz kolejny odskoczył, mimo nie młodego wieku refleks miał niezły. Lewa dłoń powędrowała za pasek by uciszyć raz na zawsze rozszalałego kucharza ale nie natrafiła na znajomą rękojeść pistoletu. Rothman zaklął pod nosem i poprawił chwyt na łyżce, nigdy nie był dobry w walce bronią. Stanął pewniej czekając na następny atak mutanta chcąc uniknąć ciosu skokiem w bok i uderzyć łyżką w łokieć przeciwnika.

baltazar 17-09-2009 16:43

Widok jak zastali w głównym pomieszczeniu kościoła mógł napawać optymizmem. Sporo truchła na zakrwawionej posadce. Nieruchome ciała. Jedni się wili w agonalnych drgawkach, inni jęczeli z bólu na skutek odniesionych ran. Próbowali się odczołgać w jakiś kąt, skryć się w mroku, zniknąć… przeżyć. Jedynie świński kaznodzieja zdychał z zadziwiającą godnością jak na takiego wieprza.

Nastało chwilowe „zawieszenie broni”, czas na przegrupowanie, czas na przyglądniecie się sobie nawzajem. Członkowie karawany wyglądali jak typowa zbieranina, z jaką można się spotkać w tych pieprzonych stanach. Jednak na tyle czujna, że nie dała się zaskoczyć ekipie z chlewiku. Na tyle skuteczną, że odparli atak… przynajmniej pierwszy.

Kurtuazyjnie uchylił rąbka kapelusza i skinął głowę w geście powitalnym. Raz jakiejś dziewczynie, raz jakiemuś mężczyźnie ze spluwą właściwych rozmiarów. Nie było mu dane się przedstawić. Pieprzony kucharz zdecydował upomnieć się o swoje. Chyba nie chciał zrezygnować z zaplanowanego obiadu z Rothmana. Szczęściem stary żołnierz nie miał zamiaru stać się daniem dnia. Półgłówek wywijał tasakami z zaskakującą sprawnością – dając do zrozumienia, że pomoc będzie konieczna.

Stephen sprawnie się zastawiał. Parował ciosy, szukając okazji do rozstrzygnięcia. Gdy kolejny raz odłączył się od walki dał idealną sytuację na jej zakończenie Lexowi. Szybko się złożył. Lufa skierowana była w małą główkę. Ostatni pocisk czekał w bębenku. Nacisnął spust.

Klik! Zadziwiająco wyrazisty dźwięk przeszedł niemym echem. Odgłos zamykający wiele ust.

To smutne. Na samochodzie można się zawieść. Na przyjacielu, można. Na kobiecie… wręcz trzeba. Ale do ciężkiej cholery na spluwie… Chociaż tak to jest. Nie ma, co zaczynać harców z cudzą zabawką.

- No nic, rureczko ty mnie nie zawiedź.




Skoczył do walki wręcz. Z taką samą taktyką jak ostatnio. Koncentracja na obronie, a jak będzie okazja to zaatakuje.

Ribesium 20-09-2009 18:24

MJ przy pomocy Sky pozbierała Mortimera z posadzki. Handlarz, nadal nieco oszołomiony po upadku, wydawał się być w jednym kawałku. Co prawda nikt nie uraczył radiooperatorki odpowiedzią na rzucone przez nią pytanie czy "wszycy cali", ale czasem rzeczy oczywistych nie należało jak widać komentować. Poza tym, gdyby komuś coś się stało, członkowie karawany nie staliby tak spokojnie. MJ ogarnęła wzrokiem pomieszczenie. Dawny kościół przypominał rzeźnię. Zakrwawiona posadzka, poodrywane, walające się bezładnie kończyny i trupy zaśmiecające kamienną podłogę. Mimo, że dziewczyna przez te wszystkie lata zdążyła się już nieco znieczulić na temu podobne widoki, niemniej wciąż mierził ją przelew krwi. Łachmaniarze nie byli zresztą niczemu winni. Byli przerażeni, zaszczuci i bezwolni. Wobec potrzeby opieki i przywództwa zawierzyli swoje życie mutantom. Trudno im się było dziwić. Mimo wszystko - to nie oni byli celem karawany. Może gdyby strategia działania była bardziej przemyślana udałoby się uratować choć część osób. Ech, utopia... Cokolwiek by nie zrobili i tak dla nich byli agresorami i zapewne logiką niewiele by się zdziałało. MJ westchnęła ciężko, jak zawsze wobec ciężkich dylematów egzystencjalno-filozoficznych. Jej rozmyślania przerwało pojawienie się nowej osoby - kolesia w kapeluszu, który nawet na pierwszy rzut oka nie należał do tutejszych szczurów. Nietrudno było zatem stwierdzić, którą trzyma stronę. A przynajmniej czy stanowi chwilowo dla karawany bezpośrednie zagrożenie czy nie. MJ obserwowała bacznie przybysza, gdy ten z niewymuszonym wdziękiem powitał ekipę Mortimera poprawiając lekko kapelusz. Nie było im jednak dane zintegrować się bliżej, gdyż przybyły, najwyraźniej poruszony przez wydarzenia rozgrywające się gdzieś w głębi kuchni, wystrzelił w kierunku, z którego dosłownie wyleciała nie tak dawno temu MJ. Najwidoczniej jednak spluwa zawiodła (co radiooperatorka z ledwo dostrzegalnym rozbawieniem na twarzy skwitowała uniesieniem brwi) gdyż "kapelusznik" chwycił jakąś metalową rurę i zniknął w odmętach kuchni. MJ została na miejscu wraz ze Sky i Mortimerem, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Czy istoty w kuchni były ostatnimi z którymi przyjdzie się im rozprawić? Czy też czyha na nich jeszcze jakaś zmutowana niespodzianka? Dziewczyna przypomniała sobie wijącego się w konwulsjach Jedediasza, żywcem krojonego na kawałki. MJ wiedziała, że nijak nie pomoże już mężczyźnie. A fakt, że jako jedyna z ekipy widziała okrutny sposób w jaki przyszło mu umrzeć wcale nie sprawiał, że czuła się lepiej.

Nightcrawler 21-09-2009 22:29

Podobno czterdzieści lat przed wojną w Brazylii złapano długą na 12 metrów Anakondę, był to rekord tamtych czasów. Wąż ponoć pożerał cielaki, świnie a nawet dzieci; taki mały pikuś przy dzisiejszych Megatorach z Everglades...
Trzydzieści lat przed wojną firma Colt pokazała światu inną Anaconde - długą na 8 cali, chromowaną, sześcio-strzałową. Wyważona lepiej niż Python czy Smith&Wesson 29 i na pewno zgrabniejszą. Z dopiętym celownikiem i sześcioma kulami .44 Magnum stanowiła świetną broń myśliwską - nawet teraz, nawet na Megatory. A ten dźwięk wystrzału - niezapomniany....

Huk wystrzału rozdarł całun ciszy skupionej na rannych i dogorywających. Pocisk ze srebrzystego rewolweru uderzył w ramię rosłego gladiatora. Przebijając skórę i mięśnie przeszedł na wylot - o milimetry mijając kość przedramienia Craiga Coxa. Kula kaliber .44 odłupała kawał tynku za skręcającym się z bólu mężczyzną.
Walczący z kucharzem kowboj odwrócił głowę na znajomy odgłos wystrzału. Jego wypieszczony Colt Anaconda dymił w brudnych dłoniach jednego ze złomiarzy, który wychynął z cienia przeciwległego korytarza biegnącego z głównej nawy. Odrzut broni szarnpnął wątłym ciałem, a kolejny pocisk poszybował nad kulącymi się przed nowym adwersarzem członkami nieznanej karawany. Obok szczura pojawiło się dwóch kolejnych, dzierżących w dłoniach niepozorne przy rewolwerze pistolety i zaczęło ostrzeliwać przyczajonych za ławkami ochroniarzy z karabinami.

Alex Vasqomb, który ledwo uniósł się na nogi zza osłony jaką dawał przewrócona przed Eda Barnackiego ława, przypadł twarzą do zimnej posadzki, gdy pierwsza kula rozorawszy ramię gladiatora uderzyła w ścianę. Craig rzucił się za ławy osłaniając własnym ciałem siostrę. Zdezorientowany Mortimer toczył nieobecnym wzrokiem od MJ do Alexa i ostrzeliwujących się łachmaniarzy. Dopiero wspólnym wysiłkiem Radiooperatorka i Sky zaciągnęły go za schody prowadzące na ołtarz. Zza tej osłony tylko Sky miała szanse wychylić się i oddać strzał.

Tylko Alex kuląc się co chwila z przestrachu, pełzł między ławkami szukając zlęknionym wzrokiem ojca. Kawałek za nim stary monter przyciskał głowę do kolan zaciskając ramiona wokół uszu.
Ponad popękany strop znów wzbiła się kanonada karabinów i strzałów pistoletowych. Szczury, gdy straciły efekt zaskoczenia również rzuciły się za wszelkie osłony szukając okazji do strzału Dwaj z nich - uzbrojonych w pistolety - padło trupem, skoszonych krótką serią karabinów braci Dayton, nim trzeci pocisk z Anacondy przebił drewnianą ławę raniąc w udo Gerta. Najstarszy z braci padł na posadzkę z krzykiem ściskając krwawiącą ranę.


Stephen nie zrażony kanonadą wykorzystał chwilę nie uwagi patyczakowatego mutanta, który zdezorientowany opuścił gardę i spojrzał w stronę nadchodzących z odsieczą wyznawców martwego kapłana.
Łyżka montażowa uderzyła w prawy łokieć mutanta gruchocząc. Kucharz wciągnął z sykiem powietrze i zamachnął się niezdarnie na żołnierza. Chybił jednak paskudnie, i straciwszy równowagę odsłonił się zupełnie tak na ciosy Silvera jak i Rothmana

baltazar 24-09-2009 10:55

Czasem człowiek popełnia zbrodnię, a nie wie nawet, że robi coś złego.*

W życiu każdego są takie dźwięki, które na zawsze wryły się w jego umysł. Mówi się, że matka nigdy nie zapomni płaczu swojego dziecka. Mechanik odgłosu wydobywający się z jego pierwszego pojazdu. A rewolwerowiec ulubionej broni. Lex usłyszał jak jego pieszczocha zabrała głos w dyskusji… w obronie świńskiego kaznodziei. Tym razem jednak nie rozmawiał z tymi, których pan Silver wskazywał.


Colt Anaconda przemówił swoim morderczym głosem. Jak zwykle słuchał się swojego właściciela, śmiertelnie celny porażał swoją siłą. Lecz teraz lśniący rewolwer spoczywał w groteskowych dłoniach śmierdzącego uryną smolucha. Brudne palce z połamanymi paznokciami nerwowo gładziły delikatny język spustu. Pas z olstrem z cielęcej skóry, z równiutkim rządkiem naboi oplatał biodra łachmaniarza.

Gazrurka ciążyła mu w ręce swoim barbarzyństwem. Pokraczny szef kuchni odsłonił się i był bezbronny jak stek na talerzu. Posypały się ciosy. Jeden. Drugi. Trzeci. Stephen również nie próżnował. Odgłos łamanych kości i jęki bólu nie były wstanie zagłuszyć śpiewu jego dziewczynki. Myśl, że ta ladacznica oddaje się teraz innemu nie pozwalał dokończyć mu tego, co zaczął. Stephen sobie poradzi.

- Nie zapomnij o napiwku. Rzucił żołnierzowi. Każda z jego potraw miała w sobie mnóstwo emocji wręcz ludzkich emocji.

Przypadł za najbliższy rząd ławek. Było mu wstyd, gdy patrzył na trzymaną w dłoni trzydziestkę ósemkę. Pieprzona zabawka, pukawka dla cholernych pederastów z Vegas. Otworzył bębenek. Trefny nabój wypadł z metalicznym dźwiękiem na posadzkę świętego budynku. Lewą ręką odszukał w kieszeni naboje, jakie zabrał balonowej głowie. Trzy. Mało, ale lepsze to niż nic.

Prześlizgnął się wzdłuż ław. Pierwszy rząd. Drugi. Trzeci. Pochylony tak by nie wychylać swojej głowy pełnej gniewnych myśli ponad wysokość siedzeń. Pojedyncze echa wystrzałów unosiły się pod sklepieniem kościoła. Kątem oka zobaczył skulonych gangerów szukających sposobności do oddania strzału. Czwarty. Wychylił się. Ten chodzący worek na ludzkie gówno osłonięty teraz przed braćmi Daytonami był jak na dłoni dla niego. Siedział tak sobie jak jakaś pieprzona wisienka na torcie i czekał aż Lex nabierze ochoty. W dłoni gorączkowo ściskał własność Lex’a Silvera, w którego sercu nie było miejsca na przebaczenie.


- Jak mawiał Marek Aureliusz, szkodzi zaś sobie ten, kto trwa w błędzie i nieświadomości. Jego usta poruszały się w niemym ostrzeżeniu. Rewolwer skierowany był w stronę szczura. Ale, ty już nie poznasz jego Rozmyślań. Wystrzelił. Jeśli potrzeba poprawi. Gdyby miał Anacondę nie musiałby się powtarzać. Ale jej nie miał. Jeszcze.

To było dobre miejsce jakby ktoś jeszcze zamierzał wynurzyć się z mroku bocznej kaplicy.
__________________________________________________ _________
* J. Steinbeck, Grona Gniewu.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:25.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172