lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Science-Fiction (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-science-fiction/)
-   -   [Incepcja] I n c e p c j a (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-science-fiction/10710-incepcja-i-n-c-e-p-c-j-a.html)

arm1tage 21-09-2012 09:42




THE EXTRACTOR, THE ARCHITECT


Sześć. Sześć. Sześć.

Sześćset sześćdziesiąt sześć. Sześćset sześćdziesiąt sześć koni ciągnęło czerwony, robiony na zamówienie powóz ulicami miasta, z zawrotną prędkością. Willowi, rozciągniętemu jak żaba na bocznym, sportowym siedzeniu, zrobiło się mdło a pęd niemal nie pozwalał się odezwać. Blady obserwował poczynania kierowcy, który miał kamienną twarz. Potwór, którym mknęli przez LA był trudny do opanowania, wymagał od trzymającego lejce nie lada umiejętności. Czy Malcolm je posiadał? Will nie był pewien, parę razy spuszczona ze smyczy czerwona bestia wpadała w poślizg i tylko szczęście ratowało ich od zderzenia z ciężarówką, latarnią, wreszcie od skoszenia ludzi na przystanku. Whitmen nie był w stanie zapanować nad maszyną przy takim stylu jazdy, ale...Wyraźnie o to nie dbał. Milcząc dociskał jeszcze bardziej pedał gazu, jakby chciał zabić ich obu. Szczęście, że nie rozbili się. Szczęście, niewiarygodne szczęście że nie zatrzymały ich jakieś gliny. Szczęście? Pobladły i spoglądający z niedowierzaniem na opanowaną do bólu twarz Ekstraktora Architekt próbował zebrać myśli: Malcolm prowadził z niezbitym przeświadczeniem że nic się nie stanie, jakby był nieśmiertelny albo podpisał pakt z diabłem i nie imały się go ziemskie ograniczenia. Może po prostu był szalony, przemknęło przez myśl Architektowi...A może to jednak jego szczęście.

Pisk opon zaznaczył moment, gdy zatrzymali się przed znajomym już Willowi budynkiem szpitala. Pasażerowie gwałtownie polecieli do przodu, ale pasy utrzymały ich w miejscu.

A może to ja mam szczęście - pomyślał nagle Will, szarpiąc się z pasami bo w głowie walił młot i zbierało mu się ostro na wymioty. Rzucił okiem na nieruchomego, milczącego za kółkiem Malcolma i wychylił się przed otwarte drzwi...Chwilę walczył z torsjami, pod okiem zaskoczonych ludzi gromadzących się na parkingu przed ośrodkiem zdrowia, wiszący tuż nad betonem. Od strony Malcolma coś zapikało miarowo, telefon. Oddychał gwałtownie, torsje jednak cofnęły się ale nadal czuł się jakby przeżył skok z uszkodzonym spadochronem.


- Kto? - zapytał Malcolm do słuchawki. Rozmówca przedstawił się dźwięcznie jeszcze raz, obcy akcent uruchomił odpowiednie szufladki w mózgu Whitmena. Momentalnie powróciły wszystkie obrazy, ostatnie ich spotkanie pośród białych ścian.
- Tak, oczywiście. - rzucił szybko - Proszę mówić.

Ekstraktor słuchał spokojnego potoku słów mężczyzny, nie przerywał. Dopiero gdy rozmówca zamilkł, Malcolm przełknął ślinę.
- Świetnie. - twarz Malcolma jakby lekko pojaśniała - Doskonała wiadomość. Pańska reputacja jest jak słyszę w pełni uzasadniona.

Sporo to kosztowało, ale było warto, myślał Whitmen. Przez moment analizował, jak ta niespodziewana wiadomość wpłynie na plan, ten najbliższy i ten długookresowy. Jakie kolejne kroki trzeba natychmiast przedsięwziąć. Dobra wiadomość. Wreszcie jakaś dobra wiadomość. Może jednak istnieje kosmiczna równowaga. Wreszcie jakaś dobra wiadomość. Chyba.

- Jestem, jestem. - Malcolm odezwał się do telefonu po dłuższym milczeniu - Proszę teraz mnie posłuchać...






THE POINT-MAN’S WINGMAN



Chodź...

Chodź, on tu jest...

Nawołując w ciemnościach. Ciemność, która woła. Ja, która wołam ciemność. Wołam jego. On nawołuje mnie. Jest zimno i jest przerażenie, przerażenie spada w formie błyskawic, ale one niosą przecież światło. Światłość nie może przecież nieść ze sobą zła. A co, jeśli ono jest tylko przebraniem? Jaką mogę mieć pewność, jaką pewność możemy mieć my wszyscy. Wielkie, mocne światło sprawia że nie widzisz tego, co stoi zaraz za nim. Co, albo kto. Gałęzie drapią moją twarz, las pochyla się nade mną. Widzę tylko postać, jego postać. Światło uniemożliwia ujrzenie twarzy, ale ja wiem kto tam jest. Tu jest. Widzę jak tu jest, widzę jak biegnie a deszcz leje, smagając cały świat zimnymi strugami...Zimno. On nie jest zimny, a może jest, ale inaczej. Nawołuje mnie w ciemnościach. Ja nawołuję w ciemnościach jego, gałęzie smagają moją twarz i całe ciało, smagają mnie jak deszcz.

Chodź. Chodź, on tu jest...

Wiem, spotkałam go. Przyszedł do mnie, albo ja do niego. Czy to ważne. Drewniane, nasiąknięte wodą ściany. Blask naftowej lampy...Nie ma tam go. Jest, był tam. Czasem ma maskę Lorda Vadera, czasem inne maski. Rozmawiałam z nim. Będę z nim rozmawiać. Gałęzie smagają moją twarz.

- Mirando...

Mam na imię Alicja, chciałabym powiedzieć. Przecież jestem tu, w tym ogrodzie- labiryncie. Chodzę jego ścieżkami, pod pieszczącym moje ciało słońcem. Czasem mijają mnie karty, najczęściej blotki, ale czasem walety lub damy. Wczoraj dama miała twarz Kayi, dziś przelotnie widziałam Darby’ego. Jason ma piękny strój, pasujący do tego miejsca i pałacu górującego nad ogrodami na wzgórzu, wygląda zupełnie jakby nie był namalowany na prostokącie twardego papieru, ale żył w pełnym trójwymiarze, ze swoimi barwnymi lampasami, bieluchnymi podkolanówkami i złocistą szpadą.

- Mirando...Nie musisz już zasłaniać się przed nimi...- mówi On, siadając obok mnie na wygodnej ławce. Ma głos, jakby był jednym z ptaków tego ogrodu. - To gałęzie, prawda? Znów gałęzie? To przed nimi się zasłaniasz?

Opuszczam ramiona. Ma rację, teraz ich nie ma...Ale wystarczy, że zamknę oczy. Albo je otworzę. Mam na imię Alicja, chciałabym powiedzieć. Chodzę w zielonym labiryncie, magicznie zmieniam rozmiary. On się uśmiecha, jego uśmiech jest magią. Moje ręce znów chcą same poderwać się, by zasłonić twarz przed chłoszczącym deszczem i gałęziami, ale on sprawia że ich nie ma. Chwyta mnie delikatnie za przeguby rąk. Chwilę walczę. Potem się uśmiecham. Jak zawsze odpowiada uśmiechem, jakby był moim lustrzanym odbiciem.

- Chodź. - mówi - Zobacz. Czy dziś jesteś już gotowa?

Wskazuje ruchem głowy, tam gdzie są jego poddani i oni trzymają lustro. Wielkie lustro, jakby wisiało sobie pośród zielonych ścieżek ogrodu, stopę lub dwie nad ziemią. Jaśniejący w świetle słońca kryształ, pysznie zdobione ramy.

- Chodź. On tam jest. Ja tam jestem. Możesz to zrobić.





THE EXTRACTOR, THE ARCHITECT

W szpitalu spędzili jakiś czas. Płynne, posuwiste i niemal niedostrzegalne ruchy dłoni Malcolma niosące zastrzyki banknotów przyspieszały długotrwałe procedury, ustawiały ich na górze kolejek i doprowadziły ich dość szybko do znajomego już Willowi Friedmanna.

- Znajomi Antonii Ramos...?

Rzecz jasna profesor nie poznał go, rzecz jasna nie było rozsądne tłumaczyć tego co się stało. Chcieli tylko zobaczyć się z chorym. Friedmann okazał się nieprzejednany. Profesor wyglądał dużo gorzej niż ostatnim razem. Ruchy jego zdradzały nerwowość i wyczerpanie, przypominał chwilowo uśpiony wulkan którego lepiej nie budzić. Podkrążone oczy, zmierzwione włosy i rozedrgany wzrok gracza, który postawił za dużo i o tym wiedział, ale kula już toczyła się z hukiem w rulecie.

Tu nie pomogły pieniądze Malcolma, ani jego siła perswazji. Co do pierwszego, profesor kazał je zabrać zanim wezwie policję. Co do drugiego, lekarz uraczył ich wykładem że pacjent w tym stanie nie może widywać nawet rodziny, co mówiąc o nieokreślonych obcych, oraz na temat tego, czy zdają sobie sprawę że każda taka operacja oraz jej wynik są zgłaszane i opisywane jako publikacja naukowa, co zapoczątkowuje pewne procesy i tak dalej... Dalsze namowy przybliżały tylko wybuch profesora, pozostało więc tylko odpuścić. Jedno co zyskali, to krótki opis słowny przypadku. Tak, komórki rakowe przestały być problemem ale nastąpiły powikłania. Dotyczyły głównie sfery psychiki, co jednak równie dobrze mogło być następstwem szoku lub mieć podłoże somatyczne. Jest pod opieką najlepszych specjalistów.

Will zobaczył jednak tego dnia samego siebie. Podrażniony ostatnią próbą Malcolma Friedmann wyciągnął z biurka zdjęcie dużego formatu i rzucił go na biurko. Papier przeszedł z ręki Willa do dłoni Ekstraktora i z powrotem. Will patrzył na samego siebie, odzianego w szpitalny sterylny strój, ułożonego w pozycji do złudzenia przypominającej psa zwiniętego w kłębek w najdalszym kącie stojącego w białym pokoju łóżka. Twarz pacjenta wydawała się nie być ludzka, straszna mieszanka zwięrzęcego przerażenia i agresji sprawiła, że Willowi po raz drugi zachciało się rzygać. Odrzucił zdjęcie na biurko, kryjąc twarz w dłoniach...Za późno, wiedział dobrze że ta jego własna twarz będzie śnić mu się po nocach. Co...Co oni zrobili...Co zrobiła Antonia...Na co się zgodził...

Friedmann schował zdjęcie do biurka, zapytał czy są teraz zadowoleni, po czym kazał im się wynosić.

W milczeniu opuścili szpital, mijając mrowie ludzi o obliczach pełnych strachu, zmęczenia, gniewu, zawziętości i czasem też i nadziei. Obaj mieli wrażenie, że wszystko zwalniało, minuta po minucie. W blasku kalifornijskiego słońca doszli na parking, sunąc jak duchy wzdłuż linii zaparkowanych pojazdów ku wyróżniającej się w dali czerwonej, błyszczącej bestii. Will zatrzymał go wcześniej, jeszcze przy stojącym zaraz obok Ferrari starym, odrapanym białym vanie.

- Malcolm...- powiedział Eakhart i skinął ku diabelskiej maszynie - Nie mam zamiaru znowu tego przeżywać. Chcesz się zabić, rób to sam. Wezmę taksówkę.
- Na pewno? - uśmiechnął się Ekstraktor odwracając się ku niemu - Zapewniam, nic ci nie grozi. Przynajmniej od strony przejażdżki.
- Wystarczy mi wrażeń. - powiedział zdecydowanie Architekt, ocierając zroszone czoło - Pojadę taksówką.
- No dobrze. Nie wyglądasz najlepiej. - zgodził się szef - Ale bez skręcania mi tam na seksowne pielęgniarki. Taksóweczka i prościuteńko do studia. Najważniejsze jest złożenie do kupy labu. Powtórzę ostatni raz: oczekuję od Ciebie somnacinu … i to jak najszybciej.
- No to...- Will wyciągnął rękę do pożegnania - ...idę na postój za szpitalem. Uważaj na siebie i nie przesadzaj z gazem. Somnacin, jak najszybciej. Jak to teraz mówią...chyba...tacy co mają takie ciało ja ja...Nar...Narka.

Whitmen uśmiechnął się tylko i uścisnął krótko dłoń Eakharta, obracając się już jednocześnie bokiem w kierunku oczekującego go czerwonego potwora.











THE POINT-MAN’S WINGMAN



Leżała, patrząc na zdobiony pysznie sufit. To miejsce nie przypominało wcale tego, czym w istocie było. Jak należało je nazywać? On siedział obok, za jego plecami na ścianie wisiało lustro. Wielkie, wspaniale oprawione. Kryształ jaśniał w świetle wpadającego przez szerokie okiennice słońce. Okno było otwarte, z zewnątrz dobiegał tu śpiew ptaków.

Wszystko co było dalej...Tam, za wzgórzami i jeszcze dalej...Co było światem, wielomilionowymi algomeracjami, szerokimi autostradami, kolorowymi sklepami i szarymi blokami, szybkimi samochodami i płatnościami za rachunki od pierwszego do pierwszego, bólem i radością, strachem i ekscytacją, namiętnością i niepewnością jutra, co było ludźmi...Było tak nierzeczywiste...

Ale ten świat już się o nią upominał.

- On już wie. Musisz wracać.

Jej telefon leżał na stoliku, jak milczący kawałek skały. Gotowy do użycia. W jedną lub drugą stronę. Kolejna królicza nora.

Miranda ułożyła się bokiem, patrząc na Niego. Chwilę obserwowała jego uśmiechniętą lekko twarz, następnie zogniskowała wzrok na znajdującym się dalej lustrze.

- Nie musisz już o nim myśleć. - powiedział - Zrobiłaś to. Dotknęłaś tafli i zdecydowałaś się dać krok do przodu. To, co było z drugiej strony, pozostało już za tobą.
- W chwilach zwątpienia wydaje mi się...- odpowiedziała sennie - ...że wcale tego nie zrobiłam.
- Zrobiłaś. Byłem przy tym.
- Może tak. - odparła beztroskim tonem - A może było odwrotnie, może przekonałeś mnie do czegoś czego nie powinnam robić. Skusiłeś mnie.
- Nieistotne są strony. Nieistotne są słowa, etykiety. Istotne są decyzje.
- Nie lubię, gdy mówisz zagadkami. To nie one doprowadziły cię do...do celu.
- Zagadki są dobre.
- Już mi to mówiłeś...
- Naprawdę? Jak się czujesz?
- Dobrze. - odpowiedziała zgodnie z prawdą - Prawie jak kiedyś. Choć pewne rzeczy nie będą już nigdy rzecz jasna takie same. Na przykład skoro prawdą jest, że przeszłam...wróciłam...na drugą stronę...To nie zapomnę, że jest możliwy ruch...z powrotem. Zawsze będzie we mnie lęk, że zobaczę znów to co raz widziałam. Albo ten, że kłamiesz, i że nadal jestem po tamtej stronie.

- Ta strona...tamta strona...Widzisz, znowu etykiety. One wprawiają Cię w drżenie, Mirando. Przybierają postać niepokojów. Zapomnij o nich. Myślałem, że mamy to już za sobą. Skup się na swojej sile. Znów ją w sobie czujesz, prawda?
- Za sobą...Przed sobą...Jesteś niekonsekwentny.
- To ostatnia rzecz... - Jego uśmiech rozświetlił całe pomieszczenie, aż przymknęła oczy - Jaką mi można zarzucić.

arm1tage 21-09-2012 15:13




THE EXTRACTOR



Dziwnie było patrzeć na te wszystkie eleganckie surduty, błyszczące binokle, wyprasowane mundury pyszniące się kaskadami orderów, paradny oręż mieniący się złotem u inkrustowanych kamieniami pasów...Panie były niczym rozsiadłe w swych rzędach pawie, w kunsztownych sukniach do samej ziemi, a te w lożach jak w tej, w której sam siedział - jeszcze strojniejsze, niczym wodospady tryskające ku białej podłodze marmuru barwnymi falbanami. Nie, tak naprawdę wcale nie było mu dziwnie. Czuł się tu naturalnie, tu, na swoim miejscu, w pierwszym rzędzie, przed samą orkiestrą. Nie dziwiła go obecność, rozsiadłych jak okiem sięgnąć na lewo i prawo, przedstawicieli artystokratycznych rodów, władców i najznakomitszych ludzi swojego czasu. Tak, tu było miejsce Malcolma Whitmena i jego wystawny ubiór zdecydowanie to potwierdzał.

Orkiestra ruszyła. Muzyka uderzyła, jakby na głowę spadło niebo. Niebańska muzyka sfer, wyciskająca z człowieka duszę. Malcolmowi łzy zakręciły się w oczach. Przez loże, przez wszystkie poziomy kilkunastu metrowej sali filharmonii wiedeńskiej rozbłyskujące oczyma tysiąca kawałków biżuterii przeszedł szmer zachwytu, bijąc aż po sklepienia, balustrady i ściany zdobione w sposób charakterystyczny dla barokowego rozpasania. Haydn, Mozart albo Bach, pomyślał bezwiednie Malcolm zanurzony całkiem w świat dźwięków.








Oszałamiające żyrandole jak wiszące nad głowami słońca zadrżały w obliczu potęgi orkiestry. Tysiące kwiatów pachniały, jeszcze bardziej mącąc w głowie świadkom tego wydarzenia. Widownia zastygła, dopiero po długim czasie Whitmen oderwał z trudem wzrok od niesamowitych dekoracji i zerknął jeszcze raz na swoich sąsiadów jak on podziwiających dokonania ludzkiego geniuszu artystycznego.

Cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, Józef II z dynastii Habsburgów siedział daleko, niby serce kwiatu otoczony swoją pyszną świtą. Gdy Malcolm patrzył, władca też poświęcił mu jedno spojrzenie wśród grzmotów bębnów i słodkiej tortury instrumentów smyczkowych i Malcolm miał wrażenie że twarz cesarza kogoś mu przypomina. Przebiegł wzrokiem po innych, aż dotarł do siedzącego po swojej prawicy jegomościa. Bezpośredni sąsiad był również ubrany stosownie do loży w której siedział, ale jego ubiór różnił się nieco. Nieodparcie kojarzył się z kimś w rodzaju maga, a jednocześnie pawia ściagającego na sobie uwagę wszystkich, słowem: artysty, albo inaczej kogoś, kto żyje z tego że często staje na scenie. Wyczuwając, że Malcolm mu się przygląda, odwrócił powoli swą facjatę ku sąsiadowi.

Whitmen patrzył na leciuchno uśmiechniętą, jakby uduchowioną podniosłym nastrojem chwili twarz człowieka, którego znał jako profesora Willa Eakharta...





THE SOLO, THE FORGER’S WINGMAN




Wszyscy się gdzieś porozjeżdżali...Przynajmniej można sobie spokojnie popakowac, myślał Ruler. Obstawianie wyjazdu brudnego dywanu nie obfitowało w ekscytujące momenty, a później było już tylko spokojniej. W pewnym momencie, przechadzając się po pustych i głuchych korytarzach studia, Ruler zdał sobie nagle sprawę że jest tu obecnie jednym z niewielu lokatorów. Nawet szczurów nie było dziś w ogóle widac...

Na dobrą sprawę w tej porze zostało ich w wielkim labiryncie studia tylko dwóch. Cryer zniknął w swoim lokum już wcześniej i chyba nie miał w ogóle zamiaru wychodzic. Przechodząc obok pokoju Johna Ruler usłyszał tylko szybkie jak diabli stukanie klawiszy komputera. Cholerny no-life, pomyślał Christopher idąc dalej.

Wtedy to z oddali, jak mu się wydawało gdzieś od głównych drzwi wejściowych, usłyszał jakieś męskie głosy niosące się głuchymi korytarzami...





THE SOURCE




Nigdy nie miał wakacji tylko dla siebie.

Nie mógł się oszukiwac, że ta robota pozwoli mu wypocząc. Nie było Pameli Anderson, choc krajobrazy były dokładnie takie jak w Baywatch. Patrzył na plażowiczów. Stare foki, lwy morskie i wieloryby. Woda była zimna, skonstatował mocząc nogi i zapragnął założyc znowu skarpetki. Gdzie są piękne dziewczyny?! Może w sezonie byłoby lepiej, pomyślał, ale przecież LA miało byc miejscem gdzie zawsze jest słońce. Westchnął. W końcu jest w pracy. Gdy to się skończy, on osobiście zamierzał odnieśc z tego swoje niemałe profity i obiecał sobie prawdziwe wakacje, tam gdzie będzie chciał. Gdzie woda jest ciepła.

Wrócił na piasek, rozłożył się z kolejnym westchnieniem i po chwili zadumy nad falami, które niestety nie dawały możliwości by nazywac ten dźwięk malowniczo “łoskotem” fal, a jedynie przypominały Tomowi chlupotanie wody w butach, wyjął z torby laptopa. Tak, to nie wakacje. Współczesny człowiek pracy żył uwiązany pomiędzy jedną wiadomością a drugą. Maile, żądania kontaktu, wiadomości tekstowe i połączenia telefoniczne, były w jednej lidze z podatkami i śmiercią.

Zdziwienia nie było. Na Toma czekało wiele nowych wiadomości. Boyle przejrzał je wstępnie i westchnął po raz trzeci.

- Psze pana...- zaczepił go jakiś młody chłopaszek z wątpliwej jakości deską serfingową. - Ma pan zegarek?

Tom spojrzał podejrzliwie, a potem zerknął na przegub i miał już otworzyc usta, ale szczyl odezwał się pierwszy, oddalając się powoli po piasku z aktorsko zniesmaczoną miną, dumny z żartu...

- Eeeeeeee, taki...

pawelps100 22-09-2012 15:24

A więc tak się skończyła przygoda z Pointem. Słyszał o nim wiele dawno temu, niewiele z nim rozmawiał, a teraz odszedł- w tak brutalny i nieprzyjemny sposób. Ten… prymitywny sposób rozwiązania jego problemu, jaki zastosował Extractor mimo wszystko budził wielki niesmak.
I najważniejsze- co teraz się stanie z drużyną- czy teraz, po tym wyskoku zostało z niej cokolwiek wartego uwagi? Jak grać razem, kiedy teoretyczni sojusznicy w każdej chwili zagrożą ci śmiercią? Metody takie, stosowane w czasach Stalina nie były niczym niezwykłym. Ale wtedy przynajmniej niewygodni po prostu znikali. A Malcolm wybrał najgorszy z możliwych sposobów wymuszenia posłuszeństwa- poprzez zabicie członka drużyny na oczach wszystkich.

Ale z drugiej strony… Morozow był jedyną postacią w Teamie, która miała większe pojęcie o jego prawdziwej tożsamości. Tylko on w tym gronie znał jego przeszłość i tylko on znał prawdziwą tożsamość Piotra. Więc być może z punktu widzenia Szóstego ostatnie wydarzenia nie były takie złe. Ale zachowanie Extractora źle wróżyło na przyszłość.

Tak więc ostatnie wydarzenia zmąciły spokój Koroniewa, ale nawet takie wstrząsające wydarzenia nie powodowały, że zapomni o rutynie swojego dnia.
Po spotkaniu chciał zająć się ciałem Smitha.
Poza tym jak zwykle po południu zamierzał wyciągnąć Cryera na ćwiczenia, a jak Solo chciałby, to też mógłby dołączyć.

O ósmej razem z wszystkimi Piotr uczestniczył w następnym tego dnia zebraniu, gdzie dowiedział się o nowym narybku, który dołączył do drużyny. Jeśli słowa Malcolma były prawdą, to sytuacja Teamu była minimalnie lepsza niż parę godzin wcześniej.

Ale wcale nie zmieniało to sytuacji- dość nieciekawej według Piotra. W drużynie było wg niego zbyt dużo silnych indywidualności, które wzajemnie ze sobą konkurowały. Nie wspominając o braku jakiegokolwiek porządku, zwłaszcza w wykonaniu niektórych członków drużyny. Ale z drugiej strony to Extractor wybierał ludzi, jak na przykład
Antonię i jego zasranym obowiązkiem było okiełznanie tej kobiety. Co prawda sam Piotr nie wiedział, jak ona to zrobi, ale nie obchodziło go to. Za to Sixth- Man był bardzo ciekaw, jak Whitman tego dokona- oczywiście przy założeniu, że w ogóle ta ostatnia łaskawie wróci do niego.

Oj, źle się działo w Teamie. Ale Piotr na razie nic nie robił- był czas działania i czas obserwowania, a teraz nastał czas tego drugiego.

Jeśli zaś chodzi o inne sprawy tam poruszone, to Piotr zgadzał się z Exem, że należy przeszukać całe studio. Miał on zamiar sam przeszukać biuro, wstępnie bez niczyjej pomocy jutrzejszego dnia. Potem ewentualnie miał zamiar ściągnąć Cryera do pomocy albo inną osobę, która zna się na technice. Jak przystało na Szóstego, Piotr też trochę się na tym znał, ale pomoc na pewno byłaby mile widziana.

Została też sprawa treningowego snu. Przygotowanie sprzętu- trochę się na tym znał, więc następnego dnia Koroniew chciał poszukać w internecie dokumentację techniczną sprzętu przydatnego w akcji. W większości miał zamiar szukać standardowego sprzętu, dobrego w warunkach tropikalnych, jak stare dobre kałasze sprawdzone w czasie walk w Wietnamie. Trochę cięższego sprzętu, ale bez przesady- wszystko to było potrzebne dla Architecta, żeby wiedział, co ma wymyślać.
Dla siebie natomiast miał zamiar znaleźć schematy kuszy- jednej z jego ulubionych broni- cichy zabójca, z dużym zasięgiem. Jego stara, sprawdzona broń.

Oczywiście Piotr był świadom, że może nie znaleźć takich rzeczy w internecie. Jakby się nie dało znaleźć dokumentacji, w ostateczności są sklepy z bronią. Wydębiłoby się zgodę na wyjście ze studia i poszukało broni, aby na podstawie tego, co się zakupi, nauczyć Architecta schematów tych broni.

arm1tage 27-09-2012 10:46




THE SIXTH-MAN


Od porannego spotkania nikt nie interesował się specjalnie Szóstką, więc ten mógł spokojnie realizowac swoje plany. Zaczął od przeszukiwania biura pod kątem urządzeń zainstalowanych przez Smitha. Napotkał szybko na instalacje, które były, bez wątpienia, połączeniem urządzeń monitorujących ruch w określonych strefach, oraz podłączone do nich, choc sprytnie zakamuflowane, lufy karabinków mogących miotac na intruzów grad pocisków. System był sterowany przez komputer, jak się Szósty domyślał, przez laptopa Anthonyego który w tajemniczych okolicznościach zniknął z hali tuż po rannym spotkaniu.

Ale analizując główne korytarze i niektóre pomieszczenia, Piotr odkrył coś jeszcze. Na razie nie powiedział jeszcze nikomu o swoim odkryciu, zastanawiając się na ile to co znalazł było dziełem Smitha, a może kogoś innego, a jeszcze bardziej interesowało go do czego ten ktoś zamierzał tego użyc...

Na później odłożył rozmowę z Cryerem, lub poinformowanie kogokolwiek o swym znalezisku. Musiał to przemyślec. Obstawiał jeszcze, z Rulerem, odjazd wozu z logiem czyścicieli dywanów, a potem już obserwował ruch ludzki.

Najpierw przyjechał ten nieznajomy w okularach, który spotkał się przelotnie z Malcolmem. Jeden z nowych, zapewne. Szóstka, zaczajony w mrocznym korytarzu którym niedawno gonił uciekiniera obserwował jak po dwunastej studio opuszcza szef w towarzystwie młodego podającego się za Willa. Szósty westchnął i poszedł szukac Amy, bo i on zamierzał pojechac na miasto w swoich sprawach. Już w pierwszym miejscu dowiedział się od Rulera, że Solo widział jak Amy wyjechała właśnie ze studia, śladem Ekstraktora. Chris zauważył z daleka, że dźwigała coś ciężkiego w rodzaju walizy ale nie wie dokładnie co to mogło byc.

Dowódcy, namaszczonego przez Malcolma nie było, nie było więc kogo pytac o przepustkę. Co za porządki na jednostce! W tej sytuacji Koroniew postanowił nie tracic czasu i pozwolił sobie sam na krótką wycieczkę poza studio. Na ulicy minął się z nieznajomym w okularach, który podobnie jak i on właśnie opuścił budynek. Poświęcając sobie przelotne spojrzenia, obaj czekali na taksówki i niemal równocześnie obaj do nich wsiedli.

Taksówkarz za opłatą chętnie zawiózł go do paru odpowiednich miejsc. Fascynatów broni w tym mieście nie brakowało. Dużo trudniej było znaleźc kawiarenkę internetową. W każdym razie, po pewnym czasie Koroniew był co prawda lżejszy o parę dolarów, ale cięższy o materiały dotyczące broni z czasów wojny w Wietnamie ale przede wszystkim to na czym mu zależało - schematy kuszy. Architekt będzie miał wszystko, co potrzeba. Zadowolony, Sixth-Man zamówił taksówkę i rozsiadłwszy się na podniszczonej tylnej kanapie podał adres studia.






THE TOURIST



Wpół do pierwszej, Thomas zerknął na wyświetlacz podchodząc do dyżurki. Rodrigo znudzonym okiem otaksował Turystę, po czym uśmiechnął się i otworzył podwoje studia. Blackwood postanowił zajrzec na chwilę do środka. Pogadali chwilę. Rico, rodzina jego oraz rodzina Rodrigo byli już w razem drodze na jakieś Bahamy za ciężkie pieniądze Smitha - tak wyglądały wieści. Rodrigo pokazał z dumą na komórce zdjęcia tłumu bachorów na lotnisku oraz fotografię z widokiem przez okno na skrzydło i chmury.

Thomasowi nie spieszyło się aż tak, bo od portorykańskiego ciecia dowiedział się z pewnym zaskoczeniem że tuż przed jego przyjazdem studio opuścili prawie wszyscy. Najpierw Malcolm z młodzianem, potem ta nieziemska dupeczka, czy ona właściwie jest wolna?. W międzyczasie nowy, taki podejrzany goguś w okularkach streścił Rodrigo, był u szefa podobno a potem też wyjechał, sam, taksówką. Znaczy goguś taksówką, Amy taksówką z ciężką walizą też, bo szefu to wyjechał Ferrari takim że kurwa zazdrośc zżera człowieka jak rdza. Aha, i jeszcze ten blondasek dopiero co też wyjechał, też taksówką. Rodrigo ma nadzieję, że nie opuszczacie cichaczem studia na stałe, no zaufanie dobra rzecz ale jakbyście chcieli go wyruchac i odjechac bez wypłaty to sentymentów nie będzie. No bo człowiek się stara, dwoi się i troi, to i wypłatę dostac chce, normalna sprawa, nie amigo?

Czas płynął szybko i ze zdziwieniem Thomas odkrył w sobie pewną przyjemnosc w chwilowym powrocie do samego początku, czyli siedzeniu na dyżurce udając partnera z pracy portorykańczyka. W końcu Rodrigo zamilkł i zajęli się oglądaniem przejeżdżających ulicą samochodów, życiem ulicy, i to pomagało Blackwoodowi zebrac myśli i przetrawic pewne rzeczy na nowo. Nie wiedziec czemu, w trakcie zadumy przed oczyma raz czy dwa stanęły mu bliskie mu osoby z jego życia, osoby których dawno zmuszony był już nie odwiedzac...

Z zamyślenia wyrwał Blackwooda warkot silników kolejno podjeżdżających pod samo studio wozów.Fuck! - tyle zdążył pomyślec zrywając się z fotela w dyżurce. Miał cholerne prawo tak pomyślec, bo z paru stron - wyglądało na to że również w bocznych ulicach - pod studio podjechało szybko i jednocześnie conajmniej kilka samochodów. Parę z nich było niewątpliwie pojazdami policyjnymi, ale to nie było najgorsze. Przed samą bramą gwałtownie zatrzymał się duży opancerzony pojazd, którego oznakowanie nie budziło wątpliwości Thomasa jakie służby się z nim znajdują...







Gdyby ktoś miał jednak wątpliwości, szybko rozwiałyby się na widok wysypujących się z samochodów i przemieszczających się zdecydowanym krokiem ludzi. Blackwood zajął pozycję by dobrze objąc wzrokiem sytuację. Gliniarze trzymali się z tyłu, wyglądało na to że zamykają ruch uliczny i wyganiają poza rozciągane sprawnie taśmy. Tymczasem z opancerzonego wozu wyskoczyli inni funkcjonariusze, oznakowani takimi samymi godłami jak ich pojazd. Niektórzy mieli odsłonięte twarze, szli powoli w kamizelkach kulodpornych w kierunku bramy. Ale na czele wszystkiego biegł już typowy, kilkuosobowy oddział antyterrorystyczny. Fuck, Fuck, Fuck, myślał Blackwood podziwiając znajomy widok rozpraszającej się sprawnie drużyny. Częśc antyterrorystów przeskakiwała już przez ogrodzenie, dwóch natomiast wpadło bezpośrednio do dyżurki. Byli dobrzy, ocenił Blackwood, wszystko to rozegrało się właściwie na przestrzeni kilkunastu sekund.

Rodrigo poderwał się z miejsca blady, ale gdy do środka wpadli szturmowcy z bronią ostrzegawczo uniesioną do góry, aż przysiadł z powrotem. Blackwood nie poruszał się również, wiedział że jeśli oddział zakłada zbrojny opór - potencjalnie każdy jest dla nich terrorystą. Thomas zdążył jeszcze pomyślec, że może nie jest jeszcze tak najgorzej, może niekoniecznie konkretnie oni sami stanowią cel antyterrorystów- gdyby tak było, brygada nie urządzałaby cyrku z glinami na całą dzielnicę - a zastosowałaby raczej atak małą grupą z zaskoczenia, po cichu, najlepiej nad ranem gdy uwaga wrogów jest najbardziej rozproszona. Zdążył tak pomyślec, choć było to tylko przypuszczenie, i stanął twarzą w twarz z dowódcą - wiedział, bo widział wcześniej tego szturmowca jak wydawał gestami komendy całemu oddziałowi.







- Department of Homeland Security. - przedstawił się krótko zamaskowany mężczyzna - Proszę wykonywac wszystkie polecenia i nie zadawac żadnych pytań. Otrzymaliśmy prawdopodobne zgłoszenie, że na terenie obiektu jest bomba.
- Bomba? - jęknął Rodrigo.

W czasie gdy dowódca mówił, drugi funkcjonariusz bezceremonialnie przeszukiwał pobieżnie całą dyżurkę, głównie pod kątem ewentualnej obecności innych osób. Inni, jak zauważył przez boczną szybę Thomas, ustawiali się już przed wejściem głównym. Na pewno gdzieś byli też już snajperzy, choc nie było ich widac.

- Powiedziałem żadnych pytań. - uciął dowódca, a potem rzucił nazwiskiem Rodrigo, a ten zbladł jeszcze bardziej.
- To ja. - wysapał - A to...noo, jesteśmy tu ochrona nie?
- Odpowiadacie za współpracę przy natychmiastowej ewakuacji budynku. - rzucił facet, nie spuszczając z nich wzroku. - Pan...- wskazał na Rodrigo - ...proszę natychmiast otworzyć bramę wszystkie przejścia dla funkcjonariuszy i czekac na dalsze polecenia.
Rodrigo nie dyskutował, przesuwając się do pulpitu i naciskając odpowiednie guziki. Dowódca obserwował obraz z kamer na zewnątrz.
- Dalej to już się otwiera na karty.
- Dlaczego nie ma obrazu ze środka?
- Awaria.
Blackwood dostrzegł krótkie spojrzenie antyterrorystów na siebie.
- Pan. - funkcjonariusz wskazał lufą - Ma pan te karty? Proszę ze mną.

Thomas wyszedł, czując obecnosc dowódcy za plecami. Jeden został z Rodrigo. Blackwood i dowódca szturmowców zeszli po schodkach z dyżurki na płytę. Dołączyli do nich inni, ci bez masek - pewnie oficerowie kierujący akcją.

- Ochrona. - wyjaśnił krótko antyterrorysta.
- Proszę mnie teraz posłuchać. - powiedział jeden z agentów - Pomoże nam pan z ewakuacją. Musimy ewakuowac wszystkich którzy są w środku. Żadnej paniki. Po drugiej stronie ulicy czeka nasz wóz, w którym będziecie czekac aż sprawdzimy teren i budynek. Nikt nie idzie do domu, póki ja tak nie powiem. Jasne?
- Jasne.- burknął Blackwood, równając krok z idącymi w kierunku studia i jednocześnie młócący w głowie tysiące scenariuszy.

- Proszę powiedziec...- spytał w drodze nie patrząc nawet na Thomasa jeden z funkcjonariuszy - Czy jakieś osoby, nie będące personelem ani zwykłymi użytkownikami budynku przebywały dziś na jego terenie, wnosiły ze sobą jakieś pakunki lub zamówione towary? Goście, dostawcy, jacyś nieznajomi? Czy zauważył pan dziś coś lub kogoś podejrzanego?





THE FORGER'S WINGMAN


Palce Fałszerza znowu biegały po klawiaturze. Nie lubił tracic czasu, choc może czasem nieco przesadzał: tak jak teraz - praca nad konfiguracjami którą sobie zaplanował nie wystarczała, w tle leciało też audio z programu tłukącego słuchaczowi do głowy kolejne rosyjskie słówka a na dole schowane było okienko czatu z koleżanką. A na dokładkę jeszcze w pomniejszonym oknie Cryer pozostawił obraz studia z satelity - wciąż nie mógł nacieszyc się tą zabawką, co jakiś czas przerywał główne zadanie by parę minut chociaż potestować sobie oglądanie betonowej płyty wokół studia i okolicznych uliczek, zbliżał i oddalał, przez cienki sufit dyżurki sprawdzał sobie co robi pomarańczowy kształt Rodrigo. Dzięki tej pobieżnej obserwacji John wiedział też, nie przerywając roboty, kto i kiedy wychodził ze studia - no a od pewnego czasu do gorących plam w dyżurce dołączyła jeszcze jedna. Cryer nie wiedział jednak kim ten ktoś jest, bo akurat gdy ten ktoś przybył do dyżurki z ulicy John rozgryzał pewien kolejny informatyczny problem który trzeba było obejśc.

No, można więc w zasadzie powiedziec, że to podglądanie to nie była taka zabawa - a celowe i profesjonalne monitorowanie terenu, powiedział sobie z dumą. W głębi duszy wiedział jednak, że to nie poczucie obowiązku kazało mu pozostawic to okno z programem szpiegowskim otwarte.

A jednak...W pewnym momencie wydarzyło się coś, co przechyliło szalę ku pierwszej z opcji.

- Who’s the man! - zacisnął pieść John.
Cryer właśnie z satysfakcją pokonał problem nad którym pracował od godziny, kiedy jego zajęty wytężonym myśleniem i słodkim poczuciem tryumfu umysł zaczął wysyłac alarmujące sygnały. Ty, tam. Eee, weź no zobacz na satelitę. No, weź no, nie później. Teraz. Teraz!

Upojony sukcesem John zapisał jeszcze wynik pracy i po raz pierwszy od jakiegoś czasu zerknął w bok, tam gdzie obraz z góry ukazywał teren dyżurki i bramy głównej. Uśmiech momentalnie umarł śmiercią tragarza na ustach Fałszerza.

Jak?!! Co?!! Trudno opisac, co poczuł Cryer w tym momencie obserwując z niedowierzaniem czarne mrówki z bronią rozbiegające się sprawnie po terenie obiektu. Złapał za sterowanie, biorąc szeroki obraz. Było to coś więcej niż zdziwienie czy przerażenie sytuacją, wzrok biegał od biegnących już w kierunku studia antyterrorystów do rozstawionych wokół studia wozów policyjnych. Dał zbliżenie na opancerzony wóz stojący za bramą, na jego oznakowanie i wtedy właśnie coś w jego rozumie stanęło dęba. Pokój zawirował, Cryer stracił prawie dech łapiąc z trudem powietrze przez cieniutką szczelinkę w ściśniętym szokiem gardle.

Jak to możliwe?! Nie mogli wiedziec...Przecież...Przecież nie...JA NIC NIE ZROBIŁEM!!!

Po raz pierwszy w życiu John Cryer poczuł wstrząs, związany z potężnym i nagłym zwątpieniem w swoje własne zdrowie psychiczne i własną pamięc.





THE CHEMIST




Powrót do Rio nie był czymś przyjemnym, nawet dla wiedźmy. Albinos był dziwnie milczący, nieobecny. Razem doświadczali podróży do piekła, piekła na ziemi gdzie słuzby porządkowe usiłowały utrzymac porządek w mieście dotkniętym kataklizmem, a przecież nawet przed kataklizmem w większości miejsc to nie prawo dyktowało warunki. Szczęściem Antonia w tym świecie się wychowała, więc po wielu perturbacjach - bo zniszczenia na początku powodowały już opóźnienia w funkcjonowaniu prawie wszystkich dziedzin życia miasta - dotarli do miejsc ważnych dla Ramos. Podróż obfitowała w oglądanie wielu obrazów, których nie chcieliby oglądac, a gdy przybyli do celu było jeszcze gorzej.

Pierwszą wiadomością, z jaką trzeba było się zmierzyc po rozłożeniu walizek była lista osób, które były, ale już ich nie ma. Potem dochodziły do tego kwestie materii, która miała to do siebie że jej utrata też potrafiła bolec.

- Dlaczego włączyłeś telewizor.
- Odczep się. Jestem zmęczony.
- A ja to kurwa tryskam energią?! - syknęła wyczerpana Antonia - Mało ci? Mało widziałeś po drodze? Musisz mnie jeszcze raczyc tymi widokami, tymi zasranymi zbliżeniami?
- Muszę. To przez ciebie muszę to oglądac.
- Mogłeś nie przyjeżdżac, wal się. - odparsknęła czarownica.
- Nie o to mi chodziło.

Odwróciła się zaskoczona. On tylko patrzył z kamienną miną w telewizor, jakby chciał rzec: patrz, napatrz się. O, a teraz posłuchaj tego.

- Ostatnie doniesienia meteorologów...- ciągnął spiker - Przynoszą zatrważające wieści. To, czego doświadcza nasz udręczony kraj jest prawdopodobnie częścią jakiegoś niespotykanego, i choc trudno w to uwierzyc, większego zjawiska. Agencje prasowe donoszą, że na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej pojawiły się ogniska nowych huraganów, o sile dorównującej tym dotykającym Brazylię. Zagrożonych jest większość wielkich miast nabrzeżnych wschodnich Stanów Zjednoczonych.

Spiker telewizji miejskiej Rio nabrał powietrza.

- Ale to nie wszystko. Niestety mamy też dla państwa niepokojące wieści z naszego podwórka. Główne ognisko huraganu który spustoszył nasze miasto właśnie przestało się przemieszczac w kierunku Brasil. Obecnie wszystkie pomiary wskazują, że Antonia zmieniła kierunek i zmierza na powrót nad Rio de Janeiro...

Yzurmir 02-10-2012 23:03

Potworne myśli zaczęły przebiegać po głowie Johna, potworne i dziwne, nierealne, jak wtedy, gdy człowiek martwi się, czy na pewno zamknął za sobą mieszkanie, pomimo że wie doskonale, iż przekręcał klucz. Wrażenia te były tym bardziej przytłaczające, że Cryer normalnie nie był jedną z tych kompulsywnych osób. Owszem, wielu hackerów i pasjonatów komputerów ma hopla na punkcie zabezpieczeń, ale Cryerowi daleko było do paranoika. Nigdy przecież nie robił niczego nielegalnego — no, poza tymi torrentami… — więc czego miałby się obawiać? Teraz jednak sytuacja zmieniła się. Czy ludzie z Homeland Security go wytropili? Czyżby nie zatarł śladów, nie zabezpieczył sieci czy też po prostu…

Normalnie sprawdziłby w komputerze, czy "zamknął drzwi", czy tylko mu się zdawało, ale miał przecież do dyspozycji sekundy, w najlepszym razie — minuty. Cokolwiek zrobi teraz, uznał, nie odwróci tego, co się stało — wciąż może jednak przygotować się na nadchodzące wydarzenia. Toteż błyskawicznie skoczył do starej komody, w której trzymał swoje rzeczy i wyciągnął niewielkiego pendrive’a z szuflady pełnej płyt, kabli, baterii oraz najróżniejszych komputerowych akcesoriów i utensyliów. John nie był paranoikiem, ale znał się na zabezpieczeniach. Wszystkie pliki związane z nielegalnymi działaniami muszą być niedostępne dla postronnych, dlatego stosował program szyfrujący umieszczony na małej, przenośnej pamięci, którego działanie przetestował dosłownie dwie godziny wcześniej. Zabójstwo Tony'ego przeraziło go na śmierć.

Wetknął „patyczek” pendrive’a w gniazdo laptopa i uruchomił znajdujący się na nim program. Zamierzał zaszyfrować cały dysk twardy komputera, zostawiając specjalnie spreparowaną, czystą kopię systemu operacyjnego oraz parę bezpiecznych folderów, zawierających na przykład zdjęcia, jako środek na odwrócenie uwagi. Jeśli policja każe mu zalogować się na komputer, odszyfruje tylko tę część dysku — reszta danych pozostanie natomiast bezpieczna. Rozglądając się, jak najszybciej zaczął przechodzić przez kolejne kroki programu, ustawiając odpowiednie do sytuacji hasło, nad którym wcale nie myślał, lecz wpisał pierwszą lepszą rzecz, która przyszła mu do głowy, jak strumień świadomości.

Oh.My.God.I.Am.So.Fucked.Now!!!11

A dla przynęty, którą zastawił, stworzył inne hasło:

I.Wanna.Be.Safe.Safe.Safe.Safe.Safe!


Gdy tylko nacisnął "Dalej", głośniki bipnęły i w prawym dolnym rogu ekranu pojawił się komunikat oznajmiający, że Blackwood wysyła mu wiadomość. Jej treścią była tylko samotna kropka.
— Wiem, wiem — jęknął Cryer jakby w odpowiedzi. Przecież dostrzegł policję parę minut temu.

Pracował w pośpiechu, stukając błyskawicznie w klawisze i przeklikując się przez znane mu menusy, ale wiedział, że sam proces kodowania całego dysku twardego może zająć nawet parę godzin. Gdy tylko zobaczył pasek postępu — szacowana długość trwania operacji podana była jako 56 minut, ale, jak zazwyczaj, szybko wzrastała i już po chwili wynosiła prawie dwie godziny — przymknął klapę laptopa i owinął go w t-shirt wyjęty z komody.

Otworzywszy drzwi na zewnątrz, nie te prowadzące na korytarz, ale te wychodzące na tył jednej z hali, wyjrzał ukradkiem. W pomieszczeniu panował półmrok i nikogo w nim nie było, jednak zdawało mu się, że słyszy jakieś odgłosy z głębi studia. Westchnął i szybko zanurkował w dół pod scenę, kładąc się na zakurzonej podłodze, aż pył wzniósł się w górę dokoła niego. Ciarki go przeszły, gdy pomyślał, że ledwie parę dni temu leżał w tym samym miejscu, znajdując się we wcale podobnej sytuacji. To jego szczęście…

Położył komputer tak, żeby nie rzucał się w oczy, i wydostał się spod sceny. Z podniecenia aż drżał. Nerwowo otrzepał przód ubrania z brudu, który się do niego przykleił, i wyciągnął z kieszeni dżinsów swoją starą, badziewną Nokię.

co siedzieje” — wystukał na klawiaturce jako treść SMS-a skierowanego do Turysty. Otworzył drzwi po drugiej stronie swojego lokum i zmartwiony wyjrzał na korytarz, przyciskając do piersi komórkę.

Asenat 08-10-2012 10:59

Wystukał na starodawnej komórce numer jaki dała mu Amy starając się nie przeliczać w myślach kosztu połączenia międzykontynentalnego. Z całą pewnością przekraczało ono możliwości zarobkowe profesora historii, dodajmy jeszcze, że będącego na przymusowym urlopie.
- Bom dia - usłyszał. Głos należał do Antonii niechybnie, choć się nie przedstawiła.

-Witaj Antonio. Miło cię słyszeć i mieć wreszcie okazję do spokojnej rozmowy. Znając twoje niecodzienne umiejętności to pewnie spodziewałaś się tego telefonu...

Anglik musiał dobrze nad sobą panować by od razu nie zasypać Brazylijki całą masą informacji i pytań. Widocznie jego opanowanie w trudnych sytuacjach to coś czego nie dało się pozbyć przy transferze do innego ciała.

- Kurwa masz taki jego głos że mam wrażenie że się bezpośrednio z Czyścem łączę. - westchnęła. - No co tam? Jak tam noga? A reszta? Nie odpada? Żadnych symptomów, bo ja wiem, nadgniwania? Albo subtelnego popierdolenia w główce, hm? Ależ oczywiście, że nic ci nie jest, co? Inaczej to Amy dzwoniłaby z mordą. Zamiast tego dała ci mój telefon, choć miała nie dawać nikomu. Zabiję ją - oznajmiła z lodowatą powagą i nastrój odwyrtnął jej się o 180 stopni do następnego pytania: - A wiesz, że jak cię Malcolm zastrzeli tak jak Smitha to zostaniesz prawdziwym zombie i jako wiedźma, która cię stworzyła, będę tobą sterować? - głos Antonii był radosny i zdradzał szczere zainteresowanie tą niecodzienną perspektywą.

Nie dała mu dojść do głosu przez dłuższą chwilę. Uśmiechnął się mimowolnie na wzmiankę o zombie biorąc ją za żart. Sam zdziwił się jak bardzo tęsknił za podobnie małoskładnymi i chaotycznymi wypowiedziami kobiety.

-No tak.. To musi być dla ciebie dziwne słyszeć jego głos. Właściwie nigdy nie zapytałem o szczegóły tego co się stało, ani o to jak się trzymasz.... - Anglik zrobił krótką pauzę rozważając czy prowadzić dalsza rozmowę na tych torach jednak stwierdził, że zwyczajnie nie ma na to czasu. Spojrzał na swój stary zegarek. Godzina dwunasta zbliżała się z każdą chwilą.
-Jeśli będzie bardziej sprzyjająca chwila a ty będziesz miała ochotę to chętnie powtórzyłbym wypad z Berlina. Najlepiej w swoim własnym ciele... Co do mojego stanu zdrowia to jest lepiej. Chociaż mam kilka pytań. Póki co dzwonię jednak z bardziej pilnymi sprawami.
- Wal - zachęciła lakonicznie Antonia, a potem przez niedokładnie przysłoniętą słuchawkę przebił się jej głos. - Melbaaaaaaaaaaa, idę na dwór! No już, dawaj co tam masz, Will.
-Ekstraktor. Malcolm. Nie wierzy mi Antonio. Próbowałem wszystkiego, ale on po prostu nie jest w stanie przetworzyć tego co się ze mną stało. Sam ledwo jestem.. Z człowiekiem tak bezkompromisowym naprawdę ciężko się rozmawia. Mniemam, że wiesz co stało się z Anthonym? Widząc w akcji naszego Solo porzuciłem wszystkie myśli o rezygnacji z teamu. Zostać chemikiem z wiedzą na poziomie klasy podstawowej także mi się nie uśmiecha. Wpadłem na plan Antonio, ale potrzebuję twojej pomocy.
Z drugiej strony najpierw zapadło milczenie, a potem niezbyt zachęcające “Yhyyyyyyyyym, no i?”.

-Bez wdawania się w szczegóły.. Potrzebuję środek usypiający. Na tyle mocny, że mała dawka wprowadzi w letarg Malcolma na mniej więcej godzinę. Myślałem, żeby podać mu ten specyfik dożylnie podobnie jak zrobiłaś z Point-Manem.. No może nie aż tak otwarcie. Problem w tym, że nie mamy z Amy dostępu do takiej substancj na czas. Zostało mi jeszcze kilka godzin a potem szansa przepadnie. Tak się składa, że stoję właśnie w twoim labolatorium “głodny nauki” i pełen zapału do pracy, że się tak wyrażę...
- A jak już będzie spał, to co mu chcesz zrobić, Igorze? - wcięła się zimno.

Milczał przez chwilę. Co chce zrobić? Wydawało się to oczywiste, ale praktyka uczy pokory.

-Chcę wejść z nim do snu. Udowodnić mu, że jestem tym kim mówię. Naprawdę próbowałem przemówić mu do rozumu i gdybym widział inne rozwiązanie...

- Nie popłacz mi się tu tylko, Brytolu... dobra. Słuchaj, musisz iść do tego pokoju, gdzie odprawiliśmy rytuał. Mam wrażenie, że w tym pierdolniku zostawiłam fiolkę somnacinu... to raz. Dwa, pójdziesz do Amy. Amy da ci telefon do dentysty. Ja zaraz do gościa zadzwonię i on będzie miał dla ciebie głupiego jasia. Umówcie się na mieście czy jedź do niego, czy co tam kurwa chcesz.... ale zakazuję ci, słyszysz, Will, zakazuję ci kurwa dotykać mojego sprzętu. Jak coś tkniesz palcem, profesorku nauk pożal się Boże humanistycznych, to skrzywisz się jak wieża w Pizie, rozciągniesz jak Mur chiński i wygniesz jak Łuk Triumfalny. Zakazuję ci psuć moje wypasione zabawki. Niezależnie od tego, co właśnie każe ci albo zabrania Malcolm, masz wypierdalać z mojej piaskownicy do swojej własnej. Bo jak nie, Will, skarbie... to się przekonasz, że los, który spotkał Smitha nie był wcale taki zły.t

-Antonia... Dziękuję.

W słuchawce zaległa chwilowa cisza.

-Kiedy wracasz? Bo wracasz prawda? Mam dziwne wrażenie, że nawet bez wymachującego bronią PointMana grupa nie jest tym czym być powinna. Pomijając już nawet to, że bez Chemika zastanawiam się nad sensem tego wszystkiego...
- Na razie to sobie bimbam nóżkami. Whitman może mnie zabije, a może nie... życie jest fascynujące, prawda, Will?

-Ja jednak chyba tęsknię do czasów kiedy o takich rzeczach mogłem przeczytać jedynie w gazecie, na kartach powieści Cobbena albo obejrzeć w wiecznie szroniącym telewizorze kupionym za akademicką pensję. Nie lubię tego Antonio.. Nie jestem taki jak choćby ty czy Amy. Nie potrzebuję stałego dopływu adrenaliny do żył. Robię to co robię po odpowiednich kalkulacjach ryzyka i możliwych zysków i powiem ci, że na dzień dzisiejszy... Z logicznego punktu widzenia Anthony miał rację chcąc odejść. Jego jedynym błędem było to, że nie docenił Malcolma a naszym... To, że na początku uwierzyliśmy w to, że to będzie takie proste. Teraz chodzi jedynie o to, żeby pozostać przy życiu.
- Tylko takie masz wymagania? - prychnęła. - No to... powodzenia.

-”Tylko”? Chcę żyć. Mam dla kogo. Od czasu jak dowiedziałem się o raku dla mnie to wcale nie jest tylko moja droga. A Ty? Czemu to robisz?

- Ja - Antonia przegalopowała na przełaj przez pytania Architekta - Ja zamierzam żyć długo, szczęśliwie i tak, aby nikt nie wyruchał mnie w dupę... a żebym ja wyruchała wszystkich, co na to zasłużyli. Czyli zamierzam żyć godnie!

-Szlachetna maksyma nie mogę zaprzeczyć, ale rozumiem, że masz plan, który pomoże ci to osiągnąć?

- Plan? A po co? Żeby ktoś mnie przejrzał? Wolę być pieprzonym tajfunem niż Napoleonem. Tajfuny nie przegrywają.

Will nie powiedział tego co myśli. Tego, że czasem ciężko odróżnic tajfun od wściekłego psa, który prędzej czy później zostanie uśpiony.

-Mam nadzieję, że dobrze na tym wyjdziesz przyjaciółko... I to nie jest nasza ostatnia rozmowa. No dobra a myślałem, że obejdzie się bez zbędnego melodramatyzmu. Powodzenia Tajfunie i.. dzięki za wszystko.

Zaśmiała się, głośnym, radosnym, zaraźliwym śmiechem.
- To nie jest nasza ostatnia rozmowa! Zabrzmiało jak groźba! Też cię kocham, Brytolu. Trzymaj się życia pazurami. Sądzę... że niedługo pogadamy w cztery oczy. Zabrzmiało jak groźba? - znowu wybuchnęła śmiechem, a potem się rozłączyła.

***

Melba siedział na skraju autostrady i palił papierosa, zaciągając się mocno i rozpaczliwie jak tonący łapiący oddech.
- Myślałam, że rzuciłeś to gówno.
- Przez ciebie robię wiele rzeczy, których żałuję... - odparł poważnie.
- Zmień optykę. Zacznij to wszystko robić dla mnie, a nie przeze mnie, i od razu świat poróżowieje.
- ... a ty mi w zamian sypiesz bon motami z rękawa. Nic się nie zmieniasz.
- Bo mnie nie słuchasz!
- Antonio, uwierz mi... słucham nieustannie. Nie sądzę, żeby ktokolwiek słuchał cię tak uważnie jak ja.
- I ignorował przy tym wszystko, co usłyszy, jasssneeee.
- Nieważne. Dlaczego się cieszysz?
- Bo pewne rzeczy mimo wszystko idą ku dobremu! Zgadnij, czemu?
- A po co? I tak mi powiesz.
Antonia cisnęła w albinosa grudką czerwonej ziemi z pobocza.
- Ponieważ ktoś nie dosyć że mnie słucha, to jeszcze nie ignoruje - wybuchnęła perlistym śmiechem.

***

Osiem godzin później zdecydowanie nie było jej do śmiechu. Od szpitala, w którym pracowała, odpadła północna ściana, od dachu aż po fundamenty, i wielki wieżowiec stał sobie pośrodku Rio niczym gigantyczny domek dla lalek. Vitinho i Rui z jej brujerii nawet nieobecni byli wkurwiający. Bycie irytującymi skurwysynami w tym przypadku polegało na uporczywym byciu zaginionym w wielkiej ruinie, w jaką zamieniło się Rio. Z osobistego domu Antonii nie było czego zbierać, bo co ocalało, zostało już sprywatyzowane zanim przyjechała, podobnie rzecz się miała z budową przychodni. Jej marzeniem. Jej pierdolonym celem w życiu.

Z braku lepszych pomysłów na działanie, nawarczała na Bogu ducha winną Ramonę. Młoda wiedźma była doskonałym obiektem na warczenie, lojalnym i wiernym. Do tego nie spała dwie noce z rzędu, więc nawet obecność Melby pominęła milczeniem.

Przez trzy godziny załatwiły przynajmniej wodę i to była dobra wiadomość. Zła była taka, że woda pochodziła z beczkowozów z rządowych dostaw, które zostały skrojone przez gangi. I Antonia prędzej lub później będzie musiała gangi spłacić. Na jej koncie ziała czarna dziura i robiło się coraz bardziej gorąco.

Próbowała przysnąć, tłumacząc sobie, że przynajmniej odsunęła w czasie wybuch czerwonki na zrujnowanej faveli, kiedy Melba zaczął katować telewizor.

- Santa Dolorosa! - jęknęła z głębin duszy. - Jezus Maria Kurwa Mać!
Melba patrzył spokojnie czerwonymi oczami, nawet nie mrugał. Antonia wbiła pięść w usta i zagryzła palce.
- Naprawdę... jestem tajfunem.
- Zawsze ci mówiłem.
- Zaczynam myśleć, że nie jesteś kozią dupą - jęknęła i opadła na fotel, po czym spiorunowała Joshuę morderczym spojrzeniem. - Burza idzie za mną!
- Tak to owszem wygląda...
- Wpieprzyłeś nas w to, to teraz nas wyciągaj?

Wstał i pochylił się nad nią, opierając ręce o podłokietniki fotela, na którym siedziała, a właściwie półleżała.
- Ja? - zapytał spokojnie. - Ja?
- Czekaj? Czy oni mówią o Ameryce Północnej?
- Si.
- Przesłyszałam się! Oni się przejęzyczyli!
- Nie bardzo. Mówią o tym na wszystkich kanałach.
- O kurwa, o kurwa... gdzie mój telefon?!

Malcolm nie odbierał. Will nie odbierał. Amy nie odbierała. Nikt kurwa nie odbierał i przed oczyma duszy Antonii rozgrywały się sceny dantejskie.

- Will! - nawrzeszczała w sekretarkę komórki, z której ostatnio dzwonił Architekt. - Masz natychmiast iść do kościoła! Masz nie wychodzić, dopóki nie przyjadę! To jest kurwa rozkaz!

- Malcolm! - wydarła się sekundy później w sekretarkę Ekstraktora. - Masz posłać Willa, Dominica czy za kogo go uważasz, do kościoła! Ma nie stawiać kroku za próg dopóki nie przyjadę! To nie są pierdolone żarty! Wszyscy zginiecie jak nie posłuchasz!

- Christopher - mówiła już spokojniej, z parkingu przed ocalałym, mniej więcej, hotelem - trochę się kłóciliśmy... ale teraz musisz mnie posłuchać. Trzymaj się z dala od Dominica! Najdalej jak możesz! Jak raz mnie posłuchaj, bo zginiesz... - urwała. - Nie powinnam była wyjeżdżać. Może jeszcze zdążę. Trzymaj się... ten, ekhm... nie przeżyłabym, gdyby coś ci się stało.

- Ramona - wywrzeszczała do młodej czarownicy, która też nie odebrała, pewnie wreszcie położyła się spać. - Huragan nie jest naturalny. Wraca nad Rio. Wywieź kogo się da... mam nadzieję, że uda mi się urwać temu łeb... Będę dzwonić.

- Na lotnisko - rzuciła Melbie, ale albinos pokręcił głową.
- Ramos, może i jesteś głową brujerii, ale pieprzysz teraz bzdury. Uwierz mi. Nie chcesz teraz lecieć samolotem.
- Mam jechać przez cały kontynent? Przeorać wszystkich tajfunem po drodze? Zgłupiałeś doszczętnie!
- Może i jesteś głową brujerii, ale o pogodzie nie masz żadnego pojęcia. Huragan, nawet powstały z nienaturalnych przyczyn, to nie puszczenie bąka. Fronty muszą powstać i się ustalić. Nie zbiorą masy, jeśli będziesz jechać wystarczająco szybko...
- Jedziemy!
- Czyli mam rację?
- Jedziemy!
- Mam rację czy nie mam?
- Masz! Masz! Jedziemy!

***

- Takie pytanie, Antonia...
- Wolę, jak mężczyźni nie golą genitaliów, szczęśliwy? - burknęła i docisnęła gaz do dechy.
- A czy kiedykolwiek byłem, odkąd się poznaliśmy? Nie o to mi idzie. Pytanie - czemu jedziemy do Los Angeles?
- Tam zdejmiemy klątwę.
- Mimo wszystko... mogłaś to zrobić w Rio. A przy okazji, przeorać Imoshiego. Roznieść mu w drobiazgi kopalnie i tę jego wymuskaną posiadłość w stylu pseudoRzymStarożytny.
- Ta, roznieść... myślałam o tym. Przez chwilę. Rozwalę mu kopalnię i zniszczę ludziom miejsca pracy. Rozpieprzę mu posiadłość, więc będzie ludzi bardziej żyłował, żeby się odbić. Nie, Melba. To by owszem, było piękne. Ale wolę, aby na mojej zemście ucierpiał tylko ten skurwysyn. Jakbym zrobiła jak mówisz, to ucierpieliby wszyscy dookoła. On by się wyślizgał, gad jeden.
- Może się jednak zmieniłaś? - mruknął cicho.
- A ty skąd wiesz o Imoshim? - ocknęła się nagle, ale Melba już spał, poskręcany w paragraf na fotelu.

***

Drzwi maleńkiego kościółka trzasnęły, jakby ktoś otworzył je z kopa. Proboszcz Juan Ariza wyjrzał ostrożnie zza ołtarza, by sprawdzić, jaką to zbłąkaną duszę wiatry przywiały w środku nocy.

Przed chrzcielnicą, plastykową, ale udatnie udającą marmur stała wysoka, ciemnoskóra kobieta o imponującej fryzurze z grubych dredów, odziana w podkoszulek i jeansowe shorty. Pochlapywała się wodę z chrzcielnicy to po twarzy, to po wydatnych piersiach, to pod pachami, aż wreszcie odkryła, że chrzcielnica jest lżejsza, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Uniosła ją ze stęknięciem nad głową i oblała się od stóp do głów jej zawartością. Potem przyklęknęła przed ołtarzem, przeżegnała się i ruszyła biegiem do wyjścia. Zatrzymała się nagle przy bocznej nawie i znikła w jej wnętrzu.

Kiedy wybiegła, tachała pod pachą obraz Świętej Rodziny uciekającej na osiołku. Z parkingu dobiegł pisk opon.

Campo Viejo 14-10-2012 09:13

Tom spojrzał na zegarek. Kosztował go no może nie kilkadziesiąt, ale kilka grubych tysięcy. Przetarł szybkę z drobinek piasku. Promyk słońca zatańczył na srebrnej kopercie. Westchnął opierając się na łokciu i zezował spod okularów w ślad za młokosem, który robił sobie jaja ze starszego pana z brzuszkiem. Potem spojrzał jeszcze raz na sikorę. Sekundnik zapierdzielał wciąż do przodu zgodnie ze wskazówkami zegara. Dopóty się nie cofał, albo stał, to wszystko grało jak się należy. Chłopak przypomniał mu pewien dowcip.

Mamy dokazywały na plaży więcej od swych pociech. Przyjemna sprawa popatrzeć na dorosłych, w któych wciąż drzemały dzieci. Ponoć rodzice maluchów kontaktują na innych falach. Tom z przyjemnością, z perspektywy leżaka i ze szkłem w garści przez słomkę ciągnął schłodzonego drinka, przyglądając się radosnemu dokazywaniu rodziny, rozłożonej po sąsiedzku. Starszy brat z zapamiętaniem zakopywał właśnie niewiele młodszą siostrę. Kiedy skończył swe dzieło ze śmiechem odbiegł na bok, jak artysta, który z daleka ogarnia swe ukończone dzieło.

Szum helikoptera, który przelatywał nisko gdzieś niedaleko nad wybrzeżem, miarowym biciem śmigieł o powietrze, w tle został słyszalny coraz wyraźniej, gdy przed oczyma Toma zamiast małej dziewczynki stanął inny obraz.

Helikoptery wojskowe bezkarnie przecinały niebo co raz wypluwając rakiety w mieszkalne bloki szarej, niczym nie wyróżniającej się dzielnicy miasta nad którym unosił się dym. Wiatr gonił jego smugi wraz z echem oddalonych wybuchów, klekotaniem karabinowych serii i pojedynczych strzałów. Eksplozja w dużym pokoju spadła jak grom z nieba, zaskakując wszystkich swoją gwałtownością. Kiedy opadł kurz i pył w zawalonym gruzem pomieszczeniu większość mebli stała nienaruszona. Nie było połowy sufitu a okno powiększyło sie do rozmiarów ściany, której już tam nie było. Tapety zorane odłamkami w odklejonych strzępach po-drygały jak w konwulsjach. Domownicy podnieśli się nieśmiało z ziemi jak zmartwychwstałe z popiołów ptaki. Otrzepywali się z tynku a na ziemi była dziewczynka. Spokojnie nieruchoma, jakby spała. Przez leżące wokoło brudne zabawki pluszowe, ciężko było od razu zobaczyć... W miejscu główki dziecka spoczywała przebita piłka. Głowy nie było widać nigdzie. Nieświadoma jeszcze tego rodzina stanęła nad przepaścią rozpaczy zielonej sukienki, wciąż głucha na dźwięki inne niż pisk szczelnie wypełniający uszy wraz z szumem. Cały świat stracił głowę. Nie patrzył, nie słuchał i nie mówił nic o krzyczącej ciszy zabitego dziecka. Zabijał się nawzajem tam na zewnątrz, za trumną o trzech otynkowanych, ceglanych ścianach i nadgryzionym wieku z desek i papy.



***




Tom zawiesił obraz na ścianie. Krytycznym okiem przyjrzał się malowidłu robiąc kilka kroków do tyłu. Potrącił przy tym psa, który z tej okazji wstał i odsunął się na bok zajmując siedzącą pozycję sprzed jej zakłócenia. Mądre psisko spojrzało na pana, który widocznie musiał stwierdzić, że ramki wiszą prosto, bo wolnym krokiem ruszył w stronę szklanych drzwi wiodących na biały taras z basenem. Brązowy retriever popatrzył na ścianę. W dziecięcym pokoju o kolorowych ścianach, na ziemi, w zielonej sukience, leżała dziewczynka z zamkniętymi oczami. Wokół niej stali dorośli. Bez głów. Pies mruknął żałośnie i opadł kładąc pysk na miękkim dywanie. Spozierając do góry na malowidło, przykrył pysk łapą, jakby zakrywał oczy.



***




Głośne szczekanie dobiegło do Toma. Rozejrzał się. Pies z przypiętą smyczą beztrosko biegał między ludźmi ku uciesze dzieci i nieudolnej próbie złapania go przez nastoletniego ratownika. W oddali biegła ciągnięta przez zaprzęg przeróżnych rozmiarów i maści czwórki psów młoda dziewczyna. Zadzwonił telefon. Tom zerknął na ekran komórki.

- Yellow!
- Halo, halo! – kobiecy, skrzekliwy głos.
- Co sie dzieje pani Janino?
- No dzień dobry! Tak, ja zgubiłam klucze od apartamenta.
- Moje klucze?
- No tak, przepraszam.
- To nic.
- Nic?
- Cholerny ten leżak. – mruknął Tom na chybotliwy mebel plażowy.
- Cholernie mi przykro.
- E tam. – machnął ręką wstając z niegościnnego leżaka.
- Ale kwiatki zwiędną.
- Jakie kwiatki?
- Bambusy.
- A... Tak. To nic.
- Nic?
- Nie szkodzi. Do usłyszenia. Niech się pani nie martwi.
- To do widzenia panu.
- Do widzenia.

Irmfryd 14-10-2012 13:10

Malcolm otworzył oczy. Rozejrzał się dookoła. Żółta dykta poprzykręcana do ścian pozbawionego okien vana. Dwa światełka, pozwalające widzieć, umocowane na syficie, trzecie nie działało. Plastikowy zielony ogrodowy stolik i trzy będące od innego kompletu krzesła, jedno bez oparcia. Amy, Dominic/Will, Extractor. Otwarta walizka prezentująca w całej okazałości PASIV. Malcolm jednym ruchem dłoni zerwał plastry przytrzymujące przewody podpinające go do urządzenia. Syknął gdy razem z plastrem stracił kilka włosów na ręce. Ból głowy, poczuł zaraz potem. Dzwoniący w kieszeni telefon nie dał mu wystarczająco dużo czasu by się zirytować. Whitman zerknął na wyświetlacz. Numer zastrzeżony.

- Dzwoni cały czas … – odezwała się Amy Fox.

Malcolm zerknął na Fałszerkę po czym ponowne przeniósł wzrok na telefon. Pulsujący znaczek informował o nagranej wiadomości. Extractor wcisnął przycisk i przyłożył telefon do ucha.


“Witam panie reżyserze, Thomas Blackwood z tej strony, specjalista od efektów specjalnych. Nie wiem jak to się stało ale mamy na obiekcie antyterrorystów szukających bomby! Na razie nic nie wiadomo ale ekipie filmowej nic nie zagraża. Proszę jak najszybciej oddzwonić!”


Choć wyraz twarzy Malcolma w ogóle się nie zmienił to wewnątrz w nim się gotowało.

Spojrzał głęboko w oczy najpierw Amy potem Dominicowi/Willowi.

- To czy jesteś Dominiciem czy Willem – Whitman odezwał się do Architekta – nie długo może nie mieć znaczenia. Jeśli szybko czegoś nie wymyślimy to możemy liczyć co najwyżej na paczki wysyłane przez Antonię do pierdla. Mamy kłopoty … - zamilkł na chwilę, nie wiadomo czy dla podkreślenia powagi sytuacji czy dla zebrania myśli – w tej chwili antyterroryści przeczesują studio w poszukiwaniu bomby. Jeśli znajdą coś a myślę, że Smith zostawił po sobie niezły szajs to będziemy mieć poważne kłopoty. Dominic … Will musisz zniknąć i nie rzucać się w oczy. Jeśli to prawda że nie żyjesz to nie możesz pchać się w łapy bez żadnych papierów. Musisz mieć nowe dokumenty … może brat bliźniak zmarłego Dominica, który przyjechał do LA na pogrzeb? Idź do fotografa i wymyśl swoje dane, resztą sam się zajmę. Amy musimy ustalić naszą wersję zanim odbiorę ten dzwoniący telefon, zapewne to antyterroryści. Pomyśl o tym przez chwilę a ja dzwonię do prawnika. A tak w ogóle kogo wyznaczyłaś na dowódcę?

Whitman wyciągnął kolejno z kieszeni marynarki drugi telefon a z portfela nieużywaną kartę telefoniczną. Gdy dwa elementy złożył w jedną całość telefon zadzwonił po raz kolejny. I tym razem Whitman zignorował go wybierając na drugim aparacie znany sobie numer.

Kovix 14-10-2012 22:26

Pierwszym złym sygnałem była wiadomość od Antonii, którą Ruler odsłuchał dwa razy na sekretarce.

„…nie zbliżaj się do Dominica”; „Nie powinnam była wyjeżdżać” i tak dalej.
Pierwsze przyszło mu na myśl, że Chemiczka zwariowała; dostała fioła. Ale Antonia często zachowywała się dziwnie. Tym razem jednak przebiła samą siebie – zakaz zbliżania się do kogoś to bardzo nietypowe polecenie. Czyżby tamten planował go zabić, albo bała się może że tym razem Ruler rozwali kogoś już bez pytania? Przez moment planował oddzwonić, ale uświadomił sobie, że Antonia, jeśli dobrze ją zrozumiał, jest teraz w drodze powrotnej. Zapewne samolotem.

Nie odbierze.

Drugim złym sygnałem były krzyki w całym budynku, charakterystyczne krótkie, urwane zdania. Chris aż za dobrze znał ten sposób mówienia – w ten sposób gliny zawsze wydawały polecenia, a im ważniejsze i wyżej postawione gliny, tym krócej i mocniej brzmiały zawsze rozkazy. Z tego co usłyszał, zanim jeszcze do tego dotarli, ci tutaj byli bardzo ważnymi skurwysynami.

Miał jeszcze chwilę, zanim go znajdą; szybko przeszukał szafki, schował broń za wewnętrzną kieszeń kurtki, to samo zrobił z jednym magazynkiem, który miał w pokoju. Sterydów na szczęście tutaj nie miał, więc nie pozostawało nic, do czego mogliby się dojebać, gdyby wpadło im na myśl go przeszukać.

Tak przygotowany, wyszedł z pokoju i postanowił czekać. Chociaż broń była w pogotowiu, nie wyciągał jej – nie słyszał strzałów; wątpił, czy, ktokolwiek tu teraz dowodził, chciał strzelanin z policją. Oczywiście, gdyby padł rozkaz…
- Hej Ty! Department of Homeland Security – krzyknął jeden z dwóch gliniarzy, którzy wyszli nagle z korytarza. Antyterroryści, i to profesjonalni – natychmiast zauważył Ruler – nie jakieś mietki z komisariatu. Jeżeli wcześniej myślał jeszcze o tym, żeby stawiać opór, teraz już mu przeszło. Podziurawiliby ich wszystkich w trzydzieści sekund.

- Nie słyszałeś?! Ewakuujemy budynek, wszyscy mają się zbierać do wyjścia.

- Można chociaż… – zaczął Ruler.

-Można stąd się zmywać! – krzyknął drugi, poirytowany biernością Rulera – Dostaliśmy zgłoszenie o bombie. Każdy pracownik ma opuścić to miejsce natychmiast przez wyjścia ewakuacyjne i zgłosić się do punktu zbiórki.

Bomba?! Kurwa… - Ruler aż rozdziawił gębę ze zdumienia. Zaczął iść korytarzem w stronę wyjścia ewakuacyjnego, odprowadzany przez pierwszego glinę i cały czas myślał. Mógl to być jakiś chujowy żart – od czasu do czasu znudzone gnojki lubią robić takie akcje, a potem płakać, że policja wparowuje im na chatę. Jednak takie rzeczy zdarzały się rzadko i raczej w innych miejscach niż to.

Cały kompleks był świetnie strzeżony, nawet podejrzliwy z natury Chris nie sądził, by jakiś ich wróg zdołał się tu zakraść i zainstalować ładunki wybuchowe w ukrytym miejscu. Najbardziej prawdopodobnym było to, że ktoś zapodał glinom fałszywy alarm tylko po to, by na coś wpadli. Chuj, gdyby to miały być tylko sterydy albo nawet broń, jednak Ruler nie wątpił, że znajdowało się tu dużo innych rzeczy, które zainteresowałyby śledczych. Cała ta aparatura do wprowadzania w sen chociażby, a to tylko wierzchołek góry…

Ktoś ich podpierdolił i to dość sprytnie.

Z tą nieprzyjemną konstatacją wyszedł na zewnątrz, wciąż poganiany przez gliniarza.

traveller 14-10-2012 23:43



Mag, bo tak między innymi mówiono o nim szeptem po bokach, z błogą miną rozkoszował się muzyką płynącą ze sceny. Nawet dla kogoś kto miałby pierwszy raz styczność z podobnym miejscem; czyste dźwięki, wirtuozja w wykonaniu i podniosła atmosfera wewnątrz sali wprawiały słuchacza w jakiś czarodziejski nastrój. Na dobrze oświetlonej ogromnej scenie stały trzy masywne, ustawione do siebie w okręgu fortepiany; Mozart, Haydn i Bach. Każdy z nich grał jak natchniony co rusz odwołując się do symfonii, które uczyniły ich sławnym. O dziwo wszyscy grali jednocześnie jednakże nie zagłuszając siebie wzajemnie. Wsłuchawszy się ten koncert stworzony jedynie w głowie konesera muzyki klasycznej można było odnieść wrażenie, że tych trzech solistów opowiada jedną wspólną historię, uzupełniając ją jedynie pozornie innymi partiami. I tak “aria na strunie g” przeszła zgrabnie w “symfonię d-dur”, którą zgrabnie zamknęło “requiem”. Słuchacz zamykał oczy i przenosił się wraz z gnającymi dźwiękami do barwnych, prawie namacalnych światów, których kontury tworzyła czysta muzyka. Goście wstali z miejsc i burzą braw, które niosła się echem po rozległym wnętrzu opery skwitowali występ mistrzów i akompaniującej im orkiestry ustawionej na podwyższeniu za nimi.
Whitman słuchał koncertu jak zaczarowany. Chociaż był to sen Extractor nie chciał by się kończył. Było miło, było sympatycznie, było pięknie. Gdy koncert skończył się Malcolm spojrzał na profesora.
-Pozwól za mną przyjacielu. Zaraz zrobi się tu tłok a ja znam skrót, który ułatwi nam poruszanie.
- Brawo Will - odezwał się Whitman - gdzie idziemy? - zapytał wstając z miejsca.

Anglik uśmiechnął się porozumiewawczo i wskazał gestem dłoni towarzyszowi, żeby ten podążył za nim. Przepchnęli się przez narastający tłum prosto za czerwoną kotarę. Will po drodze wymienił kilka ukłonów z monarchami, generałami i olśniewającymi damami. Z całą pewnością zwracano tu na niego uwagę. Zanim zniknęli za kotarą uklęknął jeszcze przed małą dziewczynką, która spoglądała na niego wielkimi zafascynowanymi oczami.

-Jak masz na imię panienko?

-Maria. Maria Antonina - odpowiedziała godnie tonem kogoś z wyższych sfer mimo tego, że dziecko to niewątpliwie pozostawało wciąż pod jego urokiem “tajemniczego” czarodzieja z dalekiego kraju o którym tyle mówiono wokół.

-Chciałabyś zobaczyć sztuczkę Mario?

Dziewczynka, piękna jak porcelanowa laleczka pokiwała lekko głową. Will zdawał sobie sprawę, że obserwuje go wiele par oczu, ale wiedział co robił tworząc ten poziom snu i swoją własną postać.

-Można?

Młoda szlachcianka ponownie skinęła głową i oddała profesorowi swoją ozdobną, ręcznie wychowaną chusteczkę przedstawiającą gołębicę w świetle dziennego światła. Will zacisnął pięść i wepchnął chusteczkę do jej wnętrza. Uśmiechnął się do dziewczynki i tworząc drugą dłonią w powietrzu tajemnicze piruety wyrecytował:

-Abra-kadabra.. Sim-sam-pam.. Niech się dzieje co dziać się ma!

Iluzjonista otworzył zaciśniętą dłoń z której momentalnie wyleciała gołębica kropka w kropkę identyczna z tą, która chwilę wcześniej znajdowała się na chustce. Teraz brakowało jej na rysunku, zupełnie jakby jakaś nieznana, magiczna siła powołała ją do życia. Wkoło rozległy się brawa podczas, których spłoszony ptak odleciał na środek sali. Maria Antonina zdawała się zachwycona. Kiedy chwilę później Will i Malcolm wychodzili przez czerwoną kotarę, kątem oka usłyszeć mogli jeszcze jak uczepiona ramienia postawnego, wąsatego mężczyzny w którym Will rozpoznał Franciszka I i proszącym tonem pyta go czy ten czarodziej nie mógłby wystąpić na jej urodzinach. Zaraz jednak gwar filharmonii znikł całkowicie kiedy William Eakhardt wykonał kolejną cyrkową sztuczkę, tym razem dla jednoosobowej publiki. To co zdawało się być czerwoną kotarą było teraz czerwonym prześcieradłem przyczepionym klamerkami do sznura. Znaleźli się - nie wiedzieć kiedy - przed gmachem opery w której chwilę wcześniej trwał niezapomniany koncert. Wokół nich rozciągał się bajeczny ogród: przystrzyżone żywopłoty przedstawiające zwierzęta, przedmioty i ludzkie postaci, charakterystyczne dla baroku fontanny, których różnorodność i staranność wykonania w marmurze mogły przyprawiać o zawrót głowy, kolorowe dywany kwiatowe i równo przycięta trawa. Z całą pewnością ogrodnik tego miejsca nie miał życia osobistego. Inni goście zaczęli powoli wychodzić z budynku żywo dyskutując o występie.

Extractor pozwolił się prowadzić przewodnikowi. Cały czas obserwował otoczenie, wyłaniał szczegóły i detale architektoniczne, wygląd ludzi ich stroje. Z uśmiechem obserwował “czarowanie” gołębia. Kiedy znaleźli się na zewnątrz pytająco zerkał na twarz profesora, na której czas zdążył już odcisnąć piętno.

-No. Myślę, że tutaj będziemy mieli trochę swobody do rozmowy. Domyślam się, że wiesz gdzie jesteśmy? I nie.. Nie chodzi mi o moją wariację na temat wiedeńskiej filharmonii. Domyślam się także, że wiesz czemu tu jesteśmy?

Profesor schował swe dłonie w połach długiego płaszcza, który zmieniając kolory kojarzył się teraz z pawiem.

-Przykro mi. Nie miałem innego wyjścia. Postawiłeś mnie, że tak powiem... Pod ścianą w tej kwestii.

- Ja Ciebie? Mógłbym powiedzieć to samo. Kiedy z Dominiciem odwiedziliśmy Cię w szpitalu nawet nie chcieli nas wpuścić. Cieszę się, że już wszystko w porządku - odpowiedział Malcolm.

-O czym ty... Rozumiem. Ciągle myślisz, że leżę w szpitalu? Czy może sądzisz, że mi się poprawiło i wyszedłem? Malcolm.. Zdajesz sobie sprawę z tego co się dzieje? W szpitalu leży moje ciało. Mój umysł z którym teraz nawiązujesz bezpośredni kontakt we śnie został jakimś cudem przetransportowany do ciała Dominica Warda dzięki zasłudze Antonii Ramos, której najprawdopodobniej zawdzięczam to, że żyję. To właśnie jest prawda.

- Myślę sobie, że opuściłeś szpital … kiedy? Nie wiem. Nie wiem kiedy wprowadziłeś mnie w sen. Myślisz, że masz ciało Warda? Przyjrzyj się sobie… no chyba, że jesteś fałszerzem … Czyli co? Za chwilę zmienisz się w Cryera?

-Mam swoje podejrzenia odnośnie mojego wyglądu. Jako Ekstraktor i specjalista w tej dziedzinie mam nadzieję, że uda ci się to zrozumieć. Jesteśmy we śnie prawda? Czyli mój wygląd jest manifestacją obrazu wziętego z własnego umysłu.. Człowiek we śnie wygląda tak jak sam siebie widzi. Tak przynajmniej ja to sobie tłumaczę i co jest dowodem, że nie zwariowałem.

- Nie zwariowałeś … a jak to nazwać? Zresztą to się okaże po przebudzeniu. Zaprosiłeś jeszcze kogoś do snu? - najwyraźniej Malcolm nie miał dosyć mocnych wrażeń.

-Jak to nazwać? Co powiesz na... “Wyszedłem z siebie”? Jeżeli nie rozumiesz jak to się stało to zapytaj pewnej uroczej Brazylijki do której sam mam wiele pytań. Tutaj? Tutaj jesteśmy sami. Po przebudzeniu zaś... Zobaczysz kable podłączone do ciała twojego i Dominica Warda oraz Amy, który czuwa nad nami. Mam nadzieję, że będzie to dla ciebie wystarczającym dowodem. Udowodniłem ci już, że rozmawiasz teraz z Williamem Eakhardtem. To wszystko wokół jest wytworem mojej wyobraźni. Znaczące zmienianie tej rzeczywistości, którą projekcje mojego umysłu odbierają w tym momencie jako magię również nie leżałoby w mocy młodego Nobodego. A może przeprowadzić ci wykład na temat monarchii Habsburgów? Oboje jesteśmy racjonalistami Mal, ale w obliczu takich faktów trzeba czasem nagiąć postrzeganie tego co możliwe.

Profesor zakończył swój krótki wykład. Zatrzymał się i spojrzał wyczekująco na decyzję Ekstraktora.

- Ostatnio nie mam ochoty na rozmowy z Brazylijkami - cierpko odparł Whitman. - Skoro Amy jest podłączona do Pasivu skąd mam pewność, że nie rozmawiam z nią. Fałszerz to fałszerz i jest od tego by wprowadzać wszystkich w błąd. Jak na razie zafundowałeś mi koncert w filharmonii. Opowiedz mi o tym jak Cię rekrutowałem.

-Nie było to nasze pierwsze spotkanie, ale... Znalazłeś mnie w Tokio gdzie prowadziłem pewne badania historyczne. Pomijając już nawet to, że zdziwił mnie twój widok to z perspektywy czasu coraz słabiej pamiętam powody dla których zgodziłem się wziąć udział w tej nazwijmy to ekspedycji. Zaufanie Malcolm, myślę, że w pewien sposób zaufałem ci wtedy. Tak jak teraz proszę cię, żebyś zaufał mi.
- To nie jest pełna odpowiedź … miejsce, gdzie się spotkaliśmy? - Malcolm szybko wypowiedział słowa bacznie obserwując profesora.

-Na stacji metra, nieopodal tokijskiego wieżowca Opera City...

Anglik zawahał się może z sekundę myśląc nad dokładniejszą odpowiedzią.

-... chociaż jak sobie przypominam z tamtej rozmowy, kilka chwil wcześniej byłeś świadkiem mojego wykładu na historycznym wydziale tamtejszego uniwersytetu. Oczywiście ja nie zauważyłem ciebie, ale tak to już jest jak zajmuję się pracą - uśmiechnął się szczerze.

Z miny Malcolma nie dało się wiele odczytać. Słowa, które za chwilę miały paść również nie dawały 100 procentowej odpowiedzi na pytanie czy Extractor uwierzył w wyjaśnienia profesora.
- Nie wiem co wywinęliście z Antonią. Chcę żebyś wiedział, że będę miał Cię na oku. Jeden błąd, jeden wyskok, jedna głupia akcja i Sukin zostaje pierwszym Architektem. Zaczęła się prawdziwa gra i nie mam zamiaru przez waszą głupotę tego spieprzyć. Co do Ciebie … masz mój kredyt. Tylko od Ciebie zależy jak go wykorzystasz. - Extractor uniósł głowę, spojrzał na gwieździste niebo. Chwilę to trwało jakby wyszukiwał konkretnej gwiazdy. Potem ponownie przeniósł wzrok na profesora. - Zresztą i tak nie masz innego wyjścia.

Anglik początkowo sam nie wiedział czy powinien się cieszyć z powodu tego co właśnie usłyszał jednak mimo wszystko osiągnął cel. Mel uwierzył w to kim jest. Zaraz jednak w głowie grupowały mu się pytania i wątpliwości wyskakujące jak grzyby po deszczu. Stwierdził, że o części z nich lepiej było nie wspominać.

-Kim jest Sukin? Najwidoczniej jeszcze go nie poznałem. I co teraz? Jakie masz dla mnie zadanie?

Gdzieś u góry, jakby górskie echo, rozległa się muzyka. Amy dawała znać, że kończył się ustalony czas.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=9zdNdjF-htY[/MEDIA]

- Doktor Jewgienij Sukin … był na odprawie. Nie uważałeś? Co do drugiego pytania … Sukin miał zlecenie opracowania snu treningowego. Akcja ma dziać się w Wietnamie. O tym też było mówione. - Malcolm z lekko przekrzywioną głową patrzył na profesora. - Chcę żebyście robili to wspólnie.

-Wybacz.. Rzeczywiście coś sobie przypominam, ale moją uwagę pochłonęło raczej morderstwo przyjaciela, że o myśleniu nad planem, który miałby przekonać cie co do mojej tożsamości. Przyjrzę się Wietnamowi i porozmawiam z doktorem tak szybko jak się da.

- Morderstwo? - zapytał pełen zdziwienia Whitman. - Solo mógłby się obrazić.

-Kazałeś mu strzelić bez ostrzeżenia w plecy. Jak inaczej to nazwać? - mimo ostrych słów twarz “Profesora” pozostała kamienna.

- W plecy? Pierwsze słyszę. - Malcolm stanął blisko profesora. Patrzył mu z dziwnym wyrazem twarzy w oczy. William na skórze czuł oddech Extractora. - Kazałem go rozwalić. Jedna kula przeszła w okolicach serca, druga utknęła w głowie. W tym czasie Smith też oddał strzał. Gdyby Solo spóźnił się o mgnienie zapewne teraz Chris i ja leżelibyśmy na stole u koronera. Nie kazałem go udusić w ciemnej ulicy … to nie moje metody. Jeszcze jakieś pytania?

Smith odwrócił się i oddał strzał bo był po prostu dobry. Gdyby on i Solo mieli tyle samo czasu na reakcję... Wtedy mogło być różnie a tego zapewne Malcolm nie chciał ryzykować. Will nie zamierzał jednak wchodzić w niepotrzebne dyskusje.

-Zdaję sobie sprawę czemu zadecydowałeś tak a nie inaczej... Jednak nie oczekuj, że będę zwolennikiem takiego postępowania i to mimo tego, że zginął ten, który kilka godzin wcześniej mierzył do mnie z broni. Po prostu myślałem, że wy dwaj... Co się stało Malcolm, że musiało dojść aż do tego? I czyż PointMan nie był niezbędny do wykonania zadania?

- Nie interesuje mnie czego jesteś zwolennikiem. Za to bardzo interesują mnie twoje umiejętności - ostro odpowiedział Extractor. - My dwaj … - już łagodniej dodał po chwili - nie ma już nas Will. Gdyby Smith żył nie byłoby też zadania. Ten Point Man to nie był Smith jakiego znałem. Jego plan doprowadziłby do śmierci wielu postronnych ludzi. Rozmawiałem z nim kilkanaście godzin wcześniej. To nie był dawny Anthony, to był przerośnięty ambicjami szaleniec. Gdyby był dalej z nami zapewne jego metody doprowadziłyby do rozpadu grupy. To było jedyne wyjście. Odchodząc wiedział z czym to się wiąże … w końcu znaliśmy się od lat.

Zgadzał się z nim po części... Po części naprawdę chciał wierzyć, że to było konieczne, ale myśl, że ich przywódca równie łatwo wydałby podobny rozkaz dla każdego członka grupy zasiała w jego umyśle ideę. Ziarno nieufności, które nie pozwoli zaufać w pełni Malcolmowi Whitmanowi.

-Skoro tak mó...

Nie było mu dane dokończyć. Sen jak zwykle skończył się nagle i bez ostrzeżenia.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:39.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172