lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Science-Fiction (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-science-fiction/)
-   -   [Incepcja] I n c e p c j a (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-science-fiction/10710-incepcja-i-n-c-e-p-c-j-a.html)

aveArivald 24-02-2013 15:49

Chyba weszli! Wartownicy przed wejściem głównym nagle się spięli i złapali za krótkofalówki. Zaczęło się jakieś zamieszanie. Mimo tego Blackwood czekał cierpliwie na rozwój wydarzeń. Przy takiej pogodzie i tak strzelanie byłoby cholernie trudne. Tak. Lepiej było poczekać na dogodny moment. Nie dostał zresztą żadnych rozkazów. W tym momencie był dla teamu bezużyteczny jako snajper ale widocznie informacje na temat tego co się dzieje wokół obozu były dla teamu równie cenne co wsparcie ogniowe.

Dwóch wartowników próbowało wściekle wedrzeć się do środka jednak ktoś skutecznie zablokował drzwi od wewnątrz. Jakiś gość wydarł się na tych szturmujących wejście. Jeden z żołnierzy przestał się dobijać, oderwał się i w deszczu pobiegł do innego budynku krzycząc coś przez krótkofalówkę.

Przemoczony już do suchej nitki Blackwood mocniej przycisnął policzek do karabinu, poprawiając równocześnie uchwyt. Postanowił, że w sytuacji awaryjnej i tak będzie strzelać. Najwyżej spudłuje, co w sumie nie byłoby dziwne biorąc pod uwagę odległość i panujące tu warunki atmosferyczne.

Wysoko, dalej na niebie, dostrzegł jak pilot śmigłowca walczy z wiatrem i deszczem próbując zachować panowanie nad maszyną, w dole natomiast rzeka wylewała już z koryta... Wręcz rosła w oczach... Woda dopływała powoli do palisady obozu... Pewnie gdyby nie był w wirze wydarzeń, nie miał zadania do wykonania i towarzyszy tam na dole, których miał osłaniać to przeraziłby się nie na żarty nie mogąc zrozumieć tego co się tu dzieje ale...
- Dzięki za oddanie głosu Bob! - mruknął do martwego wietnamca, który robił mu za worek z piaskiem - Witamy w wieczornym wydaniu prognozy pogody. Dziś nad dżunglą należy spodziewać się przelotnego deszczu, który spowoduje wystąpienie rzek z koryt i delikatnego wiatru łamiącego drzewa. Na szczęście tym razem nie przewidujemy opadów gradu i kamieni... - zawahał się nagle przypominając sobie ożywiony strop hotelowej sali konferencyjnej - Chociaż nigdy nic nie wiadomo, haha! Acha! Nie zapomnijcie zabrać ze sobą dobrych parasoli!

Vivianne 25-02-2013 19:09

Zimne spojrzenie czujnych oczu, które wydają się widzieć wszystko - nawet wtedy, gdy nie patrzą – sprawia, że staje się jej okropnie zimno.
Pewny nieznoszący sprzeciwu głos zadaje pytania.
Najpierw jedno.
- Eee, jestem… - chce odpowiedzieć, jednak kolejny wybuch zagłusza jej słowa. Odruchowo wtula głowę w ramiona.
Kolejne pytanie.
Znów otwiera usta, lecz tym razem w odpowiedzi uprzedza ją Malcolm:

- Ten gitarowy huk, jak ryk wściekłego lwa
to Heavy Metal Rock!
Niczym armatni strzał kiedyś obudzi cię
wtedy odkryjesz, że...
Hałasy wielkich miast i brudnych maszyn zgiełk...


Wtedy wie już, że to koniec. Ma nadzieję, że będzie szybki. I bezbolesny. Proszę, by był bezbolesny. Ręce żołnierzy zaciskają się mocno na jej kruchym ciele. Przez głowę przemyka myśl, że następnym razem chce choć wyglądać jak osoba, której postura nie krzyczy: powalicie mnie jednym ciosem.

Spogląda na Fałszerza, który nieudolnymi tłumaczeniami próbuje ratować im skórę. Stara się, po swojemu, ale się stara.
Mimo broni wycelowanej w głowę uśmiecha się łagodnie by dodać mu otuchy.
Wódz odwraca się na moment, wtedy próbuje wyszarpać się blokującym ją projekcjom. I zaraz tego żałuje. Silny cios w splot słoneczny zapewne powaliłby ją na ziemię na kilka długich sekund, ale oni nie pozwalają jej nawet upaść. Zwisa bezwładnie w żelaznym uścisku żołnierzy.
Unosi głowę, by jeszcze raz spojrzeć na Wodza. Z wargi, którą przygryzła przy uderzeniu kapie krew. Usta drobnej Azjatki rozchylają się łapczywie w poszukiwaniu oddechu. Chyba chce coś powiedzieć.
Putin nie daje jaj jednak takiej możliwości. Naciska spust. Głowa kobiety eksploduje zalewając czerwoną breją mundury strażników.

***


Oczy Fox otwierają się gwałtownie. Zaczyna zanosić się kaszlem, który przerywa krzyk kolejnej budzącej się osoby.
Amy dochodzi do siebie i rozgląda po pomieszczeniu. – Wszystko w porządku – chce powiedzieć widząc przerażoną twarz doktora Sukina. Nie tym razem, wcale nie jest w porządku. Teraz musi mu wystarczyć tylko lekko uniesiony kącik ust, bo nawet na pełny uśmiech jej nie stać.
Przymyka na chwilę oczy. Zimny wzrok Putina i wycelowana w nią broń sprawiają, że jej ciało przeszywa dreszcz. Wzdryga się lekko.
W fotel obok siedzi Koroniew. Gdzieś dalej Cryer próbuje dojść do siebie. Pewnie umarł po raz pierwszy, myśli ze współczuciem.

- Co się tam stało – zwraca się szeptem do Piotra. – Jest tu coś do picia? – dodaje rozglądając się nerwowo.
Wódz stoi w odległym końcu pokoju kręcąc przecząco głową. W dłoni trzyma karafkę do wina, jednak ciecz, która z niej wypływa jest zdecydowanie zbyt gęsta na wino.

Amy mruga nerwowo. W kącie stoi stara lampa ze zjedzonym przez mole abażurem.
- Koroniew? – jej przestraszone spojrzenie wraca do Szóstego domagając się odpowiedzi.

Kovix 26-02-2013 15:36

Kiedy był już przy samym włazie, Ruler usłyszał pojedynczy strzał – niewątpliwie z góry. Zastygł na chwilę, jednak dźwięk nie powtórzył się na razie. Nikt nie strzelał na dół. Po chwili, zanim zdążył cokolwiek zrobić, na górze zaczęła się krótka strzelanina. Najpierw jedna długa seria i zaraz po niej dwie krótsze. Charakterystyczny terkot AK-47 odbił się słabym echem; potem nastała cisza. Ze względu na zatyczki w uszach słyszalny dźwięk był bardzo słaby.

Nad sobą Christopher miał już bambusową klapę. Nie była zamknięta… Ruler delikatnie podniósł klapę lufą karabinu, uważając, by nie wystawić na zewnątrz rąk ani dłoni. Spojrzał jednak w górę, a to, co zobaczył, nie uszczęśliwiło go.
Przed sobą miał plątaninę kabli na podłodze i jednostki komputerów, wyżej blat stołu.
Klapa wychodziła w miejscu, gdzie w lewo i w prawo stąd ciągnął się bardzo długi stół zastawiony sprzętem komputerowym, monitorami i inną elektroniką, a przed stołem co jakiś czas stały puste krzesła obrotowe.
Po lewej znajdowała się pusta przestrzeń, dalej zakończona ścianą, pod którą stała duża metalowa szafa.

Po prawej natomiast też ciągnęła się przestrzeń, aż do dalekiej ściany. Kilka metrów dalej, tam, gdzie chyba kończył się stół ze sprzętem, na podłodze leżało nieruchomo jakieś ciało... N a ubraniu widział zaciągniętą ciemną opaskę. Nad nim stał wietnamiec. W jednym ręku miał maczetę, a w drugim trzymał świeżo uciętą ludzką głowę, z której lała się jucha…

Trudny teren – pomyślał Ruler, rozglądając się raz jeszcze i analizując możliwe warianty wejścia. Nie wiedział, czy w pomieszczeniu był ktoś jeszcze, na ile czujni byli wartownicy, czy mieli granaty…

Jenak limit szczęścia Rulera najwyraźniej się wyczerpał. Popełnił błąd. Czekał za długo. Przeciwnik dostrzegł go , otworzył szeroko oczy i otworzył gębę do krzyku…
W tym momencie Ruler wypadł w górę z nieludzką szybkością, odbijając się nogą od jednej ze ścian szybu i wypieprzając klapę z hukiem do tyłu. Ruhl już mknął ku przeciwnikowi, wszystko to w czasie gdy ust wietnamczyka jeszcze nie zdążył opuścić krzyk. Po prawej stronie miał zaraz ścianę, wyglądało na to że klapa wychodziła na przesmyk między nią a stołami zastawionymi sprzętem komputerowym. Już wiedział, że to by było na tyle, jeśli chodzi o ciche wejście. Przesadził susem leżącego na dole trupa. Kątem oka, po lewej stronie nad urządzeniami, tam po drugiej stronie pomieszczenia, mózg Christophera rejestrował w locie kolejnych uzbrojonych napastników, ale uwaga i tak była głównie skupiona na celu. Było za późno, by zmieniać formę ataku, należało dokończyć sekwencję i wyłączyć pierwszego wroga. Za chwilę atomowe uderzenie w twarz wyłączy napastnika, a naładowany adrenaliną mózg już tworzy dalsze scenariusze - osłona za stołami ze sprzętem i przejście na broń palną, potem improwizacja.

Zdążyłby, gdyby nie kolejny pieprzony pech.

Odrywająca się już od podłogi noga napotkała na opór, stopa zaplątała się w ciągnące się między stanowiskami a ścianą kable, wytrącając Solo z uderzenia. W zasadzie zwalniając je, ale to wystarczyło wrogowi. Nie był to byle leszcz, ale wojownik, tak jak jego wyskakujący spod podłogi przeciwnik. Z gardła wietnamca wyrwał się ostrzegawczy krzyk, chyba już niepotrzebny zamieszanie na pewno było widać z tamtej strony pomieszczenia. Jednocześnie niewysoki, żylasty mężczyzna wyprowadził atak wyprzedzający. Znajdującą się bliżej ręką zamachnął się i przydzwonił potężnie nadlatującemu Solo trzymaną za włosy głową chińczyka. Zadzwoniło w uszach, mimo zatyczek. Impet uderzenia ciężkim przedmiotem wytrącił Chrisa z natarcia, rzucił nim na ścianę po prawej stronie. Solo zdążył jedynie otworzyć przygotowaną do walki pięść i zamortyzować otwartą dłonią zderzenie ze ścianą. Fuknął rozjuszony, widząc jak wściekły wietnamiec przymierza się już do poprawienia trzymaną w drugiej dłoni zakrwawioną maczetą.

Oślepiony Solo miał dosłownie ułamek sekundy na decyzję i akcję. Złożył trzymaną broń w obie ręce i wystrzelił jedną serią tam, gdzie podejrzewał, że znajduje się wietnamiec. Jednocześnie padł nisko na podłogę mierząc wciąż w stronę wroga; za stołami miał nadzieję znaleźć osłonę. Od obu drzwi rozległo się wściekłe łomotanie, sztaby powstrzymywały kolejnych strażników przed wtargnięciem. W środku wietnamcy też krzyczeli coś do siebie po swojemu. Przez zatyczki słychać było to ledwo, ledwo. Wiedział też, że pozostali włączyli się do walki. Gdyby on nie skrewił pierwszej akcji, byłoby znacznie łatwiej…

Widzenie wróciło, niewyraźnie jeszcze i mgliście, ale wystarczająco, by zobaczyć że przeciwnik uprzednio uratował się przed ostatnią serią, prawdopodobnie odruchowo kucając przy ziemi po błysku i huku flashbanga. Teraz jednak dopiero podnosił się, nadal ogłuszony z kucek i właśnie też przez zmrużone, obolałe oczy dostrzegł Christophera. Może i by zdążył rzucić maczetą, którą się zamachnął, gdyby nie zamroczenie. Ale ten ułamek sekundy wystarczył Ruhlowi... Szybkostrzelna broń Solo wypluła z siebie dwie precyzyjne serie, znacząc pierś i głowę wroga czerwonymi dziurami. Ruhl nie robił tego w miejscu, ale przemieszczając się błyskawicznie pod osłoną. Jeszcze zanim ciało tamtego padło, był już na rogu stołu z zamiarem wyskoczenia do zapewne też ogłuszonego kryjącego się za rogiem następnego napastnika i poczęstowania go kolejną serią.
Słyszane słabo przez zatyczki salwy z kałacha powstrzymały go jednak, pozostawiając Chrisa za osłoną i przyginając go niżej do gleby. Zdążył zauważyć, że facet chowający się wcześniej za komputerami wycofał się za stół konferencyjny, fachowo i równo ostrzeliwując miejsce w którym był Ruhl. Prowadzony ogień zaporowy uniemożliwiał niemalże wychylenie nosa, wyskok był co prawda możliwy, ale wiązał się ze sporym prawdopodobieństwem poszatkowania. Solo przelotnie zauważył też, że inni też chowali się za stołem konferencyjnym - własnymi ciałami osłaniając kogoś kogo wciągali w róg pomieszczenia.

Był przyszpilony, doświadczenia ostatnich paru minut pokazały mu, że ma do czynienia z naprawdę wyszkolonymi żołnierzami, najprawdopodobniej elitą. Musiał być ostrożny i wykorzystać wszystkie dostępne środki; ostrzeliwanie się na pałę mogło przynieść mu śmierć. Postanowił nie wybiegać zza osłony i nie wychylać się. Zerknął na dół, do pasa. Pozostał mu jeszcze granat hukowy, który powinien dać parę sekund na jakąś akcję kontrofensywną. Odpiął granat od pasa i rzucił tam, skąd dobiegały strzały, w tronę przeciwległego rogu sali..

Felidae 26-02-2013 21:45

Cholerna ręka! - Miranda klęła pod nosem wspinając się po dziesięciometrowej drabinie w górę szybu. Solo i Malcolm zniknęli jej z oczu, a rana rwała i piekła jak diabli.
Trudno się dziwić, że byli od niej szybsi, musiała walczyć z trudem o każdy szczebel. A przeklęta drabina wydawała się nie mieć końca. Pot cienkim strumykiem spływał cienką strużką od jej karku w dół na plecy.

Dwudziesty czwarty, dwudzesty piąty stopień...

Nagle z góry usłyszała przytłumioną serię z automatu, a chwilę po niej głośniejszy wybuch.

Ocho! - pomyślała Miranda poprawiając zatyczkę w jednym uchu - Zaczęło się, któryś z chłopaków użył granatu hukowego. Dawaj staruszko, jeszcze tylko trochę!

Ostatnie metry pokonała jak tylko mogła najszybciej.Bambusowa klapa w podłodze była otwarta, a przez otwór widać było jakiś stół z komputerami..
Teraz trzeba już było tylko wciągnąć się na poziom podłogi budynku i rozeznać sytuację.
Łokcie Mirandy mocno wsparły się o brzegi otworu i kobieta ostrożnie napięła mięśnie...

To wtedy nad jej głową lobem przeleciał granat.

Nagły rozbłysk ostrzeżenia w głowie Pointa. To nie był granat hukowy tylko cholerny granat odłamkowy. I w dodatku wydawał się spadać po prawej stronie otworu, przez który właśnie miała zamiar się wydostać.

Fuck! Nie zdąży! Pozostaje spieprzać jak najdalej od tego cholernego żelastwa!

Ciało zadziałało automatycznie. Dłonie schwyciły jeden ze szczebli, a reszta jednym susem przemieściła się z powrotem w głąb szybu.

BUM!

Dłonie! Fuck! I znowu ta przeklęta ręka! Wrzask bólu zlał się z hukiem wybuchającego powyżej granatu, a potem pamieta już tylko nagłą utratę przyczepności.

Miranda w zawrotnym tempie zsuwała się w dół. Łokcie i kolana rytmicznie uderzały o szczeble i tylko z trudem udawało jej się chronić głowę przed uderzeniami. To koniec - pomyślała widząc już oczami wyobraźni swoje ciało uderzające całym impetem w ziemię.

Resztkami sił, a może po prostu w akcie desperacji podjęła próbę ratunku, jak kiedyś, kiedy spadała ze ścianki skalnej.
Machnęła zdrową ręką w powietrzu żeby uchwycić się któregoś ze szczebli jednocześnie amortyzując osuwanie się nogami o ściany szybu...
Ból w wyciągniętych do granic ścięgnach zaćmił na chwilę jej zdolność myślenia, a buty zaszorowały głośno kilka centymetrów o ścianę zanim znowu złapały przyczepność.

Zatrzymała się w połowie szybu chroniąc się przed upadkiem...

pawelps100 26-02-2013 22:34

Tak, to było dobre.. wreszcie wrócić w świat snów. Tam jest się prawdziwym panem rzeczywistości. Co prawda w ograniczonym zakresie, ale jednak można było tam dokonać dużo więcej niż w świecie rzeczywistym. O ile rzecz jasna znało się reguły tej gry.

Dlatego dobrze było wrócić w ten alternatywny świat, nawet jeśli miał się odbyć tylko w celach czysto treningowych.

Jednak w samym śnie coś się posypało. Wróg był świetnie przygotowany do akcji, a poza tym do tamtego świata wkradły się nieplanowane elementy. Ewidentnie pachniało to fuszerką, albo do snu wdarł się ktoś jeszcze- tylko że to było raczej mało możliwe. Z drugiej strony w niedawnym czasie Piotr doświadczył takich rzeczy, że coraz bardziej wątpił w możliwość istnienia czegoś takiego.
Samo przedzieranie się przez dżunglę dla Koroniewa skończyło się w sposób niespodziewany i niezbyt przyjemny, a przede wszystkim za wcześnie. Samo wybudzenie mogło być bolesne, ale Szósty nie pierwszy raz doświadczył czegoś takiego, więc po krótkim oszołomieniu i ataku bólu rzeczywistość skrzeczała dużo mniej.

Przez krótki czas Piotr pogrążył się w rozmyślaniu. Sprawy faktycznie przedstawiały się coraz gorzej. Ale prawdziwy atak niepokoju przyszedł wtedy, gdy Cryer i Amy wybudzili się ze snu- także przed czasem. Ale na dobrą sprawę oni byli najbardziej zagrożeni, więc ten niepokój nie był tak wielki jakby we śnie zszedł Extractor albo Solo.

Była wyraźnie zaniepokojona. Cóż to miałoby znaczyć? Ale sprawa faktycznie była dziwna.

- Czemu się tak boisz? Na pewno śmierć we śnie to nie pierwszyzna- ale mimo wszystko Piotr na krótko spojrzał na nią przyjaźniej, może nawet z pewną dozą współczucia, ale ten moment szybko minął. Ponure, poważne spojrzenie wróciło, gdy Koroniew mówił:
-Ten sen był jakiś dziwny… Znowu coś się z nim działo nie tak. Było ciężko, ale szło przeżyć, ale było w nim parę rzeczy, których nie było w naszych planach. Ja zaś zginąłem w zasadzce. Trudno- Piotr na chwilę przerwał, po czym spytał się Fałszerki:
-Co cię tak przestraszyło? Czyżby u Ciebie też się wszystko posypało ?

Yzurmir 27-02-2013 19:15

Ten gitarowy huk,
Jak ryk wściekłego lwa,
To Heavy Metal Rock!

Choć właściwie nic nie poszło tak, jak miało, to Cryer wciąż miał nadzieję na powodzenie tej misji ― aż do teraz. Głos Malcolma Whitmana sparaliżował go, gdy informatyk zdał sobie sprawę, że ich dowódca właśnie zaczął śpiewać piosenkę po angielsku na kanale, z którego korzystają oni ― szpiedzy w pomieszczeniu wypełnionym po brzegi zatwardziałymi komunistycznymi fanatykami. Kto mógł uznać, że to dobry pomysł? Jak coś takiego mogło w czyimkolwiek umyśle ujść za odpowiedni plan? Czemu Whitman to zrobił?

Cryer nie mógł powstrzymać myśli, że może całe to zadanie było tylko po to, by udupić ich dwójkę, jego i Amy. To była absurdalna myśl, oczywiście, ale sama się nasuwała. Ponieważ pomimo pozornie dobrych planów, jakie mieli przed rozpoczęciem snu, wszystko się posypało i ktoś był za to odpowiedzialny, być może parę osób, lecz jakkolwiek Cryer o tym myślał, nie potrafił dostrzec swojej winy. Po prostu wrzucono go w najbardziej syfiastą sytuację, jaką można było wymyślić, a jakby to nie wystarczyło, dołożono mu jeszcze tym przeklętym heavy metalem.
Niczym armatni strzał
Kiedyś obudzi cię,
Wtedy odkryjesz, że...
Oczywiście myśląc trzeźwo, trzeba było założyć, że ta piosenka miała jednak jakieś znaczenie. Cryer próbował sobie przypomnieć, czy coś podobnego było omawiane na zebraniu, czy była to część jakiegoś konkretnego manewru, który powinien znać, sygnał na coś... Tylko że nic nie przychodziło mu do głowy. Przeskakiwał błyskawicznie przez wszystkie wydarzenia ostatniego dnia jakby wertował książkę, ale nic nie znalazł. Albo zwyczajnie nie zwrócił dostatecznej uwagi, gdy było to omawiane na odprawie, ale po prostu nikt go nie poinformował. Bóg wie, jak wiele omawiane było w tym zespole za zamkniętymi drzwiami. Cryer nie przypominał sobie, żeby ktokolwiek konsultował z nim decyzję o umiesczeniu snu treningowego w Wietnamie, więc pewnie nikt też nie pomyślał, by podzielić się z nim informacją o sygnale.

Trzecia możliwość była taka, że nikt mu o sygnale nie powiedział, ponieważ z założenia miała to być niespodzianka, jak ten pierwszy z ich snów. Być może to kolejne okropne ćwiczenie mierzące ich zimną krew i pomysłowość, i co tam jeszcze. Cokolwiek ten sygnał może zwiastować, pomyślał Cryer, to się jeszcze nie wydarzyło. A dopóki to się nie wydarzy, nie chciał ryzykować pogorszenia swojej sytuacji jakimikolwiek pochopnymi akcjami.
Hałasy wielkich miast
I brudnych maszyn zgiełk,
Gniewnego tłumu ryk...
Te wszystkie myśli przeszły przez jego głowę w ciągu jakichś dziesięciu sekund, podczas których tkwił z głową wetkniętą w otwarty brzuch jednej z archaicznych konsol i patrzył się tępo przed siebie. Powstrzymując drżenie wywołane przez przypływ adrenaliny ― albo tak chciał myśleć ― wyjrzał z maszyny, dostrzegając, że Amy wciąż stoi w otoczeniu Putina i paru drabów. Wówczas komendant wyciągnął przed siebie broń.

― Och, ale to dziwne! ― wykrzyknął niemal natychmiast Cryer, z trudem powstrzymując się przed użyciem nieco zbyt wysokiego głosu, który, jak czuł, już miał z niego wyjść. ― Amerykanie muszą korzystać z tych samych... eee... jak to się mówi po rosyjsku... radiowych... eee... częstotliwości... co my! ― Wyprostował się już teraz i ukradkiem rozejrzał, sprawdzając otoczenie. Dwóch żołnierzy weteranów tuż przy Amy, jeden zaraz za jego własnymi plecami, a poza tym jeszcze czterech, w tym jeden przy wyjściu. Fałszerz lekko przełknął ślinę i ciągnął odrobinę nieprzekonująco: ― Szybko, można wykorzystać ich pomyłkę na naszą korzyść! Ta piosenka to musi być kod...

Putin nawet się nie odwrócił.
― Wracaj do pracy! ― warknął. Jego broń znalazła się teraz na wysokości głowy Amy. Dwóch Wietnamczyków złapało ją z boków.

Czy sygnał znaczy, że reszta zespołu zaraz się tu zjawi? Czy Amy sama zdoła się obronić? Jeśli nie, to czy po niej Cryer będzie następny? Czy...
Całkiem zagłuszył cię,
Ale pozostał nam
Nasz Heavy Metal krzyk!
Nastąpił huk, ale o ułamek sekundy za późno; Cryer już podjął decyzję i nie mógł jej teraz zmienić. Odwrócił się błyskawicznie i uderzył stojącego za nim żołnierza w twarz, równocześnie chwytając za lufę jego karabinu. Szarpnięcie ― i broń znalazła się w jego rękach, zanim jeszcze ktokolwiek zdążył zareagować. Odwracając karabin, aby móc go prawidłowo chwycić, kopnął jeszcze Azjatę w krocze.

A potem popędził w lewo, prując na oślep w bok, w stronę północnej ściany, pod którą stało dwóch Wietnamczyków. Karabin prawie wypadł mu z rąk; zapomniał już jak to jest, strzelać z automatycznej broni palnej, jak pewny trzeba mieć chwyt, by pomimo odrzutu oddać celną serię. Ale wydawało się, że kogoś trafił, bo usłyszał przeszywający krzyk. Nie patrzył jednak.

Pędził wzdłuż ściany komputerowych konsol, na której końcu był zakręt. Razem z radiostacjami urządzenia tworzyły kwadrat. Gdyby tylko udało mu się dotrzeć do końca, ukucnąć i skryć się za rogiem, miałby względnie dobrą osłonę, by prowadzić dalszy ostrzał. A dostrzegł wcześniej, że niedaleko były schody prowadzące w dół, więc jakby zdołał do nich...

Coś go ukłuło. Jakby nagle złapała go kolka. I następne ukłucia, ale teraz już zaczęło naprawdę boleć. Zrobił jeszcze ze dwa kroki, ale stracił dech w piersiach i mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa; zachwiał się i przewrócił, z rozpędu wpadając na stanowisko komputerowe. Zrobiło mu się bardzo gorąco, ale jakby także i trochę zimno. W pomieszczeniu wciąż przebrzmiewał huk. No tak, pomyślał. Strzały. Nie tylko jego, bo było słychać ich więcej.

Chciał jeszcze raz nacisnąć spust, ale ręce za bardzo mu drżały i karabin mu się z nich wyślizgnął. Teraz czuł dodatkowo, że jest mokry. Plecy i pierś, i także trochę nogi i ręce miał wilgotne, gdy coś je zalewało. Nie mógł się powstrzymać, jęknął głośno.

Zsunął się z biurka, spadając z łoskotem na brzydki, stary monitor, który przed chwilą strącił. Zabolały go żebra. Nagle spostrzegł z rozbawieniem, że to nie tylko monitor, że tuż obok leży także popękana teraz obudowa z wbudowaną klawiaturą. Co to ma być, Apple II? ― pomyślał. Skąd oni to wzięli?!

Ale dalsze myśli gdzieś mu się zgubiły, gdy jego wzrok i jego umysł przysłoniła niby mgła. Bardziej wyczuł niż zobaczył Wietnamczyka, który podszedł i nad nim stanął, i zobaczył jeszcze, że żołnierz coś unosi, ale nie zarejestrował co.




W hali ― leżał rozciągnięty na fotelu, podłączony do urządzenia pompującego w jego żyły jakieś substancje. Otworzył oczy, spoglądając na sufit, i natychmiast je zamknął. Z jakiegoś powodu zrobiło mu się niedobrze. Wszystko wirowało i jeszcze przez chwilę czuł wielki ból, choć nie mógł zidentyfikować jego źródła. Ciężko było mu opisać to, co się z nim działo, ale jakby musiał, to powiedziałby, że to było najbardziej intensywne przebudzenie się ze snu ze wszystkich przebudzeń, jakich w swoim życiu doznał. To znaczy, czasami bywa, że człowiek po prostu otwierasię oczy rano i nawet nie myśli o tym, co się z nim przed chwilą działo. Tutaj ― to było przejście pomiędzy dwoma światami. Był świadomy cały czas. Jeszcze przed chwilą umierał, zaszła go mgła i nagle coś go pociągnęło i znalazł się tutaj. W pierwszych sekundach przez krótką chwilę myślał, że dostał się do Nieba, ale oczywiście natychmiast wrócił po rozum do głowy.

Nagle w pełni zdał sobie sprawę z otoczenia ― była tu Amy i Koroniew, i jeszcze ten jeden facet, który chyba teraz z nimi pracuje. Nie chciał im się pokazywać w takim stanie ― było mu dziwnie zimno i był cały pokryty potem. Ostrożnie wyciągnął sobie z ręki igłę i bez słowa wyślizgnął się z pomieszczenia podczas, gdy Fox i rusek ze sobą rozmawiali. Potrzebował chwili na osobności.

arm1tage 05-03-2013 12:41




THE CHEMIST


Belo Horizonte.

Dwa i pół miliona mieszkańców na trzystu trzydziestu kilometrach kwadratowych, w tym jedna wiedźma nad parującą kawą, w barze wciśniętym między pralnię a sklep z gitarami elektrycznymi. Bar był wąski jak dupa węża, położony przy wąskiej ale ruchliwej jak diabli i głośnej ulicy, na modłę amerykańską, gwarny i pełny rozgadanych ludzi. Z telewizorem podwieszonym u czerwonego sufitu, z którego wiadomości Antonia próbowała bezskutecznie w hałasie zasłyszeć. Bezskutecznie, bo nawet gdyby wydarła się i uciszyła rozpaplaną klientelę miejscowych yuppies, kierowców z pobliskiego postoju taxi w przerwie na kawę i kilkuosobowych rodzinek z rozwrzeszczanymi bachorami, to i tak zgiełk z ulicy był wystarczająco głośny by pogrążyć stary, przedpotopowy odbiornik. Ale przynajmniej leciały wiadomości, na klasycznym pasku u dołu ekranu ciągnęły się nieustanne doniesienia o sytuacji w kraju. To Ramos wystarczało, chłonęła zadzierając głowę i ignorując zalotne znaki od przepoconego wąsacza w kapeluszu od sąsiedniego stoliczka.

Antonia nie nawiedziła ponownie Rio. Wcale nie osłabła, ale przynajmniej nie rośnie w siłę. Przeniosła się bardziej na południowy zachód w stronę Sao Paolo, dokonując zniszczeń w paru mniejszych miejscowościach i dewastując kompletnie hektary plantacji i lasów. Od wczoraj ognisko huraganu się ustabilizowało i względnie zatrzymało. Ujęcia z kamer w telefonach od wariatów podchodzących bardzo blisko potwora. Profesjonalne ujęcia ze śmigłowców. Klimatolodzy dziś rano alarmują, że wszystko wskazuje na to, że ruch żywiołu znowu się dziś zacznie, są pewne oznaki. Pytanie tylko, w którą stronę.

Antonia poprawiła torebkę, rozpoznając z doświadczenia wprawne ruchy faceta z ulicy żebrzącego wśród gości o drobne do blaszanego kubka. Złodziejaszek. Przycisnęła torbę do biodra. Jej aktualny dobytek mieścił się właśnie w tym zdewastowanym kawałku skóry. Jej laminowane dokumenty i karta z dostępem do skromnego obecnie konta. Część gotówki Jorana, która pozostała po wpłaceniu zaliczki miejscowym fachowcom. Pozostałe rzeczy, to znaczy kluczyki do wozu i karta bankowa Pana Brylantyny, jak również cały wóz przebywały w nieznajomym Antonii miejscu na mapie tego wielkiego miasta. Jej pozostała nadzieja, że tak jak umówiono, wysłannik fachówców w których rękach je pozostawiła, pojawi się właśnie w tym barze o umówionej porze, która właśnie nadchodziła.

Belo Horizonte to biotechnologie, informatyka i nowoczesna medycyna na dwóch uznanych w świecie uniwersytetach. To poznany na tutejszej konferencji kardiologów przyjaciel Ernesto Perdigo, którego nawiedziła dziś Panna Ramos. To jego zaufany prawnik Marino Ouro. To ludzie, do których dociera się przez zaufanych prawników. Odpowiedni procent za tych ludzi za ryzyko. Dziesięć procent dla papugi. Plus obietnica dla przyjaciela. Drogo. Ale musi być drogo, jeśli sama nie znasz tu takich ludzi, jeśli grunt pali się pod twoimi wysokimi obcasami, a czas pędzi coraz szybciej. Gdzieś tam, w dusznym szpitalu w miasteczku które przycupnęło na spalonej słońcem ziemi, Pan Szarmancki w końcu zacznie dochodzić do siebie. Zacznie odróżniać majaki od jawy, złoży sobie układankę i stwierdzi że w szpitalnym depozycie może i został jego telefon, dokumenty oraz jakieś ubrania, ale samochód, pieniądze i karty bankowe już nie. Łatwo zauważy również, kogo z ostatnio zaznajomionych kompanów brakuje. A coś Antonii mówiło, że Joran nie jest człowiekiem który łatwo odpuszcza.

Zamyślona analizowała bezwiednie zdjęcie jakichś metalowych muzyków na ścianie, z długimi piórami, gitarami i odpowiednio groźnymi minami, w uściskach kogoś kto przypominał młodszą wersję barmana który kręcił się właśnie za ladą.
- Sepultura. - oznamił nad ramieniem Antonii jakiś dumny głos.

Facet w bejsbolówce rozsiadał się właśnie po drugiej stronie stolika, nie czekając na zaproszenie. Gołe stopy w klapkach szpeciły zapuszczone paznokcie. Wyglądał niepozornie, niechlujnie. Nie licząc zauważonych dopiero po chwili tatuażów, niby węże wyrastających spod mankietów i znad kołnierza kraciastej koszuli. Oraz twarzy. Twarzy, które potrafiła rozpoznać. Takiej, jakie kształtują favele, życie po drugiej stronie prawa. Twarze ludzi, którzy nie znali się na żartach.
- Jestem od pana Ouro. - zaczął bez ogródek.
- Co mówiłeś?
- Że jestem od pana Ouro.
- Nie, wcześniej.
- Sepultura. - pokazał zniecierpliwiony zdjęcie na ścianie. - Wiesz, nie?
Antonia niepewnie sprawdziła fotos. Żadnego nagrobka tam nie było, tylko muzycy. Na żadne hasło czy odzew się przecież nie umawiali.
- Maks. - doprecyzował kryminalista dumnie - A to Igor. Też ich znałem. Jeszcze przed pierwszą EP-ką, “Bestial Devastation”, to był czad. Cogumelo Records jeszcze istnieją, parę przecznic stąd.
Wytrzymał długą ciszę.
- Co? Nie mów że nie wiesz, że to właśnie w Bela Horizonte Cavalera założyli kapelę? - prychnął z prawdziwą pogardą. - Kurwa, dziewczyno, co ty wiesz o dziedzictwie kulturowym Brazylii?
- Możemy przejść do rzeczy? Spieszy mi się trochę. - sapnęła gniewnie Ramos.

Przysunął się bliżej. Poczuła przez stół na wpół strawioną tequillę.

- Dwa fakty. - cichy głos gościa ledwo wybijał się ponad zgiełk - Jeden morał.
Nieznaczny zgrzyt, gdy przesunął w jej stronę kluczyki do znajomego wozu i dokumenty pojazdu. Kluczyki schowała, na papiery rzuciła okiem. Numery rejestracyjne były zmienione.
- Widzę, że dobrze poszło. - mruknęła.
- Wózek masz czysty, lala. - cmoknął - Kolorek taki jaki chciałaś. Numery prawdziwe, z innego Cheva który jest już kostką metalu. Możesz się wozić, jest w systemie. Był uzbrojony w czujnik umożliwiający zdalne namierzenie pojazdu. Usunęliśmy go. Czujnik jest teraz na jakiejś ciężarówce z numerami Sao Paolo. Trop będzie jednak prowadził przez Belo Horizonte, więc...
- Rozumiem. Nie zabawię długo.
- Ja myślę. - skinął głową. - Posłuchaj. Pierwszy fakt. Grzebiąc za czujnikiem, wybebeszyliśmy wszystko. Wiesz, co właściciel woził schowane głęboko?
- Nie miałam czasu dokładnie szukać.
- No to ci powiem. Profesjonalny sztucer myśliwski, parę drogich sztuk broni krótkiej, z tłumikami. Bez numerów seryjnych. Do tego taka zmyślna skrzyneczka. Różne trujące gówno, strzykawki i tak dalej. No i garota. Niezbyt standardowe wyposażenie Chevroleta.

Bystre oczy spojrzały spod daszka czapki.
- Tak, dobrze mnie rozumiesz, mała. To, plus reszta ekwipunku w bagażniku...Jakbym miał zgadywać, zgadywałbym że ten ktoś zajmuje się zawodowo polowaniami. Na nieco większego zwierza.

Pozwolił, by przetrawiła fakt pierwszy. Odprawił kelnera, poczekał aż odejdzie na biezpieczną odległość i przyjrzał się któremuś z gości. Za oknem szedł wrzeszczący facet przebrany za wielkiego hotdoga.
- Fakt drugi. Nie będę wchodził w szczegóły. Mamy ludzi w bankach. Jeden z nich zaczął pracować nad tymi kontami. Ale wiesz co powiedział? Że to akurat konta, które są powiązane z interesami pewnych ludzi.

Koperta, w której zwracano pod stołem obie karty bankowe, znalazła się sama w ręce Antonii.

- Niech zgadnę. - syknęła Ramos - Zasugerował, by trzymać się od tych kont z daleka.
- Mądra dziewczyna. - przytaknął. - Wiesz co? My też jesteśmy mądrzy. Zabieraj sobie te karty, nie było tematu. Radzę je zniszczyć. No to tak. Wózek masz zrobiony, zaliczka wystarczy a jako dodatek za niespodziewanie ryzykowne zlecenie bierzemy sobie te nieznaczone prochowe zabawki. Reszta została w bagażniku. W kopercie masz też adres parkingu na peryferiach, gdzie stoi wózek. Parking opłacony do jutra rano. To się będę zbierał.

Antonia chowała wszystko do torebki, patrząc jak gość wstaje i wkłada sobie papierosa w usta. Nikt tu nie słyszał o zakazie palenia w lokalu. Nawet gdyby, ten człowiek pewnie miałby to gdzieś. Wcale nie taki tani tytoń zabił zapach kawy.

- A morał? Z tych dwóch faktów? - spytała.
- Jaja sobie robisz. - stwierdził, nasuwając głębiej czapkę i zaciągając się dymem. - No dobra, morał. Zacznij spierdalać.
Ostatnie zdanie rzucił przez ramię, przeciskając się między ludźmi w kierunku wyjścia.
- Zacznij spierdalać, jak tylko stąd wyjdę i nie przestawaj, mała.





THE SOLO



Ruhler wypuścił z ręki flashbang, który pięknym lobem poleciał w okolice stołu konferencyjnego. Następne ruchy były już ułożone w głowie, gotowe do odpalenia niczym programy komputerowe: zasłona i odwrócenie wzroku, wyskok zza osłony, strzały w biegu - pierwszy cel na jedenastej, brak kamizelki, strzały w pierś, drugi cel dziewiąta, opancerzony- głowa, przejście do kontaktu bezpośredniego...

A potem stało się nieoczekiwane. Przestrzeń rozerwał rozbłysk i stłumiony huk, a części sekundy później Solo był już w ruchu realizując taktyczny plan. Ale flashbang nie był jedynym, co wybuchło. Mózg Rulera zarejestrował to coś za swoimi plecami, eksplozję daleko głośniejszą bo bliższą, ale też znajomą co do rodzaju dźwięku. On go znał. W milisekundzie między tym co usłyszał, a falą uderzeniową Chrisa przeszyła świadomość końca.







A potem ciało Christophera przeszyły odłamki, niby promienie światła, ale rozrywające ciało na strzępy. Energia kinetyczna powstała podczas wybuchu mającego miejsce dosłownie metr, może dwa za jego plecami rzuciła Solo do przodu. Niewyobrażalny ból trwał na szczęście krótko.

- Jaka zasadzka? - kobiecy głos- I co było nie tak, co było dziwne?

Odruchowo otworzył oczy, na chwilę, zaraz je zamknął ale na powiekach utrwalił się obraz zaciemnionego poddasza, znajomych ciał podpiętych kablami do urządzenia, paru ludzi którzy byli już obudzeni. Ciało potrzebowało chwili, by dojść do siebie. Umysł Chrisa doskonale poradził sobie z umieraniem. Co prawda był to jego pierwszy raz, ale do prawdziwego bólu był już dawno przyzwyczajony.

Z tego co wiem, to nie miało jej być. Koroniew....Najprawdopodobniej zareagowałem zbyt mocno....bardzo twardzi...Czy w tym śnie było coś niezwykłego ?...Pytasz o rzeczy niezwykłe...Amy... - były.

Przyzwyczajony. Jak do myśli o śmierci, nie, właściwie przeżywał już swoją śmierć wiele razy, w swoich snach. Tylko swoich, czasami przed akcją, czasem w reminescencjach takich akcji, snach w których rzeczy pobiegły inaczej i on kończył trafiony serią lub tak jak teraz.

Rozerwany granatem. Zwykły, zaczepny, analizował drgający mu jeszcze w uszach dźwięk. Kilkumetrowy promień rażenia. Wystarczyło. Musiał spaść w ogniu walki za jego plecy. Kiedy kule zaczynają latać w powietrzu, nie wszystko zauważysz. Solo trwał nieruchomo, z zamkniętymi oczyma. Sama senna śmierć, teraz dochodzenie do siebie było cholernie nieprzyjemne, ale dało się przeżyć. Trochę przypominało mu, jak kiedyś na ćwiczeniach traktowano go paralizatorami elektrycznymi i trzeba było szybko się ogarniać jeszcze zanim na dobre doszedłeś do siebie. Do przeżycia. Bardziej wkurwiał go fakt, że to już koniec. Wróciłby tam by urywać łby tym wietnamskim ścierwom. Ale polecenie Malcolma było jasne. Raz wchodzisz, raz wychodzisz. A kto umarł, ten nie żyje.

Tak, teraz powinniśmy się zastanowić co robić. Ex dał wyraźne polecenia, a poza tym... Amy, wiesz ile czasu pozostało tam na dole?

Christopher Ruhl otworzył oczy, nadal się nie poruszał tylko pięści zacisnęły się mocniej na obiciu fotela. Miejsce Cryera było puste. Sukin siedział dalej przy maszynerii gapiąc się na medyczne wykresy tych którzy wciąż byli w grze. Bliżej Amy i Szósty pogrążeni byli w rozmowie. Fox odpinała się powoli od urządzenia. Piotr wypytywał ją nieprzerwanie, nie sprawiając wrażenia że chce opuścić swój fotel. Jeszcze chyba nikt nie zauważył, że Solo dołączył do przebudzonych.

- Bo jak mało to nie ma sensu myśleć o wchodzeniu z powrotem.- mówił ten, którego, jak właśnie przypomniał sobie Chris, John Cryer nazwał raz Barbarzyńcą z Syberii.





THE TOURIST


Blackwood widział już w życiu wiele rzeczy, ale czegoś takiego jeszcze nie. Właśnie odprowadził wzrokiem przez lunetę człowieka który uginając się przed siekającym deszczem zniknął w innym budynku, by zaraz zogniskować uwagę z powrotem na budynku centrum dowodzenia. W samą porę na niesamowity spektakl. Przez ścianę deszczu, pośród apogeum pogodowego kataklizmu, patrzył jak na dachu budynku coś...się tworzy. Jakby w mgnieniu oka niewidzialni budowniczy obudowywali dach, antenę i wszystko co było powyżej linii deszczowych rynien czymś szarym i jednolitym. Rosło to błyskawicznie i po sekundzie miało już najwyraźniej trwałą kostystencję, najwyraźniej ciężką, bo przez lunetę widział jak ściany budynku zaczynają pękać i siadać pod tą wielką bryłą czegoś co przygniotło właśnie centrum dowodzenia niby ogromny głaz.

Przez deszcz słyszał jeszcze przebijający się łomot wirników walczącego gdzieś nad nim z pogodą śmigłowca, krzyki oniemiałych wartowników...

A potem się zaczęło...

Ze wszystkich stron w stronę centrum dowodzenia zaczęły lecieć przedmioty...Najpierw mniejsze takie jak karabiny czy wiadra, ale z ułamka sekundy na następny, coraz większe...Ludzie krzyczeli. Wielkie kawały blachy leciały jak kawałki papieru, nieliczne metalowe części niektóych budynków...Stary rower stojący niedaleko wejścia. Wszystko szybowało pośród deszczu by przeklejać się gwałtownie do gniotącej budynek ciemnej narośli. Blackwoodem szarpnęło gwałtownie i zanim zrozumiał co się stało, zobaczył swój karabin snajperski, lecący na ukos w dół jak po niewidzialnej linii.

Blackwood krzyknął i poderwał się, coś małego przywieszonego do pasa urwało się i pomknęło w ślad za bronią. Przemoknięty uniósł wzrok ku górze, zaalarmowany narastającym hukiem. Z nieba, spomiędzy rozcinających go błyskawic, nad obóz pikował obracający się dookoła swej osi śmigłowiec, bezskutecznie próbujący walczyć ze ściągającą go szybko w dół niewidzialną a potężną siłą...






THE ARCHITECT, THE POINT-MAN




Serce biło szybko, a Will koncentrował się tak bardzo jak mógł. Rysunki, techniczne rzuty, faktury materializowały się w jego umyśle i, miał nadzieję, także jednocześnie w rzeczywistości snu. Kule z odpowiedniego tworzywa i z odpowiednią grawerką. Magnes. Magnes, magnes, magnes...Zaciskał dla ułatwienia powieki, przez douszne zatyczki słyszał wysoko na górze bardzo stłumione terkotanie a nawet głuche tąpnięcia, które musiały oznaczać wybuchy. Już! Powinien już tam być, powinien działać. Architektowi zdawało się nawet, że czuje jakąś siłę ciągnącą od biegnącego w górę szybu. Wiedziony nagłym pomysłem wyśnił metalową monetę, a ta błyskawicznie pomknęła wzdłuż drabiny do góry, jakby ktoś pociągnął za niewidzialną nitkę. Udało się! Nie było czasu do stracenia, należało szybko dołączyć do akcji. Eakhardt złapał się za szczeble drabiny i ruszył do góry nerwowo przesadzając kolejne stopnie. Pośpiech był wskazany, bo z góry coś zaczęło się sypać, Will miał też wrażenie że ściany szybu się trzęsą a drabina zaczyna coraz bardziej drżeć...Wspinając się dostrzegł, że w drugiej połowie szybu na drabinie ktoś wisi. Miranda! Z trudem próbowała z jedną sprawną dłonią wspinać się z powrotem ku górze.
- Trzymaj się! Idę na pomoc! - krzyknął do niej, zapominając że oboje mają zatyczki w uszach.
Wyłapał jej spojrzenie. Miranda piorunowała go wzrokiem: nie zatrzymuj się, do góry! Rozumiał dobrze. Tam na powierzchni Malcolm i Solo już walczyli, potrzebowali wsparcia.

Drabina zatrzęsła się nagle, posypał się tynk. Lawson, tracąc równowagę, obsunęła się znowu, ale Architekt był już zaraz pod nią, podparł jej ciało i zaparł się nogami o ściany szybu...Zatrzymali się oboje, jak dwa pająki, próbując łapać balans na drabinie którą wyraźnie coś zaczęło szarpać, ale póki co dało się tylko kurczowo trzymać szczebli by nie spaść. Już niedaleko, myślał Will analizując w głowie swój plan techniczny, do góry jeszcze tylko jakieś dwa metry...Tam wyżej widać już jaśniejszą wyrwę. Tylko dlaczego ta cholerna metalowa drabina...

Zrozumiał. Metalowa. Taką ją stworzył. Co prawda wbetonowana, ale założenie magnesu było: jak największa moc. Największa, jaką jest w stanie wycisnąć z fizyki snu jego wola. Może więc jeszcze nie doceniał swoich obecnych możliwości?

Zrozumiał to wszystko w przelotnym przebłysku, ale nie zdążył już nic z tym zrobić. Oboje z Mirandą poczuli nagłe i potężne szarpnięcie, gdy ogromna siła wyrwała w końcu uchwyty które były wbetonowane w ścianę szybu. A potem drabina jak winda pomknęła pionowo do góry, unosząc ze sobą wczepionych kurczowo w jej szczeble dwoje ludzi.

arm1tage 06-03-2013 14:39




THE EXTRACTOR



Błysk!

Pieprznięcie było słychać nawet przez zatyczki. Fala uderzeniowa walnęła w posiekanego już kulami trzymanego w objęciach wietnamca i rzuciła ich obu na jakąś kolejną stalową szafę. Gdzieś przy epicentrum wybuchu musiał być Solo...

Malcolm na chwilę stracił dech, ale znalazłszy się na ziemi przygnieciony trupem zdążył skonstatować, że odłamki nie przedostały się przez wietnamczyka i jego własną kamizelkę kevlarową. Energicznie odepchnął truchło, by ujrzeć...

Biel...Oszołomiony rozejrzał się energicznie, doszło do niego że jest chwilowo oślepiony. Whitman zrozumiał, że w pomieszczeniu musiał polecieć następny granat hukowy, którego wybuch musiał zgrać się z eksplozją granatu odłamkowego. Zatyczki ochroniły go przed ogłuszeniem, ale błysk spowodował tymczasową utratę zmysłu wzroku. Na ślepo rzucił się tam, gdzie pamiętał najbliższą osłonę, w przód i na prawo, za stoły z radiostacjami. Inni też, tak jak on, za chwilę odzyskają widzenie. Wpadł na coś twardego nogą, zatoczył się i uderzył barkiem w coś co musiało być stanowiskiem techników i zaraz przywarł do gleby. Ma przynajmniej częściową osłonę od tamtej części pomieszczenia. Zanim jeszcze wzrok zaczął mu powoli wracać, uszy zaczęły wyławiać te hałasy. Dźwięki przesuwającego się żelastwa, stukotanie metalu o sufit...Już wiedział. Zaczęło się. Przycisnął do siebie pistolet maszynowy MP5, w całości wykonany z tworzyw sztucznych przez rusznikarza Williama Eackhardta.






THE MARK


Pole walki. Porządek w chaosie. Tak dobrze to znam z dawnych czasów. Szybko. Urwane klatki, poszczególne obrazy. Dźwięki. Ktoś przygniata mnie do gleby. Od tamtej strony, potężne walnięcie. Znajome, granat odłamkowy. Nasz. Ciężar z pleców znika. Powracający po oślepieniu wzrok, szum w głowie jak po nokaucie...Szybki ogląd sytuacji...Żabia perspektywa. Znajome detale ścian, bliskie nogi mebla...Jestem za stołem konferencyjnym, tu mnie wyciągnęli moi ludzie. Dobrze. Od tyłu ściana, od pozostałych stron wierni żołnierze. Kałachy już łomocą. Rzut oka znad stołu. Chłopcy przejmują inicjatywę, oddaję parę strzałów nad blatem przyłączająć się do ostrzału zaporowego.Przeładuj. Głowa nisko, plecy przy ścianie.

Po lewej ostrzeliwuje się Minh. Wychylam się w jego stronę, zza jego pleców celując w miejsce w które on grzeje, ale zauważam to. Charakterystyczna puszka kolejnego flashbanga. Rzucam się za plecy Minha, nisko, chronić uszy!

Częściowo się udaje, huk dezorientuje ale nie wyłącza mnie z gry. Świat znów zamienia się w biel. To zaraz minie, a walka będzie trwać. Przyklejam się do osłony, zajmuję miejsce Minha, który biorąc na siebie wybuch niemal w twarz pewnie jest wyłączony. Zaciskam dłoń na pistolecie. W głowie wiruje. Pierwsze kształty zaczynają rysować mi się już przed oczyma... Obraz drga i miga. Róg stołu, za moimi plecami już wracają na pozycje, tam dalej ochłapy kogoś kto wyłapał granat od moich chłopaków. Bliżej Minh, nieruchomy, z uszu cieknie mu na podłogę krew. Czarna krew. Demon nadchodzi. Co to za dziwne dźwięki? Obok mnie kałasznikow, w zasięgu ręki. Wyrzucam energicznie lewą dłoń, by go pochwycić, ale znowu dzieje się coś nieprzewidzianego. AK-47 ożywa, podrywa się do góry. Odprowadzam go wzrokiem, który niemal już wrócił do normy, odprowadzam go wzrokiem aż do momentu gdy karabin uderza o sufit i przykleja się do niego. Za moimi plecami zdumione krzyki moich ludzi. W ślad za pierwszym karabinem lecą następne. Przedmioty w moim centrum dowodzenia ożywają nagle jeden za drugim, bezrozumnie mknąc ku górze. Paski z metalowymi klamrami rozrywają materiał spodni. Lampy o sufitu przechylają się ku jednej stronie przecząc prawom grawitacji. Ale to dopiero początek.






THE SIXTH-MAN, THE FORGER, THE FORGER’S WINGMAN, THE SOLO, THE ROOKIE



- Bo jak mało to nie ma sensu myśleć o wchodzeniu z powrotem. - zastanawiał się na głos Koroniew.
- Czasu? - odezwał się nieoczekiwanie Sukin, pokazując na biurko gdzie stała parująca szklanka - Ja tam nie wiem, ale tutaj na górze jeszcze nie zdążył się zaparzyć czaj. Szef mówił w każdym razie, że jak ktoś się wybudzi, to mam go już z powrotem... nie ładować.

Zanim ktokolwiek zdążył coś odrzec, rozległ się dźwięk dzwonka telefonu. Ponawiany, natarczywy. Źródłem była wibrująca komórka, która leżała w otwartej szufladzie w starym biurku na którym stała szklanka Sukina. Dzwonienie było tak nagłe, że nikt specjalnie nawet nie zauważył powrotu Cryera, który wszedł cicho i stanął z tyłu, za fotelami, tak jak inni usiłując zlokalizować skąd dobiega dźwięk.

- To telefon Whitmana. - oznajmił doktor i niepewnie wyjął komórkę z szuflady - Kazał mi pilnować tu paru swoich rzeczy osobistych. Raz już dzwonił, zaraz jak usnęliście. No nie wiem, szef kazał się budzić, jeśli zajdzie coś niedobrego, albo po prostu bardzo ważnego. Sama mówiłaś - wskazał dzwoniącym telefonem Amy - "..budź go, jeśli coś wymaga podjęcia ważnej decyzji."

Rosjanin popatrzył na ekran telefonu. Komórka nie przestawała nadawać hałasu, dźwięki rozchodziły się donośnie w półmroku starego poddasza.

- Jakiś Rodrigo. - przeczytał z wyświetlacza Sukin i rozejrzał się po wybudzonych - To jak myślicie. To wystarczająco ważne, czy nie?






THE MARK, THE EXTRACTOR, THE POINT-MAN, THE ARCHITECT




Potęga magnesu rosła z każdym oddechem ludzi, którzy właśnie odzyskiwali wzrok po oślepiającym błysku. Odzyskiwali, by zobaczyć latające przed ich oczyma metalowe przedmioty, najpierw mniejsze a potem coraz większe. By ujrzeć wyrywające się z ich rąk z ogromną niepowstrzymaną siłą karabiny, odrywające się od pasów granaty. Parę centymetrów od komendanta przeleciała ożywiona maczeta. Jedynymi walczącymi którzy pozostawali uzbrojeni zostali nagle ci, którzy posiadali nowszą broń krótką z tworzyw sztucznych - czyli komendant i jeden z jego oficerów, wszystko co miało choćby metalowe elementy przywierało do coraz gęstszej zbieraniny klamotów uwieszonych u sufitu. Dziwne napięcie narastało. Na ścianach pojawiały się pęknięcia, coraz dłuższe i wyraźniejsze, posypał się tynk. Malcolm widział, jak rosnąca siła magnesu wyrywa ogromną sztabę chroniącą drzwi parę metrów za jego schronieniem z zawiasów i rzuca nią niby kawałkiem drewna o sufit.

Z części pomieszczenia, która była i tak już ruiną po wybuchu granatu odłamkowego, z chaosu przewróconych stołów i wybebeszonych sprzętów nagle zaczęły wylatywać metalowe elementy a potem i całe monitory czy radiostacje, kończąc z hukiem swój żywot na suficie. A gdy wszystko to było już w ruchu, z zagruzowanej częściowo rozpadliny w podłodze niedaleko miejsca gdzie upadł wcześniej granat, coś dużego wystrzeliło ku górze.

Wszyscy odwrócili tam wzrok, by ujrzeć że tym czymś jest stalowa drabina, pędząca wśród wzbitego obłoku kurzu wzwyż, by wreszcie z siłą uderzyć swym jednym końcem o sufit i znieruchomieć w takiej pozycji. Dwoje ludzi, w czarnych bojowych uniformach, jedno pod drugim kurczowo uczepionych szczebli drabiny wytrzymało szarpnięcie,ale pozostało tam wisząc na drabinie, z trudem łapiąc równowagę i próbując ogarnąć pośród kurzu i latających przedmiotów sytuację w centrum dowodzenia.

A potem nad głowami zaczęły latać ciężkie stalowe szafy.

Asenat 12-03-2013 13:46

Uciekaj, biegaj, spieprzaj - zapieprzaj...

Antonia westchnęła przeciągle. Pośpiech był jej tak obcy jak noszenie kożucha. Pośpiech nie przystawał wiedźmom. Obdarzyła włochatych muzyków z plakatu przeciągłym i niechętnym spojrzeniem. Nigdy nie lubiła długowłosych mężczyzn. Z jakiegoś powodu utrzymywanie przez samców rodzaju ludzkiego długiej sierści wydawało jej się odstręczająco niehigieniczne. Co do spieprzania zaś, to zdecydowanie wolała pieprzenie. Te specyficzne uwarunkowania i preferencje, połączone z dyskomfortem odczuwanym od jakiegoś czasu w okolicy stringów oraz nadzieją na rychłe spotkanie Mistera Muskulatury Rulera, obdarzonego najpiękniejszymi bicepsami świata, stosownie krótką fryzurą w rejonach głowowych i akceptowalną w rejonach genitalnych doprowadziły ją do jedynej słusznej konkluzji.

Czas udać się do salonu kosmetycznego na seans depilacji, nomen omen brazylijskiej. To zaś znaczyło, że mimo wszystko należy się ruszyć, zgarnąć auto, znaleźć odpowiednią kosmetyczkę i sprawdzić możliwe sposoby dostarczenia swojej świeżo wydepilowanej u tejże kosmetyczki cipki w bezpośrednią okolicę Christophera Ruhla.

No dobrze. Zatem należy jednak zagęścić ruchy. Najpierw jednakże pożegnanie, kulturka przede wszystkim, zwłaszcza wobec facetów, z którymi się zdarzyły jej się miłosne uniesienia...

Oparła się o barek, zawinęła nogą w uwodzicielskim geście i obdarzyła barmana uśmiechem, który będzie mu się śnił po nocach.
- Może mnie tu szukać taki jeden facet... - zagaiła zmysłowym szeptem i przedstawiła opis fizyczności Jorana, uwzględniając ślady po dendze, które możliwe, że mu nie zejdą jeszcze z facjaty, jeśli nie odpuści i przygna tu zaraz po wypisie z wywieszonym ozorem, by po nitce do kłębka dojść do tejże knajpy. - Daj mu to proszę, serdeńko.

W zaklejonej kopercie był komplement dotyczący kunsztu w miłosnych zapasach, zapewnienie, że Antonia długo o tymże kunszcie nie zapomni, życzenia szybkiego powrotu do pełni sił oraz sugestia, by nie szukał, bo zostanie znaleziony.

Otwartą kwestią pozostawało, kto na nią nasłał tego zmutowanego komarka, czy Smith w ostatnim porywie zemsty, czy też może było to związane z samą akcją... To jednak na obecnym etapie wydarzeń było niemożliwe do ustalenia, więc Antonia momentalnie przestała się tym przejmować.

Joran Szarmancka Brylantyna stał się pieśnią przeszłości. Jak znowu podniesie łeb, to Antonia się nim zajmie stosownie. A jak nie, to nie. Cóż ją obchodził lot komara na drugim końcu świata...


***

Pośpiech budził w Antonii szczególną frustrację. Teraz jednakże ta frustracja została pogłębiona przez dodatkowe niesprzyjające okoliczności. Po pierwsze, skóra w miejscach intymnych po zabiegu upiększającym, który na koszt byłego kochanka Jorana zafundowała sobie na cześć kochanka przyszłego, czyli Rulera, niebywale ją swędziała i drażniła. Doświadczenie zaś mówiło, że stan ten niestety potrwa jeszcze czas jakiś. To jednak była w stanie znieść, chciałaś być piękna, babo, to cierp. Jednak absolutnie nietolerowalnym było to, że Malcolm olał ją, po prostu olał, i nie zrobił jej przelewu. Absolutnie też oburzający był fakt, że jej komórka śmiała zamoknąć po jeziornej przygodzie do tego stopnia, że nie można było odzyskać numerów. Jedyny, który znała na pamięć, numer Chrisa, oczywiście nie odpowiadał. Wszystko to razem oznaczało, że nie mogła zadzwonić i Malcolma opieprzyć.

Poza niemożliwością wyładowania swej słusznej furii na Ekstraktorze wiązało się to z tym, że nie była w stanie ustalić, co się dzieje z Willem.

Belo Horizonte.

Kolejne dyszące w skwarze dziecko Oskara Niemeyera. Dwa i pół miliona mieszkańców na trzystu trzydziestu kilometrach kwadratowych, w tym jedna bardzo sfrustrowana i bardzo wkurwiona wiedźma, wgapiona w monitor w kawiarence internetowej i próbująca pomiędzy jedną a drugą sesją dyskretnego drapania się po wzgórku łonowym wyrozumieć cokolwiek z map frontów przesuwających się nad Atlantykiem. Żałowała, że nigdy nie słuchała gadania Melby o pogodzie. Żałowała, że Melby z nią nie było.

Wykapowała tyle że huragany w USA "przycichły", oddaliły się od lądu, największy wisiał nad oceanem na zachodnim wybrzeżu na szerokości LA. Tyle że bez wieści od Willa to mogła sobie z tego gówno wyciągnąć, a nie wnioski.

Mogła zrobić tylko jedno. Chrzanić ewentualny pościg Brylantyny, pędzącego za nią lotem komara, i wracać jak najszybciej.

Tak też zrobiła. Karty wywaliła do ścieku jeszcze przy tej samej ulicy. Część przemyślnych utensyliów Pana Brylantyny schowała sobie na zaś, maskując je w swoich świeżutko zakupionych kosmetykach, kto wie, może się przydadzą, a ona straciła wszystkie swoje specyfiki. Potem beztrosko spyliła brykę na pniu, beztrosko posługując się własnym dowodem tożsamości. Połowę gotówki pchnęła Ramonie i zadzwoniła do młodej z aparatu, by ta spłaciła mafię lub co tam obecnie na tapecie. Więcej kasy zamierzała dostać, jak tylko dopadnie Eksa i wyrwie mu zielone choćby i z gardła.

Po czym równie beztrosko i z lekkim sercem zapakowała się do samolotu, by w środku nocy dolecieć do Los Angeles i resztką sił doczołgać się do hotelu.

Rankiem razem ze wszystkimi bagażami wskoczyła do taksówki i zaordynowała kurs pod wytwórnię filmową. I parsknęła śmiechem. Za kierownicą tkwił ten sam brodaty Sikh, który wiózł ją na lotnisko, gdy dokonywała swej małej rejterady z Teamu. Jakby się koło domknęło.
- Ho ho! - skomentował, kolebiąc turbanem na swej chudej szyjce. - Jednak wracamy do życia w show-biznesie?
- Ależ skąd - skomentowała Antonia w tym samym tonie - Zapomniałam kosmetyczki. I kandydata na męża - dodała po chwili i poczuła się tak dobrze, jak nigdy w życiu.

Sikh wiózł ją ulicami budzącego się do życia miasta, a Antonia z każdym przejechanym metrem zyskiwała na dobrym humorze.
- Pan się zatrzyma! - krzyknęła nagle, gdy jej wzrok zahaczył o szyld jednego z mijanych sklepów.
- Tutaj jest zakaz - bronił się Sikh, ale zwonił machinalnie do takiej prędkości, że Antonia wyskoczyła w biegu i popędziła przez ulicę do wypatrzonego sklepu.

Szyld głosił "Melby's Animals", a w oknie wystawowym uwijały się małe, urocze szczeniaczki. Te jednak pozostawały poza sferą zainteresowań wiedźmy. Gdy Antonia powróciła do stojącej cierpliwie na awaryjnych taksówki, pod pachą tachała triumfalnie klatkę.

W klatce ziewał rozbudzony ledwo co wielki szczur. Biały, z czerwonymi oczyskami i długim ogonem. Wymarzony chowaniec. Antonia rozsiadła się z tyłu, wyjęła szczura i pocałowała go prosto w mordę.

- To mój przyjaciel. Ma na imię Joshua. Teraz możemy już jechać.


Irmfryd 19-03-2013 23:15

Malcolm energicznie odepchnął truchło, by ujrzeć... biel. Na szczęście nie był to biały punkt na końcu tunelu ani nawet białko w oczach przyglądającego się poziom wyżej doktora Sukina. To był pieprzony flashbang, którego echa było słychać nawet przez zatyczki. Kto go rzucił … Solo, Miranda, Will? A jakie to ma znaczenie skoro i tak gówno widać. Extractora bardziej martwił fakt czy Solo zdążył skryć się przed granatem. Will i Miranda byli pod powierzchnią, ale Solo mniej więcej w takiej samej odległości od wybuchu jak on sam.

Malcolm instynktownie szukał ochrony. Mrużąc oczy na oślep rzucił się w kierunku stołu z radiostacjami. Nic dziwnego, że zawadził nogą o kawałek czegoś co kilka chwil wcześniej było narzędziem komunikacji ale na skutek energii kinetycznej wyzwolonej podczas wybuchu odłamków stało się trudnym do zidentyfikowania przedmiotem. Uderzył barkiem o coś twardego, momentalnie przywierając do podłoża.

Poczuł jak przedmiot o który się potknął zaczyna się przesuwać. Najpierw lekko podskakiwał, potem pomknął w górę, szarpiąc nogawkę spodni Whitmana. Ale nie tylko ten przedmiot. Malcolm poczuł jak przypięte do pasa granaty odrywają się i mkną w górę. Pomimo zatyczek usłyszał jak coś dużego być może szafa do której wcześniej przycisnął go Wietnamiec ze zgrzytem szorowała po suficie.
Will … jedyne co w tym momencie nasuwało się Malcolmowi na myśl … Will i jego spektakl.

Kurwa, żeby tylko nie przesadził.

Wzrok powrócił. Za sprawą wyszarpanych zatyczek słuch także. Słuchawka ponownie znalazła się w uchu Extractora. Tymczasem wszystko co metalowe leciało w jednym kierunku. Whitman teraz wyraźnie słyszał ścierające się ze sobą kawałki metalu. Do jego uszu doszedł jeszcze odgłos burzy i wyraźny hałas łopatek helikoptera. Nie wiedzieć czemu teraz, Whitmanowi przypomniał się film przyrodniczy o motylach. Naukowcy zastanawiali się w nim dlaczego ich pewien gatunek kieruje się w miejsce gdzie rośnie specyficzny gatunek drzew. Motyl monarcha przelatuje 2800 kilometrów by znaleźć się w określonym miejscu. Podróż ta to cały cykl życia owada. Najdziwniejszym w tym jest fakt, że owad żyjący tylko kilka miesięcy nie jest w stanie przebyć taką odległość. Po śmierci motyla podróż tą kontynuują jego kolejne pokolenia. Jak wyliczyli naukowcy do kresu podróży dociera trzecie pokolenie. Co się dzieje potem … owady kopulują a potem lecą z powrotem. Na miejsce doleci znowu trzecie pokolenie owada.

Pieprzyć motyle … ale czemu odgłos helikoptera staje się coraz bliższy. Stworzona przez Architekta siła magnesu niewątpliwie rosła, a Malcolm miał nadzieję, że odgłos i siła nie mają ze sobą związku.

Kurwa żeby nie przesadził.

Faktem było, że całe centrum dowodzenia zostało oczyszczone ze wszelkiego żelastwa.
Przywarty do podłoża, ściskający w garściach MP5 Extractor wodził wzrokiem po pomieszczeniu. Na ścianach pojawiały się pęknięcia, coraz dłuższe i wyraźniejsze, sypał się tynk. Sztaba chroniąca drzwi pomknęła w kierunku sufitu. Co więcej z wyśnionej przez Architekta dziury wystrzeliła drabina z uwieszonymi do niej Mirandą i Willem. Wszyscy skupili na niej wzrok. A Malcolm teraz już wiedział.

Kurwa, przesadził.

Extractor zdał sobie sprawę, że pozostały im tylko sekundy. Sekundy podczas których albo się uda albo nie. Cel był określony, cel był w zasięgu ręki. W sumie nie zakładali, że cel miał być nienaruszony.
Albo teraz albo nigdy.
- Alpha, Bravo!! Zdejmujemy bandytów, potem ogień na drzwi!!
Tymczasem Malcolm dokładnie przymierzył. Delikatnie nacisnął spust.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172