|
Dni: 1-4 Mürrür zmełł w ustach przekleństwa. Gdyby nie Kora puściłby taką wiązankę o dowództwie, że uszy by im powiędły. Na szczęście lekarka przyszła z dobrym słowem w samą porę. - Dzięki, dziękuję. Naprawdę to twoja zasługa. Że wszyscy żyją. - Zrobiłam to co musiałam. - odpowiedziała tylko Kora. Spojrzała pytająco na zamknięte drzwi modułu przed którym stali i Yeyeo natychmiast się skrzywił. - Szkoda gadać. Gubernator od siedmiu boleści. - mężczyzna wypluł to słowo jakby "gubernator" oznaczało szczególnie obrzydliwego robaka. Machnął ręką i dodał: - Nie ma co. Jest jeszcze kupa roboty. *** Prawdziwsze słowa nie mogły zostać wypowiedziane. Dawny pracownik hydroponicznych farm, teraz pechowy kolonista z feralnej misji miał kupę roboty. Najpierw przejrzał listę na pobranym z magazynu przenośnym komputerze. Pięćdziesiąt ludzi ze wszystkich zakątków galaktyki. Nie potrafił nawet wymówić imion niektórych. Zresztą same imiona niewiele mu mówiły. Postanowił zrobić obchód. Zobaczyć jak mają się nowi, zobaczyć ich twarze w świetle dnia, uzupełnić listę o dodatkowe dane. Zaczął od ambulatorium. Tu znajdowali się ci, którzy najgorzej znieśli wybudzanie. Później odwiedzał kolejne moduły wszędzie powtarzając to samo: -Jak się czujecie? -Jasne pytajcie, powiem co wiem. -Jedzenie? Wieczorem zaczniemy wydawać prowiant. Poczekajcie. -Nazywam się Mürrür Yeyeo. Jestem jednym z tych trochę wcześniej wybudzonych. -Dam wam znać kiedy będziemy rozkładali habitaty. Już niedługo -Tak, jesteśmy już bezpieczni, nic się nie bójcie. -Gubernator? Nie, nie liczcie, że się wami zajmie. Nie wiem, zamknął się w swoim module. -Ambulatorium to tam. Moduł z siódemką. Kora i Shinji to lekarze. -Nie wiem. Awaria. Może deszcz meteorów? Wyszliśmy cało, to najważniejsze. -Fajnie. Mogę wam zadać kilka pytań? Kilka godzin później Mürrürowi mieszały się już imiona i twarze. Miał jednak poczucie dobrze wykonanej pracy. Odwiedził każdego nowego kolonistę. Usłyszał czego potrzebują i wiedział co jeszcze należy zrobić. Przy okazji tabelka została uzupełniona o kolejne kolumny: stan zdrowia, płeć, wiek, zawód, numer modułu. To był oczywiście dopiero początek. Teraz trzeba było się wywiązać z obietnic. Wybrał kilkoro bardziej ogarniętych kolonistów do pomocy. Do zmierzchu rozdzielali prowiant i wodę. *** Następnego ranka Mürrür obudził się zmęczony i obolały. Nie był przyzwyczajony do takiego ciążenia. Usiadł na posłaniu i ciężko westchnął. Przecież dziś mieli rozkładać habitaty! Większość kolonistów leżała w modułach albo snuła się bezcelowo w okolicach ambulatorium, szóstki z prowiantem albo jedynki z nieczynnymi lodówkami. Tylko nieliczni wydawali się robić coś konkretnego. Yeyeo zaczęły nachodzić niewesołe myśli. Nie ogarnie tego wszystkiego sam. Na szczęście niektórzy wcześniej obudzeni brali się za robotę. Mężczyzna najbardziej ucieszył się z działalności starszego wojskowego Cabbage'a, który postanowił usystematyzować cały ten bajzel. Nie spotkał deValla, szczęśliwie dla gubernatora, i nie miał zamiaru wystawać pod jego barakiem. Zebrał grupkę zdrowych, silnych kolonistów i zabrali się za rozkładanie habitatów. Yeyeo wiedział, że w kręgu nie zmieści się ich wiele, ale potrzebowali trochę normalności. Moduły nie nadawały się do życia na dłużej niż kilka dni, a i tak dla słabszych kolonistów było to za wiele. |
Dzień 1 Dość głośne przekeleństwa Kevina niosły się po terenie całego obozu. Nocny sabotażysta nie próżnował, a ładunki które podłożył, całkowicie unieruchomiły prom. Anders nie pozwolił sobie jednak na odprężenie. Razem z Karlem, byłym oficerem floty oraz Eve, ocalałą mechanik z Nadziei, przez cały dzień przeczesywali obóz, centymetr po centymetrze. W trakcie poszukiwań, Jeremiasz nabrał szacunku dla starszego oficera. Był systematyczny, dokładny, opanowany. ~Widocznie u nich oficerowie awansują za zasługi~ skonkludował ex-marine wspominając swoje nieudane egzaminy oficerskie. Wszystko szło tam dobrze dopóki komisja nie zaczęła patrzeć na miejsce urodzenia. Eve... no cóż przynajmniej słuchała co się do niej mówi. Jeremiasz widział iż była zadowolona mogąc wypełniać polecenia, zwłaszcza takie które mogły oszczędzić jej konieczności grzebania w ładunkach wybuchowych. - Słuchaj Eve, w razie gdybyś coś zobaczyła to przede wszystkim nie dotykaj. Natychmiast zawołaj mnie i komandora -nie mógł powstrzymać się przed nadaniem Karlowi tego przezwiska - Odejdź na bezpieczną odległość i zawracaj ludzi, którzy będą chcieli podejść. - Tak jest sir.- niższa o głowę od Andersa kobieta zdawała się nie pamiętać iż był on jedynie sierżantem. – Pan mówił że jest saperem? Da pan radę rozbroić ładunki, jeśli jakieś znajdziemy? - Miałem szkolenie saperskie – Jeremiasz postanowił nie tłumaczyć, że było ono po pierwsze krótkie, a po drugie skupiało się raczej na zakładaniu ładunków, a rozbrajaniu tych najprostszych. - Nic się nie martw, Eve. Nie sądzę abyśmy coś znaleźli, tamte ładunki eksplodowały w ściśle określonym czasie. Nie były ustawione jako pułapki. Gdyby ten gnój miał ich więcej, sądzę że już by wybuchły. Po prostu musimy być ostrożni. – puścił oko i klepnął ją lekko w ramię. Odpowiedzią był lekki uśmiech na zmęczonej twarzy. Gdy rozdzielili się Anders mruknął do siebie - To będzie długi dzień... Dzień 2-3 ~Oto kolejny wspaniały dzień ku chwale Korpusu i Cesarza~ tak zwykle kazał im krzyczeć starszy sierżant Thorne gdy jego marines w kolejnym obozie musieli od nowa kopać latryny. Bo oczywiście Przenośne Jednostki Higieniczne były zawsze na miejscu, ale czasami miewały awarie, a ludzie nie mogli rozłazić się po krzakach... Na szczęście w zestawie narzędzi znajdowały się łopaty i saperki więc przynajmniej w kwestii sprzętowej wszystko wyglądało nieźle. Natomiast sprawa personelu... no cóż, tu trzeba przyznać iż łatwiej byłoby znaleźć wodę na pustyni niż kolonistów chętnych do kopania. Razem z Murrurem opracowali kilka planów pozyskania siły roboczej, ale plan akcji ,,kto nie kopał ten nie będzie miał ciepłej wody” został odrzucony. Podobnie jak ,,kto kopał ten będzie miał dostęp do ciepłej wody jako pierwszy” czy ,,kto kopał ten zdobędzie Punkty Dobrego Kolonisty”. W końcu zastosowali znaną Jeremiaszowi metodę ,,łapanki”. Młody człowiek snuł się po obozie próbując jakoś odnaleźć się w sytuacji. - Witaj – usłyszał za sobą odwracając się – gubernator kolonii wyznaczył cię do pomocy w zadaniu HIG1. - Zaraz, kto? W czym? – młody musiał zadrzeć głowę aby spojrzeć w twarz Andersa, jednak po chwili trzymał już w rękach łopatę. - Idziemy kopać. Nie przejmuj się, szybko pójdzie. Robiłem to już wiele razy... Kobieta w średnim wieku stojąc przed jednym z kontenerów ewidentnie starała się wyglądać na bardzo zajętą. Jednakże sierżant marines miał oko do rozpoznawania właśnie takich osób. - Dzień dobry – skinął głową na przywitanie – [B]Jeremiasz Anders[/b], służby ochrony. Potrzebna jest pani pomoc.- Niemal niewidoczne spięcie kobiety umknęło uwadze żołnierza. -Jest potrzebna pani pomoc. - Oczywiście. O co chodzi? - Musimy wykopać kilka dołów. - A w jakim celu? - Na latryny... Anders pracował razem z innymi, najpierw kopiąc doły, potem mocując elementy wspornikowe i nośne, a ostatecznie ściany i oświetlenie. Widział dobrze że kilkoro z kolonistów nie lubi go przez fakt udziału w takiej pracy, ale póki co nic nie śmierdziało. Tak jak tłumaczył młodemu chłopakowi. - Najlepiej jest kopać latryny. Wtedy jeszcze nie śmierdzi i robota w miarę czysta. Gorzej z zasypywaniem. Ale wtedy bierzesz dobrą chustkę na twarz i sypiesz. Po upływie całego dnia udało się postawić w środku obozu zespół dużych szaletów, osłoniętych częściami paneli z kontenerów, następnego dnia wykończyli osłony oraz podłączyli system oświetlenia. Dzięki naleganiu Andersa oświetlenie obejmowało także wnętrze szaletu. - Żeby wiedzieć czy coś żywego tam się dostało – odpowiadał na zdziwione pytania. -No to nie musimy już polegać na toaletach w habitatach. Trzeba tylko ostrzec Kevina że latryny się już nie przesuną. Dzień 4 Kolejny dzień minął Jeremiaszowi dość szybko. Powołując się na zezwolenie gubernatora próbował otrzymać dane z sekcji Archibalda, ale zarówno Kora jak i Shinji chodzili przepracowani i poddenerwowani. Zaproponował pomoc jednej z pielęgniarek i cały dzień spędził w ambulatorium. Wieczorem udało mu się zabrać wymęczoną pielęgniarkę na kolację z opiekanej racji wojskowej i przekonać (przy okazji odganiając wścibskiego drona Kevina), aby pokazała mu Archibalda i wyniki sekcji. Potwierdziły się jego przypuszczenia, chłopak zginął za sprawą potężnego psionika. Przez cały dzień pytał także o Kze'taha. Dni 5-7 Widząc ze personel ambulatorium ma mnóstwo pracy, Anders poświęcił około połowę czasu na pomoc w ambulatorium. Lekarzem nie był ale jego siła i podstawowe przeszkolenie czyniły z niego w sumie dobrą namiastkę pielęgniarza. W południa zaczął zbierać grupy osadników, którzy wyglądali na nieprzygotowanych do życia poza miastem i robić pogadanki/ wykłady starając się przekazać im choć trochę wiedzy z zakresu survivalu czy tego jak odróżnić drapieżnika od roślinożercy. Podobnie wieczorami, dla chętnych zaproponował naukę obchodzenia się z bronią i walki wręcz, choć frekwencja na tych ,,Andersowych pogadankach” nie powalała, przynajmniej póki co, to jednak kilka osób przychodziło. Miał nadzieję że uda mu się namówić innych m.in. Miltona aby podjęli się ról instruktorów w swoich dziedzinach. Nadal poszukiwał śladów pobytu Kze'taha w obozie, lub świadków którzy mogli go widzieć. Dzień 8 Strzały Kevina wyrwały Andersa z zamyślenia. Początkowo z lekkim rozbawieniem obserwował zajście, a w duchu uśmiał się nieźle z pomysłu Mela aby handlować z tymi stworami, ale sytuacja prędko zaczęła robić się poważna. Gdy Fireant ruszał, Anders wystrzelił w biegnącego stwora. |
Dni 0-2 Spotkanie z gubernatorem, uruchomienie waporatorów. To poszło dobrze. Próba zorganizowania ludzi na wyprawę. Już nie tak bardzo. Po zagorzałej rozmowie z Korą spora cześć kolonistów nie darzył archeologa sympatią, zrobił więc to co uznał za słuszne. Wprowadził się do habitatu który rozłożył Frank. Było w nim dość miejsca dla nich obu. Mel nie mógł zrozumieć dlaczego tylko on pomyślał o tym by po prostu wejść i zająć jedno z łóżek. Habitaty mieściły kilko ludzi, lecz ci najwyraźniej woleli spać na podłodze w ładowni lub w namiotach. Nie polepszyło to opinii kolonistów o Melathiosie, ale on się tym nie przejmował. Dni 3-8 Przez pięć dni Mel naprawiał swój błąd. Najpierw zabrał się za manifest przewozowy. Sprawdził co jest gdzie a jego kopie przekazał Frankowi. Po wybraniu go na kwatermistrza logicznym było aby miał do niego dostęp. Przez resztę czasu doktor spędził nad listą kolonistów którą zabrał ze statku. Doktor utworzył bazę danych z listą nazwisk, zawodów oraz informacji jakie udostępnili Fundacji. Mel uzupełnił listę o informacje jakich udzielił mu Murrur w serii krótkich wywiadów. Po stworzeniu listy ludzi naukowiec zabrał się za tworzenie krótkiej, jak na razie, bazy danych o zwierzętach zamieszkujących tę planetę. Składała się ona z trójwymiarowych skanów wykonanych przez Hermexa i na razie zawierała jedynie Skylosuchus'a którego martwy skan wykonał w trakcie sekcji zwierzęcia. Było również miejsce na Krowę Polną. Dziwne stworzenie, które mignęło mu podczas ataku, lecz nie zdążył wykonać skanu. Dzień 9 Ekspedycja szła dobrze dopóki Kevin nie zaczął bawić się z lokalną fauną w ganianego. Wszystko było by dobrze gdyby wybrał coś mniejszego jak Krowa ale on musiał rzucać się na opancerzone bydle o wymiarach tanka i podobnej wadze. Mel chciał go zbesztać, lecz najpierw musiał ratować sytuacje. |
NOWA KREW Dzień po lądowaniu: 5, czas: 2-59 czasu miejscowego. Planeta XA82000-0, Obóz Landing Kolejny alarm ćwiczebny wyrwał wszystkich ze snu w środku nocy. Kod dzwoniący na indywidualnym komunikatorze każdego oznaczał "Alarm bojowy, Cichy", przeplatany z "Zagrożeniem Biochem". Znów było dużo zamieszania, biegania, ale przynajmniej każdy wiedział co ma robić i stawiał się na wyznaczonym stanowisku do pełnienia funkcji wyznaczonej na taki wypadek (wraz ze zmiennikiem). Jedni mieli do obsadzenia stanowiska ogniowe, inni sensory, jeszcze inni przygotowywali medykamenty, wydawali maski czy kierowali ludzi tam gdzie trzeba. To już piąty taki alarm w ciągu ostatnich dwóch dni, w tym drugi nocny, Karl wiedział, że przeciąga strunę, choć parametry alaru próbnego ustawiał losowo, tak że sam nie wiedział co i kiedy wypadnie. Taka placówka musi działać jak zegarek, pomyślał, inaczej będzie źle. Całe szczęście większość już załapywała. - Tu Cabbage, kod Limo Delta Cztery - przedstawił się i podał kod oznaczający odwołanie ćwiczeń próbnych numer 5 - Dziękuję wszystkim za udział w ćwiczeniach. Z przyjemnością stwierdzam, że czas osiągnięcia stanu gotowości poprawił się o trzydzieści trzy sekundy. Niniejszym ogłaszam zawieszenie alarmów próbnych na następne dwa dni oraz zmniejszenie ich częstotliwości w przyszłości. Wyśpijcie się i odpocznijcie. Zasłużyliście. Cabbage, bez odbioru. Dzień po lądowaniu: 6, czas: 10-30 czasu miejscowego. Planeta XA82000-0, Obóz Landing, moduł naukowy Profesor Hermann Kruger i doktor Johann Gottlieb niespecjalnie przypadli sobie do gustu, ale obaj umieli pracować razem. Kruger zamujący się botaniką z ciekawości i Gottlieb - ksenobiolog z zamiłowania stanowili ciekawy zespół. Dołączył do nich Karl, któy po prawdzie zorganizował to małe spotkanie, by sprawdzić czy znalezione w czasie przygotowywania obozu próbki roślin pozwolą na znalezienie czegoś jadalnego. - Większość roślin tutaj jest zielona, proces fotosyntezy jest identyczny jak na standartowo terraformowanych planetach - zaczął profesor - ta jednak jest niezwykle ciekawa. Wysłałem już kogoś po dodatkowe próbki... Karl, zaskoczony, podniósł brwi i przerwał mówiącemu - Nic mi o tym nie wiadomo, panie Kruger, każde wyjście musi być odnotowane i pod eskortą, tu nie jest bezpiecznie... Ten jednak zbył go machnięciem ręki - Jestem pewien że wszystko było jak trzeba. Procedury, procedury, a gdzie miejsce na geniusz, panie Kabbage! Na czym to ja... ach tak. Ta roślina jest niezwykła. Może lepiej powie o tym kolega. Doktor Gottlieb zaczął sucho, niemal mechanicznie - Roślina prawie nie ma zielonych części, wykształca jedynie zielony kwiat w okresie kwitnienia. Rozbudowany acz delikatny system korzeniowy splata się symbiotycznie z okoliczną roślinnością. Rośliny wysyłają do bulw produkty fotosyntezy, zaś bulwy przekazują trawie nieco ze swojej toksyczności. Zwierzęta to wiedzą, i nie jedzą roślinności wokół tej rośliny. Toksyna jest niestety szkodliwa dla ludzi, jednak po zbadaniu kilku egzemplarzy nieco podpieczonych naszym lądowaniem ustaliliśmy, że toksyczność znika przy porządnej obróbce termicznej. - Jesteście pewni? - Karl był nieco sceptyczny, i już chciał zadać dodatkowe pytanie, gdy do habitatu weszła jedna dumuzianek, Akra Xuk, niosąc na wielkim półmisku coś, co wyglądało na żółtego kartofla wielkości dojrzałego melona, przedzielonego wewnątrz błoną na podobieństwo czątek pomarańczy. - Kosmiczny Ziemniak raz, pieczony od rana, wciąż parujący i gotowy. Za smak nie odpowiadam, bo panowie sosów ani przypraw sobie nie życzyli! Profesor Kruger wyciągnął niewiadomo skąd niezbędnik skauta, czyli widelcołyżkonóż i drugi podał doktorowi. - Zaraz zobaczymy, dołączy pan do lunchu, komandorze? Doktor Gottlieb wziął sztuciec, aczkolwiek miast zjeść nałożył trochę na podstawkę włożył do analizera - Spokojnie, zaraz zobaczymy czy toksyna całkowicie znikła. Zobaczmy... ... gotowe. Po toksynie ani śladu. Po upieczeniu większość to nadal węglowodany zbliżone do skrobii, ale jest też nieco białka, sporo chityny... - A ja wam powiem tylko, że skorupę łupie się gorzej od orzecha żelaznego, a całość prawie nie ma smaku. - swoje wtrąciła kucharka - I po pieczeniu tak długo jak sobie panowie naukowcy życzyli rozpada się na kawałki, więc może być tylko puree - co podkreśliła wbijając głębiej widelec, co spowodowało rozpadnięcie się potrawy, trzymanej w kupie cienką skórką, i rozsypanie się pestek wielkości orzecha, rozsianych dość gęsto w środku. Po czym wyszła energicznie, zamiatając fartuchem ziemię i nie pozostawiając wątpliwości, że Kosmiczny Ziemniak toksyczny nie jest. |
TERAZ: Mel, Kevin, Dante, Anders Kevin chyba musiał przysnąć na więcej niż jednym szkoleniu z "ABC kolonisty" bo jedną z podstawowych zasad - wbijanych każdemu potencjalnemu odkrywcy nowych światów do głowy - było to, żeby nie tykać lokalnej fauny i flory bez wcześniejszego upewnienia się co do jej absolutnej nieszkodliwości. Ale chrzanić nudne reguły! Pościg za zwierzakiem był świetną okazją do rozruszania kości i wyszalenia się, więc pilot nie żałował ani sekundy z szaleńczej gonitwy. Dostał to, co chciał i rad byłby rozejść się ze zwierzakiem we względnym pokoju, ale tutejszej faunie najwidoczniej obcy był duch zdrowej, sportowej rywalizacji i ciężko znosiła porażki - czego widocznym dowodem było to, że rozwścieczony "nosorożec" zaczął grzebać kopytami w ziemi, szykując się do wzięcia brawurowego młodzieńca na rogi. Mel najszybciej z grupy zorientował się, że coś jest nie tak i jakie rzeczywiste niebezpieczeństwo grozi lekkomyślnemu członkowi ich wyprawy. Wcisnął gaz do dechy i z wyciem silnika jego łazik wystartował naprzód, zmniejszając dystans do drugiego pojazdu i rozgrywającej się przy nim sceny. Dante, siedząc z przodu, miał lepszą pozycję strzelecką; przyłożył karabin do oka, wyczekał chwilę, i puścił w zwierzaka krótką serię; bok roślinożercy spłynął krwią, ale bestia była zbyt zaabsorbowana swoim celem, by zwrócić na to uwagę. Anders, stojący przy zamontowanym na dachu pojazdu karabinie, miał mniej szczęścia: broń miała spory odrzut, a ruch i nierówny nie ułatwiał zadania, więc seria z maszynówki poszła gdzieś w powietrze. Samochód pędził, ile dało się wycisnąć na takim krótkim odcinku, ale mimo wysiłków kierowcy do celu zostało dobre 50 metrów. Ostrzał prowadzony z drugiego auta dał Kevinowi przynajmniej chwilę czasu; nie czekając na to, aż zwierzak się rozmyśli, wypalił do niego z rewolweru. Odrzut niemal wyrwał mu nadgarstka, ale ciężki kaliber zrobił swoje: bestia ryknęła z bólu, kiedy pocisk rozorał jej pysk, krusząc rogi i wbijając się w nieopancerzoną skórę nad okiem. Krew spłynęła po pysku stwora, który nagle zaatakował w furii. Na szczęście odniesione rany spowolniły monstrum; pilot miał sekundę przewagi, którą wykorzystał na śmignięcie za samochód - teraz od ryczącej, zakrwawionej i dyszącej wściekłością bestii dzieliła go maska jeepa... a za chwilę miała nadejść odsiecz! Gorzej, że stwór też zauważył pojawienie się nowego wroga i teraz jego małe oczka wypatrywały się to w pilota, to w pojazd, jakby bestia zastanawiała się, na kogo ma uderzyć... WCZEŚNIEJ: Alain Ślęczenie nad logami nie było wcale takie bezproduktywne, jak uważał zniechęcony gubernator; owszem, brakowało mu fachowej wiedzy z dziedziny pilotaży, astrogacji i podobnych kosmicznych zagadnień, ale dzięki temu miał świeże spojrzenie na sprawę z odmiennej perspektywy. I zamiast wgłębiać się w techniczne szczegóły, zwrócił uwagę na inne rzeczy - dokonując ciekawego odkrycia: otóż, biorąc nawet pod uwagę bałagan, jaki panował w plikach, nie dało się nie zauważyć pewnych nieciągłości zapisu. Doświadczonemu w administracyjnych sztuczkach i kruczkach Alainowi od razu przyszło na myśl, że ktoś wyciął lub wyedytował część dokumentacji, usiłując coś ukryć... tylko co? Do tego potrzebował jednak już pomocy specjalisty i tu spotkał go dość nieprzyjemny zawód; ludzie patrzyli na niego niechętnie, na każdy sposób odmawiając pomocy albo udając bardzo zajętych swoimi obowiązkami. Ktoś nawet burknął coś niepochlebnego o "książątkach". Było jasne, że autorytet gubernatora mocno podupadł, a wśród kolonistów rośnie frustracja i gniew na "nieudolną władzę"; zamiast oficjalnych i legalnych przedstawicieli prawa, ludzie pokładali większe zaufanie w trójce z "pierwszego rzutu", która od momentu pechowego wybudzenia czyniła wszystko, by "nowej krwi" było względnie komfortowo... Może więc warto było coś z tym zrobić, zanim skrywana niechęć przerodzi się w otwarte zarzewie buntu? WCZEŚNIEJ: Murrur Zadziwiające, jak wiele może uczynić zwykłe ludzkie dobro, odpowiednio podane. Inżynier nie był przecież szczególnie dobrym organizatorem ani urodzonym przywódcą, ale jednak dzięki swojemu oddaniu i trosce o los "nowych" zyskał posłuch większy niż - pożalcie się bogowie - oficjalny gubernator, izolujący się od ludzi i ich problemów w komfortowym promie. Wystarczyło kilka dni, by Murrura kojarzył każdy w obozie, a wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem i życzliwością. Ludzie pozdrawiali go, sami pytali, czy w czymś nie pomóc, albo po prostu zagadywali prosząc o radę czy zwyczajnie szukając jego towarzystwa. Owszem, było to nieco męczące i na dłuższą metę wyczerpujące doświadczenie dla skromnego robotnika, ale dobrą stroną było to, że wszyscy wykonywali jego polecenia bez szemrania, dając z siebie o wiele więcej, niż zapewne robili by pod "oficjalnymi" rozkazami. Dla Murrura stało się jasne, że podświadomie koloniści "wybrali" ich trójkę - jego, Korę i Shinjego - na swoich przywódców, a szemrania wobec gubernatora i innych "namaszczonych" zarządców stawały się coraz silniejsze... i coraz bardziej radykalne. Był też ku temu inny powód, a nawet dwa: kończące się zapasy i kwestia dostępu do modułów. Początkowo Yeyo rozdawał racje żywnościowe z zestawów survivalowych; nie było najlepsze, ale za to sycące i zbilansowane. "Żelazne racje" jednak zaczęły się kończyć po tygodniu i trzeba było je wydzielać; co prawda uruchomiono dwa miksery proteinowe - urządzenia zdolne przemienić materię organiczną na zdatną do jedzenia "papkę" - ale na razie jedynym dostępnym materiałem była tylko rosnąca trawa, skutkiem czego żarcie było paskudne... i jak ostrzegali lekarze, na dłuższą metę mogło spowodować problemy z dietą. Wody też nie było za dużo - cysterna miała ograniczoną pojemność, a woda była używana nie tylko do picia. Ze spisu Mela wynikało, że na planetę spadł też moduł "spiżarnia" z odpowiednią ilością żywności... ale trzeba było by go poszukać, a poza obóz nikt nikt nie miał odwagi się samodzielnie zapuszczać. Drugim punktem zapalnym okazał się dostęp do modułów; początkowo ludzie brali z każdego z nich, co chcieli i co uważali za potrzebne, potem jednak, w miarę rozbudowywania kolonii, doszło do scysji na tym tle - bo okazywało się nagle, że ktoś przywłaszczył sobie sprzęt naukowy czy inne niezbędne wyposażenie. Dodatkowo ludzi w oczy kuł nierówny dostęp do broni - moduł zbrojowni był zamknięty na kod, a pieczę nad nim sprawowali Anders, Karl i gubernator. Planeta była niebezpieczna - co już się okazało pierwszego dnia - i niejedna osoba czułaby się bezpiecznej ze gnatem boku. Pojawiły się więc postulaty, by dostęp do zbrojowni był powszechny, a nie tylko zarezerwowany dla "tych wojskowych". I tak właśnie się przedstawiała sytuacja, która spadła na barki Murrura w dniu, w którym część załogi - kojarzona z "obozem gubernatora" wyjechała z LZ na zwiad i polowanie. Ale to było brzemię, które musiał ktoś dźwignąć - a jak nie on, to kto...? WCZEŚNIEJ: Anders Większość cywili może uważać, że żołnierze mają tylko jedno zadanie: zabijać innych żołnierzy na dalekich wojnach. Nic bardziej mylnego; armia składająca się wyłącznie z amoralnych morderców zniszczyłaby się sama w czasie pokoju, nie mówiąc już o tym, że jej przydatność poza polem bitwy byłaby zerowa. Wojsko jest nie tylko dla obrony (czy ataku) - jest również po to, by służyć ludziom i pomagać w ciężkich zadaniach. Anders dwoił się i troił, by zrobić ze swojej wiedzy i szkolenia jak najlepszy użytek; postawny komandos wzbudzał należyty respekt, choć ludzie byli raczej zdziwieni, widząc go przy mało "wojennych" zajęciach typu kopanie latryn, pomoc w ambulatorium czy w roli cierpliwego wykładowcy. Pierwsze lody zostały jednak przełamane i dystans między "cywilami" a "mundurem" wyraźnie się zmniejszył. Owszem, niektórym nie podobało się to, że grzeczny (ale stanowczy) marine "zaganiał ich" do pracy czy nauki, ale większość rozumiała potrzebę wynikająca z konieczności - i dawała się przekonać. Nawet niezbyt przyjemna robota z dołami kloacznymi koniec końców przyniosła mu pewną "sławę" i półżartobliwe określenie "człowieka do zadań bardzo specjalnych". Kzetah zaś przepadł bez śladu - i nikt nie potrafił wskazać Jeremiaszowi, gdzie się może znajdować. Większość osób nawet nie kojarzyła takiego człowieka. Gdyby Anders nie widział dzikusa na własne oczy, mógłby zastanawiać się, czy ten nie był tylko wytworem jego wyobraźni... Niemniej jednak dla Jeremiasza - jako bądź, co bądź, dowódcy i kogoś wyczulonego na społeczne nastroje - wyraźny była swoista przepaść miedzy tymi wybudzonymi jeszcze na "Nadziei" a "nowymi" kolonistami. On sam był kojarzony z coraz mniej popularnym gubernatorem, a jego żołnierska profesja - i pozycja "stróża zbrojowni" - była solą w oku niektórych kolonistów, domagających się równego dostępu do broni. Coś niewątpliwie wisiało w powietrzu - i kiedy Anders opuścił obóz, miał wrażenie, że jakoś łatwiej mu się oddycha. Choć, jak pokazał niefrasobliwy "wyczyn" Kevina nowe okoliczności przyrody nie oznaczały wcale barku kłopotów... WCZEŚNIEJ: Mel Nauka i zew eksploratora mają swoje reguły i prawa, nie obejmujące spraw tak przyziemnych jak kłopoty innych ludzi czy wymagania ciemnych mas. Mel nie zamierzał się przejmować takim czy innym zdaniem na swój temat - i po prostu robić swoje. Miał tu przecież całą planetę do odkrycia! Faunę i florę do skatalogowania! Badania do zrobienia, mapy do narysowania i mnóstwo innych rzeczy, które były po tysiąckroć ważniejsze niż jakieś przejściowe niewygody. Uczył się jednak na własnych błędach i drugie podejście do wyprawy zaplanował zdecydowanie staranniej i dokładniej, przy okazji porządkując listę sprzętu i osadników. Chyba częściowo - i zupełnie nieświadomie - odpokutował tym swoje "grzechy", choć Kora wciąż była na niego ciężko obrażona, a za jej przykładem poszła reszta "nowych" kolonizatorów, wśród których młoda pani doktor najwidoczniej robiła za kogoś w rodzaju autorytetu. Nic to. Wszystko, czego Mel potrzebował do życia i pracy, było na miejscu - i gotowe do użytku. Baza wiedzy o planecie była jak na razie skromna, ale wyprawa "w dzicz" - zwiad połączony z polowaniem - była doskonałą okazją do jej poszerzania. Tylko czemu miał niejasne wrażenie, że ich wyjazd został przyjęty z dziwną mieszaniną ulgi i zawiści...? To jednak był materiał na późniejsze przemyślenia. Na razie Mel zaciskał zęby i żyłował silnik do oporu, spiesząc w sukurs Kevinowi, który właśnie odkrył, jak zachowuje się podrażniony przedstawiciel lokalnej fauny z nowego, jeszcze nieznanego nauce gatunku... WCZEŚNIEJ: Karl Patrzenie, jak z dnia na dzień - pod jego opieką - z chaotycznego miejsca katastrofy wyłaniają się zręby ładu, było dla eks-komandora prawdziwą przyjemnością. Owszem, po zaledwie tygodniu organizacji ciężko było mówić o wzorowym porządku, ale postępy były widoczne gołym okiem, przynajmniej jeśli wsiąść pod uwagę element ludzki. W kwestii organizacji zapasów nie poszło już tak gładko, i na polu zagadnień własności prywatnej oraz wspólnej było kilka bolesnych niedociągnięć. Szczególnie żądania uwspólnienia zawartości zbrojowni musiały wywołać w dowódcy zimny dreszcz. Dać osobom bez żadnego przeszkolenia broń do ręki? Równie dobrze mogli się sami już pogrzebać, nie czekając na atak "obcych". Słabość gubernatora - i swoista "próżnia", jaką powodowała jego izolacja, niespodziewanie postawiła Karla w sytuacji nieformalnego "renegata". Ludzie kojarzyli go z "oficjalną władzą" i choć część nastrojów ciążyła w kierunku trójki "trybunów ludowych", dystyngowany komandor był dla wielu czymś najbardziej zbliżonym do tego systemu władzy, jaki znali z rodzimych światów. Nie kogoś, do kogo przychodzi się z codziennymi problemami i po pocieszenie, ale zdecydowanie osoby, od której oczekuje się zdecydowanych poleceń - i je się wykonuje. Niemniej jednak Karl, stary i doświadczony oficer, miał wyjątkowego "nosa" do najmniejszych nawet przejawów buntu czy defetyzmu w swoich szeregach. Szemranie przeciw "rządom wojskowych" były na razie tylko nieżyczliwymi ploteczkami, ale ziarno niepokoju zostało zasiane. Bałagan w zaopatrzeniu, kończąca się żywność, tarcia związane z "niesprawiedliwym traktowaniem"... to wszystko mieszało się jak w kotle, przyprawiając siwe skronie komandora o migrenę. A na dodatek dwóch najlepszych żołnierzy - wzbudzających swoisty respekt samą swoją obecnością - wybrało się na wyprawę zwiadowczą, zostawiając obóz z poważnie uszczuploną obroną... a komandora z mniejszą ilością narzędzi subtelnego nacisku. |
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=JeyAnd4emNw[/MEDIA] Komandos wychylił się z okna pędzącej Mrówy i puścił serię po nogach stwora, pudłując. Gdy już zbierał się do wykrzyczenia ostrzeżenia, coś go wyrwało w pół wdechu. Rozpędzony łazik wpadł w pół-kontrolowanym poślizgu pod sterami doktora Sofilartesa. Pojazd minął zwierzę, siejąc do niego z wieżyczek, które próbowało go zaatakować, gdy był w ślizgu. Z drugiej strony Kevin w pojeździe terenowym minął zwierzę. Nie wszystko poszło zgodnie z planem, jakżeby inaczej. Tym czymś, co przerwało ostrzegawczy krzyk cyborga był sam kierowca z bombowca Sofilartes. Wychylony cyborg-strzelec został malowniczo wypadnięty z pędzącego bokiem, na łeb, na szyję łazika. Gdy się zorientował, leżał na ziemi dobre 20 metrów od zwierzęcia, łypiącego na niego małymi oczkami. Z potężnym przedstawicielem lokalnej fauny przed sobą i dwoma spierdalającymi samochodami w tle, cyborg przyłożył karabin do oka. Przełączył tryb strzelania na ciągły. Wypuszczając powietrze z płuc, nacisnął spust. Pociski wydawały się ospale wylatywać z lufy. Morderczy świst wydarł się ze stłumionego karabinu, a wizg przecinających powietrze kul i ledwo słyszalnych puknięć wbijających się w zwierzę pocisków wymieszał się z oddalającym rykiem silników. Wszystko działo się wolno. Bardzo wolno. Cisza. Wieczność pomiędzy uderzeniami serca. Słońce paliło. Wilgoć lepiła się do spoconych przedramion, a zapach ziół gryzł w nozdrza. Zwierzę upadło na ziemię. Czas zaczął wracać do normy. Cyborg odetchnął. Tętno zaczęło powoli spadać. Podszedł do oddychającego zwierzęcia, klęknął nad nim, oddał mu szacunek i poklepał po szyi. Zwierzę poruszyło się delikatnie, jednak nic więcej. Żołnierz wstał, wymierzył lufę karabinu w głowę umierającego stworzenia i pociągnął za spust. Pocisk wbił się w głowę zwierzęcia, kończąc jego cierpienie. Pojazdy nadjechały po kilku sekundach, trzej mężczyźni rozmawiali i spoglądali na zwierzę. Dante stojąc nadal przy zwierzęciu, wybrał kanał ogólny obozu i nadał wiadomość. "Zgłasza się grupa rozpoznawcza. Potrzebujemy sterowca na naszą pozycję. Upolowaliśmy zwierzę, około 6 ton. Trzeba je przetransportować do bazy. Będziemy czekać na wasze przybycie. Powtarzam, sześć ton. Potrzebny sterowiec. Dystans siedemset kilometrów. Nadajniki włączone." - zakończył. Dante zwrócił się w stronę towarzyszy: -To co panowie, rozbijamy mały obóz? W czasie dolotu zdążę zwierzę wypatroszyć. Poporcjować jednak będą musieli w bazie. -Powiedzcie... Nie ma żaden z was przypadkiem alkoholu? |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:28. |
|
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0