|
|
Księżniczki Disneya, godzina 14. Howl nie oczekiwała jakiegoś hucznego powitania w Alamo. Zresztą nie afiszowała się ze swoim przybyciem, uznała że wieść jakoś się sama rozniesie poprzez członków Samoobrony do osób z zespołu. W końcu to były czasy zdominowane przez holofony, e-glassy i obecność w sieci 24/7/365, a informacje rozchodziły się błyskawicznie. Do Liz wysłała w pewnym momencie zwięzłą wiadomość “Jestem przy Zgonku”. Gdy Liz dotarła na podziemny parking, Howl siedziała w aucie, przy otwartych drzwiach, bokiem do kierownicy. Bawiła się nożem motylkowym - szybkim ruchem, zdradzającym wprawę, składała go i rozkładała. Ostrze błyskało jakby samo tańczyło dookoła jej dłoni. Że to Howl, można było zgadywać po podobnej posturze i obecności tutaj, bo na twarzy nadal miała maskę - tym razem inną, zmiana rysów była wyraźna, a jednocześnie jakby subtelniejsza, proporcje twarzy były podobne. No i oczy się nie zmieniły. Te, nawet przy zdecydowanej zmianie fryzury - te same blond tlenione loki co wcześniej - łatwo było rozpoznać. Z głośników Zgonka cicho sączyły się dźwięki “Knocking on Heaven’s Door” w wersji oryginalnej, Boba Dylana. Utwór chyba był zapętlony, bo właśnie się skończył a potem zaczął grać od początku. - Nieźle machasz tym żelastwem - zagaiła Liz opierając się barkiem o przesuwne drzwi vana. - Chcesz go użyć na Paris? Ta w odpowiedzi tylko pokręciła głową. Jej spojrzenie uciekło gdzieś w bok, ale z miejsca gdzie stała Liz nie było widać na co konkretnie. Nadal miała na sobie ciuchy z pogrzebu, czarne, golf i marynarkę które podkreślały to, że miała tak naprawdę bardzo kobiecą sylwetkę, przynajmniej jeśli chodzi o wcięcie w talii. - Nie czuję się tu bezpiecznie. - Stwierdziła w końcu. - Niby do popołudnia jutro nie ma powodu, ale i tak. Noszenie zawsze i wszędzie noża w bucie to był jej głupi nawyk, który wyszedł na jaw już jakiś czas temu, to że zawsze ma przy sobie spluwę wyszło dopiero w Niewidzialnym, gdzie cały zespół musiał oddać broń do depozytu. - Możemy iść na górę. Tam jest więcej ludzi. Postawię ci piwo, tylko schowaj ten scyzoryk, co? Zaczynam się denerwować od tego widoku - skwitowała Liz. Schowała. Do buta, co chwilę potrwało, bo to były te wysoko sznurowane które tak lubiła. Potem na chwilę odchyliła się do tyłu, trzasnął zamykany schowek. Czyli chyba tam poszedł pistolet. - Mówiłam ci kiedyś - odezwała się zatrzaskując drzwi auta - że zrobiłam sobie wszczep do obrony? - uniosła w górę prawą dłoń i zetknęła palec wskazujący z kciukiem. - Bzzzt. Najlepiej w szyję i pacjent idzie spać. - Przydatne. Ja nie mam żadnych wszczepów. Nigdy nie było mnie stać - Liz usiadła na rozgrzanym asfalcie i odpaliła fajkę. - Choć nie korzystam nawet z ducha. Amelia sporo nawijała ze swoim, nazywał się Pinky. Potrafiła napierdalać do niego całą noc, zasypywać dziwnymi zadaniami. Twierdziła, że pomaga jej tworzyć. A później okazało się, że nie ma żadnej AI sprzężonej z jej holo, czaisz? Dlatego stanowczo, kurwa, odmawiam obecności głosom w mojej głowie - zaśmiała się i postukała w skroń. - Ej, mi Jimmi naprawdę pomaga tworzyć. - Howl chciała dotknąć twarzy, ale zatrzymała dłoń w pół gestu. Jakby dopiero sobie o tym przypomniała, zaczęła ściągać maskę. - Bardziej jako asystent i sekretarz, bo po prostu szybciej spisuje nuty, no i może mi zagrać linię melodyczną kiedy akurat nie mam pod ręką gitary, albo w środku nocy tak żebym nikogo nie pobudziła. - Uśmiechnęła się. - Eltar Ago pisaliśmy po nocy, w sekrecie, bo bałam się, że wam się nie spodoba ten kawałek. Chciałam przynieść już skończony. - Upchnęła maskę w kieszeni marynarki i z ulgą zaczęła masować twarz, potem zwichrzyła włosy. - A ten wszczep zrobiłam, no, po tamtym. Poza tym tylko matka upierała się na tego całego antygwałta, chociaż wiesz, taki tam gadżet na wypadek tabletki gwałtu czy jak przegniesz z alkoholem, na sytuacje kiedy kolesi jest więcej to gówno zrobi. Liz poszurała tyłkiem po betonie i przybliżyła się do Howl. - Co oni ci właściwie zrobili? No wiesz, wtedy? - odpaliła druga fajkę, ściągnęła jedną chmurę i podała ją gitarzystce podejrzewając, że jej się przyda. - A co kurwa - fajkę przyjęła, ale potem popatrzyła spode łba - potrzebujesz powtórzyć bratu, bo sam się boi zapytać? Bo to ci akurat muszę przyznać, że cockblockerem jesteś świetnym. - Zaśmiała się urywanie. - Pytam bo mi się, kurwa, wydaje, że się przyjaźnimy. A ja nie mam wielu przyjaciół - wyjaśniła niezrażona Liz. - Co do Dale’a, tłumaczyłam ci. Po prostu nie chcę żeby miał później jakieś załamanie nerwowe czy coś. On jest podobny do mnie bardziej niżby się mogło wydawać. To normalnie aspołeczny typ. Wiesz, co mi powiedział? Że bzykać mu się zdarza tylko panienki z pracy na korporacyjnych imprezach bo żadna z nich nie chce trwonić czasu na normalną randkę. Czy jakoś tak. W każdym razie jest towarzyskim kaleką, jak ja - to porównanie wycisnęło na usta Liz niemalże uśmiech siostrzanej dumy. - Ludzie z korpo są zjebani. - Howl machnęła ręką lekceważąco i dosiadła się do Liz. - Sorry, po prostu jeśli mogę być szczera, cały czas mam wrażenie, że coś powiedziałaś, co sprawiło że, no, zaczął się inaczej zachowywać. Inaczej wtedy po Niewidzialnym, a inaczej następnego dnia, bo wtedy to… - Uniosła dłonie, jakby próbowała nimi w powietrzu coś narysować. Dym z papierosa utworzył przed nią jakiś nietrwały, chaotyczny wzór. - Raz że jakbym miała zaraz uciec ale dwa, jakbym była jakimś kruchym stworzonkiem, no, nie jestem przyzwyczajona że ktoś kogo dopiero poznaję jest taki… - Zamyśliła się. - Nie. Nic nie mówiłam - Liz przygryzła fajkę i pokręciła głową. Zebrała w palce długie jasne włosy i związała na czubku głowy. - Ale kurewski gorąc. Dale… on chyba miał trochę żalu. Nie żywił wobec ciebie żadnych zamiarów, ale go zakręciłaś, tam na osobności i chyba spojrzał na ciebie przez pryzmat potencjalnego… związku, czy coś. Nigdy nikogo nie miał a ty… Kurwa, nie wiem. Nie do końca ogarniam, w każdym razie potem pojawił się wujek w limuzynie i… ja myślę, że on wyczuł, że między wami coś jest. I poczuł się olany. Odjechałaś z nim, nie? Z Patrickiem. A Dale został tam sam, jak cipa. - No nie do końca, odjechał wcześniej, ale… czekaj. - Howl podeszła do auta i zapuściła kawałek. Po chwili wróciła i przykucnęła obok Liz, żeby ją szybko i mocno przytulić. - Wtedy tak się bałam, że ten świr ciebie też dopadł - na chwilę zacisnęła mocniej ramiona, kurczowo. W końcu odsunęła się. - Że potrzebowałam Patricka, potrzebowałam jego obecności żeby poczuć się bezpiecznie. Nie myślałam jak to może wyglądać czy coś, ale Anastazja przedstawiła te wieści w tak dramatyczny sposób… - Ale przecież odebrał mnie John. Z rąk własnych Rosalie, choć fakt, ja to średnio pamiętam… - Tja, ale tego to się dowiedziałam dopiero godzinę później. Jak wreszcie wpadłam na to żeby zadzwonić do Rosalie. Już w łóżku u Patricka i ululana przez niego benzo. - Wzruszyła ramionami. - Ale ad rem. Z jednej strony to wiesz, może wytłumaczysz bratu, że jeśli chce się związku - ostrożnie wymówiła to trudne i groźne słowo - to droga do tego nie prowadzi przez próbę zaciągnięcia kogoś jak najszybciej do łóżka. Z drugiej… Dla mnie taka próba to właśnie sugestia że jest się materiałem do spławienia. - Ja zaciągnęłam Johna do łóżka po drugiej... - Liz się skrzywiła. - Chciałabym powiedzieć randce, ale to była terapia grupowa w prywatnym ośrodku dla świrów. Właściwie… to zaciągnęłam go do kibla, bo tylko tam nie było kamer. - Ale… - Howl cofnęła się i oparła plecami o bok auta. - Wcześniej było coś, nie wiem jak to nazwać, wiesz, spojrzenia, jakieś napięcie, yy czekaj. - Nagle coś ją oświeciło. - To dlatego z tą randką, to o to ci chodziło? - Żebyś z nim poszła na randkę? No… chyba coś takiego mu zasugerowałam. Żeby cię gdzieś zaprosił, ale w jakieś, kurwa wyszukane miejsce bo jesteś dziewczyną nadzianą i z dobrego domu i byle hotdog i kino ci nie zaimponuje. Zdziwił się. - Nie no, chodziło mi o te laski z korpo, którym szkoda czasu na randki, wolą przygodne jednorazowe seksy. Co się zdziwił? - Że jesteś z dobrego domu. Chyba myślał, że my wszyscy jesteśmy… No wiesz, gołodupcami z ulicy. - Cóż. - Odchyliła głowę i przymknęła oczy. - Ja zaciągnęłam do łóżka Simona. - Powiedziała nagle. Po czym popatrzyła na Liz. - I się we mnie zakochał. Chociaż miał żonę. Sama nie wiem, czemu tego wtedy chciałam, wiesz, w dwójkę ze sobą rywalizowali, któremu się najpierw uda mnie przelecieć, jak jakieś pieprzone… Trofeum. Aż któregoś razu ona gdzieś wyjechała, na tydzień, a my graliśmy akurat koncert. Wiem, że dla ciebie Simon to nikt, gorzej niż pewnie jakiś śmieć, ale dla mnie to ktoś kto… No, mniejsza nawet o najbardziej zajebisty seks życia, ale czuje muzykę tak samo jak ja. - Brzmi jakbyś była zabujana. A co do żon… zgadzam się, że to kurwa poniżej pasa bzykać żonatego faceta, ale są czasem wyjątki, nie? Jak na przykład on i ona bawią się w jakąś perwersyjną grę, kto pierwszy zaliczy Howl. To dobry wyjątek. Albo taki, gdy facet nie widział żony od trzech lat i praktycznie nic ich już nie łączy, wtedy to też w porządku, prawda? - Liz szukała aprobaty w oczach Howl na tyle mocno, że szło się domyśleć, że to coś osobistego. - Zaraz, że niby John…? - Howl łapała takie rzeczy bardzo szybko. - I powiedzmy sobie jedno. Oni twierdzili, że taki mają związek, otwarty znaczy, i otwarcie przy mnie sobie żartowali z tej nierozstrzygniętej “gry”... I wiesz, Simon i ja nagraliśmy razem piosenkę którą napisałam, wiesz jakie to uczucie zejść razem ze sceny i… - Przełknęła ślinę. - Zabujana. Nie. Nie wiem. Nie myślałam o tym. Ale to wspomnienie, kiedy skończyliśmy grać, poszliśmy do garderoby, tamten moment… - Zastanowiła się. - To coś realnego. Miłość dla mnie to coś co jest w piosenkach, wyidealizowane, ideał którego nie spotkasz w życiu. Trzeba o tym śpiewać, ale oczekiwać że życie takie będzie… No, nie. Liz ściągnęła brwi. - Pierdolenie. A ja? Nie jestem chodzącym dowodem, że takie rzeczy się zdarzają? Pomimo miliona komplikacji ja nadal wierzę, że wszystko się nam ułoży. Twierdzisz, że jestem naiwna? - Nie, wolałabym, żebyś w to wierzyła. - Uśmiechnęła się nieśmiało. - Niż na odwrót. Wiesz, pierwszy chłopak, z którym się przespałam… - Widać było że będzie dłuższa opowieść, jakieś wspomnienie. W sumie całkiem przyjemnie się jej słuchało, miała ciepły, teraz nieco rozmarzony głos. - To było niewiele po trzęsieniu ziemi, mieliśmy oboje po siedemnaście lat, ostatnia klasa liceum. Myślałam, że mnie nie znosi, do tamtego dnia, zawsze mi dokuczał, cztery lata prześladowań w liceum. Tamtego dnia.. Byliśmy akurat na wycieczce szkolnej, zwiedzaliśmy jakąś stare zabytki, zostaliśmy tylko we dwoje i gdy zatrzęsła się ziemia, jak na komendę złapaliśmy się za ręce. I to był ten moment. Pociągnął mnie za sobą, zwialiśmy w bezpieczne miejsce, zasłaniał mnie i przytulał żeby nic mi się nie stało, rozumiesz? Potem dzwoniłam do niego kiedy nie mogłam zasnąć w nocy albo budziłam się z koszmaru, w którym ziemia grzebała moją rodzinę. Nieważne która była godzina, zawsze odbierał i zawsze wysłuchał, porozmawiał. Nawet nie pamiętam tego pierwszego razu czy innych, ukradkowych schadzek gdy akurat rodziców nie było u niego albo u mnie w domu. Potem - westchnęła - przyszły studia i się rozeszliśmy, bo wyjechał. A potem się zaćpał. - Zakończyła brutalnie tę sentymentalną opowieść. - Ale mówię, że poszedł pomagać z usuwaniem szkód po trzęsieniu i go wciągnęło. To o nim mówiłam w Niewidzialnym przed Holophone Love. Liz ze zrozumieniem kiwała głową. Odpaliła jedna fajkę, odpaliła następną. - Nie no, i ty mówisz, ze nie wierzysz w miłość? Fajna historia, szkoda faceta. Choć tak to jest z ćpunami, nie? Zwykle zaćpywają się na śmierć. Wiesz gdzie ja byłam podczas trzęsienia ziemi? Na, kurwa, podłodze w garażu. Po próbie była impreza, coś łyknęłam, czymś popilam. Chuj. Nic nie pamietam. Kiedy otrzeźwiałam miasto było ruiną a mnie się wydawało, że spoko, ciągle jestem na fazie. To się nie dzieje. - Liz, ja jak zaczęłam studia, to też coś łykałam, czymś popijałam… Potem się obudziłam jednego razu cała obolała, bo trzech moich kolegów na tej imprezie chciało się zabawić. Do tej pory nie pamiętam z kim co dokładnie robiłam ani czy wyraziłam zgodę czy kurwa to w ogóle był mój pomysł. A to były jeszcze czasy korpo, czystych i miłych ludzi. - Howl wzruszyła ramionami. - Wszyscy trzej zaczęli już robić kariery, pokończyli studia. Ja nie. Mi od początku coś nie pasowało w tym życiu, w tym świecie. Niepotrzebnie się potępiasz, dopierdalasz sobie jakbyś była jakaś najgorsza. - Daj spokój, Howl. Spójrz na mnie. Mam dwadzieścia cztery lata, nie skończyłam nawet liceum. Mam nasrane w głowie, nie mam pracy i chyba jestem ćpunką. Dobrze będzie jeśli dociągnę statystyki do klubu 27. Nie, nie jestem jakaś najgorsza. Jestem po prostu zerem, nikim niezwykłym. Howl patrzyła na nią przez chwilę w ogromnym skupieniu. - Rzeczywiście jesteś podobna do brata bardzo. - Orzekła wreszcie. - Nie, nie dlatego że jego też bym tak podsumowała jak ty siebie, raczej dlatego, że oboje jesteście dla mnie właśnie kimś niezwykłym, wartościowym i bardzo ważnym. Tylko żadne z was za cholerę tego nie widzi. I te rzeczy które mówicie o sobie też są takie, kurwa, smutne, że aż mam ochotę się rozpłakać. Liz klepnęła Howl w łopatkę. - Ja ryczalam połowę nocy, to pomaga. I tez tak mam. Czasem jest mi tak, kurwa smutno, że po prostu nie chce się żyć. Wydaje mi się, że mam za małe ciało żeby pomieścić cały ten smutek. - Chujowa ta twoja pani psychiatra. - Stwierdziła Howl i objęła ją ramieniem. - Jak chcesz polecę ci kogoś zaufanego i bardziej, w moim skromnym mniemaniu, kompetentnego. I mi to się zdaje, że ja łapię smutek innych ludzi. Na przykład teraz, to co mi powiedziałaś o swoim bracie, jak zacznę o tym myśleć to mi serce o mało nie pęknie. Noszę cudze problemy i smutki jakby to im miało jakoś ulżyć. Cierpię jak pomyślę, że można żyć w taki sposób. Chciałabym dawać ludziom coś, co zapełnia pustkę, jakąś nadzieję, a przy tobie, przy kapeli, zaczęłam sama oddychać na nowo. To chyba jest coś warte, prawda? - Myślę, że jesteś mądra i znajdziesz wiele sposobów żeby robić coś dobrego dla świata. Muzyka to tylko jedna z dróg. Wiesz, to mnie zastanawia. Masz kasę, wykształcenie, rodzinę która cię kocha a mimo wszystko przydarzyło ci się tyle, kurwa złych rzeczy. Śmierć tego nastolatka, ci goście w akademiku, tamten napad z nożami… Ja dla odmiany miałam jakieś niedojebane szczęście, wiesz, że robiłam to co robiłam, przebywałam w takich miejscach… i jeszcze w ogóle żyje i nic wielkiego mi sie nie stało. To jakby pieprzony cud. Howl wykorzystała chwilę milczenia, na jaką mogła sobie pozwolić, kiedy podniosła się żeby puścić znowu jakąś muzykę. - To kawałek, który zaśpiewałam twojemu bratu. - Uśmiechnęła się kącikiem ust. - Ogólnie, ta playlista która teraz poleci, nazywa się “Do not go gentle into that good night”. To z takiego wiersza, napisał go koleś który nazywał się Dylan Thomas, to od niego Bob Dylan wziął sobie nazwisko. No, ale ogólnie chodzi, w tym wierszu, o to żeby żyć odważnie, walczyć, nie poddawać się, tylko... "Rage, rage against the dying of the light". Liz wytarła nos wierzchem dłoni. Trochę z niego ciekło bo nie oszczędzała go ostatnimi dniami. - Nie wiem, Howl. Nie znam się na poezji. - Wyślę cię na korepetycje do brata. - Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Nie wiedzieć czemu, zdawała się unikać wymawiania jego imienia, jakby to było w jakiś sposób niewygodne lub niestosowne. - Chodziło mi o to, że chyba zawsze szukałam wrażeń i nie chciałam życia z zapiętym pasem bezpieczeństwa, z ogranicznikami, kto wie, może miałam za dużo ufności w to że nie stanie się nic złego? Może to prowokowałam. Tamten… - Przełknęła ślinę. - No, to akurat ściągnęłam na siebie. Po prostu nie wiem, czemu niektórym ludziom tak odbija na moim punkcie, nie wiem, co takiego mam w sobie, że tak się dzieje. - To nie twoja wina. Każdy po prostu, prędzej czy później trafia na kogoś takiego. Kogoś kto chce usrać mu życie. Olej. - Niektóre sytuacje Liz potrafiła szalenie uprościć. - Ale miałaś powiedzieć - wskazała końcówką fajki poniżej ściągacza golfa. - Pocięli cię tam? Jakoś mocno? Skinęła głową. - Tylko obiecaj, że nic nie powtórzysz. Bratu, bo… Nie pomimo, tylko… Chyba właśnie dlatego, że coś do niego czuję, już teraz. - Ja pierdolę, ale ci sie zmienia jak w kalejdoskopie. Obiecuję. Ale bądź konsekwentna. Nie, że dzisiaj kochasz jego a jutro znów będzie: „Simon i ja nadajemy na takich kurwa samych falach” - przedrzeźniła głos i ruchy Howl. - Co? - Zamrugała, żeby powstrzymać to że zaszkliły się jej oczy. - Nie, u mnie to jedno nie przeszkadza drugiemu. Chyba można czuć coś do więcej niż jednej osoby jednocześnie, nie? - Noooo, chyba można. Ale trzeba wszystkie strony wtedy uprzedzić. Miałam takiego kumpla co miał trzy laski i wiesz, im wszystkim to pasowało. Poliamoria, mówił, chociaż mnie się to kojarzy z jakąś kurwa zakaźną chorobą. Ale jak też to wyznajesz to spoko, ja rozumiem ale podstawa to szczerość, nie? - Dla mnie jedna osoba naraz to aż nadto. Wiesz co… Czekaj, przecież mam coś lepszego. - Rzuciła się do schowka auta żeby wygrzebać zielsko i zaczęła z wprawą skręcać blanta. - A jak kogoś kocham, to już na zawsze. - To akurat zabrzmiało ponuro. - Niestety. Tak myślę. Tylko czasem się już, no, nie może dłużej być przy kimś i z kimś. Od tego się zaczęło, to co chcesz usłyszeć, bo… - Zapaliła skręta, drugiego podała Liz. - Wiesz, nadal w sumie nie wiem, z którego miejsca zacząć. Może od tego, że to było na takim parkingu, jak ten. Tylko nie pod marketem, tylko pod hotelem. Jest taki jeden, który przerobili na dość luksusową imprezownię, mają tam burdel z najdroższymi panienkami w mieście, klub nocny, wszystko. Nazywa się “U Jezebel”. - Opowiadała jakby streszczała jakąś historię z książki, owszem taką która ją zaangażowała, ale jakby jednak snuła cudzą opowieść. - Od kiedy od niej odeszłam, od kiedy wyprowadziłam się z mojego mieszkania, bałam się, że ją gdzieś zobaczę. Nie to, że oglądałam się na każdy cień, po prostu mignęły czasem kątem oka włosy podobnie długie i tej samej, ognisto-rudej barwy. Podobny stukot obcasów na bruku, nagle zbyt znajomy głos. Nie spodziewałam się tego, że żeby przekazać swoją wiadomość nie przyjdzie osobiście, tylko przyśle pięciu rosłych gości z gangu, którego nazwy nawet nie znam. Wiesz, tatuaże, ćwieki, skórzane kurtki, ogolone łby, łańcuchy, motocykle. Graliśmy wtedy z paczką znajomych “U Jezebel”, ale zostałam dłużej, imprezowałam wtedy właściwie nieprzerwanie. - Przez chwilę w zamyśleniu paliła skręta. - W końcu zeszłam na ten podziemny parking, do motoru. Głupia, sama. Kiedy zobaczyłam pierwszego, było już za późno żeby wiać, szybko odcięli mi wszystkie drogi ucieczki. Jeden z nich wyciągnął nóż, coś mówił, co już docierało do mnie jak przez mgłę. Że to pozdrowienia od niej, wiesz, śmiali się, leciały różne harde teksty, ale to, że ona ich wysłała, to była po prostu czerwona kurtyna. Rozumiesz? - Westchnęła i dopaliła szybko skręta. Liz wypuściła chmurę dymu i przez moment tępo gapiła sie przed siebie. - Kuuurwa - nagle jakby ją olśniło. - Ty wiesz, jak to jest u psycholi. Najpierw męczą zwierzątka, potem napastują sąsiadki, w ramach ćwiczeń, dopiero po latach zabijają. Nie czaisz podobieństwa? Twój przypadek i Meloman? - Co? - Howl popatrzyła na nią tylko, nie rozumiejąc. - No… pociął ci klatkę piersiową, nie? A co robi Meloman? Może to jeden z nich tylko… się rozwinął. - Nie sądzę. Nie widzę tych powiązań co ty. - Howl zabrała się za zwijanie kolejnego skręta, którego póki co wepchnęła za ucho. Podniosła się, przeciągnęła. - To był jej pomysł, nie wiem co dokładnie, na początku padły tylko podśmiechujki, że ogolą mi łeb i to mnie nauczy pokory, takie tam harde gadanie, odpowiedziałam bluzgami, wierz mi, zjechałam ich równo jak tylko potrafiłam, a jak jeden znalazł się na tyle blisko, to kopnęłam go w jaja. Nie wiem do tej pory, czy od początku mieli zrobić to co zrobili, czy sama się doigrałam, wiesz, nie zdziwiłabym się gdyby było ich tylu dlatego, że jeszcze kazała im się zabawić. - Skrzywiła się brzydko. - To działo się tak błyskawicznie, kiedy teraz o tym myślę, pamiętam głównie ten jeden moment, kiedy dwóch już mnie trzymało, i jeden koleś, żaden z nich nie ma dla mnie twarzy, wsuwa mi nóż pod koszulkę, przytrzymuje dłonią materiał, a potem rozcina go, jeszcze tak upiornie powoli. Potem to są slajdy. Pamiętam myśli, idiotko nie zasłaniaj się rękami, jak je potną to długo nie weźmiesz gitary do tych rąk jeśli w ogóle, to dobrze że mnie trzymają bo nie zasłonię się odruchowo rękami. Potem takie wiesz, że muszę się wydostać z tego parkingu, bo nie mogę tu wezwać policji, pod “Jezebel” nikt nie przyjedzie. Wiesz, w takich chwilach nawet twoje AI do ciebie nie mówi. - Uśmiechnęła się w sposób który stanowił zaprzeczenie wesołości. - Ale myślę, że człowieka nie da się okaleczyć na głowie, jeśli nie pozwoli, jeśli właściwie sam sobie tego nie zrobi. A teraz, kurwa mać. - Nagle obróciła się i ze złością walnęła w maskę auta, kopnęła jego bok. Niespodziewany dźwięk rozszedł się po parkingu. - Wiesz co mnie najbardziej wkurwia? Odwróciła się z powrotem do Liz, oparła plecami o auto i jakby nigdy nic zapaliła skręta. - Niby gadamy o tamtym zdarzeniu, powinnam jakoś przeżywać czy coś, ale nawet teraz myślę głównie o twoim bracie, kurwa mać, to co powiedziałaś, jakie to musi być samotne straszne uczucie, jak chciałabym zrobić coś żeby ono zniknęło, ale nie mogę. Z głośników auta popłynęła, trochę niepokojąca a jednocześnie pasująca melodia kolejnego utworu. - No, ale niedługo wymyślę, i zrobię coś. - Podsumowała i zdeptała rzuconego na ziemię skręta. - Wszyscy będziecie, kurwa tacy szczęśliwi, czy tego chcecie czy nie, że aż się porzygacie z tego szczęścia. Na tęczowo. - Jeśli chcesz żebym rzygała tęczą, spraw żeby John wrócił. - Liz po kolejnym buchu miała oczy świecące jak dwie nocne latarnie. - Z Dalem sie po prostu umów, nie myśl kurwa nad tym za dużo. Myślenie strasznie utrudnia niektóre sprawy. I powiedz co zrobimy tej Paris? Może ktoś powinien jej połamać nadgarstki? John, zanim pójdzie siedzieć może mógłby to jakoś zorganizować. Co prawda nic za darmo, pewnie byłybyśmy winne przysługę jakiemuś drabowi z krzywymi zębami ale jestem w stanie się poświecić. Liz mogła znać Howl już na tyle, żeby wiedzieć, że po tym co usłyszała, to ona tego biednego brata Liz zamęczy na śmierć jak tylko będzie miała okazję. - Ją na razie zlewam. - Wzruszyła ramionami. - John, hmm, co z tym Amuse, że mieli się zastanowić czy rozszerzą pomoc prawną na bliskich, nie? - Najpierw trzeba zagadać z zespołem czy ten kontrakt nas interesuje, potem negocjujemy warunki. Gadałam z Chrisem i on wstrzyma się od głosu. Jeśli reszta będzie za, a według mnie reszta powinna być za, to sprawa przechodzi. - Liz sztachnęła się końcówką jointa, wtarła żar w beton. - I mysle, ze nie powinnismy tego olewać. Ona kazała cię sponiewierać, zgwałcić i pochlastać ci cycki, kurwa mać. A ty rozważasz czy porysować jej kluczami samochód? Jezu, Howl! Spuśćmy dziwce taki wpierdol, że przez miesiąc nie spojrzy w lustro! - A nie lepiej zająć się życiem tu i teraz? Wiesz, pozytywnymi sprawami, ludźmi którzy są warci żeby im poświęcać uwagę? Dla niej to póki co mam piosenkę. Całkiem dobra wychodzi nawet. Poza tym… To, co powiedziałaś wczoraj. Jak ty z Johnem, przez pół roku z nią byłam taka szczęśliwa… - Zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń. - Nie chcę eskalacji, co dalej? Niech zdechnie gdzieś zapomniana. -Właśnie tak, to się nazywa zemsta. Ona skrupułów nie miała, nie? - Liz zaplotła ręce na piersi. - Powinnyśmy coś zrobić. - A z tym mi już pomoże Steve Silver. - Howl zmarszczyła czoło, w jej głosie pojawiła się ponura, wręcz groźna nuta. - Tylko nikomu tego nie powtarzaj. Ale to zrobi dopiero jak pójdziemy do nich na kontrakt. Tylko taka zemsta wydaje mi się adekwatna, lepsza nawet, niech straci jakiekolwiek znaczenie, przestanie istnieć medialnie. Przy okazji już nikomu nie będzie powtarzać złych rzeczy o mnie. Życzę jej miłego, nudnego życia jako nikt. Uśmiechnęła się kpiąco. W sumie dla laski która wydawała się mieć dość mocne parcie na szkło, coś takiego zdawało się bardziej wyrafinowaną i może i boleśniejszą karą. - Nie czaję. Ok, wyłączenie jej z obiegu może być dodatkową satysfakcją ale powinna zapłacić bólem i strachem. Oko za oko, nie? - Liz zaczynała robić się senna, mowa zwalniała. - Ja to załatwię, dobra? Ty jesteś za dobra z natury, rosłaś w dostatku, nie musiałaś się rozpychać łokciami. Ja nie mam skrupułów, jak Paris. Będzie sprawiedliwie. - Ale czemu właściwie tak się na ten temat nakręciłaś? Tego nie ogarniam. Robiłaś w ogóle kiedyś coś takiego? - Nie. Ale mnie to wkurwia, że jest bezkarna. Zrobiła straszną rzecz i szczerzy się do kamery jak cholerna księżniczka sceny country. Jak nie chcesz to rzecz oleję ale dużo mnie to będzie kosztować siły woli. Jakby jakaś suka zrobiła coś takiego Rasco, to bym jej wydrapała oczy i zasadziła je w doniczce na parapecie. O swoich się dba, nie? - No to już się szczerzyć nie będzie, jak podpiszemy kontakt to jak mówiłam, Silver to załatwi. Zrobiła co zrobiła, ale ja o niej zapomnę i tyle. W sumie może jednak pójdę do tej kliniki znów. - Przysiadła się znowu do Liz i objęła ją po koleżeńsku ramieniem. - Naprawdę wolę skierować energię w myślenie o ludziach dla których chciałabym dobrze, a nie źle. Dawać od siebie jednak te pozytywne rzeczy. Jak z twoim bratem. Nie nazwałabym tego takim wielkim słowem jak ty, ale wiesz… Teraz cię lepiej rozumiem. Wcześniej byłam zła, ale dopiero teraz wiem czemu robiłaś co robiłaś. Mam nadzieję że ty też mnie rozumiesz trochę lepiej. - Nie mam pojęcia o czym mówisz - Liz pozwoliła by jej głowa opadła na ramię Howl. - Zrobiłam co? Na co byłaś zła? Co się zmieniło względem Dale’a? - Oj wkurwiłaś mnie tym telefonem wczoraj rano. Tymi tekstami czy chciałabym żeby jakaś zdzira tak się zabawiła moim bratem i tak dalej. - Howl przechyliła się tak że zetknęły się głowami. - Raczej sprawił na mnie wrażenie gościa który może mieć każdą, bierze czego chce i w relacje zmienia jak rękawiczki, bo może przebierać. No, poza tym często żartuje, a nie mówi co on myśli czy czuje. Poza tym jak się jasno nie mówi czego się chce to... No, ja staram się mówić albo pokazywać. Nie miałam pojęcia, że, yyy... Tak to u niego wygląda. - Nie każdy jest tak oczywisty. Zwykle ludzie otwierają się powoli, zrzucają warstwy. - Liz spojrzała kątem oka na Howl. - Inna kwestia. Wiem, że masz uczulenie na gangerów. Z Johnem się jakoś dogadacie, prawda? - No, domyśliłam się wtedy, że jest z Los Locos. - Westchnęła. - O dziwo, jakoś czułam, że przy nim wszystko jest w porządku. To irracjonalne - zaśmiała się. - Ale już zdobył moją akceptację jako członek stada. Tylko powiedz, że mogę zostać druhną na waszym ślubie, nawet jeśli nie założę sukienki, co? - To chyba nie będzie takie proste - Liz wyglądała znów jakby miała się rozryczeć. - Ja bardzo chciałabym ci wyjaśnić ale nie mogę. Chcę tylko żebyś wiedziała, ze on nie jest taki. Czasami ludzie muszą robić to co robią. Nie mają, kurwa, wyjścia. - Ta. - Howl pogłaskała ją po czole, pod pozorem odgarniania jakiegoś zbłąkanego kosmyka. - Czasem trzeba pobrudzić sobie ręce. - Intuicja Dale’a nie zawiodła, co? - Liz lubi skakać z tematu na temat, szczególnie na haju. - Było coś między tobą a starszym panem? - Taaa, kurwa. - Zaśmiała się całkiem szczerze. - Wszystkie pieprzone pozycje Kamasutry. - Czyli nie? - Nie, Liz, to jest facet mojego ojca. Ale to ich prywatne życie, z moją matką sprawa jest skomplikowana, poza tym wiesz jakie żarty czasem latają chociażby wśród chłopaków w zespole. - Howl westchnęła. - W sumie powinnam Patricka nienawidzić, rozbił małżeństwo moich rodziców, przez niego ojciec wyprowadził się z domu jak byłam jeszcze gówniarą, mój brat to ojca nadal za to nienawidzi, ale… Masz obraz na ile jest ważny i dobry po tym, że to do niego dzwoniłam wtedy ze szpitala. Do Liz chyba to dotarło. - Powinnaś Dale’owi powiedzieć. Ponoć jesteś otwarta i lubisz klarowne sytuacje. - Okej, powiem. Jasne. Chociaż moja sytuacja rodzinna to, no… Delikatna i osobista sprawa. Właśnie. A jaka opcja w ogóle była z tym twoim ojcem? Jeśli chcesz o tym gadać. Że jak niby podobno spieprzył ci życie? No, poza tym że go nie było, bo to był skok w bok i tak dalej. -Właśnie tak. Nie było go. Amelia się zadurzyła, łudziła się że zostawi żonę i do niej wróci. Tym chyba miałam być, kartą przetargową. A jak sie okazało, ze to nic nie da… - Liz zamilkła, odpaliła fajkę. Jej ciałem wstrząsnął brzydki kaszel. - Widziałam go kilka razy w życiu, na rozprawach alimentacyjnych. Bulił kasę, fakt, ale nigdy nie zabiegał o kontakt ze mną. Ot, cała historia. - No, odejść jak się ma dzieci z inną osobą pewnie nie jest łatwo, mojemu ojcu na pewno nie było. Chociaż matka ułatwiła mu sprawę, bo jak się dowiedziała że ma romans, to w pewnym momencie po prostu go spakowała i wystawiła walizki za drzwi. Zresztą mnie też wyjebala. - Howl sądząc po tym jak mówiła o rodzicach, zdecydowanie ojca kochała bardziej i mimo wszystko jakoś podziwiała. - No i co? Teraz, jak jesteś dorosła, nie jesteś ciekawa jakim jest człowiekiem tak naprawdę a nie w opowieściach matki? - Dlaczego miałabym być? On miał mnie w dupie przez całe życie, a ja mam być jego ciekawa? Nie oczekiwałam, że z nami zamieszka czy coś, ale do kurwy, miał dziecko. I zostawił je pod jednym dachem z wariatką. To dość co muszę o nim wiedzieć. - Niby tak, ale to nigdy nie jest takie czarno-białe. Miał też dwójkę innych dzieci, nie? - Zdawała się być dość dobrze zorientowana. - Dla mnie to bardzo kurwa czarno-białe. Mógł nam pomagać. Mógł mnie zabierać na weekendy. Mógł mnie opierdalać, że zawalam szkołę, że włóczę się z chłopakami, że ćpam… - zamilkła jakby zrobiło jej się głupio. - Właściwie to ostatnie z powodzeniem robiła Amelia. Wiesz… ona nie była zła, tylko taka kurewsko natarczywie męcząca i wkurwiająca na przemian. - No dobrze, ale teraz jest teraz, masz brata z którym masz no, wspólnego ojca. - Jak na zjarana osobę, Howl zachowywała jeszcze jakaś spójność wypowiedzi. - Chociaż nie wiem w sumie, jaką twój brat ma z nim relację? Z tego co wiem to on akurat twojemu ojcu wiele zawdzięcza. -Nie wiem. Chyba też ma do niego żal, głownie za to, że słowem nie wspomniał im o mnie. Mój ojciec to rasowy korposzczur, patrzy tylko na koniec swojego ogona. Nie chcę o nim gadać - Liz wysupłała ostatnią fajkę z paczki. Przypaliła jakby w zwolnionym tempie. - Idziemy do reszty? Siedzimy tu chyba milion minut. - Tylko pół miliona. - Howl zaśmiała się ciepło. - Nie mam ochoty na wspólne posiadówy i gadki o niczym, muszę coś załatwić z szefostwem tutaj a potem pogadać z policją. - Znów się zaśmiała. - Powiem Ci tylko jedno. Nie widzimy rzeczy jakimi są, widzimy je takimi, jakimi my jesteśmy. Może warto przyznać przed sobą pewne rzeczy. To może też pomoc odjąć ciężaru, oczyścić pas startowy. Jak chociażby to, że to człowiek którego nie znasz, nie wiesz w jakiej był sytuacji bo to wie tylko on sam, nie wiesz co czuł. I jakie podjął decyzje i jaki to był ciężar. Mój ojciec odszedł i teraz uważam, że dobrze zrobił. Gdy zabrakło go w domu straciłam to poczucie bezpieczeństwa, które dawała sama świadomość, że jest za ścianą w swoim gabinecie. Ale to jego wybór i jego życie i tylko on ma prawo o nim decydować. Ja o swoim. Ty o swoim. Nie warto żyć w nienawiści do kogoś czy gorzej, samego siebie. Tyle mądrości w stanie zjarania. - pochyliła się i pocałowała Liz w policzek, po siostrzanemu. Papieros zawisł w kąciku ust Delaney. - Nie jestem siostrą Teresą, Howl. Nie będę się wczuwać w jego sytuację ani wybaczać. Zresztą, nie sądzę aby on tego nawet chciał. Ty masz wewnętrzną potrzebę zbawienia świata i to jest OK. Ja nie mam. Pójdę, kurwa do piekła. Pogódź się z tym. - Ja nic takiego nie mówiłam, że masz wybaczać czy wczuwać się. - Howl nagle drgnęła, jakby coś ją zaniepokoiło, jakaś nuta w jej zachowaniu zabrzmiała fałszywie, jakby nie była do końca szczera. W końcu jednak otrząsnęła się z tego, o czymkolwiek myślała. - Piekło jest puste, wszystkie diabły są tutaj. Chodzi o to, czemu pozwolisz, żeby cię definiowało. To co sama o sobie mówisz, nie? Ja nie myślę o sobie jako o córce Alicii czy Petera. Jeśli już, to powiem, że trochę uważam się za duchowego spadkobiercę Boba Dylana. On bardzo szybko pojął, że samego siebie można zawsze wymyślić, takiego jakim się chce być. Chyba to mamy im zagrać dziś, tutaj, nie? Że przychodzi moment, kiedy czas powstać z kolan. - Myślisz, że rodzice nas nie definiują? - Liz potarła nasadę nosa. Dostała kataru, od klimatyzacji albo nadużycia dragów, najpewniej zawiniło to drugie. - Mam taką piosenkę, gdzieś w szufladzie. O mojej matce. Nie pokazuję jej nikomu właśnie dlatego, że to osobiste. Rodzice to jak rycie paznokciami po skórze. Chcesz czy nie, zostają blizny. Howl odsunęła się, żeby pogrzebać w kieszeni spodni, i po chwili podała jej chusteczkę. - Rodzice są ważni na początku, ale potem wychodzisz w świat, tworzysz nowe więzi. Uczysz się od ludzi i wiele rzeczy się zmienia. - Moja matka kojfnęła zanim weszłam w świat - Liz wysmarkała się mało elegancko. - A wcześniej jakby jej nie było. Miewała stany depresyjne, kiedy leżała bez ruchu przed holowizją połączone z napędowymi aktami weny i wtedy malowała jak opętana. A gdzieś pomiędzy zmieniali się wujkowie, którzy robili mi lunch do szkoły. Albo po prostu rżnęli moją matkę nie zamykając choćby drzwi od pokoju. Zajefajnie, co? - Nie, kurwa, nie - Howl otoczyła ją znów ramionami jakoś tak wyjątkowo delikatnie i czuło, nawet jak na nią. - Ale to się skończyło. I jest wiele osób, które zrobią co mogą żeby otaczały cię dobre rzeczy, teraz - podkreśliła. - A nie coś takiego. John, Rasco, ja, twój brat. I powiedziałabym, że do mnie możesz dzwonić i o czwartej rano, jak ja wtedy do tego chłopca, ale generalnie to mieszkamy razem. - Uśmiechnęła się. - I przyłazić zawsze możesz. Poza tym myślisz, że jeśli się z tym nie uporasz, to będziesz tak naprawdę szczęśliwa z Johnem? Takie rzeczy mają brzydki zwyczaj wracać. Ostatnio chyba trochę wraca, nie? - Wraca? - zapytała Liz nie do końca przekonana. - Takie mam wrażenie, bo zaczęło się pojawiać w tym co mówisz. - To nie tak. Mówimy o sobie. Ja chcę poznać bliżej ciebie, ty mnie. Przyjaźnimy się. - Ach. Okej. Wiesz, takie zaufanie jest bardzo miłe. Tylko nie chciałabym, żeby gadanie o tym to niepotrzebnie przywoływało. No, że ja mogę z tobą pogadać wiesz o czym, to w sumie… - Howl się na chwilę zawiesiła. - Ulga. Ale też to że to ostatnio zaczęło wychodzić mnie trochę przeraża i trochę przeżywam rzeczy, których wcześniej chyba nie przeprocesowałam. - Mówisz o napadzie? Jakby coś to przepraszam, ze o to pytałam. - Nie, to nie dlatego. To raczej wyszło przez Melomana i tę piosenkę Anastazji, pośrednio. Liz poczuła jakby nagle rozmowa sie wyczerpala. Albo ona była ugrzana wszystkimi używkami tego świata. Od rana alko, proszek, zioło. - Wracajmy, co? |
Spotkanie zespołu i z zespołami, godzina 18. Howl parsknęła śmiechem na etapie “chuj im w wyprane mózgi”, ogólnie jednak od momentu przybycia do Alamo była dość zgaszona, a jeśli coś mówiła, były to monosylaby. Teraz też siedziała milcząco, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie, w jakimś najmniej zwracającym uwagę kąciku. Całkiem możliwe, że momentami przysypiała, bo wyglądała na zmęczoną. Również Chris z początku się nie odzywał. “Na buziaczka?” odpisał Natashy, ale w załączniku dodał lokalizator plików rozsianych po sieci. Starał się nie patrzeć przy tym na Liz. Atmosfera była raczej mało koncertowa, lecz Anastazji to chyba nie ruszało. Kręciła się wszędzie i paplała od rzeczy, promieniejąc wkurwiająco dobrym humorem. Gdy skończyła wyginać się przy lustrze i wreszcie miała klepnąć na tyłku, by wypalić fajkę, za miejscówkę wybrała kolana Billy’ego. - Czeeeeść! - zagadnęła go z przesadną kokieterią - Fajnie było w kiciu? - Anastazja chyba chce wiedzieć czy musieliście komuś ciągnąć druta - zagadnęła Liz, która wracała akurat od strony lodówki z zimnymi browarami. Jeden podała Billy’emu a drugiego podsunęła pod nos Schizo, do którego się zresztą dosiadła. Ghostyler zaśmiał się i odmówił gestem dłoni. - Mówiłem, nie piję. Nawet piwa. Nic co zaśmieca umysł. Straight Edge, skarbie. - Ale piwo to nie alkohol - odparła Liz jakby objaśniała mu, ze ziemia nie jest naleśnikiem przytrzymywanym przez dwa słonie. - Wy tylko o seksie, co? - rzekł przesadnie dramatycznie Rebel Yell, niemal odruchowo obejmując Anastazję w pasie. - W kiciu nie byliśmy. To był areszt śledczy. Małe klitki, nieciekawe towarzystwo. Jedyna w nim panienka to… - Billy nagle przerwał wypowiedź. Siedząca na nim skrzypaczka, poczuła jak przechodzi przez jego ciało nerwowe drgnięcie. - ... była stara i brzydka. A obciągania nie było. Nie zdążyliśmy się wynudzić. De Sade zachichotała. Nie odpowiedziała od razu, bo delektowała się papierosem. Po chwili wstała gwałtownie z kolan Billy’ego i przesiadła się na wolne siedzenie naprzeciwko. - Ciekawe czy dziś zabije. Wie, że jest pod lupą, ale jego też jara napięcie. No i fejm. Większego fejmu szybko nie zgarnie. Ja bym to zrobiła dziś na jego miejscu... - Powiedziała w zamyśleniu, gapiąc się na sufit. - Gliny myślą chyba podobnie. - Sully skrzywił się gdy Vandelopa przywołała mało optymistyczny temat. - Też mnie wkurwiają covery. Dziś są zespoły, co jadą tylko na coverach i remixach, nic swojego, odgrzewanie do porzygu - zmienił temat odpalając fajka i zwracając się głównie do Schizo. - Czasem jednak cover znaczy więcej. Gadaliśmy o tym dziś z Liz. Dobrze dobrane kilka kawałków, a choćby i jeden, jakaś jebana klasyka, coś co znają wszyscy. Zagrany przez nas, zaśpiewany przez cały tłum, to może dać im kopa i siłę bardziej niż najbardziej mocne nasze utwory. - Whatever, man… nie mam teraz głowy do tego. Zagramy co żeście zaplanowali. Choćby nursery rhymes jeśli was to kręci. - stwierdził ugodowo Billy, choć wyraźnie spochmurniał na wspomnienie Melomana. - Daj dymka… - zwrócił się do Anastazji. - To weź dymka. - Droczyła się z nim skrzypaczka, nie ruszając się ze swojego siedziska i ostentacyjnie wypuszczając dym z ust. Rebel Yell nie zamierzał odpuścić tej prowokacji. Wstał i nachylił się ku siedzącej naprzeciw niego dziewczynie, by poprzez pocałunek przejąć papierosowy dymek z jej ust. Nie opierała się. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że ta dwójka podjęła grę w rodzaju “kto pierwszy się oderwie, ten przegrywa”. A co gorsza… ani on, ani ona nie zamierzali przegrać, przechodząc w coraz bardziej namiętne połączenie ust, co by Billy miał pewność że nie umknie mu nawet jedna smużka dymu. Saksofonista po dotarciu do Alamo, nie myślał o niczym innym jak tylko złapać kilka tudzież kilkanaście minut snu. W areszcie nie zmrużył nawet oka, za każdym razem, gdy tylko próbował, jego wyobraźnia kształtowała obraz Tyrese’a stojącego nad Joshem. Z ust Murzyna nie schodził uśmiech... Nie czuł się na siłach grać dzisiaj tego koncertu. To nie był jego czas. Otworzył pięciogwiazdkową metaxę, która zakupił od Boba i zaczął ją powolutku sączyć. Przyglądał się z rozbawieniem reszcie ekipy, bo tylko w ten sposób był w stanie przegnać upiorne myśli ze swojej głowy. Ciężko mu jednak było skupić uwagę, jego powieki stawały się coraz cięższe, a wzrok nieostry, w końcu organizm się poddał. Do połowy pełna butelka wypadła z jego ręki, przeturlała się po podłodze, rozlewając słodki nektar wszędzie dookoła. Odpłynął. Liz podążyła wzrokiem za toczącą się butelką. -To napiszmy coś razem. My, Kill the Man i Schizo. Coś co porwie tłum. Po zwrotce na band i refren, który podchwycą ludzie. Tytuł: Alamo. Albo, kurwa, coś w ten deseń. Anastazja gwałtownie przerwała migdalenie się z Billym i spojrzała zdziwiona na wokalistkę. - Pojebało cię? Jak my to zagramy? Tekst to nie wszystko. Tu trzeba dograć instrumenty, głośność, kto po kim wchodzi. Normalnie musimy się ogrywać po parę dni z utworem a ty chcesz stworzyć kociokwik! - Powiedziała i szybko mruknęła do Rebel Yella - To się nie liczy. Czerwonowłosa wyglądała na oszołomioną, ale i zaintrygowaną. Nawet zapomniała o papierosie, z którego popiół właśnie poleciał na podłogę. - Ale coś w tym jest... - odezwała się de Sade znów do wszystkich - Może nowy tekst pod jakąś znaną melodię? Żebyśmy wiedzieli jak zagrać, jak idzie rytm, ale słowa napisane dla Alamo. - Wporzo, tylko pamiętajcie, że uprawiam trochę inny styl muzyczny - uśmiechnął się Schizo. - Zresztą ja improwizuję, więc jak coś wymyślicie to mogę zarzucić zwrotką pod jakiś riff. - Zagrajcie, kurwa, "The Star-Spangled Banner" - wyszczerzył się Riot Master. - Dobra, my musimy iść się pomału rozstawiać a wy się naradzajcie, możemy się zawsze podłączyć, chociaż będziemy raczej udawali, że z wami gramy, he. Narka - skinął na kumpli i Kill The Man wyszli, ze swoim liderem wyjącym zachrypłym głosem hymn Stanów Zjednoczonych: And the star-spangled banner in triumph doth wave, O'er the land of the free and the home of the brave! Schizo prychnął i wstał. - To ja też się przejdę obejrzeć scenę. I przejść się po Alamo - oznajmił, wychodząc za punkowcami. - Można użyć, tego… jako podstawy. - Billy zaś wystukał coś na swoim eglass i puścił z netu muzyczny kawałek. Howl aż się poderwała. Była tak niewyspana, że wszystkie dźwięki rozlegały się w jej głowie głośniej i jakby ostrzej, przez co teraz wyglądała na nieco zdezorientowaną. Poprawiła marynarkę, którą wcześniej zarzuciła sobie na ramiona, a która teraz się zsunęła, i na powrót usadowiła się w pozycji pół-leżącej. - Sprawdźcie może, czy JJ oddycha. - Skomentowała lakonicznie. -No dobra, to się nie uda - Liz szybko wycofała się z pomysłu. - Nie, kiedy połowa kapeli śpi lub prawie śpi. Zarządzam przerwę do wieczora. Jak wszyscy zbiorą się do kupy, odeśpią, przeruchają czy co tam naglącego mają do zrobienia, zbierzemy się na próbę. Wybierzemy jedną z gotowych setlist i postaramy sie tego nie spierdolić. - Z sykiem otworzyła piwo Schizo i pociągnęła łyk podnosząc się z kanapy. - Amen. - Y... - Howl aż zdjęła okulary. - Ale jest wieczór. I za godzinkę muszę spadać, bo dograłam że wpadnie tu ekipa dziennikarzy z Amuse. Alamo się to bardzo przyda, nie? Gaultier powiedział że przydzieli im swojego człowieka, żeby nie węszyli gdzie nie trzeba, ale się zobowiązałam że też z nimi połażę. I może po prostu zagramy “God save the queen”, w tej wersji “God save the Alamo”, Sex Pistols zawsze spoko, punks not dead, przerobimy sobie wspólnie tekst? - Widać było że zmęczyła się tą wypowiedzią, chociaż jak na nią nie była jakoś przesadnie długa. De Sade po szoku spowodowanym pomysłem Liz jakby spoważniała. Widać, że zaczęła temat traktować na serio. Przesunęła się w stronę śpiącego JJ’a i położyła sobie jego głowę na kolanach. Potem rzekła. - Billy, twój pomysł fajny, ale zbyt undergroundowy. Nie wszyscy to znają. Howl, twój pomysł mi się podoba, ale boję się, że tu też utwór jest jednak za mało znany. To musi być coś, co ludzie kochają, a po naszej aranżacji opipieją z radości. Jak Satisfaction Stonesów, Tunder AC DC... coś co wżyna się samo w łeb od pierwszych dźwięków... - Spojrzała na Howl i zmrużyła oczy - Królowa... idźmy tropem królowej... Mam! Queen! We are the champions! Bez zmian, po prostu wszyscy razem na pełnej kurwie. Co wy na to? - Wolałabym coś mniej popowego. No i żeby było o buncie albo rewolucji, bo mnie to trąci czołówką do retransmisji z cyberigrzysk - Liz wzruszyła ramionami. - W takiej formie nigdy nie dojdziemy do porozumienia. Zróbmy, kurwa, losowanie. Wybrany kawałek gramy wszyscy bez kwękania. - Zgadzam się co do słów o buncie - Howl skinęła głową. - Też dla mnie ważniejszy przekaz niż znana melodia. Ale jak chcecie losować to beze mnie. Ja się mogę dostosować po fakcie. Saksofonista, majacząc sennie dodał - Scott McKenzie, utwór San Francisco. - Po czym mocniej wtulił się w kolana De Sade. - Może być cokolwiek co... Wszyscy znamy i nie spartolimy, bo nie będzie czasu na ćwiczenia. - zadecydował Rebel Yell spoglądając po całej ekipie. Podrapał się po policzku wyraźnie czymś… zmartwiony. - Mi pasuje “We built this city on rock’n’roll” - odezwał się Chris coraz bardziej zmęczony tą dyskusją. - Zmienić city na Alamo, jest w tym pewien bunt, jest o korpo, jest o Frisco, znany jak cholera. Niszowe nie mają sensu. - Kiwnął głową Anastazji wskazując, że się z nią zgadza. - Nie no, jesteśmy zajebiści... - Vandelopa już miała się roześmiać, ale przypomniała sobie o drzemiącym na jej nogach koledze. Dla jego komfortu więc wstrzymała się z bardziej gwałtownymi reakcjami. - Dobra, jak wam Queeny nie pasują, to mój głos idzie na propozycję SillyBoya. - Sami sobie grajcie cokolwiek - Howl podkreśliła słowo którego wcześniej użył Billy. - Chcecie coś z buntem i znanego to zróbmy “Wake up” Humanwine, stary kawałek ale kilka lat temu scoverował go ten band którego liderem jest Tom Hiddleston junior, jak tam się ta jego kapela nazywa, Götterdämmerung? No i wszyscy to znają i o buncie. I Billy, nie pierdol, spokojnie jeden kawałek zdążymy przećwiczyć. - Taaa - perkusista pokiwał głową - o ile nie usną nam przy tej kołysance zanim się rozkręca. A i “Wake up” nie ma pierdolnięcia, przekaz jest jebnięcia zero. Słabe życie songu. Jak dla mnie kiepskie jak na cover kończący koncert. A jak jakiś cover znanego coveru, to może ”We’re not gonna take it” odświeżone nie tak dawno przez The Faggots? Żywe, o walce, buncie… - Ok Howl, jeśli twierdzisz że czas do 22 starczy na przećwiczenie go… to jak dla mnie może być twój kawałek. - stwierdził pojednawczo Rebel Yell. - Ja jestem wciąż za T-Rex, Children of the Revolution. Bardziej wymownie się nie da, ma świetne muzyczne wejście co wpada w ucho a aranż można zrobić mocniejszy, z tempem i napierdalaniem aż do finału. No i w refrenie wszyscy ryczą chórem plus tłum - Liz usiadła z powrotem i odpaliła fajkę jakkolwiek jej mina zaświadczała, że już niedowierza, że uda im się dojść do konsensusu. - Proponuję głosować. Każdy wybiera jeden kawałek prócz tego, który sam zaproponował. Ja jestem za Creed, dawać dalej i podliczamy. - But you won't fool the children of the revolution. - Zanucił cichutko przez sen JJ. - Niech będzie Children of the revolution. - Bily przychylił się do obecnie najbardziej popularnego wyboru. Anastazja spojrzała na leżącego na niej JJ-a, który nie wiadomo już czy spał, czy korzystał z okazji. Pokręciła głową z rozbawieniem i pogładziła jego zmierzwioną czuprynę. - Dobra, też się przychylam. W końcu sami jesteśmy dziećmi rewolucji. - Refren dobry. Zwrotki chujowe, zwłaszcza druga o wożeniu się rolls-royce’m. - Howl skwitowała lakonicznie. - Chyba że napisać dwie równie proste, własne. - Można. To raptem cztery linijki, nawiążemy do Alamo. A refren jest w punkt i instrumentalnie i rytmicznie kawałek wymiata. Saks i skrzypce wzbogacą całość, środek aż się prosi o jazgot i rozpieduchę. Próba? - Liz klasnęła w dłonie i się podniosła. - Kto przerabia zwrotki jest zwolniony z próby. Dopóki nie przerobi. - zaproponował Billy. - “Children…” jest klasykiem… łatwo będzie go opanować. Grałem go przynajmniej… osiem razy w życiu. - Aye. Mamy jeszcze trochę czasu, możemy to dograć w praktyce, na próbie. - Sully radośnie kiwnął głową wieńcząc wybór jednomyślnością. Przynajmniej ich bandu. - Kto przerabia tekst na bardziej związany z Alamo? - Wszyscy? Burza mózgów z instrumentami w ręku? - Howl gapiła się w powietrze przed sobą, czyli najpewniej sprawdzała coś w sieci. - Chwyty łatwe, nawet nie muszę tego ćwiczyć. Tylko musicie mi wybaczyć jeśli was na trochę zostawię dla mojej tajnej misji o której mówiłam wcześniej. - Ja odpadam. Nie mój styl tworzenia. Zresztą tekst to nie moja działka. Wolę nuty. - odparł Billy wyjaśniając swoje stanowisko. Dobrze zresztą znane. Rebel Yell rzadko pisał teksty, a jeśli już to w owym jego “Azylu”. - Kiedyś trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu. - Howl stwierdziła lekkim tonem, zdawała się nie poświęcać wiele uwagi reakcji Billy’ego. W jej głowie z kolei zaczęła się rodzić jakaś wizja, co było widać po rosnącym ożywieniu. Nawet wyciągnęła z kieszeni skręta, ale nie zapaliła go, tylko obracała w dłoniach, w końcu wetknęła za ucho. - O, właśnie, jeszcze jeden pomysł, możemy jako zwrotki zrobić jakiś mash-up z innego utworu. Albo posplatać kilka. Jaki kawałek o buncie ma od pierwszych słów genialnego powera? Nim ktoś zdążył odpowiedzieć zapikały holofony. Chrisowi odpisała Natasha: Cytat:
Cytat:
- Hmm, no to nara. - Howl podniosła się i zapaliła skręta, ale do drzwi ruszyła niespodziewanie żwawo, niczym Liz która właśnie wciągnęła kreskę. Billy zaś wstał i podszedł do okna i spoglądał przez nie na zebranych dziennikarzy. Na jego obliczu nie było radości tylko zamyślenie. Najwyraźniej nie zdecydował, czy to widział było zwiastunem pomyślności czy raczej kłopotów. Z pewnością otoczka medialna uchroni ich przed nadużywaniem prawa przez Pacyfikatorów, ale co jeszcze poza koncertem uchwycą wścibskie teleobiektywy? - To ja też spadam. Mój brat tam jest z ekipą holowizyjną - wytłumaczyła Liz i leniwym krokiem ruszyła za Howl. - Po koncercie trzeba obgadać kontrakt i menadżera. - Trzymajcie się. I pamiętajcie, że gadanie głupot to moja dola. Nie życzę sobie konkurencji. - Pożegnała obie kumpele po czym zwróciła się do pozostałych członków zespołu. - Dobra panowie, a my odpierdolimy tekst, że mucha nie siada. - Zarządziła, biorąc się pod boki jak rasowa gospodyni. W końcu Alamo to był jej dom. |
Kiedy Liz dostrzegła Rasco walczącego z plątaniną kabli i kolumną głośników wypruła do niego jak z procy. Uprzedziła go co prawda dzikim okrzykiem „Gdzie się podziewałeś, kurwa, bałwanie?!” a potem z wybicia rzuciła mu się na plecy, zawisła tam jak małpka z butami majtającymi się sporo nad ziemią. - Wreszcie jesteś! Sam? Gdzie Janice? Nie mów, że cię rzuciła za tamto? - Janis - poprawił ją. - Wiem, że brzmi podobnie, ale nie tak samo - wystękał, uginając się pod jej ciężarem, bo choć Liz była lekka to Rasco też nie był pakerem. - Nie rzuciła, chociaż bardzo się starałaś. - w głosie jej kumpla pobrzmiewała zgryźliwość, ale nie złość. - No złaźże świrusko ze styranych pleców ciężko pracującego człowieka. Liz posłuchała, buciory z hukiem opadły na podłogę. -Wiem, no. - Wysunęła z paczki dwie fajki, obie przypaliła z przyzwyczajenia i chwile gapiła sie na dwie smużki dymu z miną zbitego psa. - Jak Janis Joplin. Robię to specjalnie. Przekręcam jej imię. - Z oporem podała jednego papierosa Rasco. - I nie chce żeby cię rzuciła, to dla odmiany było niespecjalnie. Życzę ci jak najlepiej, jesteś w końcu jak brat. Z naszej dwójki może chociaż tobie się ułoży. - A tobie to co? Stara dobra czarnowidząca Lizka - westchnął Rasco, przyjmując do niej papierosa i swoim zwyczajem gestykulując nim. - Ten twój facet… no wybroni się jakoś z tego, najwyżej posiedzi parę miechów, w końcu zastrzelił tylko głupie latające żelastwo, nie gliniarza. No i zrobił to dla ciebie, żeby cię nie capnęli. Tylko no… on nie jest jakimś gangsterem, co? Liz nie odpowiedziała. Nie musiała. Rasco znał ją na tyle żeby wyczytać odpowiedź z jej miny, a ta mówiła „jest jak kurwa mać”. - Ten dron to najmniejszy z jego problemów. - Kurwa mać - Rasco powiedział to na głos i zaciągnął się szlugiem. - Znaczy, wiem że serce nie sługa i takie tam, ale no… Nie wiedziałaś o tym wcześniej, prawda? Jakbyś wiedziała to byś mi powiedziała - odpowiedział sam sobie. - Niby gangsterzy też ludzie, niektórzy mają żony i dzieci… ale on powinien był powiedzieć ci na samym początku czym się zajmuje, to by było uczciwe. Chociaż jak cię znam to nie wiem czy to by cię zniechęciło. I co teraz? - Teraz się wszystko zjebało, ot co. I wiem od wczoraj ale to po prostu, kurwa skomplikowane, Rasco. To dobry gość, tyle, że z Locos. Ale teraz pójdzie siedzieć, masakra, przeryczałam pół nocy. Zaczynam słuchać kawałków z mojej samobójczej playlisty a to źle wróży. Najchętniej wciągnęłabym kilo koki i ułożyła się w jakiejś jaskini, jak kurwa niedźwiedź polarny i przespała milion kurwa dni. To już się nie ułoży, długo długo będzie źle a potem jeszcze gorzej. W dłoni Liz zmaterializowała sie butelka wódy, którą przytargała w plecaku. Odkręciła, pociągnęła kilka łyków i podała kumplowi. - Dobry, tylko z Locos - powtórzył Rasco, po czym aż się wzdrygnął patrząc na konsumpcję w wykonaniu Delayne - Jezu, Lizka, jak ty tak w tym upale gorzałę bez popity... - przyjął flaszkę i mierzył ją chwilę pełnym wahania wzrokiem. - Dobra, ale tylko łyk, bo chociaż robię jako wolontariusz to chcę, żeby to dziś brzmiało jakoś. Sięgnął do plecaka i wyciągnął z termicznej torby butelkę coli. Golnął wódki i popił, oddając Liz jedną i drugą butelkę. - Ty wiesz, że masz grać koncert dzisiaj? Słuchaj, tak ten świat stworzony, że gangsterzy czasem idą siedzieć, ba, gorsze rzeczy ich spotykają czasem. Może ten John jest spoko, ale jak dla mnie to cię trochę zrobił w chuja, nie mówiąc czym się para. Nie podoba mi się to, ale chuj, nie jedno przeżyliśmy, ty i ja i postaram się teraz być jak najwięcej przy tobie, jakoś damy radę, bo co innego? Nie niektóre rzeczy nie masz wpływu i tyle, ale pamiętaj że masz przyjaciół. No - zakończył kiwnięciem głową. Rasco rzadko kiedy wypowiadał aż tyle słów naraz. Liz gapiła się w Rasco jak w holoekran, pod wrażeniem długości wypowiedzi i ogólnego poświęcenia. Na koniec przytuliła się do niego i ścisnęła mocno jakby chciała połamać mu żebra. - Ale ja ciebie kocham! - zebrało jej się na pijacki bełkot. - Jak już będę bogata to kurwa zostawię wam moją kasę po połowie. Tobie i Johnowi. On nie będzie musiał już latać ze spluwą a ty wciskać jebanych wtyczek w jebane porty jak jest czterdzieści stopni upału. Będziecie pływać w szampanie, ot co! Albo w cuchnącym whiskaczu z beki, single malted, pluskać się, chociaż… może nie razem. O Boże, jednak to sobie wyobraziłam - czknęła. - Lizka, litości - jęknął Rasco. - Masz serio popierdolone fantazje, wiesz? - Hej! - rozległo się gdzieś z góry. Gdy spojrzała mrużąc oczy przed słońcem, ujrzała oświetleniowca Siergieja, kolejnego wolontariusza z Niewidzialnego Klubu i jak się okazało mieszkańca Alamo. - Ostra dziewuszka! - wołał z drabiny. - Dobrze dala w ryj tamtej w holowizji! A może i nie ona... ale i tak dobrze! Pogratulować, Rasco! Liz odmachala i posłała mu frunącego buziaka. - Siergiej, spierdalaj! - odkrzyknął Rasco. - Mówiłem ci, że ona jak siostra! Nie wiem co u was we Władywostoku się robi z siostrami, ale tu jest cywilizowany kraj! Rosjanin na to tylko się roześmiał, zaś Rasco westchnął i zmierzył krytycznym wzrokiem Delayne. - W ogóle jak ty zamierzasz dzisiaj śpiewać? Wystarczy. - Wziął od niej znów butelkę wódki, ale zamiast pić, zaczął ją wylewać na podłogę tarasu. - Ja tu sobie żyły wypruwam, żeby twój głos brzmiał dziś jak śpiew aniołów a ty wejdziesz na scenę i uśniesz w najlepszym wypadku. Liz nie protestowała gdy alkohol lał się na zmarnowanie. Może dlatego że miała już dość a może dlatego, że tak postanowił Rasco a zwykła mu ufać. - Spoko, nie usnę. Poprawię kreską i dostanę turbodoładowania. Przynajmniej na dwie, trzy godziny. Potem odpokutuję. I mój śpiew nie brzmi jak głos kurwa anioła. Raczej stada demonów z piekła - wywaliła język i złożyła palce w geście uwielbienia Szatana i heavy metalu. Siergiej z wysokości drabiny zaśpiewał coś po rosyjsku, robiąc ten sam gest. Liz zrozumiała tylko słowo “antichrist”. - Russian heavy metal the best! - zawołał. - Kurwa yeeeeah! - odkrzyknęła do tamtego i Rasco wreszcie się roześmiał. - Dobra, ale nie za dużo i spasuj z alko, bo umrzesz - zganił ją. - Jak już ja ci muszę mówić, że przeginasz z używkami to co coś jest na rzeczy. - Na coś trzeba umrzeć, słonko. - Liz uśmiechnęła się od ucha do ucha, zaraz jednak nakryła usta dłonią, mina jej zrzedła. - Szlag, zaraz się porzygam… Zdążyła odejść kilka kroków żeby nie puścić pawia na kable i elektronikę, tyle jeszcze jej zostało rozsądku. Podwójne vege burrito zostało cudownie zwrócone światu a Liz kucała nad rozbełtanym gruzem na wpół przetrawionego żarcia i z pewną fascynacją mu się przyglądała. - Jebany ze mnie… Jason… Pollock - wybełkotała z cieniem dumy. - Wciąż lepsze niż niektóre obrazy twojej matki - Rasco ocenił krytycznie bełta, nachylając się nad nią i podając jej butelkę coli do przepłukania ust. - Słabe głowy macie w tej Ameryce, słabe! - zaśmiał się Siergiej. - Chuja tam wiesz, ona by cię przepiła na luzie. - Rasco obronił honor Liz, po czym położył jej dłoń na ramieniu. - Chodź, Lizka, zaprowadzę cię do… na wasz backstage gdziekolwiek to jest. Albo może najpierw do łazienki. |
Retrospekcja: Nostalgiczna wizyta przed wyruszeniem do Alamo Azyl. Billy zajechał pod niego wyraźnie zmartwiony na obliczu. Schodząc ze swej zielonej bestii, odruchowo musnął dłonią rodzinną pamiątkę. Ostrze tam tkwiło. Gdzieś głęboko w sercu muzyk miał mroczną nadzieję, że będzie następnym celem Melomana. I wtedy zboczeniec się przekona ile w Billy’m zostało z rozrabiaki żyjącego na ulicy. Rebel Yell nigdy nikogo nie zabił… z zimną krwią. Ale dla tego typka zrobiłby wyjątek. Azyl… był we władaniu Janis. To ona zakładała zabezpieczenia, to ona o niego dbała. Billy dokładał się tylko do czynszu i sprzątał w swoim zakątku. Ale dziś nie przyszedł robić, porządku, ani wypoczywać… tylko coś z siebie wyrzucić. Nie rozmawiał wiele z JJ-em w pierdlu. Jakoś żadne poważne rozmowy się między nimi nie kleiły. Miał jednak ochotę przelać to co mu tkwiło w sercu i potrzebował chwilki w Azylu. Wszedł do środka i ruszył w kierunku schodów by zanurzyć się w swojej kryjówce. Okazało się, że zastał w domu Janis i musiała usłyszeć jak wchodzi, bowiem korytarzem poniósł się jej głos: - No, no, brat marnotrawny powrócił! - zaraz potem wyłoniła się z kuchni, w fartuszku narzuconym na t-shirt. - I nawet nie musiałam pożyczać kasy na kaucję. - dodała zgryźliwie, ale zaraz w jej głosie zabrzmiała siostrzana troska: - No dobra, wiem że tym razem nie trafiłeś tam ze swojej winy, skurwiele z tych pacyfek. Chodź lepiej na spaghetti, bo pewnie nic porządnego nie jadłeś. Tym bardziej, że rzadko ostatnio wpadasz. - Billy zdążył co prawda oszamać na szybko hot-doga w Warsaw, ale wciąż burczało mu w brzuchu a zapach sosu bolońskiego niósł się intensywnie z kuchni. - Cena sławy… - rzekł ironicznie Billy i westchnąwszy dodał. - Zresztą sama wiesz. Ostatnio ciężko było znaleźć miejsce do grania. Niewidzialny spadł nam jak ta… noooo… te… ziarniste coś… manna z nieba. - Widzę, że te wszystkie rekolekcje u padre Francesco nie poszły na marne - uśmiechnęła się Janis. - Dzwonił do mnie, tak w ogóle. Dziwne, bo w sumie nie znam go tak dobrze. Pytał czy wszystko gra i kazał pilnować, żebyś nie zszedł znów na złą drogę. Obiecałam, więc chodź, przynajmniej nakarmię strudzonego wędrowca po aresztach - dodała, znikając znów w kuchni. - Janis… powinnaś zatrzymać się chyba u Rasco. - rzekł Billy idąc za nią do kuchni.- Meloman może uderzyć w kogoś lub coś powiązane ze mną. Może uderzyć w ciebie. - We mnie? - zdziwiła się, dorzucając makaronu do garnka. - Przecież nie jestem muzykiem. Bo o tym, że czasem próbuję nieudolnie brzdąkać na twoim fortepianie raczej nie wie. - mrugnęła okiem. - Jesteś kochany, że się o mnie troszczysz, ale naprawdę martw się o siebie i o przyjaciół z zespołu. To nie ja mam sprawę karną na głowie i morderczego psychofana. A jeszcze w temacie uważania na siebie… lepiej nie odwiedzaj teraz Izzy’ego ani nikogo z Dzieci. Lada chwila może się zrobić u nich gorąco. - Aaaa tam… sprawa karna z zarzutami pisanymi na wodzie. A psychofan…- wzruszył ramionami Rebel Yell siadając przy stoliku. - … nie jest nasz. Pewnie na kolejnej ofierze zostawi zwrotkę innego zespołu i zupełnie przestaniemy się dla niego liczyć. Po czym spytał nerwowym tonem. - Tak źle u Dzieci? Z kim się zamierzają bić? - Z Los Locos - westchnęła smutno. - Z najsilniejszym gangiem w mieście. Jeszcze nikt nie wypowiedział wojny, ale do tego to zmierza. Gordon zwerbował ostatnio jeden mniejszy gang motocyklowy i poczuł się mocny. Dzieci może i są coraz silniejsze, no ale Locos to setki ludzi i mają plecy meksykańskich karteli. Syntkoka Izzy’ego psuje im rynek. Mówiłam Jackowi, żeby poszedł na ustępstwa, ale on nie chce. Niby mają jeszcze negocjować, ale ktoś może nie chcieć czekać i zaatakować pierwszy. Dobrze, że stamtąd uciekliśmy, Billy. - Szlag. - podrapał się po policzku Billy spoglądając na Janis. - To ile jej Izzy wyrabia. Przecież był detalistą za dawnych dobrych czasów? Albo wiesz co… nie mów mi. Lepiej powiedz mi jak tobie idą interesy, bo u nas… niby mamy całkiem niezły kontrakt, ale zespół jest podzielony. Perkusista ma korpofobię. Janis wyciągnęła z lodówki i podała Billy’emu zimne piwo. - Fobie są głupie - stwierdziła, po czym wzruszyła ramionami, oparta o kuchenny blat. - Ja po prostu robię interesy z tym kto płaci. Z niektórymi oczywiście mniej chętnie, ale… na tym polega zaleta bycie fixerką, nie wykonuję dla nikogo żadnych brudnych robót, tylko znajduję odpowiednich ludzi i pośredniczę, no żadnego krwawego kryminału się nie tykam oczywiście, dałam kiedyś słowo padre Francesco. Staram się być neutralna, nawet kiedy chodzi o Dzieci i tobie też radzę. Nie daj się w nic wciągnąć. Wiem, że Gordon z ekipą będzie jutro pod Alamo. - My tam tylko zagramy kawałki i tyle. Taki plan.- stwierdził Rebel popijając browara. - Liczę, że nie dołączymy do żadnej rewolucji. Co prawda żal mi tamtych ludzi i wiem, że Anastazja tam mieszkała, ale… oboje wiemy co się dzieje po przewrotach i co dadzą krwawe zamieszki. - Zajebistą okazję do szabrowania? - wyszczerzyła się Janis. Sama też otworzyła piwo, a teraz wrzucała na patelnię mielone mięso i sos. - No dobra, ten okres mamy za sobą. Będę jutro na tej demonstracji - oświadczyła nieoczekiwanie - bo mnie też wkurza to co się dzieje. Ale nie pójdę z Gordonem, tylko z ojcem Guterezem i zwykłymi ludźmi. Landlord podniósł czynsz, wiesz ile teraz płacimy za Azyl? Trzy kafle. To oznaczało, że działka Billy’ego, który dokładał Janis jedną trzecią (jak miał z czego), wzrosła właśnie do tysiąca miesięcznie. Azyl był w końcu prawie osobnym domem, konkretnie połową bliźniaka z kuchnią i pokojem Janis na parterze oraz łazienką i pokojem Rebela na piętrze. Było ich stać na najem tylko dlatego, że Janis, odkąd dzięki kontaktom wyniesionym od Dzieci Kwiatów została fixerką, całkiem nieźle zarabiała. - Ale na backstage nie wpadnę - dodała - wasza wokalistka na serio ma problemy z głową. Nawet się nie zdziwiłam jak ją zobaczyłam wczoraj w wiadomościach. - Była lekko naćpana… sama rozumiesz, że ludzie wtedy trochę szaleją. - Billy próbował usprawiedliwić Liz. A następnie skinął głową. - Ja uważam że powinniśmy zniknąć zaraz po występie. Pewnie i tak będziemy kozłami ofiarnymi speców od PRu następnego dnia. Już widzę te nagłówki artykułów pisanych na zamówienie: Mass Æffect wywołało zamieszki. Mass Æffect jest winne tylu a tylu ofiar śmiertelnych, a tylu rannych. - Zadyma tam będzie tak czy inaczej, bo chcą otoczyć Alamo ludzkim łańcuchem i Pacyfikatorzy będą się musieli przez niego przebić - wzruszyła ramionami. - Myślisz, że zrobią z was kozły ofiarne? Demonstrację organizują Gaultier i młody Bezos, to na nich pewnie spadnie całe gówno, ale kto wie, i wam się może rykoszetem oberwać. Ale co z “Krzykiem buntownika”? Oj, Billy, Billy, starzejesz się. - dopiekła mu Janis, jak to czasem miała w zwyczaju. - Gaultier i Bezos nie są tak wiralni jak my. - zaśmiał się Rebel i podrapał się za uchem. - Może się starzeję, a może… mam przed sobą jedną jedyną szansę sprawdzić się w pierwszej lidze. I zagrać dla prawdziwych tłumów… wyjść z muzyką poza SanFran. Nie chcę jej stracić. Jutro macie szansę na tłumy - uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Ale mówisz o kontrakcie, nie? Należy wam się jak psom… no, należy się. Zawsze wiedziałam, że kiedyś będziesz sławny. Ale na razie masz i żryj plebejskie żarcie - zachichotała, nakładając na talerze spaghetti. Po posiłku Billy udał się na górę, do swojego Azylu. Był to jego pokój na piętrze. Miejsce które mało kto widział. Miejsce specyficznie ozdobione... Czarne krążki, zamknięte w kolorowych okładkach. Wypełniały półki i piętrzyły się w postaci niedużych wież. Rebel Yell cenił stare winyle, choć większość jego płyt pochodziła z drugiego „odrodzenia”, kiedy to pojawiły się firmy tłoczące te krążki po 2010 w ramach fali nostalgii. Billy miał na czym je odgrywać, miał też tu swoje miejsce pracy i weny. Tu tworzył muzykę i tu odpoczywał. Tu mógł odseparować się od wszystkich zmartwień. Tyle że nie miał na to zbyt wiele czasu. Niemniej potrzebował tej chwili na ochłonięcie, zanim przyjdzie mu wrócić do rzeczywistości i udać się do Alamo. |
Trudno powiedzieć, czy Howl słyszała słowa Liz, bo wypruła do przodu jak z procy i z podobną prędkością przemierzała korytarze. Jako dziecko ze strefy korpo musiała mieć jakiś wyćwiczony specjalny zmysł, który odpowiadał za orientację i sprawne przemieszczanie się w centrach handlowych, bo bardzo szybko zorientowała się w rozkładzie Alamo, łaziła wszędzie bez obaw że się zgubi i docierała najkrótszą i najszybszą drogą do celu. Ekipa holowizyjna w składzie: dziennikarka, kamerzysta i dwa mikro-drony była już w środku, w rozległym głównym holu Alamo. Wokół niej zgromadził się spory tłumek ludzi, z których każdy miał coś do powiedzenia, drony podlatywały do nich kolejno, nagrywając wypowiedzi, z których pewnie stacja wybierze później kilka najbardziej kontrowersyjnych i najciekawszych. Dziennikarka rozmawiała aktualnie z lekarzem w białym kitlu, stojącym przy grupce kilku dzieci. Dale trzymał się na uboczu tego zgromadzenia, rozglądając wokół. Dostrzegł Howl i wyszedł jej naprzeciw. - Cześć - uśmiechnął się. - Wiedzą tu jak zagrać na emocjach - rzekł, gdy dołączyła Liz, wskazując na lekarza i dzieciaki. - Ale to dobrze. Większość stacji i serwisów jedzie po was i Alamo jak po burej suce. Ćpuny, komuchy, patola i tak dalej. Pokażemy trochę inny punkt widzenia. Jesteście gotowe? Bo zaraz się do was dorwą… Zaraz, czy wy jesteście zjarane? Howl, wciąż z niedawno zapalonym skrętem w dłoni, tylko prychnęła kpiąco na to pytanie, i poprawiła okulary przeciwsłoneczne. - No raczej. A potem poleciała wóda i proszek - odparła Liz jakby to było oczywiste. - Nie wiem jak Howl, ale ja nie staję przed kamerą, nie ma kurwa szans. Zawsze daję dupy w takich sytuacjach. Znaczy… nie sprawdzam się. - Eeej, jaranie było cztery godziny temu - Howl odwróciła się do Liz. Nagle zrobiła zaskoczoną minę, bo zdała sobie sprawę, że po tym jak opuściły parking nie widziała jej aż do momentu spotkania w VIP-roomie, a może należało mieć ją na oku. - Mieliście wódę i się nie podzieliliście? Trzeba było mnie zawołać. - Wyrzut w głosie był udawany, postanowiła obrócić sytuację w żart. - Serio tak po nas jadą? To już wolę te teksty typu “ruchałbym”. Przynajmniej są darmową dawką rozrywki. - Gorsze było to, że nagła popularność w mediach spowodowała, że zaczęli się do niej odzywać różni klubowi znajomi, w dużej mierze osoby z kategorii, którą Liz określiła mianem "jednorazowych amantów". - I chyba już wolę być komuchem, niż femme fatale. Niby mówiła spokojnie, wręcz z rozbawieniem, ale ruchy dłoni zdradzały zdenerwowanie. Dale wyjął jej z dłoni resztkę jointa i dopalił, na jednego macha, co sprawiło że na moment zastygła w bezruchu, co było dla niej nietypowe. Na szyi miał zawieszoną legitymację dziennikarską ze zdjęciem, nie holograficzną, ale staromodnie plastikową. - Cena sławy - rozbawiony wzruszył ramionami. - O Boże, wyobraziłem sobie ciebie w t-shircie z Che Guevarą. Wiecie, jest coś takiego jak kreacja wizerunku i chyba będziecie musiały się tego nauczyć. Tymczasem jeden z dziennikarskich mikro-dronów zawisł nad głowami tłumu i przyglądał się im. Musiał powiadomić kamerzystę, bo ten puknął w ramię dziennikarkę, wskazując jej ich. - Obiecałem im, że będą mogli pogadać z kimś zespołu - rzekł Dale, patrząc to na Howl to na Delayne. - Wilczyco, dasz radę się nimi zająć? Ja muszę ewakuować stąd Liz - chwycił przyrodnią siostrę pod ramię. Howl nagle zmarszczyła brwi, akurat po tym jednym słowie którym ją nazwał, jednak nie skomentowała tego. - Jasne, przecież po to tu jestem, żeby z nimi pogadać i połazić. - No po co niby innego, mówił jej kpiący uśmiech. - Pierwsze słyszę, żeby ktoś się przyznawał że wyobraża sobie dziewczynę w ubraniu, a nie bez, ale w sumie miła odmiana po tych wszystkich “send nudes”. - Wyszczerzyła się szeroko, ewidentnie “cena sławy” jej nie przeszkadzała. - Może chociaż Liz pomacha do kamery, milcząco, a potem zadowolą się tą drugą dziewczyną która też coś tam śpiewa w Holophone Love, co? Spoko Liz, podrobię ci usprawiedliwienie. - Szepnęła teatralnie. Mina Liz przypominała bardziej grymas niż uśmiech. Ręką nie tyle pomachała co uniosła ją w górę, można by powiedzieć, że wzorując się na papieżu albo i nawet Hitlerze, niepotrzebne skreślić. Howl już tylko pomachała im wesoło na pożegnanie, po czym śmiało ruszyła w kierunku reporterki. Takim wyluzowanym, nieśpiesznym a jednocześnie pełnym gracji krokiem, jak zawsze. - Nie dodałem, że tylko w t-shircie! - usłyszała jeszcze za sobą głośny szept Dale’a, oddalającego się z Delayne. Ekipa holowizyjna tymczasem wyszła Howl na spotkanie. Mikro-drony okrążyły ją filmując, bo wszystko, nawet wywiad, musiało być podane w dynamicznej formie, niczym film akcji, jeżeli miało utrzymać uwagę widzów przez dłużej niż piętnaście sekund. Dziennikarka, której skryta w nastroszonym sprzętem hełmie buzia była definicją słów “dziewczęco śliczna”, uśmiechnęła się szeroko na powitanie. - Mia Flicker, Amuse News - podała Howl dłoń. - A ty musisz być Howl z Mass Æffect! - Odpowiedział jej szeroki uśmiech i uniesienie kciuka w górę. - Howl, powiesz naszym widzom, dlaczego jesteście w Alamo? - A jak moglibyśmy przepuścić szansę na taki występ? - Zdjęła okulary, spojrzenie miała spokojne. Tak jak na scenie, tak i teraz umiała skupić na sobie uwagę, przyciągnąć spojrzenia. - Można analizować sytuację w Alamo i złożone kwestie, takie jak konflikt pomiędzy prawem własności a szeroko rozumianymi wartościami moralnymi czy humanitarnymi, ale niewątpliwie jest to moment ważny dla tego miasta. Jednak my jesteśmy przede wszystkim muzykami. - Uśmiechnęła się lekko. Mimo tej wypowiedzi, zdawała się mieć w sobie nieco więcej rozumienia świata, jak to artysta. - Jak myślicie, ile się dostaje w życiu szans, żeby być w takim miejscu, w takiej chwili? - Och - dziennikarkę najwyraźniej zaskoczyła elokwencja Howl. Może spodziewała się czegoś w stylu “jebać system!”. Zaraz jednak się zreflektowała. - Pewnie niewiele - odpowiedziała. - Alamo jest teraz na oczach i językach całego stanu, a może nawet kraju. Jednak wiemy, że nie wszyscy artyści, których proszono o wsparcie tej sprawy, zgodzili się to zrobić. Dlaczego wy nie odmówiliście? - Wybacz, Mia, jeśli odpowiem pytaniem na pytanie - a mieliśmy powód żeby odmówić? Mówisz o wsparciu sprawy. A co takiego niby robimy? Zagramy kilka piosenek. Nie budujemy barykad, nie wymyślimy lepszego rozwiązania kwestii Alamo. Zachowywała spokój, tylko lekkie zmrużenie oczu i przenikliwe spojrzenie zdradzało że mówi z głębi serca i nie klepie formułek, wyraża swoje przekonania. - Nie, wszystko co możemy zrobić, to starać się zawołać wystarczająco głośno do tych, którzy naprawdę mogą pomóc - hej, popatrzcie tutaj, i znajdźcie lepszy sposób. Od tego jesteście. Powinniśmy się kryć z tym, że chcemy zrobić trochę hałasu? Jeśli mamy powód żeby się bać, to najlepiej pokazuje, że coś tu jest nie tak. - Trudno się z tym nie zgodzić - dziennikarka skwapliwie kiwnęła głową. - Zostało jednak niewiele czasu a wygląda na to, że ratusz ani Amazon nie zamierzają wycofywać się z decyzji o eksmisji. W tej sytuacji wiele pewnie zależy od tego ilu ludzi przyjdzie dziś i jutro pod Alamo, przyciągniętych takimi nazwami jak Mass Aeffect i Schizo. Władze twierdzą, że tylko ukrywacie się tu przed wymiarem sprawiedliwości. Howl, ty jedna z zespołu nie masz żadnych problemów z prawem. Dwóch twoich kolegów czeka na proces, troje innych nie zamierza na razie oddawać się w ręce policji. O ile czworo z nich można uznać za ofiary prowokacji mającej powstrzymać was przed zagraniem w Alamo, to Chris wszedł w konflikt z prawem jeszcze zanim rozniosła się wieść o koncercie. Pobicie policjanta, na służbie czy nie, to poważny zarzut. Jak to skomentujesz? - Zgadzam się, to poważny zarzut. Słowo “zarzut” jest tutaj kluczowe. - Stwierdziła ze stoickim spokojem. - Rzecz jasna nie będę obiektywna, bo ludzie z którymi gram są dla mnie zawsze jak rodzina. Kto w takiej sytuacji by nie wziął strony brata, kuzyna czy męża? - Uśmiechnęła się lekko. - Nie było mnie przy tamtym zajściu, nie wiem nic więcej niż to co do tej pory można było usłyszeć i zobaczyć w holowizji. Na próbach czy przed występami nie rozmawiamy na takie tematy, łączy nas głównie muzyka. Mogę powiedzieć tyle, że jeśli Chris, albo ktokolwiek z moich kolegów z zespołu lub ze świata muzycznego będzie potrzebował mojej pomocy, to mu jej udzielę. Oczywiście w granicach obowiązującego prawa. - Oczywiście - uśmiechnęła się jakby porozumiewawczo dziennikarka. - A właśnie, muzyka. Jeszcze dwa dni temu byliście znani niemal wyłącznie fanom rocka, dzisiaj mówią o was wszyscy. Jak sobie radzicie z tą świeżą sławą? Nie obawiacie się, że bycie celebrytami, bo możemy już użyć tego określenia, was przerośnie? - Oho, film kręcicie do koncertu? - zainteresował się Chris podchodząc do Howl i dziewczyny z Amuse. - Do teledysku? Dziennikarkę zaskoczyło jego pojawienie się, ale tylko na chwilę. Wyglądała jak stażystka, ale holowizja raczej nie przysłała by tu stażystki, więc mimo dziewczęcej buzi mogła mieć i czterdziestkę. Pokręciła głową. - Reportaż o Alamo - odpowiedziała. - O ile mi wiadomo Amuse Entertainment kręci teledyski tylko artystom, z którym ma podpisane kontrakty. Mia Flicker, Amuse News. - podała mu dłoń. - Właśnie o tobie rozmawiałyśmy. Wydajesz się być w dobrym nastroju jak na kogoś komu grożą trzy lata więzienia - zauważyła. - A w jakim mam być, zaraz gramy koncert. - Chris uśmiechnął się szeroko. - Odsiadka zaś grozi każdemu. Mi, tobie, Howl. Trzy lata czy dwadzieścia. Nikt nie jest bezpieczny. Howl uśmiechnęła się tylko i nie próbowała przerywać tej osobnej rozmowy. Założyła tylko ponownie okulary przeciwsłoneczne. Minę miała uprzejmie zaciekawioną, z gatunku “nie mam pojęcia o czym on mówi, ale chętnie się dowiem”. - Aha - dziennikarka kiwnęła lekko głową i spojrzała na Sully’ego z zaciekawieniem. - Mógłbyś rozwinąć ten temat? - Bezprawie pod przykrywką stania na straży prawa. - Perkusista wzruszył ramionami. - Pajace siedzieli w nie swoim rejonie, pili piwo, napastowali dziewczynę. Dostali za to po ryjach. Ale pracują w police-korpo, to za to “3 lata”. Pójdziesz gdzieś, ktoś złapie cię za tyłek, dasz z otwartej w twarz, wyciągnie odznakę i też będziesz z zarzutami. W takich czasach żyjemy. Nie jestem z tych co by mieli przez to płakać. Nic z tym nie zrobię, to co mam się przejmować? - Tak jest, są równi i równiejsi! - rzucił jakiś mężczyzna z grupki mieszkańców Alamo, która zgromadziła się wokół. Kamerzysta zrobił na niego zbliżenie a dwa mini-drony wciąż orbitowały wokół nich jak satelity robiąc ujęcia ze wszystkich możliwych kątów. Tymczasem w głównym holu galerii pojawił się Schizo i dużo osób ruszyło w jego stronę. Dziennikarka również zerknęła na ghostylera, po czym wróciła spojrzeniem do muzyków Mass Æffect. - Cóż, będziesz miał okazję udowodnić to przed sądem - rzekła do Chrisa - w czym jak wiadomo pomagają pieniądze i popularność pozwalająca przekonać do swoich racji przysięgłych. Dziś dajecie koncert, ale jutro Alamo będzie w obiektywach mediów z całego kraju. W związku z tym ostatnie pytanie do was: czy opuszczacie Alamo po koncercie czy jeśli ratusz nie zmieni decyzji zamierzacie być jutro na demonstracji mającej powstrzymać eksmisję? - spojrzała teraz na Howl, bo w stosunku do Chrisa pytanie było w zasadzie retoryczne. - Mia, ja się zastanawiam nad tym, czy uda nam się dziś zrobić chociaż jakąś krótką próbę przed naszym występem, a ty pytasz mnie o jutro? - Howl się zaśmiała. Wciąż miała na sobie czarne ciuchy z pogrzebu, co mogło trochę kontrastować z jej reakcją. - Zobaczymy, co będzie. Ja nie mam rodziny, dzieci, nie mam nawet chłopaka, żadnych takich zobowiązań, jak to się mówi, nie mam wiele do stracenia. - Wzruszyła ramionami. - Powiedziałaś, że staliśmy się celebrytami, ale mi nie zależy na sławie, nie potrzebuję potwierdzenia że jestem dobra. Wiem, że jestem. Żyję dla muzyki, no ale chyba mogę zaryzykować kilka siniaków. - A wy zostajecie? - Sully zainteresował się spoglądając na dziennikarkę. Milczała chwilę, po czym rzekła: - Cameras off. - I wszystkie światełka na jej hełmie przygasły. Dała też znak kamerzyście, żeby przestał filmować, również drony odleciały po chwili w stronę rozdającego autografy Schizo. - My? Pytanie! Mamy wyłączność na relację jutrzejszych wydarzeń z wnętrza Alamo. I to podobno dzięki wam. Więc w razie czego trzymajcie się jutro blisko nas, na oczach naszych kamer nawet Pacyfikatorzy będą się hamować. Wiem też, że Pan Silver ma jakąś wizję teledysku do waszego “Rebel Cry”, wy na tle zgromadzonych tłumów, muzyka triumfująca nad przemocą, coś w tym stylu. Nie zdradził mi szczegółów. Dopóki nie podpiszecie kontraktu materiał będzie oczywiście własnością firmy, ale powiedział, że to zbyt dobra okazja, żeby ją zmarnować. Howl ściągnęła okulary żeby potrzeć powieki. Zerkała przy tym to na Chrisa, to na reporterkę. - Hmm, być może, Steve miewa dobre pomysły. - Uśmiechnęła się. - A co do was tutaj to nie, tylko trochę porobiłam za pośrednika, pomysł był… No, nie mój. Jeśli wam nie przeszkadza, to chciałabym jeszcze z wami trochę połazić, teraz. Może nawet da się tu znaleźć jakieś miejsce do spania na dzisiejszą noc, chociaż póki co nastawiałam się na spanie w moim aucie. - Rozglądała się dookoła, jakby kogoś szukała. - Trzymać się blisko ciebie, zapamiętam. - Sully kiwnął głową z uśmiechem przypatrując się dziennikarce. - Miejsce na spanie mamy Howl, dostaliśmy tu VIP Room. A wy macie gdzie kimać? - Znów spojrzał na Mię. - Jaki troskliwy - zaśmiała się dziennikarka. - Jasne, dali nam kwatery. Możesz nam potowarzyszyć, pewnie - spojrzała na Howl. - Ale na razie zamierzam dopaść Schizo. Do zobaczenia - mrugnęła do Chrisa, po czym skinęła na kamerzystę i oboje ruszyli ku ghostylerowi. Z głębi holu nadchodził natomiast Dale, już sam, bez Delayne. |
- Dlaczego musisz mnie ewakuować? - zapytała Dale’a dając się mu prowadzić. - Coś się dzieje? - Spokojnie, wszystko gra - zapewnił ją. - A nawet lepiej, tylko ratuję cię przed kamerami. Akurat ty nie potrzebujesz teraz więcej medialności, sama mówiłaś zresztą. Na pewno nie w tym stanie. Nim Liz zdążyła się zdecydować czy coś odpyskować, Dale zatrzymał ją za nieczynnymi ruchomymi schodami. - Pytałem o twojego Johna - powiedział. - I mam dobre wieści, firma może mu pomóc, no oczywiście jeśli podpiszecie kontrakt. Będzie to wymagało małego medialnego spektaklu, żeby zrobić sąd w konia i ogłupić przysięgłych, ale ci ludzie to spece, nie takie rzeczy załatwiali. Przy odrobinie szczęścia oboje nawet nie zobaczycie aresztu. Liz pokiwała głową na znak, że docenia i zajebiście. Ponieważ była jednak mocno nietrzeźwa nie puszczała ramienia Dale’a. - Myślę, że podpiszemy. Tak naprawdę nie chce tego tylko Chris ale się dostosuje jeśli cała reszta będzie za. Zaraz jednak się zreflektowała i początkowy entuzjazm wygasł. - A jakby go oskarżono o więcej niż tamten dron? Chcę wiedzieć czy pomoc prawnika obejmie go w każdych okolicznościach, nawet jakby na przykład zarzucali mu że... jest cynglem gangu? - minę miała niewinną, jakby teoretyzowała bez związku. - Jest czym...? - Dale otworzył szeroko oczy. - O żesz kurwa, Howl miała rację z tymi Locos… ale, ale on wczoraj mówił, że nie strzela do ludzi. Jezu. Nie strzela, prawda? - Jasne, że nie. Ale jakby miał kłopoty to mój kontrakt obejmie też jego ochroną, co nie? - Liz lekko zakręciło się w głowie. Doczłapała do najbliższej ściany i spłynęła po niej plecami. - Nie chcę gwarancji, że uniknie pierdla ale że dostanie dobrego adwokata. Każdy ma prawo do adwokata, prawda? Dale nie wyglądał na przekonanego tym “jasne, że nie”. Kiwnął jednak twierdząco głową. - Ze Stevem gadałem tylko o tej sprawie z dronem - powiedział. - Zaraz dopytam, ale myślę, że da się to rozciągnąć na ewentualne inne sprawy, poza… ale o tym zaraz. - westchnął. - Nie wiem czy wiesz jak się dzisiaj wygrywa takie procesy. Nie przez adwokatów, chociaż oni też są potrzebni, zresztą Locos - ta nazwa ciężko przechodziła mu przez gardło - pewnie mają swoich. Medialne sprawy wygrywa się medialnie. Jak Amuse zechce to przekona wszystkich, w tym sąd, że jesteście pokrzywdzonymi aniołkami przeprowadzającymi staruszki przez jezdnię. Jak podpiszecie kontrakt to im więcej szumu wokół was tym lepiej dla firmy, bo to się wprost przekłada na zysk. Kumasz? Dopóki twój John nikogo z zimną krwią nie zabije ani nie przeskrobie czegoś w tym stylu, co robi kapeli zbyt czarny PR, żeby dało się go ostatecznie wybielić, dopóty może liczyć na pomoc firmy. Wiem, że mu wierzysz a ja wierzę tobie, ale no… gdyby zrobił coś takiego to byś chyba z nim dalej nie była, nie? - To D-O-B-R-Y facet - powtórzyła z przekonaniem chyba trochę rozdrażniona atakiem Dale’a. - W dupie mam czarny PR czy zyski Amuse. Jeśli kontrakt nie obejmie partnerów to chuja nie-pod-pi-szę - cedziła przez zęby sylaby. Z kieszeni wyłuskała paczkę fajek i odpaliła jedną agresywnie pocierając kółka w benzynowym zippo. Musiała przy tym puścić ramię brata i teraz chwiała się zauważalnie. - Gówno i tak zaraz wpadnie do wentylatora, Dale. Już widzę te kurwa nagłówki, “Wokalistka Mass Aeffect pierdoli się z mordercą mafii.” Ja się od niego nie odwrócę plecami więc tak to będzie wyglądało. Źle. Niech Amuse się jeszcze zastanowi czy ten zespół to kurwa dobra inwestycja. - Taki nagłówek to w sumie jak skarb - stwierdził sentencjonalnie Dale. - Chociaż niekoniecznie chciałbym go przeczytać. Ale ok, nie oceniam, wiem, że to wszystko niełatwe. A Steve najwyraźniej sądzi, że inwestycja jednak się zwróci - wyświetlił jej na projektorze wiadomość od Silvera ze swoich e-glasów: “Zgoda. Przekaż pannie Delayne, że obejmiemy jej partnera pełną ochroną prawną. Uprzedź tylko, że taktyka obrony będzie wymagała jej aktywnej obecności w mediach.” Liz przytaknęła, choć entuzjazm nie bił z jej twarzy. - Ok, kurwa, niech będzie. Ale uprzedzałam, że ja i media to złe połączenie. Zawsze coś pierdolnę bez wyczucia i potem jest chryja. Ale jeśli Silverowi w to graj, to się zgadzam. - O ile wiem Steve chce, żebyś była… żebyście byli autentyczni. Dopóki sama nie zrobisz czegoś co zagrozi funkcjonowaniu zespołu, reszta jest nieważna. Na pewno też firma zrobi dużo, żeby pomóc Johnowi jak już się do tego zobowiąże, jeśli dostanie w zamian dobrą historię. - Dale westchnął. - Ale słuchaj, nie jestem tu przecież… no nie tylko w każdym razie, jako posłaniec Silvera. Jestem twoim bratem. Chcę, żebyś wiedziała, że nie jesteś w tym wszystkim sama. Będę ci podpowiadał jak to rozegrać, żeby wyszło jak najlepiej dla ciebie… i dla Johna. Ok? Liz objęła go jedną ręką, w drugiej ściskała fajkę. - Czaję. Muszę jeszcze pogadać z Johnem. Jak on to widzi. I niewiele myśląc napisała mu wiadomość poczynając od „miałeś dać znać czy Ok” a potem w skrócie opisując propozycje z prawnym wsparciem Amuse ale to wymagać będzie od nich ”bycia w mediach”. Nie chciała podejmować decyzji bez uzgodnienia wersji z Johnem. Może to było przesadne zabezpieczanie się? Moze Johna szybko wyciągną ci jego? - Dobra, Dale. Po koncercie obgadamy z zespołem temat kontraktu i wszystko sie wyjaśni. Wpadnij na backstage, co? - Myślisz, że dziś będziecie w stanie? - Uśmiechnął się. - Ale jasne, że wpadnę. A ty zjedz coś i odpocznij, bo za trzy godziny chyba gracie, nie? Steve jest w chuj tolerancyjny, ale jeśli zobaczy, że zawalacie występy to z kontraktu i wszystkiego nici. Tymczasem John odpisał: “Przepraszam, miałem milion rzeczy na głowie. Obecność w mediach mi się średnio uśmiecha, ale zrobię co trzeba będzie, jeśli to ma pomóc w wyciągnięciu ciebie z bagna. O mnie się nie martw, mówiłem. Mam swoje sposoby i nie potrzebuję Amuse. Jak się czujesz?” Liz pomachała Dale’owi. - Masz rację. Rzucę się na godzinę spać. - Potem strzelę kreskę, pomyślała. Johnowi odpisała zgodnie z prawdą. „Jestem nawalona i tęsknię jak nastolatek za ulubioną panią z rozkładówki. Mam wrażenie, że nadszedł koniec świata. Jeszcze cię zobaczę inaczej niż za szklaną szybą?” “Tak” - odpisał. - “Jutro. Nie mogę podać żadnych szczegółów.” Po chwili zaś dostała kolejną wiadomość: “To prawda co wczoraj mówiłem. Kocham Cię.” |
|
|
The blue pill opens your eyes Is there a better way? A new religion prescribed To those without the faith Liz marzyła by dalej spać. Nie to że śniło jej się coś przyjemnego, nie śniło jej się nic. To było jak czarna próżnia w którą spadła i która ją łakomie połknęła. Przez chwilę Liz nie istniała i to było w jakiś sposób dobre. Teraz rzeczywistość upomniała się o nią, przemawiała głosem Rasco i potrząsała Liz za wątłe ramiona. Mówił coś o koncercie, o tym, że Schizo niedługo zejdzie ze sceny, że publiczność, że oczekiwania. Liz podniosła się wreszcie z materaca i już wiedziała, że nie powinna była. Grzechy dnia dzisiejszego podeszły jej do gardła palącą żółcią. Potem kojarzyła już tylko widok białej porcelanowej muszli i targające nią spazmy. - Kurwa, nic mi nie jest. Zaraz wstanę - wymamrotała do Rasco, który przytrzymywał jej włosy. Podniosła się chwiejnie i zawisła dla odmiany nad umywalką. Odkręciła kurki i zanurzyła całą głowę pod strumień wody. Trochę ją to ocuciło, ale stanie na nogach bez przytrzymywania się czegoś wciąż było trudne. - Ja pierdolę, musimy cię jakoś doprowadzić do ładu - westchnął Rasco. - Reszta jest już na backstagu ze sprzętem, za pół godziny macie wchodzić. Dasz radę w ogóle grać? Liz nie była pewna. Nadal miała mdłości, potęgowane przez smak wymiocin w ustach i kręciło jej się w głowie. Może na siedząco? Zza okien niosły się dźwięki elektronicznego podkładu i echo psycho-rapu Schizo. - Jeeeezu, jest źle. - Liz zakręciła kurki. Wyprostowała się podtrzymując skraju umywalki. Zimne strugi spływały pod podkoszulek, zrobił się mokry i lepił do skóry. - W kurtce mam jeszcze z jedną działkę syntkoki. Jak ona mnie nie postawi na nogi, to chuj z tego będzie. Usypiesz mi krechę? Usłyszała własny, ale jakby nie jej, słaby i zachrypnięty głos. Rasco zmierzył ją krytycznie wzrokiem. - A nie przekręcisz mi się czy coś? - zapytał. - No dobra, ale najpierw wypijesz kurwa kefir. Krechę walniesz przed samym koncertem, żeby za szybko nie zeszło. Czekaj. Liz spojrzała na kumpla z miną przygłupa. Przez chwile zastanawiała sie czy zadać Rasco pytanie czy „kefir” to jakaś nowa nazwa na fetę, w końcu wszystko zostałoby w szczęśliwej nabiałowej rodzinie. Nim jednak zdążyła zwerbalizować swoje myśli Rasco wyszedł z sypialni Anastazji i wrócił po minucie z opakowaniem kefiru. Kefir był słony i zimny. Żołądek Liz wahał się chwilę czy go przyjąć, ale po chwili powiedział: tak. Kefir był dobry. Choć nie pomagał na walenie młotów pneumatycznych w głowie. -To jeszcze jakies painkillery i wio - Liz wróciła do umywalki i zabrała się nieudolnie za mycie zębów. Czyją szczoteczkę właśnie pożyczyła, bogowie raczą wiedzieć. - Syp tę krechę. I nie bój się, nie przekręcę się. Bywałam w dłuższych ciągach niż cztery dni. Po prostu potem odeśpię, bedzie wporzo. - Chyba bardziej chciała pocieszyć jego, samej było jej w tej chwili dość obojętnie czy dostanie zawału na scenie czy nie. Kurwa, życie. Łatwo przyszło, łatwo poszło, czy jakoś tak. Na razie po prostu dawało w kość i to tak w stylu kopnięcia z całej siły w piszczel. Mieszkanie Anastazji było puste, podobnie jak całe Alamo, niemal wszyscy byli na koncercie. Rasco bezceremonialnie przeszukał kuchenne szafki i znalazł tabletki przeciwbólowe. Dał Liz dwie a na stoliku usypał małą kreskę z połowy pozostałego towaru. - Na razie tyle - oznajmił stanowczo. - Postawi cię na nogi i nie sponiewiera za mocno. Rasco wiedział co mówi, znał się na prochach nie gorzej od Delayne, ale przy tym miał więcej rozsądku. Wciągnięte przez słomkę do napojów białe zbawienie powędrowało drogami oddechowymi Liz, która niemal natychmiast poczuła efekt. Minutę później nie mogła już usiedzieć, poczuła przypływ energii, choć błędnik wciąż nie funkcjonował dobrze i poruszała się chwiejnie, jak uszkodzony nakręcany robocik. Jej serce waliło mocno a po twarzy rozlało się gorąco. Przed oczami momentami migotały mroczki. - Jest super - skłamała gładko. Pokusiła się nawet by stanąć przy lustrze i nabazgrać sobie na powiekach kocie kreski. Kredkę wsunęła z powrotem do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki. Zabrała Rasco woreczek z resztką dragów. - Druga połowa na kryzys, w trakcie koncertu. A jakby coś… - urwała. Zmierzwiła palcami włosy i upięła w nawet schludny wysoki kucyk. - Pamiętaj, że cię kocham, półgłówku. Moja gitara, piec, kasa na koncie, obrazy Amelii, wszystko jest twoje. Nie że mam zamiar się tam przekręcić, ale tak w ogóle. Na wszelki. Aha, a moje prochy wystrzel w kosmos. Znaczy… nie te co wyciągam. Te co zostaną po kremacji, nie? - Ale ty masz dałna - prychnął Rasco. - Kosmos-srosmos, to było oryginalne dwadzieścia lat temu. Zmumifikuję cię i sprzedam do Rock&roll Hall of Fame za grube hajsy, tylko musisz najpierw zostać bardziej sławna. Ej, daj w ogóle trochę tego białka na spróbowanie, bo rzadko mam okazję kosztować towar z górnej półki. - Nie no, kurwa…. Nie dzisiaj, widzisz, że jest kryzysowo. Jutro skoczymy do Izzy’ego i sobie nakupimy. Już będzie po pandemonium, się zrelaksujemy, programy w gierki na VR, nabuzujemy białym i odciążymy mózgi. Stary dobry dream team Liz-Rasco. - Klepnęła kumpla w łopatkę i ruszyła ku reszcie zespołu. Zarzuciło ją raz na jedną, raz na drugą stronę ale odnalazła w końcu równowagę. Nieco pomogła podpórka ze ściany. - Byle wyżyć dwie najbliższe godziny - szepnęła i zrobiła coś czego nie zwykła robić nigdy. Przeżegnała się. Rasco obrzucił ją niedowierzającym spojrzeniem na co wzruszyła ramionami. - No chyba nie zaszkodzi, nie? - No dobra, dla ciebie to faktycznie dziś kwestia życia i śmierci. Znaczy syntkoka. Pustymi galeriami Alamo niosło się echo trip-hopu Schizo, śpiewającego właśnie jakiś straight-edge’owy kawałek o narkomanii. - Pierdolenie - stwierdził Rasco, który dzielił z Delayne miłość do Queens of the Stone Age i zanucił “Better Living Through Chemistry”: The blue pill opens your eyes Is there a better way? A new religion prescribed To those without the faith |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:58. |
|
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0